• Kanapka z szarańczą, czyli jak się poddać pladze

    Ostatnio gadałyśmy z Gosią na mesengerze i nagle miałyśmy wnioski.

    O zjawiskach społecznych. Serio.

    Że Internet, społecznościówki dają morze możliwości poznawczych i oceany złudzeń. Co do wszystkiego.Choćby do tego, że tyle możemy się dowiedzieć i taki kontakt mamy z ludźmi wieloma. Ba, że nawet więzi mamy z nimi.

    Co dzień, oprócz doniesień, co powiedział kot, jaka ustawa została wprowadzona w nocy dowiadujemy się też, na czym w kinie był znajomy widziany raz w życiu albo dokąd pojechał inny znajomy i dlaczego „czuje się gotowy do działania”, jaki outfit of the day ma szafiarka, w jaki super projekt zaangażowany jest ktoś, ile kilometrów przebiegła X, a ile śniegu w górach ma Y, na jaką dietę przeszła Z i jak bardzo fit jest jest ktoś.

    I mniej więcej w tym momencie dopada nas ona.

    Plaga.

    Chociaż właściwsza byłaby liczba mnoga, ale zaraz do tego dojdę.

    Plaga porównywania się do innych.

    Jest to w sumie zjawisko zadziwiające, bo wszystkie te informacje ani nas zbawiają ani pogrążają, a jednak jest coś, co każe reakcję na te informacje nazwać plagą. Gdzieś tam w głowie pełznie wyrzut,  że hmm a dlaczego ja nie pojechałam, nie przebiegłam, nie ugotowałam kapusty z kapusty, nie zestawiłam cekinów z obuwiem sportowym?

    I tak oto znienacka zaatakowani przez własną podświadomość czytamy, oglądamy te wszystkie doniesienia z kraju i ze świata i czujemy się nagle kimś nic nie wartym w powyciąganym dresie leżącym na kanapie z kotem. Nie chciało nam się  zapisać na crossfit, wyjść na wyprzedaże, zrozumieć zakupionej niedawno książki.

    Przychodzi ciemność i zło.

    Jesteśmy nieudani.

    Nie mamy siły ani motywacji, inni mają lepiej i mają fajne życie. Nasze jest nudne i niewystarczająco super.

    Na tym poczuciu można zresztą zrobić całkiem spoko karierę.

    Tak właśnie w wyciągniętym dresie siedząc i się martwiąc, że nie jest tak fajna jak inni  wypłynęła Małgorzata Halber i jej glutowaty Bohater z sentencjami jakie nam brzęczą w uszach od chwili, kiedy tylko zwleczemy się z łóżka. Co zresztą bardzo mnie cieszy. To jest nadzieja – na niefajności też da się zarobić.

    bohater

    fot. z fan page Bohater

    Internety pełne są memów, humoru rysunkowego, prac mniej lub bardziej zdolnych czy kreatywnych ludzi, którzy zarabiają właśnie na tym, że to wieczne dorównywanie do jakiegoś społecznie lansowanego wzorca to dokładnie tak – prawdziwa plaga, więc trzeba jej zadać jakiś kłam, oswoić, znokautować.

    Dlatego są Bardzo Brzydkie Rysunki – strona studentki z Krakowa, której permanentnie nie chce się uczyć i nie tylko

    rysunki

    fot. fan page Bardzo Brzydkie Rysunki

    jest życie na kreskę – profil dwójki rysowniczek z trzema kotami i dwoma psami

    zycie

    fot. fan page zycie-na-kreske

    jest wielce popularny profil  Trochę nie mam życia a trochę je przegrywam, który trafia w samo serce

    troche

    fot. screen fan page Trochę nie mam życia, a trochę je przegrywam

    No fajnie jest. Wszyscy przygnębieni myślą, że inni są lepsi, zdolniejsi, pracowitsi, fajniejsi, ale nie dają się pogrążyć, walczą.

    Co nie zmienia faktu, że na koniec dnia większość i tak ma nieogolone nogi, bo jest zima i siedzi pod kocem zamiast wyjść na wernisaż i napisać z tego reportaż roku. I tonie w poczuciu winy i gorszości.

    Plaga nadmiaru

    To może wydać się zrazu dziwne, bo jak to, przeważnie przecież czuje się jakiś brak. Zawsze narzeka się na brak: kasy, czasu, fajnych facetów. I te trzy fundamenty wystarczą, żeby pogrążać się w poczuciu wiecznego niedostatku.

    Tymczasem ja uważam, że gubi nie brak czasu, pieniędzy czy ogarniętych kumatych facetów, tylko nadmiar jest tym, co przywodzi do rychłego zatracenia.

    Uważam, że wszystkiego jest za dużo. Za dużo jest informacji zewsząd do przetworzenia, za dużo rzeczy, które nas otaczają, za dużo panów na Tinderze, za dużo blogów, za dużo zdań, za dużo teorii samowykluczających się, za dużo uczuleń, za dużo diet, za dużo bodźców, za dużo pytań, za dużo możliwości, za dużo rozmyślań. A to wszystko dlatego, że właśnie – mamy za dużo czasu.

    To jego nadmiar powoduje, że stać nas na luksus pogrążania się w rozmyślaniu o niczym.  Jestem osobą, która w tym jest stachanowcem, wyrabiam 350 % normy żyjąc w swojej głowie i stosując myślenie nie jako środek, ale stawiając je jako cel. To przywodzi mnie tam, gdzie jestem, czyli donikąd. Rozmyślania te nie pchają mnie na przód w niczym, bo są na tematy, które w niczym pójść do przodu nie mogą. Zapisuję kolejne tomy moleskinów i czy trafię na wpis z 2009, 2011 czy sprzed miesiąca, to jest on o tym samym. Więc to akurat wiem najlepiej.

    Nadmiar wyboru kogokolwiek czy czegokolwiek też daje złudzenie, że jest super, bo nie ma nic fajniejszego niż wybór i nic gorszego jak ograniczone pole działania w tej kwestii. Tymczasem nadmiar w wyborze skutkuje tylko mylnym przekonaniem, że wszystko co chcielibyśmy mieć jest w zasięgu naszej ręki, a to przecież tak strasznie nieprawda.

    Tęsknotą za brakiem jako antidotum na obezwładniający nas nadmiar tłumaczę sobie popularność tematów, motywów kulturowych z czasów siermięgi PRL-u. Nagle fajny jest trzepak i podwórko nie tablet i ajfon, fajne są 2 programy w telewizji, w których zdarzyła się Kobra i Pegaz, a nie 500 kanałów, na których z trudem wypatrywać czegokolwiek z sensem, jeden model rodziny, nie jakieś związki partnerskie, patchworkowe, bo przynajmniej było wiadomo kto co ma robić, że dziewuchy do garów i dzieciom ucierać smarki a panowie do fabryk i na piwo, a nie tak jak dzisiaj, że nic tylko ten relatywizm moralny. Meblościanki na wysoki połysk, taborety w kuchni, czerwona zastawa z plastiku i szklanki duralex, to mieli wszyscy i nikt się nie sadził na posiadanie jakiegoś dizajnu w domu.

    Nadmiar rodzi frustrację, nie wiem, czy nie większą niż brak. Bo poczucia braku na ogół się nie czuje nie wiedząc co jeszcze może być ponad to, co się ma. A jeśli na codzień doświadcza się nakazu posiadania wszystkiego co da się wybić na outdor, reklamę gdziekolwiek, to się cierpi, że w lutym nie jest się na Wyspach Zielonego Przylądka, ma się kota zamiast psa, renaulta zamiast citroena, faceta 36 letniego zamiast 26 letniego, telefon iphone 5 s zamiast 6 s plus i tak można by mnożyć te cierpienia dzisiejszych czasów ludzi z mordorów miast większej i średniejszej wielkości.

    Żeby nie zwariować od nadmiaru można robić sobie detoxy na prywatne potrzeby, np. dzień bez Facebooka, albo dzień bez wina, albo dzień bez telefonu, dzień bez samochodu, dzień bez dzieci, dzień bez samego siebie. I może jakoś się uda.

    Plaga multiscreeningu.

    Jest teraz taki trend w oglądaniu, popularyzowany przez reklamy serwisów oferujących filmy na żądanie, telewizji internetowych, że można sobie siedzieć w domu i nie walczyć z domownikami o pilota, to znaczy pani może sobie oglądać Klan w telewizorze, partner może oglądać na tablecie meczyk, a dzieciak w telefonie bajkę (chociaż nie do końca to jest bezpieczne, jak akurat kochanek napisze wiadomość a ty zapomniałaś wyłączyć w telefonie powiadomienia??). Wszyscy siedzą w jednym pomieszczeniu, każdy ma swoją kość, nikt sobie dupy nie zawraca, panuje ogólne szczęście i pokój.

    Fajnie jest tak w jednym czasie robić trzy różne rzeczy.

    Dotyczy to również jednej osoby, nie muszą trzy w tym brać udziału, aby trend zaistniał.

    Słyszę nie raz takie opowiadania, że wiesz, jak jest sobota i akurat nigdzie nie idę i zostaję w domu, to nie umiem inaczej jak tylko gotować kaszę na poniedziałek, przy okazji zmywać podłogę i jednocześnie konwersować ze znajomą przez telefon zastanawiając się przy okazji, jakie spotkania mam jutro, rozumiesz? Bo szkoda jest czasu, że tak sobie siedzę proszę ciebie i nie wykonuję planu maksimum. Dziś to życie pędzi, wymaga i trzeba mieścić się ze wszystkim w kwadransie.

    Dobrze więc jest mieć np. dwie prace, dwóch partnerów, dwoje dzieci, dwoje zwierząt, a czasami nawet można to potroić, chodzić na trzy rodzaje zajęć sportowych, po jodze basen, po basenie crossfit, a po tym wszystkim kurs gotowania, następnie kurs origami połączony ze scenopisarstwem. Wtedy życie będzie i modne i z sensem a nie jakieś nie wiadomo co.

    Dlatego jak siedzę z książką na kanapie to płakać mi się chce, tak bardzo tonę w oceanie bezproduktywnej  jednoczynności, że z obawy przed wyrzuceniem na margines społeczny przestałam kupować książki.

  • Podsumowanie, czyli rok smutnych piosenek i kanapek z cebulą

    Kwestia jest taka, że w przedostatni dzień roku 2015 wpadłam na aforyzm i zastanawiam się w ogóle, czy nie robić w aforystyce.

    Anyway, brzmiał on w stylu „ z wiekiem się człowiek uspokaja, ale raczej nie mądrzeje” (to raczej – to żeby zostawić sobie taką furtkę, w razie, gdyby było jednak inaczej).

    I ta głęboka myśl wygenerowała cały potok, zalew, rzekę, bo już morza nie, myśli z cyklu – udało mi się w tym roku. Aforyzm sugeruje, że było raczej głupio niż mądrze, ale na dwoje babka wróżyła. Albo Wiedźmin.

    Moje życie z ubiegłego roku najlepiej zna Spotify i playlista, którą sobie na nim układałam od stycznia 2015. Kiedy przejrzy się te kilkadziesiąt piosenek, to nie sposób nie zauważyć, że dominują na niej królowe i królowie smętu, Leonard Cohen odkrywany again i again oraz Agnes Obel, która pozamiatała mi styczeń. Wydawałoby się więc po analizie tej playlisty, że moje życie, choć melodyjne, jest smutne, ale nic takiego właśnie. Bo oto podzielę się tym strumieniem odkryć, myśli, czyli tym, co mi się w mijającym roku udało. A udało mi się naprawdę sporo. Kolejność jest przypadkowa, w końcu to strumień świadomości, prawda.

    • przede wszystkim udało mi się zestarzeć o kolejny rok, a to niesie za sobą naprawdę spore konsekwencje, ale o tym może kiedy indziej
    • udało mi się nie wpaść w macki menopauzy, co poczytuję sobie za sukces mojej siły ducha (akurat)
    • udało mi się schudnąć 12 kilogramów i zdążyć mieć na tym punkcie obsesję, natręctwa i fobie
    • udało mi się poczuć lepiej po to, żeby zaraz było jednak gorzej
    • udało mi się przez minutę uwierzyć w siebie po to, aby przez następne setki godzin jednak w siebie wątpić
    • udało mi się usmarkać słuchając piosenki „Moondust” Jaymesa Younga, kiedy jechałam rowerem w lipcu przez Las Kabacki; zdążyłam nawet powiedzieć Agacie, że refren chcę mieć na nagrobku, ale udało mi się – zmienić zdanie w tym temacie. Agata! To nieaktualne!
    • udało mi się nie trafić z piosenką roku, która ujęła mnie tytułem „Love Is to Die” Warpaint, ale która okazała się w sumie bezpłciowa jak na piosenkę o miłości
    • udało mi się zmienić dzielnice w przeciągu czterech miesięcy i udało mi się totalnie nie zdezorganizować za to przeciwnie – zorganizować
    • udało mi się nie zwątpić, że cokolwiek się zdarza ma sens
    • udało mi się przy okazji niczego nie nauczyć i nadal ochoczo sabotować samą siebie, i jakkolwiek brzmi to pretensjonalnie, to tak właśnie jest, mam do tego uważam talent wybitny
    • udało mi się żyć w złamanej perspektywie czasu, jakby jutra miało nie być
    • udało mi się pięknie nie wierzyć w nic
    • udało mi się genialnie zakręcać na rzeczach nieistotnych a lekceważyć ważne
    • udało mi się nie sprostać swoim oczekiwaniom, o cudzych to ja nawet nie wspomnę – tu pełen sukces
    • udało mi się przez pół roku nie wkręcić żarówki w kuchni
    • udało mi się wyprowadzić Arturka z depresji, ale nie kupić mu od pół roku maści na koci trądzik
    • udało mi się powiedzieć za dużo, ale nie to co było potrzeba
    • udało mi się milion razy zwątpić i zapomnieć uwierzyć w cokolwiek
    • udało mi się nie trzymać dyscypliny pisarskiego tygodnia i dniami i nocami nie napisać nic
    • udało mi się nie utonąć w poczuciu winy
    • udało mi się przeżyć wyjątkowo zimną zimę i wiosnę
    • udało mi się nigdzie nie wzlecieć
    • udało mi się dużo zaprzepaścić a nic nie zyskać
    • udało mi się zapisać 3 moleskiny porannych stron i nie zbliżyć się do niczego w mojej „drodze artysty”
    • udało mi się być kimś, żeby zaraz poczuć się nikim
    • udało mi się być hejterem i Franciszkiem z Asyżu
    • udało mi się napić darmowego wina na branżowych konferencjach
    • udało mi się wziąć kredyt na 2 lata
    • udało mi się zrobić kilka brzydkich zdjęć i usunąć kilka ładnych, bo się przeterminowały
    • udało mi się dwa razy być w ładnym mieście i widzieć ładnych ludzi
    • udało mi się nie zauważyć, że w moim kraju władzę skupiła jedna osoba
    • udało mi się nie zatrzymać czasu

    Bardzo ładnie mi wyszło uważam, to był udany rok. To mówiłam ja, Kurt Cobain swojego życia, tylko bez spektakularnego sukcesu w szołbizie i bez toksycznego partnera, ale w sumie, co za różnica.

  • Wpis trochę o niczym, czyli ktoś woli coś a inny nie woli

    Ostatnimi czasy sprawa jest taka, że albo albo:

    albo mam blokadę twórczą i jak pisała Clarissa Pinkola Estes -„mam zabagniony umysł” głupotami typu lęk przed Bożym Narodzeniem, którego nienawidzę

    albo nie mam nic do powiedzenia.

    Ale kiedyś wpadłam na bloga zacnego scenarzysty Piotra Wereśniaka, który radził młodym adeptom scenopisarstwa, że trzeba pisać, nawet jak nie ma się nic do powiedzenia. Bo tylko to odblokowuje a poza tym COŚ do powiedzenia miewa się bardzo rzadko, no co się będziemy oszukiwać. Ten również Piotr Wereśniak spędził na pewno wiele znojnych godzin pisząc scenariusz do jednego z bardziej żenujących obrazów, jakie widziałam ostatnio, tj. mam na myśli „Wkręceni 2”, co daje filmowi mocną pozycję 3 po Ciachu i Kac Wawa. A na pewno, kiedy skończył pracę nad tym dziełem był z siebie całkiem zadowolony, choć wyszła chała. (Boże! był nawet jego reżyserem!!!)

    No to pomyślałam sobie, że to w jakiś sposób legitymizuje moje pisanie o niczym, w sensie niczym istotnym, chociaż w sumie kto wie, może znajdzie się osoba, która znajdzie tu cytat do wypisania jako aforyzm na ścianę.

    Po tym przydługim wstępie zdradzę wreszcie, że tematem będą sociale, w sensie social media, ale nie tak jak w Nowym Marketingu, Marketingu przy kawie, czy nawet Socialpressie, gdzie będę streszczać korporacyjną prezentację o tym, ilu użytkowników w Polsce ma konto na instagramie, ilu na Facebooku a ilu na Twitterze. i po ile reklama na fejsie.

    Nie.

    Ja bym tu chciała całkiem prywatnie tak sobie (!!!) o tym opowiedzieć.

    Ostatnio, tak jak wysłuchałam od znajomych, podczytałam w internetach, poobserwowałam, panują takie przekonania o socialach, że tam (na Facebooku, instagramie, Snapchacie, inne się nie liczą) są tylko:

    • zdjęcia jedzenia egzaltowanych pańć i kaw z serduszkiem
    • zdjęcia dzieci egzaltowanych rodziców (zauważcie, że nie piszę matek! nowoczesność zapukała do bram i mojej świadomości; zresztą znam też egzaltowanych tatusiów, irytujące!)
    • zdjęcia znajomych chwalących się, że wyjechali za granicę
    • zdjęcia znajomych chwalących się, że mają piątek albo weekend
    • zdjęcia znajomych sugerujące, że mają lepiej niż my
    • zdjęcia kotów (chociaż tych powiedzmy sobie szczerze – nigdy za wiele).

    Są też takie nowe trendy, że Prawdziwy Facet albo Niezależna Kobieta nie ma konta na Facebooku, albo je usunął/-a, bo:

    • preferuje rozmowę telefoniczną z przyjacielem,
    • spotkanie face to face,
    • anons z wizytą za pomocą bezpośredniego pukania do drzwi, kiedy przyjdzie ochota na odwiedziny, dajmy na to o 9 rano w sobotę, bo czemu nie,
    • bo tam w tych socialach same nudy są, te jedzenia, koty dzieci, skroluję i nic, nic, nuda (hej, a może masz nudnych znajomych, bo jesteś nudny?:) ),
    • bo nie będzie się poddawać totalnej inwigilacji,
    • remarketingowi
    • presji, żeby sprawdzić co u kogoś tam, a już nie daj boże –
    • nie okaże się takąś osobą słabą, której samoocena jest uzależniona od ilości głupich lajków pod zdjęciem

      no helo.

    Co mogę powiedzieć na to. że bywa. Nic odkrywczego. Najwidoczniej jestem zakompleksioną osobą z niską samooceną, nie znoszę rozmów telefonicznych i uważam, że znajomych mam dość interesujących, może oni też mają niską samoocenę. Taki globalny trend.

    Myślę, że korzenie mojej słabej, bo niskiej samooceny sięgały czasów głębokiej podstawówki, kiedy prenumerowałam Płomyk, takie pismo dla – uwaga – młodzieży i tam, na ostatniej stronie były kolumny z imionami, nazwiskami ludzi, ich wiekiem, zainteresowaniami. Ci ludzie słali sobie kartki do redakcji z takimi danymi a redakcja te dane umieszczała i drukowała:) Super czasy. To był moim zdaniem pierwszy Facebook, taki analogowy:) bo z tymi ludźmi można było nawiązać kontakt! Po to oni te kartki tam wysłali w końcu! Kto tam słyszał o ochronie danych osobowych. Ważne, że było się w gazecie, co nie.

    Więc razu pewnego i ja wysłałam do Płomyka swój adres, wiek i zainteresowania i któregoś dnia i kilka następnych moja skrzynka pękała w szwach. Jezu. Ja nie pamiętam, ja nie umiem z niczym porównać tej euforii, kiedy wyciągałam te kartki i listy od ludzi, których kompletnie nie znałam i których miałam poznać. Z niektórymi uprawiałam sztukę epistolarną długi czas, pracowicie zapełniałam kartki drobnym maczkiem, lizałam klej na kopertach i znaczkach i po drodze do szkoły wrzucałam do skrzynki a potem z drżeniem czekałam na odpowiedź. Do dziś pamiętam imię jednej laski i skąd była, że lubiła muzykę rockową i festiwal w Brodnicy:)

    Tak że to, że Facebook czy tam inne są jaką globalną fantasmagorią mającą odrzeć nas z intymności i czasu to bzdura. Ludzie zawsze czuli potrzebę wychodzenia poza własne środowisko, nawiązywania więzi, znajomości z ludźmi spoza ich kręgów, utrzymywania tych więzi czy kontaktów, tylko sposoby dziś ku temu coraz precyzyjniejsze. I tyle. Cała tajemnica.

    I tak jak zawsze, ktoś miał potrzebę wysyłania listów do prawie obcych osób, a ktoś takiej potrzeby nie miał. I teraz jest tak samo. Tylko narzędzia wglądu w cudzą rzeczywistość są większe. Mnie to akurat i bawi i cieszy niezmiernie.

    Pozostaje oczywiście kwestia, jak tego używać, tych możliwości, jak nimi sterować, żeby to jakoś wyszło nam na korzyść. Czy  hojnie dzielić się sobą w socialach czy też nie wcale, za to chętnie i gorliwie podglądać.

    Myślę, że sprawa jest prosta.

    Jako że co wpadnie w sieć, nigdy z niej poniekąd nie umyka, warto wrzucając cokolwiek do tych kanałów zastanowić się co, oglądając nasze posty czy zdjęcia, powiedziałby o nas ktoś dla nas ważny – potencjalny pracodawca, obecny pracodawca, kandydat na bliską osobę, nasze dziecko. Jaki obraz nas samych buduje to, co dodajemy na FB czy instagram. Czy, kiedy spojrzymy na własny profil z boku, to on nas zadowala i jest z nami spójny.

    Bo poza tą dość istotną i wizerunkową kwestią, to reszta pozostaje niezmienna.

    Niezależnie jak barwnie, jak bardzo zagranicznie, filozoficznie i po angielsku, jakimi filtrami i jak bardzo VSCO i oryginalnie opowiesz o swoim życiu – i tak wszyscy Twoi znajomi mają to w dupie:)

    I tym optymistycznym akcentem chciałabym zakończyć mój mini wykład o socialu:)

  • Dlaczego nie czytam, czyli pochwała nieprzydatności

    Wielu dzisiaj ubolewa nad spadkiem poziomu czytelnictwa w Polsce. Że niby statystyczny Polak czyta jedną książkę w roku.

    Ja się w sumie naprawdę nie dziwię. uważam albowiem, iż:

    • książki u nas są nieprzyzwoicie drogie; chociaż w sumie u nas wszystko jest drogie
    • czytanie to luksus dla dobrze sytuowanych pańć; w końcu to pochłania kupę czasu. Czyta ten, kogo stać, kto nie musi dzień i noc myśleć o pomnażaniu dochodów albo zapewnieniu sobie szczypiorku do pomidora.. Argument, że można wykorzystać czas w poczekalni u lekarza albo jadąc autobusem do pracy, jest słaby, bo ktoś kto musi nadrobić kasę, raczej nie bywa w tych krótkich wolnych chwilach zazbytnio uduchowiony i ma w dupie to, że Huellebecq w ostatniej powieści przewidział, że pochłonie nas islam.
    • to ostatnia deska ratunku dla bab, których nikt nie chce i których nic w życiu nie czeka, bo co im pozostało; dlatego czytają, ale się nie przyznają do czytania, jak do tego, że chciałyby mieć/mają koty, najlepiej w stadzie.
    • no i cóż, bywają też książki mocno rozczarowujące, za bardzo przeintelektualizowane, za durne, za infantylne, za proste, za skomplikowane, więc się ich nie czyta, proste.

    O tym ostatnim przypadku chcę opowiedzieć, chociaż podbijam statystyki czytelnictwa, bo te książki kupiłam. Ale ich nie doczytałam.

    Po prostu – lubię kupować książki, ale nie wszystkie nadają się do przeczytania. Mam taki zwyczaj – kupuję, bo książka ma dla mnie trochę cechy ludzkie. Jest jakimś tam światem i uważam, że pożyczanie od kogoś albo pożyczanie komuś to tak jak pożyczanie żony czy dziecka, męża albo babci, trochę bez sensu. Mam też inny zwyczaj; nie jestem tzw. pożeraczem. Jak mi się dzieło nie podoba, to odkładam na półkę, no przynajmniej będzie ładnie wyglądać! Ale nie męczę się z czytaniem. Szkoda mi po prostu czasu. Czy taką odrzuconą książkę bym pożyczyła? Hmm, taaak, ale z ociąganiem, niechętnie, bo nielubiane dzieci czy wkurzający mężowie to też w sumie rodzina, co nie?

    Krótka historia niedoczytanych książek

    Opowiem o tym, bo czasami bywa tak, że zniechęcenie działa jak zachęcenie. Ktoś pisze – ale dno, ale głupota i ja jestem zaraz ciekawa, o co chodzi. Nierzadko peany na jakąś cześć generują u mnie daleko posunięty sceptycyzm. Zatem who knows.

    1. Krzysztof Varga – „Masakra”
      4fot. moje
      Wielkie moje rozczarowanie. Ileś tam lat temu pan w moim wieku wydał książkę „Nagrobek z lastryko” i była ona strasznie nudna. Ale 2 lata temu kupiłam sobie kolejną powieść „Trociny”. I to było objawienie.
      Rzecz jest o gościu, w sile wieku, koło 40-tki, który wspomina swoje przeciętne życie w PRL, rosoły, schabowe i wyjazdy na działkę, potem nudną pracę w korpo, koszmar małżeństwa z jakąś pindą, która tradycyjnie traktowała go jako finansowe zabezpieczenie i skarbonkę, zawsze sfochowana, zawsze niezadowolona, zawsze chcąca pana zmieniać. Czytałam tę książkę na słonecznej plaży i tylko dlatego, że byłam w jakimś totalnie a niespodziewanie zwyżkowym okresie swojego życia – nie poległam zalana żółcią goryczy wylewającej się z tej książki. To był mocny, dogłębny i trafny cios. Odnalazłam się w tym bohaterze i zapamiętałam, że tak samo jak on jestem niezadowolona przeważnie ze wszystkiego. Co za ulga. że inni mają podobnie!No i teraz „Masakra”. Oczekiwania duże. Znowu dojrzały bohater, taki mocno po 40-tce. Rockman, niegdysiejszy gwiazdor, przychodzi na myśl Muniek albo Kazik; ma młodą żonę, małe dzieci, trendy chatę na Saskiej i fajny wóz, ale lubi chlać i się stacza. Zamysł był taki, że w stanie totalnego delirium spotyka na ulicach miasta Warszawy jakichś ziomków i snuje refleksje o życiu. Nie przemówiło to do mnie. Za dużo klisz, za dużo tej trendy Warszawy, tych hipsterów, tych ogranych motywów i jego spostrzeżenia co do dzisiejszego życia – banalne i nieodkrywcze. Zresztą alkoholicy jako temat znudzili mi się. Nic w tym ani ciekawego ani wyjątkowego.
      Porzuciłam pana. Nie zidentyfikowałam się.
    2. Umberto Eco – „Temat na pierwszą stronę”.6fot. moje
      Mam dużo jego książek, ale w całości przeczytałam tylko „Imię róży”, pozostałe kupuję, bo chcę uchodzić za osobę z zacięciem na intelektualistkę. Nic nie rozumiem, ale udaję, że rozumiem i to mnie ubogaca.
      To jest w ogóle niesamowite, że facet nawymyślał sporo fajnych tematów, ale wszystkie zapodaje w takiej formie, jakbyśmy słuchali wykładu o semantyce na Sorbonie czy gdzieś tam, gdzie wykłada. Ja się gubię w zawiłościach jego rozumowania, w tych przemądrych dysputach narratora, nie łapię wątku i po jakimś czasie zawsze dzielnej walki – odkładam.
      Teraz też wziął mnie temat. Akcja jest o tym, jak media tworzą sobie newsy czy zdarzenia z dupy, opisują coś, co nie istnieje, a głupi ludzie robią na temat wczuw na forach, w gazetach, w internetach, mediach, gdzie się da. Skąd inąd wiadomo, że większośś, jeśli nie wszystkie wydarzenia czy to z kraju czy to ze świata są rozdmuchiwane tak, że wszystko urasta do rangi Wielkiej Sprawy, jak choćby losy tych paru tysięcy uchodźców. Skąd wiemy, że nie jesteśmy manipulowani przez media w kwestii tego tematu na przykład? Że gazety, tv nie kierują przekazem tak, żeby wzbudzić pożądane reakcje – np. komuś zależy, żeby to była nienawiść, a biedne pańcie na Feju wypisują posty z wczuwam nastawionym na maksa pt. ach jak można takim być rasistą. Serio? Naprawdę w to wszystko wierzymy?
      Ale więcej o tym, jak manipuluje się opinią publiczną, jak drenuje nam się mózgi i wmawia, że coś jest dobre a coś nie – dowiedziałam się ze skromnej książki „Nowa Rosja”  – zbioru reportaży telewizyjnego reportażysty z Anglii, który współpracował z TV Ostankino i ładnie pokazał, jak się pichci w zaciszach partyjnych gabinetów a potem gabinetu prezesa TV newsy. I od razu wiadomo, dlaczego oni kochają Putina i uważają, że anschluss Krymu to zajebista sprawa.
      Natomiast z książki Eco nie dowiedziałam się takich rzeczy. Zgubiłam się w zawiłościach umysłu światowej sławy erudyty.
      Ale urzekł mnie m.in ten cytat. Uważam, że w punkt. Dlatego kupiłam.7fot. moje
    3. Marcin Kołodziejczyk – „Dysforia – przypadki mieszczan polskich”5fot. moje
      Gdzieś tam o tym przeczytałam, że spoko reportaże o współczesnych Polakach, a ja lubię rzeczywistość, zwłaszcza w krzywym zwierciadle i jak można się ponabijąć, to on Janusz, ona Grażyna, ja mieszkam na Kabatach, mam kredyt i jestem fajna.
      I pierwsza opowieść o kredytowcu z Tarchomina i jego smętnych sąsiadach, o naszym pragnieniu mieszkania z ochroniarzem na osiedlu, w strefie bezpieczeństwa i tylko 40 minut do centrum – spoko.
      Ale później niestety czułam się zażenowana, że autor tak pojechał w tym obśmiewaniu Grażyn i Januszów. Końcówka książki – „Bierhalle w Warszawie, siedzą Józefy skrzyknięte przez Facebooka”. Serio? Taki rodzaj wytykania oczywistości, bo już wszyscy naobśmiewali to Bierhalle jako przyczółek naszych pro zachodnich gustów na początku lat 2000, trąci żenadą, tak jak mówienie przez ludzi, którzy mają inny telefon na iPhona – srajfon. To jest takie poślednie i kojarzy mi się z marudzeniem podstarzałego pana, który jest źle ubrany, ale chciałby wcisnąć się w rurki.
      Naszą ludzką i polską nędzę potrafi w sposób karykaturalny, ale jednocześnie śmieszny ująć tylko Masłowska. Jej felietony, jej bohaterowie są pokazani krzywo, karykaturalnie, ale lubi się ich, identyfikuje się z tym, jak Masłowska nas portretuje, wywołuje to we mnie jakiś rodzaj melancholii z powodu takiego, że jesteśmy tacy trochę żałośni w tych swoich modach i tych minach.
      No ale to jest kwestia talentu po prostu. Wybaczamy panu Kołodziejczykowi, że ma go trochę mało i idziemy dalej.
    4. Lars Christensen – „Półbrat”3fot. moje
      Cóż. Kupiłam, bo byłam po 1 tomie „Mojej walki” Knausgaarda i nie miałam co czytać. Ale sprawa jest tego typu, że nie każda książka napisana przez Skandynawa i nie każda opasły tom – jest dziełem na miarę Mojej walki. Przeważnie przecież nie jest, nie wiem, dlaczego założyłam, że ta będzie.
      Milion stron tej powieści to konstrukcje w stylu – on powiedział, ona odpowiedziała, że on pomyślał. Język taki jak z opowiadań świątecznych dołączanych do gazety Olivia lub Poradnik domowy. Nuda. Szkoda mi czasu było na śledzenie losów ludzi, którzy mnie nie obchodzą, bo są opisani językiem, który nie jest objawieniem talentu.
      To teraz ładnie wygląda na półce.
    5. Herbjorg Wasmo – „Te chwile”2fot. moje
      Aby zakupić tę książkę skłoniło mnie to, że ok 70 letnia pisarka wyglądała dobrze na zdjęciach, dobrze ubrana, przecząca temu, że w tym wieku można być tylko starą babą. Typ prof. Staniszkis. Fajna. W dzieciństwie molestowana przez ojca, nie użala się nad sobą, tylko pisze książki, które są mroczne, o kobietach, że są silne i ogólnie fajniejsze niż faceci. Spoko, ale.
      Zaczęłam czytać i stwierdziłam, że nie jestem w jakimś super zajebistym nastroju, żeby się dołować niedolą skandynawskich dziewczynek z początku wieku.
      Poza tym nie mogłam lubić babki, która w wywiadach opowiada, że Knausgaard to wcale nie taki dobry pisarz, bo pisać o sobie to jest najprościej i dlatego on w 2 lata napisał 6 tomów o sobie a ona nad jedną książką ślęczy 4 lata.
      Tej zniewagi nie mogłam przełknąć, bo zazdrości baba i tyle i odłożyłam książkę na półkę, żeby sobie wyglądała.
    6. Agnieszka Kosińska – „Miłosz w Krakowie”1To jest mój hit.Tak jak w przypadku wyżej wymienionych książek wiedziałam czym był podyktowany zakup, tak w przypadku tej – nie jestem w stanie wytłumaczyć fenomenu wydania na nią 60 zł. !!! Nie umiem powiedzieć, co mną kierowało, żeby tyle kasy wydać na opowieść asystentki Miłosza relacjonującej ostatni dni naszego Wielkiego Poety. Ani się nim nie fascynuję, ani nie prowadzę badań, więc nie wiem, co w moim życiu zmienią zapiski, że pan Czesław w piątek napisał do urzędu, w poniedziałek pani list nadała a w sobotę jeszcze poeta polizał znaczek. Na setkach stron, dzień po dniu wypisane są takie facynacje i jeśli ktoś życzy wiedzieć, że pani Agnieszka w dniu 27 czerwca 2007 we wtorek wysłała do wydawców informację podatkową, to welcome. Mogę pożyczyć nawet.
      To już moje poranne strony z moleskina, w którym każdego ranka po wstaniu i zrobieniu sobie kawy opisuję co mi się śniło (wow) i jak zajebiście spędzę dzień a wieczorem – dlaczego mi nie wyszło, są ciekawsze niż to monumentalne dzieło. Ale co tam  – Miłosz, też dobrze wygląda na półce i też kilka książek (przeczytanych!) jego mam.

    A i tak, przy kolejnej wyprowadzce będę ciągnąć te wagony książek, te kochane i te wzgardzone, jak grupę dzieci, z których jedne się lubi a drugie wcale nie, ale z odpowiedzialności zapewnia im się wikt i opierunek na stosownych półkach wykonywanych za niemałe pieniądze, za które można by sobie kupić zgoła coś bardziej przydatnego:)

    Ja lubię przydatność nieprzydatności.

     

  • 3 sposoby na to, żeby czas był twoim wrogiem, ale na szczęście jest Zimbardo!

    Od razu uprzedzam, nie, nie będzie użalania się, że czas leci a my/ja się starzejemy. To już wiemy wszyscy i nie ma co. Dziś będzie o paradoksie czasu, o tym jak ujarzmić potwora, to coś niewidoczne, nieuchwytne, a  co nam tu bruździ w papierach, niszczy kolagen, rzeźbi zmarchy i strąca w otchłanie meno czy andropauzy w sposób podstępny, niezauważalny, żeby na koniec uczynić z nas ludzi niezadowolonych, niespełnionych i z wiecznymi zażaleniami pisanymi do pana Boga.

    Cóż, zmarchy będą, menopauza też, zero kolagenu i estrogenów też i dużo złego się zadzieje, jak się spojrzy w lustro, tylko teraz jak by tu zrobić, żeby mieć poczucie, że mimo tego całego przemijania, to fajnie jest, że spoko, że kochane wnusie! – babci wyszedł bilans na plus!

    Ale zacznę od Adama i Ewy, czyli od czasu, kiedy chodziłam do podstawówki. (przedszkole pod względem świadomości słabo coś kojarzę prócz faktu, że zawsze ryczałam pod płotem, bo matka się spóźniała i wychodziłam ostatnia). No więc w tej podstawówce czas wydawał mi się wiecznością.Dlatego nigdy po śmierci nie chciałam iść do raju, bo raj to wieczność a wieczność to nuda. (Piekło wydawało mi się atrakcyjniejsze, zawsze coś się działo, jakieś tortury, smażenie, wygłupy, jak u Jana Drdy w „Igraszkach z diabłem”).

    Te wakacje, Boże! 2 długie miesiące! Dobrze, że miałam roczniki pisma „Mówią wieki” i 9 tomów powieści „Królów przeklętych”.
    Ludzie 30 letni wydawali mi się zgrzybiali i starzy, 50- letnim dziwiłam się, że jeszcze mogą chodzić i mówić, 70 letni – wiedziałam, że zaraz umrą, że to postanowione.

    Wydawało mi się, że zawsze będę w 8 klasie, każdy wrzesień będzie trwał w nieskończoność. Dziś nadal mi się wydaje, że mam 15 lat, ale niestety – zaprzeczają temu lustro, społeczne wymogi i oczekiwania wobec mnie a wrzesień mija w godzinę.

    Zaryzykuję stwierdzenie, że tego rodzaju poczucie, jakie opisałam powyżej, do pewnego momentu jest wspólne wszystkim ludziom, niezależnie od tego jaki mają charakter, usposobienie, typ osobowości itd.
    Ale potem, w miarę przechodzenia przez kolejne etapy, zaczynają rysować się coraz większe różnice w postrzeganiu czasu u każdego z nas. A ponieważ ma to kolosalne znaczenie i wpływ na nasze poczucie szczęścia, klęski, sukcesy, seks, wszystko – to trzeba sobie o tym opowiedzieć.

    Wiedzieliście np., że pary, w których partnerzy żyją w innych perspektywach czasowych mają mniejsze szanse na długie, zgodne życie razem niż takie, których postrzeganie czasu jest podobne? Ja to gdzieś tam przeczuwałam zawsze, ale nie wiedziałam, że to jest aż tak ważne i co więcej, że można jakoś to modyfikować!

    Ze względu na stosunek do czasu, ludzi można podzielić z grubsza na 3 grupy:

    • tych, którzy żyją przeszłością, wiecznie ją rozpamiętują, analizują pod kątem – ale było super, to już nie wróci, albo –  ale było totalnie słabo, naznaczyło mnie piętnem na całe życie to, że miałam odstające uszy, surowego ojca albo nieobecną matkę i raz brak czerwonego paska na koniec roku w szkole.
    • tych, którzy żyją tylko dniem dzisiejszym a na portalach randkowych piszą sobie w opisie „carpe diem” oraz „twardo stąpam (kocham słowo STĄPAM) po ziemi”, lubię pić wino z przyjaciółmi, gotować, ale ze wskazaniem na to pierwsze, hulaj dusza, piekła nie ma, jutro może mnie nie być, jutro się nie liczy, przeszłość to coś zamazane.
    • tych, którzy w co drugim zdaniu używają zwrotu „JAK TYLKO”.  Jak tylko coś tam zrobię, jak tylko coś tam się zadzieje, wydarzy, stanie – to wtedy to ja żył będę! Po czym przychodzą kolejne „jak tylko”, a ludzi ci zaprogramowani na przyszłość zapomnieli pożyć sobie z tym, w tym i z tymi, którzy są teraz czy byli wczoraj. Niebezpieczni ludzie. Pamiętacie typa z 6 sezonu „Seksu w wielkim mieście”, artystę Rosjanina, za którym Carrie pojechała do Paryża?:) no więc właśnie. Nie no miło, miło, ale wiesz Carrie, jak tylko skończę tę wystawę, to dopiero będzie. Nie było:) Choć wystawę zrobił.

    Bo właśnie osadzenie w każdej z tych 3 perspektyw ma swoje dobre i złe strony. Jakie? Jak to bilansować? Jak tym żonglować? Jak się ustawić wobec swojego własnego czasu, żeby nas nie przysypał i nie unicestwił, tylko wybił na pozycję człowieka przynajmniej zadowolonego z siebie?

    No to wiadomo.

    Odkryli amerykańscy naukowcy!

    Śmichy chichy, ale serio, jak zobaczyłam, że odkrywca syndromu sztokholmskiego Philip Zimbardo napisał książkę „Paradoks czasu”, to sobie ją kupiłam i natychmiast w ciągu miesiąca (czy miesiąc to jest natychmiast?) przeczytałam, a nawet zrobiłam notatki;] Chciałam się nauczyć od niego, jak nie być Barbarą Niechcic, nie wystawać pod oknem gdy pada deszcz i pytać się w dal – „Dokąd się to wszystko toczy i po co” tylko dlatego, że nie wyszło mi z Toliboskim.

    Zanim dozna się oświecenia, trzeba wypełnić w książce Kwestionariusz Postrzegania Czasu Zimbardo.

    Jest on dość czasochłonny i ma skomplikowany system zliczania wyników, ale warto to zrobić, bo potem umieszcza się swoją perspektywę czasu na specjalnej siatce centylowej, na której jest już naniesiona optymalna perspektywa czasu. Taka, która zapewnia człowiekowi życie w harmonii, zgodzie ze sobą, w pełni szczęścia i tak dalej.

    Mój wykres versus idealny wykres wygląda tak:

    siatka

    Moja kreska to ta fioletowa, idealna – to te kropki.

    Nie trzeba być wybitnym specjalistą od wykresów, tabel i power pointa, żeby zorientować się, że mój wykres jest dokładnie odwrotny niż ten idealny, że totalnie odbiegam od właściwego, sprzyjającego postrzegania czasu:) że w odbiorze mojego czasu popełniam wszystkie możliwe błędy, czyli w  skrócie: zadręczam się przeszłością najczęściej wymyślając problemy, których pewnie nigdy nie przeżyłam oraz żyję wg zasady – jakoś to będzie nie trudząc się zrobieniem planu na życie dłuższego niż perspektywa tygodnia.

    Nie żebym o tych moich skłonnościach temporalnych nie wiedziała wcześniej, ale… Kiedy moja nieudolność w poruszaniu się we własnej przestrzeni czasowej została udowodniona naukowo, to jakoś mnie to uderzyło i postanowiłam, że trzeba szukać rady a ta książka przecież to obiecywała.

    No i tutaj doznałam pewnego rodzaju rozczarowania.

    Czytałam tę książkę dzielnie, bo Zimbardo wbrew wielu kolegom po fachu uważa, że postrzeganie czasu nie bierze się z jakichś wrodzonych predyspozycji, które mamy na zawsze, jak kolor oczu na przykład. Uważa, że to kwestia wyuczonych w ciągu naszego biologicznego, społecznego i kulturowego życia nawyków. Które rzecz jasna można zmieniać. Za pomocą odpowiednich strategii (kocham słowo STRATEGIA).

    No i właśnie.

    Czekam na te strategie, jak on mi wypisze, co ja mam robić jutro od rana jak wstanę, co myśleć i ogólnie „jak żyć” przecież, a tu nie. Jakieś przydługie wstępy zapowiadające, nudne historie innych ludzi a tych rad, tyle co kot napłakał i w dodatku tak banalne i oczywiste, że równie dobrze mogłabym przeskrolować fan page Chodakowskiej – na jedno by wyszło.

    Przykłady:

    • Wyznacz sobie cel. (serio?)
    • Ważne, by do czegoś zmierzać (o kurczę)
    • Czas jest tym, co z niego zrobisz (głęboka zaduma)
    • Wczoraj było za wcześnie. Jutro będzie za późno. Dziś nadszedł dla każdego z nas dzień rachunków ( To już było w  hollywoodzkiej animacji „Kung Fu Panda”)

    Fajnie, ale to wszystko jest znane, wiadome i nie po to brnęłam przez przypisy, historie, podkreślałam mazakiem, uzupełniałam kwestionariusz i robiłam notatki, żeby na koniec i tak spotkać się z „Alchemikiem”.

    Do tego amerykańscy naukowcy, pisarze mają tę irytującą manierę popadania w kiczowatą egzaltację, niezależnie od lat poświęconym zacnym badaniom i spoko wnioskom mogącym podrasować jakość naszego życia, dla przykładu:
    „poćwicz tak, by ponurą starą przeszłość zalać jasnym światłem optymizmu „(sorry, ale napiszę – HA HA)

    Tkasz na nowo swoją przeszłość z jasnych włókien teraźniejszości” itp.

    Bogu dzięki nie ma tego dużo i sporo jest celnych, mocno uderzających strzałów między oczy naszej świadomości (też ładnie uważam, że wymyśliłam to zdanie). I praktycznych wskazówek, jak wyzwolić się z kleszczy nawyków, które każą nam być nieudacznikami własnej perspektywy, czasowej oczywiście.

    Niektóre, jak poczytałam, wywołały jedną reakcję – NO FUCKING WAY. Ale Zimbardo uprzedzał, nie będzie łatwo zmienić swoje nawyczki, oj nie. Tak trudno odstawić głupią kawę czy nie pić wina a co dopiero zmienić obrazy w swojej głowie – zamiast dołujących, przywołać jakieś jasne, włożyć w tryby swoich rdzewiejących przyzwyczajeń myślowych metalowy pręt w postaci decyzji i przedsięwzięć, które wystrzelą nas w inny kosmos.

    Ale pierwsze założenia już są:

    • nie być panią, „bo kiedyś to…”
    • nie być panią „carpe diem”
    • nie być panią „jak tylko”
    • nie być bohaterami sztuki Becketta „Czekając na Godota”  Vladimirem i Estragonem, którzy każdy akt kończyli  w ten oto sposób:

    Vladimir wolno przechodzi przez scenę i siada obok Estragona.

    Estragon – To co, idziemy?

    Vladimir – Chodźmy.

    Nie ruszają się.

    KURTYNA

    Zamierzamy, aby ciąg dalszy jednak nastąpił. Będzie ciężko, bo trudno z kogoś, kto ma zawsze same długi nagle stać się zajebistym doradcą inwestycyjnym swojego najcenniejszego kapitału, czyli czasu. No ale! Na początek jakże śmiałe założenie – 1 tekst tygodniowo! I nie ma, że boli, a potem śrubę będzie się dokręcać. W końcu mogę nie być zdolna, to będę pracowita i czas mi wtedy musi zacząć sprzyjać. Nie widzę tego inaczej.

    Jeszcze tylko wyjście na balkon, krzyk w ciemność na temat tego, że hej sąsiedzie ja tu wizualizuję swoje cele – i będzie się działo.

  • Pokaż swoją osobowość, czyli dialogi o życiu

    Miejscem akcji jest miasto Warszawa.

    Konkretnie okolice Placu Grzybowskiego.

    Okolicznościami akcji jest jakiś miejski event, w tym wypadku Festiwal Singera, ale nie wiem, po co to podaję, bo w sumie nie ma to aż takiego znaczenia.

    czasem akcji jest wyjątkowo urokliwa końcówka sierpnia, ciepło, słońce, zero wiatru, takie zbytki.

    Bohaterki są zaś dwie: ja i moja przyjaciółka.

    A teraz podam trochę informacji o przyjaciółce, bo te akurat mają znaczenie. Otóż znamy się nie krótko, nie długo, jakieś 4 lata chyba. Moja rozmówczyni ma tyle lat co moja matka, czyli cóż, niespodzianka – jest starsza! Ale nie tak znowu dużo, jakieś 20 lat. Życzę sobie być taka za 20 lat, jak ona, ale chyba marne nadzieje. No nic.

    W każdym razie czasem się spotykamy, czasem rozmawiamy (jedyna osoba, która omawia ze mną godzinami koty i nigdy jej to nie nudzi). Tak też i stało się w tę niedzielę.

    Siedzimy sobie przy stoliku, ja piję sobie koszerne wino, moja przyjaciółka czeka na setny jakiś naszyjnik do kolekcji, który ma jej zrobić jakiś pan.

    Więc siedzimy.

    Oprócz życiowych spraw omawiamy rzecz jasna outfity, głównie pań. Faceci są bowiem nieciekawi pod tym względem, a według mojej przyjaciółki to ogólnie pod żadnym. No cóż. Coś w tym jakby jest. Ale do rzeczy.

    A to idzie sobie pani grubo po 60-tce w prześwitującej sukience i widać jej bieliznę, a to pani w outficie przypominającym zasłonę, a to ubrana nazbyt kolorowo aż trafia się prawdziwy hit i tu zaczyna się właściwa akcja.

    Trafia się kobita, na oko ok po 30 tce mocno, czyli jak na zebrane towarzystwo stosunkowo młoda. Jest niska, ma nózki paróweczki, ozdobione butami kopytkami (takie sportowe na koturnie, projektant płakał jak projektował), co dodatkowo potęguje efekt ciężkich nóżek, na górze ma tylko szerokie ponczo w kolorze neutralnym i ogoloną „na zapałkę” jak się mówiło w czasach prosperity Ewy Bem. Pani jest ewidentnie przy kości, twarz bez makijażu, typ – bardziej niż przeciętny.

    Zwracamy na nią uwagę obie, obie urzeczone zjawiskiem.

    I teraz zaczyna się dialog.

    • Jeeeezuuu, ale się odstawiła, jak mogła ubrać takie buty, które jeszcze bradziej podkreślają, że ma grube nogi – to mówię ja
    • No, to według ciebie jest źle dobrane, może ona uważa inaczej, że świetnie właśnie – mówi moja przyjaciółka

    Nie mam na to argumentu, ale ważne że obie uważamy kobitę za ubraną co najmniej ekscentrycznie. Nie poddaję się. Drążę dalej.

    • Ej, ale zobacz jakiego ma ładnego męża! (babka podchodzi do przystojnego całkiem faceta z dzieckiem i odchodzą w dal). Jak to jest, że taka brzydka baba ma ładnego faceta???
    • Wiesz, może ona MA OSOBOWOŚĆ! – mówi przyjaciółka
    • Ale jak to?!!! Ja też mam osobowość! Ja niby nie mam osobowości??!! – to mówię ja trochę jakby oburzona, bo nie mam ładnego męża, ale osobowość???

    Moja interlokutorka:

    • Ja tam nie wiem, czy ty masz osobowość. Wiecznie grzebiesz w telefonie i mówisz o tym, że jesteś gruba.
      Ale coś tam piszesz. Czytałam. To może i jakąś masz.

    Kurtyna

    A wy?:) Jaką macie osobowość?:)

     

  • Mini poradnik bycia nieszczęśliwym, czyli na przekór tyranii optymizmu

    Mało jest niepodlegających dyskusji prawd. Ale ta jest jedną z nich.

    Że wszyscy chcą być szczęśliwi, a nikt nie chce być nieszczęśliwy.

    Znam dziesiątki poradników o tym, jak być szczęśliwym w pracy, jak być szczęśliwym w małżeństwie, jak być szczęśliwym w związku, jak być szczęśliwym singlem, jak być szczęśliwym ojcem albo matką, jak być szczęśliwym dzieckiem ojca i matki, jak być szczęśliwym wnukiem – to nie znam. Ale generalnie na wszystkie nasze przypadłości i role życiowe przypadnie kilkadziesiąt poradników o tym, jak będąc tym kim się jest sięgnąć po najwyższy laur, tj. odczucie szczęścia.

    I przez to wszystko wydaje nam się, że bycie szczęśliwym to nasza życiowa powinność. Nie będąc szczęśliwym i optymistycznym musimy czuć się winni oraz wyrzuceni na społeczny margines jako życiowe niedojdy, które nie umieją nawet zastosować się do poradników.

    A tymczasem szczęście jest stanem dość krótkotrwałym i ulotnym i w dodatku przereklamowanym. Jest czymś, co wmówili nam władcy umysłów, marketingowcy wszelkich firm i zjawisk, które chcąc nam sprzedać obrandowują klauzulą – „niezbędne do szczęścia”. Wchodzą w to nie tylko rzeczy materialne, ale też nasze emocje.

    Za to nie czytałam jak dotąd żadnego poradnika „Jak być człowiekiem nieszczęśliwym”. I uznałam, że nadeszła pora, aby podzielić się swoimi obserwacjami w temacie oraz własnymi, w pocie czoła zdobytymi skillsami w kwestii bycia nieszczęśliwym. Przedstawię kilka tricków, jak skutecznie się unieszczęśliwić, jak wybiec pod prąd ogólnym trendom i nakazom pławienia się w wiecznie dobrym humorze i cudownym nastroju z użytkownikiem jakimś tam na plaży we Władysławowie.

    Jeszcze tylko zanim przejdę do udzielania moich światłych rad wyjaśnię, dlaczego warto być nieszczęśliwym.

    Bo:

    • bez nieszczęścia nie ma szczęścia; proste.
    • warto podnieść samoocenę ludziom, którzy z natury są częściej smutni niż zadowoleni, żeby nie myśleli sobie, że są kompletnie do bani, ale że również ich sposób odczuwania świata ma sens. I to głęboki!
    • ludzie wcale nie lubią tak bardzo innych szczęśliwych ludzi, przeważnie jest tak, że tych, którzy się uśmiechają i są wiecznie zadowoleni, nie znoszą, nienawidzą. Tak, ludzie szczęśliwi wkurzają. Ba, budzą nawet podejrzenia. To dziwne być wiecznie zadowolonym. Spalił ci się dom? Porzucił cię mąż? Straciłeś pracę? I uśmiechasz się? Nie. To nienormalne. Jeździsz 5 razy w roku na zajebiste wakacje? Masz super partnera? Super dzieci? Wyglądasz najlepiej od lat? Spełniasz się w pracy i masz kupę hajsu? Polubimy twój status na Facebooku, ale nienawidzimy cię. Mógłbyś chociaż zachorować na raka, bo chcemy ci współczuć, no polubić tak od serca.

    Zatem ja tu zaproponuję mniej drastyczne porady niż zachorowanie na raka, które pomogą nam w życiu być lubianymi i ogólnie nieszczęśliwymi ludźmi, na których na bank przyjdzie moda, jak na normcorów.

    Bądźcie więc nieszczęśliwi, poczujcie, że życie ma smak.

    Aby ułatwić wam orientację i oszczędzić czasu, pogrupowałam najbardziej pożądane umiejętności na kategorie. możecie to sobie wydrukować i powiesić w biurze nad biurkiem.

    A więc, aby poczuć się nieszczęśliwym, na pewno warto:

    NIESZCZĘŚCIE VERSUS MY

    • nieustannie porównywać się z innymi i rzecz jasna uważać, że inni mają lepiej
    • opływać zawsze w morzu wątpliwości, zwłaszcza na swój temat
    • ochoczo poddawać się stanom lękowym, ataki paniki też są w cenie
    • pielęgnować kiepskie zdanie na swój temat, swojego wyglądu, kompetencji, dzieciństwa, tonu w jakim mówicie Dzień dobry pani w sklepie, wszystkiego
    • pielęgnować ze szczególną starannością swoją złość, zawiść i frustrację, obdarzać te uczucia szczególną atencją
    • często wizualizować  siebie na łóżku szpitalnym na oddziale onkologii na Roentgena albo jeszcze lepiej – w hospicjum lub w domu starców
    • tarzać się przy każdej okazji w poczuciu winy
    • użalać się nad sobą w każdej wolnej chwili
    • gadać ciągle o sobie
    • myśleć, że jest się głupszym niż reszta
    • bać się podejmować decyzje i bać się wszystkiego – począwszy od piorunów i pająków a skończywszy na tym, co ludzie powiedzą
    • szczycić się swoim introwertyzmem graniczącym z aspergerem przedstawiając to jako objaw waszej wyjątkowości
    • być biernym i roszczeniowym a poniekąd i rozmemłanym
    • pochylać się nad każdym drgnieniem swoich emocji, rozkładać je na czynniki pierwsze pogrążając się skutecznie w jeszcze większym poczuciu beznadziei i braku wyjścia z sytuacji, zapisywać w moleskinach
    • unikać bycia sumiennym i konsekwentnym
    • być mega przewrażliwionym na swoim punkcie
    • nie uśmiechać się
    • nie mieć do siebie dystansu a poczucie humoru ćwiczyć jedynie na dowcipach z czasopisma Angora lub kawałach o szwagrze.

    NIESZCZĘŚCIE VERSUS INNI

    • uważać, że innym jest lepiej, bo mili szczęśliwe dzieciństwo a nam zawsze było pod górkę
    • krytykować wszystkich i wszystko z sobą na czele
    • szczególnie hołubić zawiść i zazdrość do znajomych na podstawie statusów na Facebooku, według których są oni szczęśliwi
    • poświęcać innym tyle miejsca, ile tutaj poświęcone jest tej kategorii w zderzeniu z kategorią MY, czyli nic.

    NIESZCZĘŚCIE VERSUS CZAS

    • rozpamiętywać przeszłość i postrzegać ją jako pasmo niepowodzeń, porażek i przykrości
    • żyjąc chwilą nie planować przyszłości wychodząc z założenia jak Sędzia z „Pana Tadeusza”, że jakoś to będzie.
    • uporczywie wracać do przykrych myśli i namiętnie je wałkować z samym sobą i z każdym, kto zechce posłuchać
    • stale myśleć o przemijaniu i o tym, że czas zapierdala i panicznie bać się przyszłości i myśleć o śmierci

    NIESZCZĘŚCIE VERSUS ZWIĄZKI

    • w związku być sobą
    • uważać, że najlepszym związkiem na życie będzie związek z osobą niedojrzałą, która nie wie czego chce, ale ładnie się wypowiada albo co gorsza – ładnie wygląda
    • uważać, że związek z kimkolwiek to cel na życie
    • przedkładać sprawy partnera i domowników, dzieci, kotów, psów nad swoje własne
    • chcieć zbawiać partnera a nie siebie
    • robić partnerowi prasowanie

    Tak, jest tego dużo, ale myślę, że jesteście pojętni i dacie radę w niedługim czasie osiągnąć stan prawdziwego nieszczęścia, a nawet – stać się ekspertem w tej dziedzinie. Czego szczerze wam wszystkim oczywiście życzę i polecam, bo jestem przekonana, że stosując te porady w życiu staniecie się ludźmi świadomymi i pełnowartościowymi a nie jakimiś tam zadowolonymi z siebie, którzy się cieszą, że wstaje nowy dzień. Bo to jest niemodne, bez sensu i nie ma co dawać się zwariować oraz poddać tyranii optymizmu, bycia pięknym, młodym, uśmiechniętym i zadowolonym.

     

     

    fot. na górze to screen z filmu Woody Allena – Annie Hall (1977)

  • Jak być sexy i fashion, czyli pochwała niekonsekwencji

    Błogosławieni ci, którzy mają w dupie to, że jakiś przechodzień ma na sobie białe pumy i koszulkę polo z postawionym kołnierzykiem. Mnie takie zjawiska potrafią wprawić w melancholię i depresyjny rodzaj zadumy. Nie potrafię dokładnie stwierdzić, dlaczego tak się dzieje. Chodzi może o bycie sexy i fashion.

    Naprawdę godzinami zastanawiam się, czy jak schudnę kilka kilo to będę szczęśliwsza, czy życie będzie wtedy przyjaźniejsze? Dlaczego, ci, którzy kilogramami się nie przejmują, są zupełnie zadowoleni z siebie, czy bodypoisitve ma sens? Tak samo właściciele białych pum, też bywają przecież zadowoleni, a mnie to dziwi i wciąż jestem na tropie tej zagadki. Jedni preferują zagadki w typie, kto zabił, a ja poszukuję źródeł szczęścia u właścicieli białych pum, różowych koszulek polo albo wściekle neonowych new balansów, które w brzydocie śmiało konkurują z pumami.

    A przecież

    doskonale wiem, że

    to, jak wyglądamy to tylko mała część tego, kim naprawdę jesteśmy.

    Dość ważna, owszem, ale w sumie chyba (?) niewielka.
    Lecz mimo to, pisząc nawet ten tekst wciągam brzuch i zastanawiam się, jak wyglądam z profilu i że za bardzo się garbię, co nie jest seksi.
    To jest po prostu ten rodzaj bycia konsekwentnym.

    Dowodem na mój sposób pojmowania konsekwencji jest także mój stosunek do elementów outfitów. Dziś biała puma wydaje mi się straszna, ale za rok może mi się wydać obiektem pożądania, must have mojej szafy. OK, z tą pumą przesadziłam, ale…

    Nie od dziś wiadomo, że co jakiś czas modowi przewidywacze i trendsetterzy wmawiają ludowi, który ma coś kupić, że brzydkie jest ładne. Myślę, że ci kreatorzy marketingowi naprawdę świetnie się przy tym bawią, kiedy udaje im się wmówić masie, że np. torebki O-Bag są ładne, buty sportowe ze skrzydełkami są ładne, pancerniki Alexandra MacQuina powinny kosztować tyle, ile wynosi roczne PKB Ugandy. Uważam ludzi stojących za sukcesem marketingowym rzeczy brzydkich za współczesnych władców naszych umysłów.

    Może ich sukces opiera się też na wmówieniu masom, że ładne jest zbyt proste i oczywiste, i jak lubisz brzydotę, to szukasz głębiej?

    OK, teraz na to wpadłam, ale myśl tę zapisuję, bo wydaje mi się poruszająca i naprawdę, tu może być ten pies pogrzebany.

    Tylko problem w tym, że nie jest brzydkie to co jest brzydkie, tylko to, co za takie uzna jakieś sprytne gremium dyktujące nam, że tego lata kupujemy to, a w kolejnym roku już zupełnie co innego. I nigdy nie wiemy, dlaczego właściwie dziś biała puma jest symbolem bazaru, a za rok będzie ją z dumą nosić po wybiegu u Prady Cara Delavigne i w związku z tym większość z kupujących  będzie chciała być ubrana jak u Prady i mieć biały obuw marki Puma.

    Zresztą sportowe obuwie dawno trafiło do zestawu z eleganckimi kieckami a szpilki do grunge’owych jeansów. Taki Dior pewnie przekręca się w grobie. A ciekawe co by na to powiedziała Chanel, w sumie ona była prekursorką wygody, noszenia sztucznej biżuterii i lansowała brzydotę, bo jej żakieciki uważam za najbrzydsze wdzianka świata.

    Tak czy owak jakiś czas temu przeglądając modowe magazyny mówiłam – kombinezon? W życiu tego nie założę. Dziś mam dwa w szafie, mimo że w jednym wyglądam jak pomocnik mechanika samochodowego. Ale mam.

    Rok temu w Elle trafiłam na sesję, w której laska prezentuje ortopedyczne sandały onegdaj zarezerwowane dla niemieckich emerytów lub dla cioć z halluksami na działkę nazywane Birkenstockami. Od nazwy firmy, zresztą niemieckiej. Byłam szczerze oburzona tym, że tak na bezczela wmawia się ludziom, że te buty są houte couture. Dałam nawet wyraz swemu oburzeniu w poście na Facebooku. Rok temu!  Proszę, oto dowód.

    post

    Dziś? Trymufalnie ogłosiłam na tym samym facebooku moment nadejścia przesyłki z tymi sandałami, a radość swą dzieliłam z innymi szczęśliwymi posiadaczkami tego samego obuwia, których wygoda jest legendarna, a które obcierają przy pierwszych już 3 krokach.
    Te brzydkie buty zaistniały w kontekście, który był dla mnie wyznacznikiem dobrego gustu. To przez Kopenhagę. Tam wszyscy dyskretnie i gustownie ubrani ludzie „PRZEŁAMYWALI” szlachetność swoich twarzy, nienachalność ubrań tymi właśnie brzydkimi butami.
    Oczywiście modowe stylizacje na ten sezon pełne są sandałów na koturnach, z szerokimi paskami na krzyż (jakie nosił mój dziadek;] i które uważałam za strasznie wieśniackie) i właśnie birkenstocków, ale nie wiedzieć czemu, nie ma w tej paradzie absurdalnej brzydoty np. sandałów jezusków. Dlaczego buty na podobnej podeszwie jak birkenstocki, ale mające paseczek przesunięty nieco na bok, w prawą stronę są passe, a birkeny są top of the top? Czyżby dlatego, że paseczek przy małym placu uwydatnia ten mały palec, który jest najmniej ładny spośród ludzkich części ciała? Ale Kim Kardashian też nasza sandały na obcasie z paseczkiem w poprzek i wyłazi jej niemalowniczo mały palec trący podłoże, a jednak wkłada te buty, a Kayne płaci za nie jakąś równowartość moich rocznych dochodów.
    Więc ja naprawdę nie wiem, dlaczego te buty a nie inne są ładne i dlaczego nie są to pumy.

    W jakim mnie samą stawia to wszystko świetle?

    Oczywiście w złym i oczywiście średnio się tym przejmuję, bo co może zmącić mą radość teraz, kiedy mogę zaczarować otoczenie brzydotą moich sandałów i mogę pokazać środkowy palec wszystkim męskim fetyszystom opiewającym wysoki obcas i pończochę jako jedyny wyznacznik  bycia seksi i cool.

    Może to jest właśnie to. Ubranie jako manifest. Już mniejsza tam z uleganiem modom, które nie ja tworzę, mniejsza  z tym, że konsekwencja nie jest moją mocną stroną.

    Tak naprawdę to uważam, że każdy element stroju, jaki na siebie wkładamy jest znakiem. Mniej lub bardziej świadomie wkładamy na siebie znaki, które niosą w świat nasze przekazy o nas samych. Każdy model naszego ubrania ma jakąś historię, nasz wybór, którego dokonaliśmy przy zakupie tej a nie innej rzeczy – skądś się wziął i coś o nas mówi.
    Nie wiem czym są białe pumy dla ich właścicieli, ale chętnie bym się dowiedziała, co ludźmi kieruje w wyborze tych a nie innych rzeczy.
    Ja wyczekiwałam na te ortopedyczne sandały, bo chciałam zawrzeć  w swoim zestawie ubraniowym element protestu przed wszechobecnym obowiązkiem bycia ładnym.
    Ładne jest zawodne i czasem nawet śmieszy. Jak taka laska z teledysku Whitesnake „Is this love”, która w białym wdzianku i w białych szpilach wije się przed długowłosym panem, a im obojgu oraz ich odbiorcom wydaje się, że tak trzeba i że to jest właśnie ładne i ocieka seksem. I to jest bardzo ciekawa sytuacja, która pokazuje, że aby być seksi trzeba być jednak fashion:

    oto pan, bohater sytuacji, pan jest ładny oraz pewny siebie, mrrr

    Zrzut ekranu 2015-08-08 o 22.06.04

    oto pani, która walczy o pana, dlatego też robi sceny i ucieka od niego w białych szpilach

    Zrzut ekranu 2015-08-08 o 22.06.08

    kiedy akurat nie ucieka, wije się przed panem, co jest zjawiskowe rzecz jasna

    Zrzut ekranu 2015-08-08 o 22.07.19

    za wicie się cała na biało, pani dostaje upragnioną nagrodę, zagości w pana łóżku

    Zrzut ekranu 2015-08-08 o 22.12.20

    oraz zostanie wzięta w ramiona

    Zrzut ekranu 2015-08-08 o 22.13.11

    fot. screeny z videoklipu

    Jest to śmieszne, ale w sumie i tak wszyscy zazdrościmy i mamy zamiar kupić białe szpilki oraz halkę (???) przy najbliższej nadarzającej się okazji, to panie, a panowie zrobią sobie trwałą i kupią wężowe kowbojki. Dzięki temu będziemy rządzić w seksie.
    A co by było, gdyby ona ona ubrała sobie birkenstocki, też białe i bawełnianą koszulkę a HM do spania w marynarskie paski? Nie wiem, może etiuda filmowa Urlicha Seidla albo na festiwal w Sundance. Raczej seks nie dla mas.

    Ktoś powie, że o co w ogóle tyle hałasu, skoro temat można zamknąć w ludowym porzekadle – nie to ładne co ładne, ale to co się komu podoba.
    Ale ja chcę nowej definicji „ładności”, żeby to co stare było uznane za ładne, młode za beznadziejne, pozycja na mnicha za najbardziej seksy, kumulacja energii na kanapie za najbardziej zdrowe zachowanie ever, żeby koty rządziły światem, nawet jeśli miałabym wtedy trochę przesrane, żeby cisi stali się głośni a głośni zostali wypchnięci na margines, żeby biedni stali się bogaci i pokój zapanował na świecie, żeby odwrócił się porządek rzeczy i Ewa Chodakowska nie była wyznacznikiem tego, co powinno być na topie.

    Mam tu parę propozycji na to, co dziś wydaje się brzydactwem a jutro może to włożę.

    Kolekcja kultowej brytyjskiej sieciówki Top Shop. Kiedyś tak nosiły się kujonki z mojego liceum

    top schop

    fot. via www.zalando.pl

    Baleriny na gumkę, śliczności:) szał w Nowym Jorku:)

    CELINE Ready to wear spring summer 2015 Paris fashion week september 2014 PHOTO: EAST NEWS / ZEPPELIN

    fot. za www.fashionpost.pl

    Culottes – spodnie, które w perfekcyjny sposób potrafią z idealnej sylwetki zrobić najgorszą:) Ociekają seksem.

    denim-culottes

    fot. za www.thefashionpolice.net

    Był to mój pierwszy krok do przejęcia władzy nad pragnieniami nie wychodząc z domu. Next step to będą te jezuski. Zagoszczą nie tylko w poradnikach “Jak ubrać się na pielgrzymkę”, ale ja będę je produkować a Alexander Wang będzie ozdabiał diamentami. Potem na Super Bowl wystąpi w nich Beyonce a ja będę już tak bogata, że …

    tego jeszcze nie obmyśliłam w sumie.

     

  • Jak stać się pełnowartościowo pustym człowiekiem, czyli w co się ubrać

    Nic fajnego nie przeczytałam ostatnio. Nic fajnego nie udało mi się obejrzeć tak, żeby godne to uwagi było. To jest więc czas, żeby pogadać sobie o ubraniach.

    O takim czymś nieważnym właśnie. Chociaż w sumie nie wiem, czy aż tak.
    Ostatnio mierzyłam się z tematem – kim jest ktoś, kto przesadnie dba o to, jak wygląda i czy fajnie jest tego nie robić?
    Czy nie dbanie o to, co się na siebie włoży i jak zestawi – jest znamieniem wewnętrznej wolności?

    I czy zastanawianie się czy włożone dziś buty i spodnie pasują do siebie, do całości, pory dnia i okazji są z kolei oznakami pustki? Można sprawdzić, czy cierpi się na objawy wewnętrznej pustki. Trzeba tylko odpowiedzieć na poniższe pytania:

    • kupujesz dużo ubrań, szafa pęka w szwach, ubrania upychasz nawet w piekarniku, co tydzień musisz mieć nowe buty i nową parę spodni
    • wyprzedaże to twój najlepszy czas w życiu, czas dogłębnej samorealizacji
    • zanim wyjdziesz z domu długo deliberujesz nad dobraniem koloru paska do podeszwy buta lub swetra
    • wiesz czym są culloty albo przynajmniej baggy
    • w ciągu dnia nie możesz skupić się na niczym innym, jeśli uznasz, że kolor wybranych spodni nie współgra z twoim nastrojem

    Jeśli na 3 pytania odpowiedziałeś twierdząco, to jest duża szansa, że cechuje cię „pustka”.

    Według jednego z moich rozmówców właśnie te wyżej wymienione zachowania są objawem wewnętrznej pustki. Jedni zasypują ją nałogami, pracoholizmem, dzieciocentryzmem, partnerocentryzmem, a inni – kupują ubrania, rozmyślają o nich nieustannie, taksują mijanych ludzi na ulicy pod kątem ich stylówy, oceniają całe narody po tym, w jakim ubraniu wychodzą z domu na ulicę.

    Nie wiem czy przesadne dbanie o ubiór jest jakimś symbolem próżności, bo buty nie służą tylko do chodzenia, a spodnie tylko do wygody i ochrony.
    Zgodzę się zaś, że często bezwiednie dajemy się wpędzić w tryby machiny konsumpcji i dajemy sobie wmówić, że na lato potrzebujemy:

    • sandałów wygodnych
    • sandałów ozdobnych
    • sandałów na koturnie
    • sandałów na wyjście
    • espadryli
    • conversów
    • vansów wsuwek
    • air maxów do sukienek
    • najków do biegania
    • najków na rower
    • najków do spodni casualowych

    Nie ma co udawać, gromadząc tyle rodzajów z każdej części garderoby na dany sezon – stajemy się ofiarami marketingowych machin, pustymi, bezrefleksyjnymi ofiarami biedaczkami. Ale prawda jest taka, że sama marzę o takim zestawie butów na lato, czyli wystawiłam sobie świadectwo ewidentnie złe, zero szans na czerwony pasek i wzorowe zachowanie. Moja pustka jest wielka, bycie ofiarą – porażające.

    Bywa i tak, że kupuje się mało, ale za to precyzyjnie i stoi na straży swojego wizerunku bardzo ortodoksyjnie. Nie można odejść od niego ani na milimetr, bo to jest zdrada samego siebie i niedbalstwo jak chociażby bycie weganem a nie jonizowanie warzyw podczas mycia, aby spłukać z nich pestycydy. Bycie ortodoksyjnym ascetą ubiorowym też jest jednak znakiem zniewolenia, czyli de facto też dowodem na to, że zasypuje się pustkę w ten właśnie sposób – decydując się na ascezę:)

    Ale też z drugiej strony poczucie, że w społeczeństwie jest się wolnym – to fikcja. Trzeba jakoś mu się adekwatnie do nas zaprezentować, żeby bez zbędnych tłumaczeń każdy kto nas spotka wiedział, kim jesteśmy i skąd przybywamy. A nawet jakie wyznajemy wartości! Serio, uważam, że rodzaj noszonych butów coś nam może o tym powiedzieć:) Np. osoba nosząca sandały „jezuski” na bank kocha Jezusa.

    Jak jest lepiej? Mniej czy więcej? Ciemniej czy jaśniej? Kolorowo czy w spokojnej tonacji? Myśleć o tym, czy mieć w dupie i nie wstydzić się przyjść do pracy w dresie z dziurą albo w sandałach traperkach i spodniach bojówkach?

    Ja uznałam, że lepiej – myśleć o tym, naprawdę. Tak, żeby nie stać się ani ofiarą ani ascetą, mieć w sam raz, nie rozmyślać godzinami o stylizacjach, ale też mieć świadomość, że serio, ubranie to narzędzie komunikacji.

    Byłam sobie w różnych stolicach i stwierdzam, że najbardziej to chciałabym być Dunką, najlepiej z Kopenhagi. Niekoniecznie zależy mi na blond włosach czy owalnej głowie czy lekko wyłupiastych oczach, choć, faktycznie, Dunki a już Duńczycy t w ogóle!, są bardzo ładne tym rodzajem niekrzykliwej urody, której w Polsce akurat się nie uświadczy.

    W większości spotykani tam na ulicy ludzie są wyraziści, ale w tej wyrazistości dyskretni, mają na sobie ubrania nie krzykliwe, stonowane, sprawiają wrażenie niedbałych, nie przywiązanych do nadmiernej stylizacji, ale wszystko co mają na sobie na pewno nie jest przypadkowe. Jest wyciszone, dobre w formie i świetnie im pasuje. Dopiero jak się mocniej człowiek przyjrzy widzi poszczególne elementy – czy birkenstocki czy conversy, czy spodnie luźne, czy wąskie, czy trencz długi czy 3/4, czy sukienka zwiewna czy dopasowana, czy bluzka zapięta na ostatni guzik, czy luźna. Włosy niedbale rozpuszczone lub związane czy ostrzyżone niby od niechcenia.

    Copenhagen-fashion-week-streetstyle-1-002fot. za http://www.studded-hearts.com
    magnus-omme-blog-photography-copenhagen-fashion-week-2011-blue-trenchfot. za http://blog.magnusomme.com

    Żałuję, że nie robiłam tym ludziom zdjęć, ale wstydzę się trochę fotografować ludzi na ulicy. Tam matki taszczące dwójkę dzieci, starsze kobiety po 60-tce wyglądały tak, że nie współczuło im się, że niańczą dzieci czy przekroczyły 30-tkę;] i nie dlatego, że wyglądały jak spod igły wbite w kieckę z pretensjonalnej La Manii na przykład jak Rozenek na komunii syna.

    rozenekfot. za gwiazdy.wp.pl

    Tam nie tylko młodość jest ładna, każdy wiek i każdy rodzaj roli społecznej widziałam ładny.

    To samo tyczyło facetów. Prawdziwi normkorzy, Stevowie Jobsowie, Chalesowie Bransonowie, zero przegiętych hipsterów, pełna dyskrecja, stonowanie, piękne włosy, szczupłe sylwetki i smaczne outfity.

    copenhagen-street-fashion-0102fot. za http://katgoestodenmark.tumblr.com

    No dobra, ten na zdjęciu jest trochę przegięty przez skarpetki, ale reszta jest tak smacznie, niedbale wymięta, pan wygląda, jakby przed chwilą wstał z łóżka:)

    Pakujemy się tymczasem na lotnisko, mamy wracać na nasze pola kapusty na Kabatach i co widać – polskie baby z wydętymi brzuchami, z zaniedbanymi stopami z paznokciami pomalowanymi w różne kolorki, w sandałach etno z koralikami, z fryzurami na kalafiora, z nienawistnym wzrokiem, nieopodal młoda panna z grubymi nóżkami wciśniętymi w marmurkowe rurki i w rajstopowych stópkach założonych do połtrampek w kolorze beż, w bluzeczce w cekinową papugę. O, jest fajnie wyglądająca dziewucha – spodnie czarne z wysokim stanem, czarne vansy i bluzka w marynarskie paski, kok. Mówi po angielsku;] Cóż.

    Śmierdzi potem, panowie czarują sandałem traperem, wydętymi brzuszkami, łysinkami i źle dobranymi okularami, w tłoczącej się nie wiadomo po co kolejce do „gejtu” każdy łypie na drugiego nieprzychylnie.

    Ale w kraju, gdzie szczytem gustu są stylizacje Maffashion kopiowane pracowicie po kolejnej stajlisz idolce Rihannie – trudno się spodziewać czegoś innego. Ostatecznie mało kogo z nas stać na blouse od Paparocki i Brzozowski a shoes Stella McCartney Adidas. Ale chcemy kolorowo, przynajmniej na zewnątrz, po co się bowiem umartwiać, zmartwień i tak za dużo na co dzień, mąż pije, dziecko nieposłuszne, szef nie daje urlopu, zarobki mizerne. To chociaż cekinkowa bluzka, seledynowe spodenki, ozdobione koralikiem sandały.

    Nie wiem jaka pointa by się tu zdała, bo kolorem mojego miasta i lookiem moich współbratymców na poważnie się przymuliłam. Może taka mała porada, z głębi serca:

    jeśli nie wiesz, w co się ubrać, ubierz się na czarno

    dla większych ryzykantów – czarne skary do białego obuwia

    🙂

  • Nie chcemy kanapek ze smarkiem, czyli tekst o jedzeniu

    Nie wiem, kiedy przychodzi ten czas, kiedy żarcie, nie żarcie staje się tematem rozmów, snów i obsesji.
    Tyle lat jadło się kanapki z powidłami i domowe frytki na starym oleju a w niedzielę rosół z kury i kotleta mielonego, tyle lat bezkarnie uchodziło pochłanianie paprykarza szczecińskiego, mielonki z puszki i snikersa na obiad. Aż tu wtem…

    Nagle okazuje się, że jest coś takiego jak jarmuż a jedzenie czegoś tam – szkodzi. I wtedy się zaczyna.
    Jedzenie staje się tematem rzeką, która niepokojąco wylewa.

    Programy o gotowaniu, blogi kulinarne, moda na zdrowe jedzenie, na żarcie eko, na komosę ryżową zamiast ryżu, wege nie mięso, pasta z buraczków nie podsmażany bekon, wieczne odchudzanie, liczenie kalorii i poczucie, że wiecznie jest się o parę kilogramów za starym.

    Obezwładniające poczucie, że jesteśmy zbyt grubi, zbyt starzy, zbyt niedoskonali, żebyśmy mieli prawo być.

    Każdy jest na diecie, albo chce być na diecie, większość przeklina to, ile waży i ile mierzy. Każdy się odchudza, do bikini, do wesela kuzynki, do  wyjazdu na wakacje, do spodni ze studiów, garnituru ze ślubu.

    Zawsze mnie śmieszyły akcje pt. zdrowe odżywianie. Te sekty w ogóle wegańskie, że jajek to nie, tego co koza dała też nie. Zawsze mi się wydawało, że jak ktoś nie żre na śniadanie chińskich  zupek z proszku i unika wspomagania się bezą po każdym posiłku, to odżywia się w miarę zdrowo. Ojej ale znowu – ziemniaki, ryż są spoko, mięso też, z Kogutka, nie z Auchan, naprawdę super jest świeże, pani kroi, mieli na moich oczach.

    Oczywiście, że zawsze uważałam, że jestem gruba.

    Nawet kiedy ważyłam 50 parę kg przy wzroście 170 cm i wystawały mi obojczyki i kości biodrowe, uważałam, że jestem spasiona.

    Waga 61 kg plasowała mnie według mnie na miejscu cioteczek Chrum Chrum, okrągłych i rumianych, jak również zażywnych.

    Waga 64 kg była degrengoladą. Nie mogłam nosić spódnic – bo odstaje brzuch i trzeba stosować dużo tricków, żeby wyglądać na szczuplejszą niż jest się w rzeczywistości. Przez lata całe to się udaje i panuje względny spokój w moim umyśle, aż tu nagle.

    Przyszła pora na leczenie się z nienawiści do brukselki i kalafiora.

    Zaczęło się od tego, że było mi aż nadto dobrze.

    Ten stan trwał krótko, ale wystarczająco długo, żeby stracić czujność i zacząć sobie folgować – mięsem z Auchan w formie steków podawanych jako afrodyzjak plus całe wiadra mozarelli z pomidorami plus hektolitry wina, dla upiększenia balkonowego lajfstajlu przy świetle zachodzącego słońca.

    Uśpiona czujność połączona z właściwą wiekowi spowolnioną przemianą materii poskutkowała 10 kilogramami na plus. Wiodłam życie osoby plus size, w H&M swoje kroki kierowałam do działu z ubraniami dla puszystych. Rozmiar 42 stawał się niepokojąco niewystarczający.

    I nastąpił moment kluczowy dla historii jedzeniowej w moim życiu, tj.

    było mi źle.

    Nie da się, moim zdaniem, zintegrować z tematem jedzenia brukselki z własnej woli urozmaicanej żarciem kalarepki zamiast michaszków, kiedy jest dobrze. tj. kiedy  dobrze się wygląda, dobrze czuje.

    Radykały następują dopiero wtedy, kiedy coś zabije na alarm.

    Przede wszystkim samopoczucie w sensie ogólnym.

    Życie musi wydawać się chujowe, sytuacje patowe, ciało musi przypominać wzdęty balon, który za chwilę eksploduje. Aktualny  chłopak ma się bez problemu zmieścić w nasze spodnie i lepiej jeszcze dopiąć w pasie niż my.

    Sytuacja musi być skrajna i graniczna. Wtedy już wiemy na pewno, że musimy za wszelką cenę się ratować z tonącego jachtu. Bo jest dziurawy i nie czeka nas na nim życie Rihanny.

    Oto kiedy kończy się etap bycia Rihanną, zaczyna się czas bycia Suzanne Boyle i trzeba jakoś dotrzeć do bycia sobą.

    Aby osiągnąć cel, wrócić do siebie i schudnąć, trzeba gdzieś wyjechać.

    Np. nad morze, jak ktoś lubi. Podjąć zmianę żywienia pod czyjąś kuratelą, w jakimś ośrodku dla grubasów lub ludzi z problemami przemijania,  gastrycznymi i z przemianą materii i potraktować żarcie marchewki, kapusty, selera, pora, brukselki jako formę medytacji i refleksji nad aktem trawienia rzeczy lekkostrawnych oraz wiary, że przez to bardziej lekkostrawne stanie się otoczenie, ba całe życie nawet:) nie bójmy się tak marzyć:)

    Nie jedziemy do takiego ośrodka po to, żeby bawić się gargantuicznie. Jeśli pokornie się to przyjmie, już po 3 dniach zwykłe jabłko smakuje jak kilogram cukru a na pewno jest zajebiście dobre.

    Medytacji pomaga fakt, że wszystkie posiłki podtykają nam pod nos a my możemy latać sobie po plaży lub uprawiać inne formy aktywności fizycznej takie jak ćwiczenia kręgosłupa na piłkach lekarskich z grubymi panami w skarpetkach we wzorki, którzy sapią przy skłonach.

    Kilka dni skupienia tylko na przeżuwaniu warzyw w formie gotowanej, płynnej i surowej, z deserem w postaci pieczonego jabłka. Kilka dni picia tylko ziołowych herbatek i kawy z cykorii. Kilka dni wyautowania z codzienności bez presji bycia opalonym po powrocie czy dostarczania kontentu na fejsbuka w postaci zajebistych zachodów księżyca. Działa cuda.

    Po powrocie zorganizowanie sobie podobnego jedzenia, systematyczne przyrządzanie go sobie i wkładanie do plastikowych, mało seksy pojemników, żywienie się zupami jarzynowymi bez mięsnej wkładki, rzucanie się na sałatkę podrasowaną 3 kroplami oleju lnianego, potem schodzenie z tej diety i absorbowanie komosy zamiast ryżu, koziego zamiast krowiego, selera zamiast kanapki z serem i szynką, ryby zamiast steka i tak dalej – powoduje, że oto staje się w lustrze i widzi:

    • że ma się żebra
    • że ma się talię
    • że nie jest się w 8 miesiącu a co najwyżej w drugimi

    I cała masa rzeczy, odczuć, których w lustrze nie widać, a które cieszą.

    Wraz ze spadkiem wagi, zmianą nawyków żywieniowych, odstawieniem tego byle czego, medytowaniem nad gotowaniem mamałygi na następny dzień do kalafiora na parze – skutkuje poczuciem, że ma się mniej lat, może się więcej i że choć jest chujowo, to ogólnie spoko.

    To poczucie sprawczości, lekkości bytu jest radością większą nawet  niż zbieranie w pasie portek, które kilka tygodni temu pękały w szwach na dupie i na udach.

    Nagle życie staje się znośne.

    Oto nie jestem grubasem, panuję nad sobą, trzymam gazy w ryzach i gram hormonom na nosie. Skoro mogę to, to mogę i inne.

    Ale.

    Do tego innego jeszcze nie doszłam:)

    Wszyscy biją autorowi brawo i trzymają za niego kciuki udając, że mu życzą dobrze:)

  • zjedz kanapkę