• Mrozowe pęknięcie – z wystawy “Dziwny ogród”

    Mrozowe pęknięcie
    [z wystawy DZIWNY OGRÓD, Inne Towarzystwo 22.09-29.10.2023]
    Kiedy wyjrzę przez okno, widzę rozkopane tory tramwajowe na Puławskiej, a bardziej na lewo jakieś drzewa jednego z wielu warszawskich parków. Nie myślę o nim za wiele. Wiem tylko, że u jego wejścia stoi pomnik Matejki, ale nie wiem w sumie dlaczego, że są baszty, resztki bram wjazdowych, jedna z kurantem, ale bardziej kojarzę miejsca życia jak Mozaika czy Regeneracja, a pomijam to, co temu życiu świadkuje od ponad 200 lat.
    Wiem, że jest staw, że są malownicze wierzby, że jest kiedyś przebudowany, dziś podupadający, kruszejący pałacyk Szustra, jest większy staw – pozostałość glinianki dawnej cegielni, nazwany Morskie Oko, skrywający makabryczne historie, mimo że teraz beztrosko pluszczą się w nim pieski.

    No park, jak park.

    Nie wiem jeszcze, wchodząc do niego pewnej upalnej soboty, że znajduję się w samym centrum przetrzebionego, ale wciąż żywego świadka wielu naszych ludzkich szaleństw, wielkości i słabości, zabaw, romansów (ta księżna Lubomirska urządzająca spływ kanałami do parku Łazienkowskiego na schadzki z kochliwym Stanisławem Augustem utkwiła mi w pamięci, tak samo jak bawiący się w XIX w. odpustowym entourage ludzie na Promenadzie).
    Najważniejszymi bohaterami tego usytuowanego na skarpie warszawskiej parku krajobrazowego były dla mnie oczywiście one. Drzewa.

    Co uderza przechodnia w pierwszym momencie, kiedy wchodzi do parku? Kiedy da sobie szansę, żeby wyrwać się ze strumienia myślowego krzątactwa?

    To, że te drzewa są bardzo różne. I nie chodzi tu o gatunki, bo przeważają wierzby, klony, jesiony. Chodzi mi o ich wielkość i wiek. Kiedy schodzi się w dół skarpy od ulicy Dworkowej w kierunku Morskiego Oka, widać, że nasadzenia nie są stare. To powojenna część parku z lat 60 tych, idąc w kierunku Promenady, potem nieco w górę ku pałacowi Szustra, można zaobserwować nieliczne stare, grubopienne okazy, podpadające pod kategorię starodrzewu.
    Jest ich mało. W całym parku znajduje 1375 drzew. Ale np. pamięć pewnej mroźnej, wojennej zimy z 1940 roku spłonęła wraz z ich świadkami posadzonymi przez ogrodników księżny Lubomirskiej. Ludzie walczący tej zimy o przetrwanie uznali, że pamięć tych niemych (świadków) jest mniej ważna niż oni. Ich już prawdopodobnie nie ma, drzew, które zniknęły w piecach nie ma na pewno. Zostało kilka okazów nieopodal pałacu.
    Jaki los spotka te 1375 drzew? Co zobaczą? Co przetrwają?

    Idę dalej w górę pod pałac, dotykam rozpadających się murów, zaglądam w dziury a potem… natykam się na NIE. Na TO drzewo. Drzewo z historią wypisaną na korze. Jest bardzo symetryczne, rozdziela je wyraźna, biaława linia. Moi instagramowi znajomi najpierw identyfikują ją jako ślad po piorunie, ale ostatecznie okazuje się to być USZKODZENIE MROZOWE. Nie jest groźne, bo drzewo wygląda na zdrowe i wygląda z oddali, jakby miało twarz, bo po obu stronach tego zagojonego pęknięcia są okrągłe otwory przypominające oczy. Jest absolutnie wspaniałe. Ma średnicę w obwodzie na szerokość ramion 2 dorosłych ludzi. Kręcę się koło niego, dotykam, gładzę i robię milion zdjęć. Chcę, żebyście je zobaczyli, chcę, żebyście je kochali.
    To drzewo i wszystkie inne z tego parku i gdziekolwiek. Pomniki pamięci i żyć.
    U siebie w domu mam uratowaną samosiejkę balkonową wierzbę iwę, w doniczce wypuściła nowe listki, może przetrwa? Na polach rekreacyjnych parku Morskie Oko zrobiono nowe nasadzenia, drzewka zyskują już trochę objętości, mają może 5,6 lat. Obejmuję ich pień dłonią. Nie dożyję tego, żeby objąć je ramionami, a one – jeśli fala destrukcyjnych mocy ludzkich ich nie unicestwi – przeżyją mnie dziesiątki, setki lat.

    Bliska mi jest myśl George Orwella, że sadzenie drzew to akt rekompensaty.
    „Zasadzenie drzewa, zwłaszcza długowiecznego drzewa liściastego to dar dla potomności; wymaga niewiele zachodu, kosztuje tyle co nic. A jeśli drzewo się przyjmie, niechybnie przetrwa dłużej niż wszelkie namacalne skutki naszych innych poczynań (…)
    Tymczasem każdy żywopłot i spłachetek ugoru daje możliwość złagodzenia skutków tej istnej rzezi, jaką przez lata wojny zgotowano drzewom, a zwłaszcza dębom, jesionom, wiązom, bukom (…)

    Nie twierdzę, że można zwolnić się ze wszystkich zobowiązań wobec społeczeństwa poprzez prywatny program zalesiania. Nie wydaje mi się jednak złym pomysłem, aby każdy popełniony antyspołeczny czyn odnotować sobie w dzienniku, a gdy nadejdzie odpowiednia pora roku, wetknąć w ziemię choćby żołędzia.”*
    *„Dobre słowo dla pastora z Bray”, zbiór „Lew i jednorożec” wybrał i przełożył Dawid Czech; wydawnictwo Karakter 2023
    *****
    Agata Becher
    “Mrozowe pęknięcie”
    Tekst wydrukowany na papierze A3
    3 zdjęcia Instax Fuji Wide (pomoc Igor Grabowski)
    11 x 9 cm każde
    2023


    *****
    DZIWNY OGRÓD
    22.09-29.10.2023
    Inne Towarzystwo
    Puławska 43/7, Warszawa
    kurator: Wojciech Gilewicz
    Artyści biorący udział w wystawie:
    Dagmara Barańska-Morzy
    Agata Becher
    Grzegorz Bożek
    Maks Cieślak
    Jagoda Dobecka
    Kuba Falk
    Wojciech Gilewicz
    Agata Groszek
    Hamed Jaberha
    Bartosz Kokosiński
    Piotr Korol
    Julian Malinowski
    Monika Mamzeta i Robert Kuta
    Agata Nowosielska
    Anna Panek
    Małgorzata Pawlak
    Janusz Petrykowski
    Krzysztof Piętka
    Katarzyna Proniewska-Mazurek
    Krystiana Robb-Narbutt
    Michał Slezkin
    Katarzyna Sobczuk
    Andrzej Tobis
    Małgorzata Widomska
    Julia Woronowicz i Dorota Czekalska
    Liliana Zeic (Piskorska)

  • Fenomen Nan Goldin

    „Całe to piękno i krew” film Laury Poitras o feministycznej fotografce Nan Goldin.

    Nan Goldin ma 69 lat i miewa się obecnie chyba dobrze. Ale mogło tak nie być, bo gdzieś tam nie raz ocierała się o śmierć w czasach pandemii HIV, jak i walcząc z uzależnieniem od opioidów, które zażywała przepisane legalnie przez lekarza, na jakieś banalne schorzenie bólowe.
    Jej się udało, ale tysiącom ludzi uzależnionym od tych środków, często pod postacią najlepiej sprzedającego się leku w historii USA – valium – to się nie udało i leczenie banalnych chorób przypłacali życiem.

    Dokument o Goldin pokazuje jej zmagania z tym uzależnieniem, to, jak przekuła osobiste cierpienie w problem społeczny, jak zorganizowała walkę przeciw turbobogatej rodzinie właścieli tej gałęzi farmaceutyków i doprowadziła do tego, że rodzina Sacklerów promientni kolekcjonerzy sztuki, filantropi i fundatorzy zniknęli z fasad instytucji typu MET, Luwr czy Muzeum Guggenheim.

    Widzę twarz Teresy Sackler, którą sąd zobligował do wysłuchania online historii pokrzywdzonych rodzin, twarz, która nie kryła wzgardy ani dystansu, jakby mówiła „no i co wy tam robaki pierdzicie do mnie, tylko szybko, bo na raut idę”.
    Pewnie to tylko symboliczne, bo ten 1 % przebogatych gnojów trzyma się na pewno zajebiście dobrze, ale oglądać determinację tej niepozornej kobiety – to było coś.
    Myślałam sobie wtedy o tym, skąd bierze się w ludziach ta sprawczość. Że oni tak podnoszą się z dna i po prostu robią rzeczy.
    Nie ma chyba na to odpowiedzi. Dlaczego jedni przekują własne cierpienie w coś ważnego a inni po prostu odejdą przedwcześnie albo osuną się w sobie na zawsze.
    Goldin podnosiła się wiele razy.
    Po samobójczej śmierci ukochanej siostry.
    Po tym jak jej rodzice pozbyli się z domu także i jej, bo nie mieli pomysłu jak się nią zajmować.
    Po tym jak uciekała z domów zastępczych.
    Po tym jak żyła na ulicy, praktycznie na sławnym Time Square (polecam serial Kroniki Times Square na HBO) nie mając pieniędzy
    Po tym jak na aids umierali jej przyjaciele
    Po tym jak miłość jej życia pobił ją tak, że złamał szczękę i kości oczodołu i gdyby nie czyjaś interwencja straciłaby wzrok.
    Goldin znalazła dla siebie ratunek. Była to fotografia.
    Robiła zdjęcia w tamtyh czasach całkowicie poza mainstreamowym stylem. Fotofrafowała ludzi, bliskich najczęściej – w sytuacjach codziennych, niepozornych, intymnych, często brzydkich.
    Ostatecznie oko kamery skierowała na siebie, tuż po tym jak została pobita przez ukochanego. Mówiła, że zrobiła to po to, żeby nigdy tego nie zapomnieć i nie myśleć, że kiedykolwiek może na coś takiego w życiu się godzić.

    Podbną sztukę uprawiała też Ewa Kuryluk. Z siebie i swoich codziennosci zrobiła tworzywo.

    Jak na tamte czasy były to działania rewolucyjne. Zwykłość, wizerunki ludzi, którzy w purytańskiej Ameryce mieli odwagę żyć tak, jak chcą, zwyczajne życie to nie były faktory, jakie promowały amerykańskie wzorce kapitalizmu. Życie miało wtedy toksyczny posmak glamour podszytego wcale nie skrywanym mizoginizmem, przemocowością i wzgardą dla tych, którzy z życiem radzą sobie słabiej niż Gordon Gekko.

    Czasy nieco się zmieniły. Mnóstwo z nas gotowych jest sprzedać całe swoje życie w sieci w zamian za dobry kontrakt i nikogo nie szokuje, że ktoś robi se selfie nago w lustrze. A mimo to prace Goldin przetrwały próby czasu. Mimo powszechności ekshibicjonizmu niosą ze sobą uniwersalną prawdę o byciu człowiekiem.

    Jak ona to robi/robiła? Nie mam zielonego pojęcia.

    Film świetny, artystka wspaniała.
    I ta smutna acz prawdziwa pointa na koniec filmu o jej rodzicach. Nan jedzie w odwiedziny do nich. Są już leciwi, ale wciąż eleganccy, trzymają fason. Nan mówi do nich – zatańczcie. Tańczą ochoczo w parze a ona komentuje:
    Mieli dzieci, bo tego od nich oczekiwano, a nie z potrzeby zapewnienia komuś opieki. Dlatego nie mam do nich pretensji.
    Życie nie prowadzi i tak do żadnego konkretnego punktu.
    Można mieć nadzieje tylko na to, że uzyska sie trochę wiedzy o sobie, wiedzy, która przyjdzie zbyt poźno.
    <3
  • Gładkość i skaza – o obrazach Katarzyny Swinarskiej

    Nie jestem historyczką sztuki i artystyczne akty materialne lub wizualne, jakie oglądam, jakich doświadczam, odbieram bardziej intuicyjnie i w kontekście zainteresowań jakie posiadam. Zresztą nie wydaje mi się trafne traktowanie sztuki jako obszaru ekskluzywności przydatnego dla wąskiego kręgu kuratorów i uzbrojonych po zęby w narzędzia poznawcze krytyków sztuki. Dla mnie istotą sztuki jako takiej jest jej inkluzywnośc, dawanie możliwości przeżycia czegoś niezależnie od tego kim jest widz i czym się para na codzień.
    Bliska jest mi sztuka krytyczna, która realizuje się najczęściej w efemerycznych instalacjach, materiałach wizualnych, performancach, fotografii czyli w tych obszarach, które nie są jakoś chętnie podejmowane przez galerie i udostępniane szerszej masie widzów. Trudno, acz bardzo szkoda. W galeriach nadal szukam narracji kobiet, osób queerowych, te interesują mnie najbardziej.
    Malarstwo to rodzaj praktyki twórczej łatwiej obejmowalny przez każdego, niezależnie czy to będzie jakaś abstrakcja, czy mimetyzm, czy figuracja, szybciej jest w stanie przeniknąć do umysłu i skrobnąć w jakąś błonkę emocji. U mnie akurat nie zdarza się to nazbyt często. Na przykład pierwsza praca Katarzyny Swinarskiej, którą zobaczyłam na zbiorowej wystawie „Poczęcie” w galerii Prześwit, nie ugodziła mnie. A raczej ugodziła, ale w sposób nieprzyjemny. Przedstawiona na obrazie kobieta była mocno umalowana, rozmazana, wyuzdana, pokręcona, pomieszana i to było dla mnie ciekawe, że ten wizerunek mnie odrzucił, że nie zdobył mojej akceptacji. Inaczej mówiąc chyba tak to powinno działać – coś poruszać.
    Potem parę miesięcy później gościłam w tej samej galerii na wernisażu prac Swinarskiej „W obronie Lady M”.Było ich tam dużo i większość wielkoformatowa, imponująca. W zgromadzonych tam pracach były widoczne motywy charakterystyczne dla malarskiej twórczości Swinarskiej, czyli uwikłanie kobiet w przemocowe relacje ze światem. Jest tam krew, mroczność, ciemność, niepokój, demonstracja własnej siły, ale też akty uległości czy egzemplifikacje cielesnych pragnień. Niepokojące i sensualne.

    Parę miesięcy potem nasze drogi zeszły się w Gdańsku, gdzie artystka mieszka i pracuje. W efekcie tego zbiegu okoliczności miałam okazję gościć u niej na śniadaniu w jej mieszkaniu i pracowni, przyjrzeć się „od kuchni” przenośnie i dosłownie temu, nad czym pracuje, posłuchać co sama mówi o swoich pracach.
    Pierwsze co mnie uderzyło po wejściu do pracowni to widok różowych ciał kobiet, gładkich, przyjaznych, ale po dłuższym oglądzie dostrzec można było skazy – zszycia, mocny makijaż, rozmazany tusz po oczami, ekspresyjne twarze, ale ciało pozostawało „czyste”. Na pytanie, dlaczego genitalia przedstawionych kobiet są zawsze bezwłose i dziewczynkowato dziewicze Kasia odpowiedziała mi, że to co włochate zawsze ją w jakiś sposób przerażało. Widać w tych obrazach było wyraźnie, że kobiecoś to jest ten lacanowski kostium, o którym Swinarska wspominała w jednym z wywiadów, kostium, maska skrywające coś zgoła innego niż się widzi, jakiś rodzaj tajemnicy. Kobiety Swinarskiej są więc ciepłe, różowe, gładkie, ale ich twarze czy też trzymane atrybuty, rybi ogon, motyw syren wskazują jasno to co sama Kasia mi powiedziała – że fascynują ją w kobietach groza i niegrzeczność.

    prace Katarzyny Swinarskiej – pracownia artystki

    Lubię śledzić jaki wpływ na twórczość mają osobiste przeżycia artysty. Ktoś kto ich nie zna, a obserwuje te obrazy może odnieść je do osobistych przeżyć – niewinność, czystość wymieszane z grozą i nieprzewidywalnością. Ale mnie Kasia dodała, że lubi tak malować kobiety bo sama uchodzi za osobę bardzo ujmującą i grzeczną, więc w ten sposób performuje i przekłada swoje niepokoje.
    „Byłam taką dziewczynką, która lubiła biegać nago po ogrodzie i polewać się wodą czy robić tego typu rzeczy, ale moja rodzina nie była tym zachwycona”. wyznała mi Swinarska. Mam przed oczami jej obraz, kiedy jest dzieckiem i kiedy te jej naturalne ekspresje są tłumione przez wychowanie i kulturę. Nie trzeba dogłębnych analiz i badań, żeby wiedzieć, że tego typu doświadczenie braku aprobaty jest znane praktycznie każdemu, a zwłaszcza dziewczynkom.

    Podrążyłam też temat tej włochatości i odrazy, jaką ona budzi, albo przerażenia nawet. Okazało się, że Swinarska nie stroni o tej emocji. Pokazała mi obraz z cyklu Skin, który przedstawiał skłębione, właśnie włochate ćmy. Absolutnie mnie on zachwycił. Ćma to jest taka postać, która doskonale odbija ten rodzaj odczuć, jakie się w nas czają – fascynacji i lęku jednocześnie. Bezgłośny trzepot włochatych skrzydełek w barwie ciemniej lub burej, faktura ich skrzydeł nie zostaje zneutralizowana dla ludzkiego oka poprzez sympatyczne palety przyjaznych barw. Grube tułowia i determinacja w pożądaniu spalenia się przy zabójczym świetle, które nie bywa sprzymierzeńcem. To w obrazie Kasi było. I to kłębienie się, rojenie, i efekt brrr.

    Katarzyna Swinarska – obraz z cyklu Skin

    Bardzo podobne w ekspresji są czarne kwiaty na czerwonym tle – cykl obrazów pt Miłość z 2018 roku. Te kwiaty też emanują niepokojem, łączą w sobie obietnicę piękna, które może być zdradliwe ale też zwierzęco nabuzowane.

    Tak więc jest w obrazach Swinarskiej uniwersalizacja doświadczeń kobiet – niewypowiedzianych pragnień, wstydu, presji, odrzucenia, jest procesualność stawania się kobietą świadomą, świadomość tego całego kostiumu, jakim jest bycie kobietą właśnie, składanie wizerunku z legend, baśni, wizji cudzych, kulturowych, własnych. Całe to imaginarium.
    W tym wszystkim pozostaje postać artystki, faktycznie miłej, grzecznej, schludnej osoby, bez makijażu, z grzywką przygotowującej dzbanek dobrej kawy dla nas, opowiadającej o swojej codzienności jako osoby twórczej, wśród pięknych palm, skrzypiących parkietów, inspirujących moodboardów, opowiadającej mi swoje historie, które  były tak odmienne od moich czy innych moich znajomych a jednocześnie tak niepokojąco lub kojąco (zależy jak się nastawić) takie same, oparte na tym odrzuceniu, na presji i doświadczeniu wymyślnych oczekiwań społecznych wobec nas. Po raz kolejny przekonałam się, że nic nie jest takie jak się wydaje i chociaż to jest banalne stwierdzenie, to doświadczanie go wprawia mnie w totalny zachwyt nad formułą zwaną życiem.

    Do przeglądu prac malarskich Swinarskiej zaś szczerze zachęcam, jak rownież do zapoznania się z jej filmami, które w udany sposób poszerzają zakres jej artystycznych ekspresji. Ale to jest już temat na całkiem nową historię:)

  • Imaginarium Tomasza Partyki

    Jak sobie obserwuję środowiska twórcze, zwłaszcza w Warszawie, mogę dostrzec pewne powtarzające się motywy narracyjne i domykający się obieg prezentowanych w galeriach tematów i nazwisk. Prace Tomka Partyki, o którym będzie tu trochę mowa, mam wrażenie są nieco inne. Pulsują jakimś rodzajem newralgiczności, złości, zdziwienia, obserwacji. Są abstrakcyjnymi kolażami, zlepkami wycinków postaci z gazet, starych książek, są budowane z pozoru nieistotnych szczegółów, przebrzmiałych haseł, którym poprzez układ wycinków, znaków artysta nadaje nowy kontekst. Jest tam przewrotna anegdota, ważniejsze przesłanie czy szybka kolażowa notatka z rzeczywistości na płótnach.

    Partykę poznałam nieprzypadkowym przypadkiem w nieodżałowanym, rozwalonym już już pod patodeveloping, Perunie na Grochowie. Jakoś chwilę po wybuchu wojny na pełną skalę w Ukrainie. Robiliśmy Pawłowi Żukowskiemu pożegnanie przed wylotem na stypendium Tom of Finland w Kalifornii. Siedzieliśmy ciasno upakowani na kanapie, piliśmy piwo i zapewnialiśmy Pawła, że mu się ten wyjazd uda. Obok siedział facet z dresie i okularach i narzekał na mgłę covidową i niemoc twórczą.

     

    W Perunie. W pracowni Pawła Żukowskiego. Na zdjęciu ja, Tomasz Partyka i Agata Całkowska. Warszawa Grochów marzec 2022

    Toteż, kiedy zaistniała idea zaproszenia do pracowni, jeszcze wtedy na 11 listopada, to skorzystałam. Granica Bródna i Pragi, dawny fort, koszary carskich kontyngentów, obecnie budynek przejęty przez kościelny Caritas, wtedy udostępniający pracownie artystom.

    Weszłam tam i byłam absolutnie zachwycona. Przypomniały mi się jakieś dziadka strychy. Stare grube mury, drewniane podłogi, monumentalne ilości kurzu na wszystkim, zakamarki, zapomniane przez pająki zmumifikowane muchy w pajęczynach, zagadkowe instalacje z ptasich piór, pochowane prace z dawnych lat, mały zapaćkany stolik i dwa twarde krzesła. Wszystko wydało mi się wspaniałe. Mogłam sobie grzebać w rzeczach, a Partyka odkrywał chyba swoje historie na nowo, takie miałam wrażenie. Uwielbiam zaglądać do cudzych zakamarków, kocham, kiedy ktoś mi na to pozwala i jeszcze sam dołącza.

    W tym imaginarium, swoistym był cały bestiariusz polski, zgromadzenie traum, kryzysów ontologicznych, historycznych, klimatycznych, robione techniką mieszaną, kolażową obrazy mało formatowe i wielkoformatowe z grami słownymi, konotacjami, komentarzami. To było wszystko takie oschłe, niewdzięczące się, chropowate, niewygodne. Lubię i tego typu techniki tworzenia, kompilacyjno kolażowe i lubię niewygodne przekazy, zwłaszcza, kiedy szybko mogę je zdekodować używając dostępnych mi narzędzi. Wtedy lubię sobie powiedzieć – aha! a więc w ten sposób.

    praca z serii SUMMER SUMMER

    Tomasz Partyka “Escape from Europe” 2016

     

    Jednak tym, co wzbudziło mój zachwyt największy były Partyki rzeźby z …kurzu. Jedna była chyba czymś na kształt figury świętej noszonej na takich postumentach podczas procesji Bożego Ciała. Kurz jako tworzywo nie jest rzecz jasną oczywistym tworzywem w praktykach artystycznych. Ja kojarzę tylko jedną pracę z wykorzystaniem entropii kurzu spod łóżka Duchampa jaką sfotografował Man Ray. Zwykły kurz spod łóżka tworzy na tej fotografii nowe światy. Niesłusznie kurz jest traktowany jak intruz w polu ludzkiego życia. Cali jesteśmy zeskrobinami martwych tkanek, żyjemy w tym na codzień, nieustannie przeradzamy się w kurzawę, w materię niewidoczną a jednocześnie namacalną. To jedyne co z nas jest i co z nas będzie w jakiejś nieodgadnionej formie, dlatego kurz uważam za budulec bardzo szlachetny tylko po prostu wyparty przez współczesny system, który przewidział tu spory obszar do pomnażania kapitału na produkcji środków czystości oraz do pomnażania w ludziach poczucia winy, kiedy tego kurzu nie uprzątną.

    “Saturn ziewający na podeście”(after Goya)

    Apropos tego kurzu wpada mi w ręce fragment z “Kuriera Polskiego” z 1956 r kiedy Tadeusz Kubiak w tekście “Poeta powienien być komentatorem” napisał: “Od kilku tygodni toczy się żarliwa dyskusja na temat tak zwanej nowoczesności w sztuce. Proponowano już domy z powietrza, pomniki z kurzu, twierdzono, że nie będziemy na obraz patrzeć, ale w obrazie mieszkać. Z przerażeniem spojrzałem na mój przestarzały warsztat – stół, krzesło, pióro i kałamarz. Na wszelki wypadek staram się częściej słuchać ludzi na przystankach tramwajowych, a rzadziej alchemików wyławiających kamień prawdy z tajemniczych głębin małej czarnej.”
    Jak bardzo jednak mieli rację ci alchemicy wróżący z fusów, jak się poecie wydawało. Chociaż stoły, krzeszła i warsztaty pracy nadal trzymają się mocno.

    Spędziliśmy jeszcze z Partyką w tej pracowni trochę czasu potem. Zwiększała się ilość opowieści. Był czas, kiedy jego umysłem rządziły potworce Francesco Goyi. Siedzieliśmy, piliśmy piwo, a Tomek lepił swoje potworki z modeliny. Zainspirowałam się tym, kupiłam sobie modelinę i ulepiłam w biurze penisa, waginę i wirusa. Postawiłam pod ekranem komputera i przylepiłam wiadomość dla serwisu sprzątającego „Proszę nie przestawiać moich rzeczy”, bo ciągle podczas sprzątania penisowi odpadał napletek albo wirus gubił swoje czułki. Ostatecznie stoją tam do dziś, zakurzone i nienaruszone.

    Tomasz Partyka w swojej nowej pracowni przed pracą “Hug me”

    No a potem caritasowo – kapitalistyczne porządki dosięgnęły artystę, na skutek czego musiał swoje imaginarium wynieść i szukać mu nowego miejsca. W tym czasie, kiedy nie wiedział jak będzie ani nie miał gdzie malować i konstruować – rzeźbił sobie we własnym ciele.  Zapewne – regularne wprawianie konstrukcji mięśni w ruch nie pozwala osunąć się w poczucie beznadziei. Nie wiem, ja nie próbowałam. Tak tylko się domyślam. Po ostatnich szlifach na bicepsach nadszedł czas nagrody i Partyka znalazł nową pracownię w dawnych zakładach nie wiem czego na Ratuszowej.

    Może to nie koszary pamiętające cara, ale też unikatowy obecnie relikt PRL-u. Nic tam się już nie produkuje, ale okazałe budynki stoją i jest nawet portiernia i panowie, którzy wszystkich wpuszczają bo ciągle ktoś tam się krząta i jest to m.in Tomek Partyka i jego goście. Kiedy pokona się jazdę rachityczną windą, korytarz z linoleum wchodzi się do sporego pomieszczania z fabrycznymi świetlówkami, które to pomieszczenie Partyka zaanektował już swoimi działaniami. Jest teraz inaczej, ale jnie wydaje mi się, że gorzej. Nie ma jeszcze much, ale jest dużo światła i linoleum jak w prlowskich podstawówkach.

    Partyka bierze na warsztat nośne kulturowe hasła i rzeźbi z nich i swoje lęki i swoje nadzieje dając jednocześnie innym widzom przestrzeń do tego, żeby się w tym umościli ze swoimi emocjami.
    Komiksowość praktyki twórczej Tomka Partyki to jest odwołanie do mojego entuzjazmu dla tego typu segmentacji rzeczywistości jeszcze z dzieciństwa. Chociaż jego twórczość jest chropowata, jak wspomniałam na początku, to ja lubię ten typ konwersji myśli na materię, jaką uprawia Partyka. Ja bym sobie jedną z prac powiesiła na ścianie i codziennie szukała tam czegoś, co wcześniej pominęłam w widzeniu. Tak postrzegam sensowność wszystkich zdarzeń pozornie oczywistych i sens sztuki także.

     

     

  • „Trzeba opuścić dom ojca, trzeba przestać czekać na matkę” – o esejach Paula B. Preciado  „Mieszkanie na Uranie”

    osobisty wstęp, który możecie sobie darować, jeśli chcecie

    Jestem osobą zakodowaną kulturowo jako heteroseksualna kobieta, narodowość polska, rasa w sumie mocno kundelkowata, mieszana, ale biała.
    Kłamałabym, gdybym twierdziła, że odkąd prowadzę świadome życie – czyli w sumie nie wiem od kiedy – ale powiedzmy, że odkąd pamiętam – to kłamałabym mówiąc, że byłam świadoma tego, co potrafię nazwać dopiero teraz.

    Wiodłam sobie życie typowego dziecka określonego jako dziewczynka, z Europy Środkowo – Wschodniej, które to dziecko – dziewczynka nie bardzo zastanawiało się, co to znaczy być dziewczynką z Europy Środkowo -Wschodniej. Dopiero z czasem fizyczne dystynkcje płci wdarły się mocno w umysł rozdzielając świat dziewczynek od świata chłopców. Były one dla mnie balastem, a wrodzona skłonność do tego, co system kwalifikował jako „pyskowanie” powodowała wybitny deficyt popularności wśród tych „innych”, czyli chłopców. System zakwalifikował mnie też jako „niesforną”, co było eufemistycznym określeniem „niegrzeczna” i nie przypominam sobie żadnych wielkich big deal, po prostu mówiłam więcej i wprost niż system przewidział dla mojej roli.
    Nie wiedziałam oczywiście, jak to wszystko ogarnąć wtedy i nazwać. Przywilej dzieciństwa polega przecież na tym, że się po prostu jest a dopiero z czasem się to jakoś szufladkuje. Pamiętam za to, że nigdy nie znosiłam się podobać w takim znaczeniu, jak dziewczynki podobają się chłopcom. Przyglądałam się tzw ładnym dziewczynkom z sąsiedztwa kręcącym loka i spoglądającym ku chłopcom i myślałam, że to jest śmieszne. Nie z wybitnej świadomości feministycznej, ale zupełnie nie umiałam wczuć się w konwencję tego teatru.

    Mimo to kilka spraw było dla mnie oczywiste: że idzie się na studia (dobrze), że tam trzeba znaleźć kandydata, bo potem trudno (może i tak), że trzeba wyjść za mąż za tego kandydata (no nie wiem), że ma się dzieci (do negocjacji), chociaż fantazjowałam od dziecka o byciu zakonnicą, bo spanie z jakimś typem, który chrapie i zabiera przestrzeń wydawało mi się kompletnie niefunkcjonalne. Fantazje te wzmacniał brak odczucia typu żądza, i jeśli nawet gdzieś tam moje ciało funkcjonowało zgodnie z przewidywaniami, to pożądanie nigdy nie było tym, co napędzało mnie do czegokolwiek. Nie wiedziałam wtedy, że to jest w porządku.Myślałam raczej typowo – że coś ze mną jest nie tak.

    Z upływem czasu docierało do mnie coraz dotkliwiej, zwłaszcza na skutek konfrontacji z systemem, że mimo pozorów zwyczajności, nie pasuję jednak do tych wytycznych. Miałam stabilne życie, ale nie czułam się w nim dobrze. Długo jednak nie wiedziałam dlaczego, a za główną winowajczynię uważałam samą siebie.

    Wprowadziłam ten przydługi wstęp osobisty, ponieważ uznałam, że stworzy on potrzebny kontekst, w którym czytelnik tego tekstu będzie mógł umiejscowić sobie na właściwej skali powód i stopień mojej zażyłości z tekstami Paula B. Preciado. Będzie wiedział, dlaczego lektura jego manifestu „Testo-ćpun” i esejów „Mieszkanie na Uranie” jest tak ważna dla mnie i dlaczego tak zachęcam do ich lektury nawet jeśli czytelnik/czytelniczka sąz adowoleni z nadanych im kodów paskowych przy urodzeniu. Bo wydaje mi się, że nawet czując się ok na swoim miejscu w życiu – warto mieć świadomość, że inni mogą wcale tak się nie czuć i warto też wiedzieć, dlaczego tak może się dziać.

    Od lat byłam za to fanką myśli feministycznej, równości, inkluzywności. Dyskryminacja ze względu na płeć czy formy uprawiania konsensualnego seksu, traktowanie kobiet  z góry albo z obślizgłą atencją wujka z wesela – zawsze mnie uwierały, doprowadzały do tłumionej wściekłości, bo niewiele z tym wszystkim można było w sumie zrobić. To znaczy – ja nie wiedziałam. Ale feminizm, upominanie się o prawa kobiet to dla mnie było jeszcze nie wszystko. Poza tym rozpościerała się cała terra incognita redefinicji pojęć męskości, kobiecości, wdrożenia pojęć nie-binarności, objęcia całej masy ludzi, którzy czuli się dziewczynkami bez macic czy chłopcami bez penisów. To wszystko gdzieś było w mojej głowie, ale totalnie jeszcze do odkrycia.

    powoli przechodzimy wreszcie do “Mieszkania na Uranie”

    Na nazwisko Preciado wpadłam już przygotowana, po lekturze Judith Butler i „Uwikłanych w płeć”, podczas rozmów o strategiach komunikacji z organizatorami pierwszego w Polsce Post Porn Festiwalu, który nie był oczywiście dystrybucją pornosów, ale artystyczno-filmową dyskusją o performowaniu płci, o jej emanacjach społecznych, politycznych, osobistych. Mogę śmiało rzec, że manifesty Preciado i teraz jego eseje były, są dla mnie literaturą formacyjną. To jego wypowiedzi uporządkowały moje przeczucia, wczesne myśli, postawiły pieczątkę przy tym, co trudno mi było kiedyś jakoś sensownie ponazywać.

    W jednym z esejów w zbiorze „Mieszkanie na Uranie” Preciado napisał tak: „Jesteśmy ludźmi lub zwierzętami. Mężczyzną lub kobietą. Żywym lub umarłym. Jesteśmy kolonizatorem lub skolonizowanym. Organizmem lub maszyną. Zostaliśmy podzieleni przez normę. Przecięci na pół i zmuszeni do pozostania po jednej albo drugiej stronie pęknięcia. To, co nazywamy podmiotowością to tylko blizna, która powstała po wielorakiej różnorodności tego, czym moglibyśmy być, i która ciągle wskazuje ranę po tym pęknięciu. To na tej bliźnie ufundowaliśmy sobie prawo własności, rodzinę, dziedziczenie. To na tej bliźnie piszemy swoje imię i potwierdzamy tożsamość płciową.

    Preciado jest egzemplifikacją kogoś, kto opuszcza antropocentryczny kokonik, zrzuca z siebie kody, nie chce być Hiszpanem, chce być każdym, przechodzi tranzycję płci, ale nie lubi się definiować, robi to, bo musi ulec reżimowi systemu, który narzuca ludziom ich identyfikacje. Zaprzecza kulturowemu myśleniu o miłości, szczęściu, kwestionuje neoliberalne podwaliny systemu typu rozwój, duchowa spójność, osobisty sukces, wewnętrzna równowag. Uważa, że są to wykładniki kapitalistycznej propagandy i rozszerzenia logiki kapitału.

    Zaleca: nie uśmiechaj się na zdjęciach, nie próbuj się podobać, nadaj wartość temu, co inni uważają za niepotrzebne, pleć, tkaj, podziwiaj to, co inni uważają za brzydkie, ogol sobie głowę, nie szukaj sukcesu…

    Dużo miejsca poświęca Preciado Europie i przyczynie jej upadania, temu, dlaczego Grecja stała się zakładnikiem unijnego długu, dlaczego wypieramy się imigrantów, pilnujemy granic, czyli tych „immunologicznych teatrów, w  których każde ciało postrzegane jest jako wróg”. Jest o niebezpieczeństwie performatywności nad konstatatywnością, czyli działania nad myśleniem, o dezidentyfikacji,  o animizmie, planecie, do której uczucie deklaruje Preciado w sposób niezwykle ujmujący i mi bliski. Pisze rzecz jasna o płci, o heteroseksualności jako reżimie władzy, biopolityce, o emancypacji poznawczej, która polega na uświadomieniu sobie, że każdy mógłby grać rolę każdego.

    Wszystko to Preciado niezwykle czujnie wychwytuje, pokazuje, trafnie przedstawia, bez irytującej egzaltacji i taniego dydaktyzmu opisuje.

    Pozostaje tylko na koniec pytanie – co z tym wszystkim, tą całą wiedzą można zrobić? Nie każdy może jak on przemieszczać się pomiędzy krajami w jakiejś niedookreśloności, w oderwaniu od tego, co nas zakorzenia. Wielu z nas nie daje rady nawet z niejedzeniem mięsa i uznaniu, że wszystkie zwierzęta są równe, nie wspominając o wywikłaniu się z tych wszystkich narodowo, rodzinno geograficznych kontekstów i siermiężnych schematów, które zapuszkowują wielu z nas na całe życie.

    Ale czy chociaż sama myśl, że jesteśmy czymś więcej niż nam się wydaje, nie w duchu rzecz jasna naiwnego zawołania „możesz wszystko”, ale w duchu świadomości, że nawet tkwiąc mocno w narzuconych kontekstach nie sprowadzamy się do jednego QR kodu, jaki wpisano nam w karty urodzeń. Co z tej świadomości może wyniknąć? Nie wiem. Chyba coś na kształt wewnętrznego poczucia bycia wolnym.  Tak mi się zdaje.

  • Sen, ciemność, czekanie jako nowe wartości w świecie “24/7”- o eseju Jonathana Crary

    Zamiast od stwierdzenia, zacznę od  pytania.

    Myślicie, że świadomość tego, jak funkcjonuje system, czyni nas jego niewolnikami w sposób mniej dotkliwy i dojmujący?

    Bo ja już sama nie wiem. Z maniakalnym wręcz uporem czytam rozmaite mądre eseje, w których autorzy, autorki rzadziej – objaśniają świat, zaciekle podkreślam całe akapity, przeżywam potwierdzenia, małe lub większe epifanie, także momenty trwogi. Potem, żeby nie uronić ani skrawka myśli robię z tego notatki, podkreślam na czerwono wężykiem, destyluję, zapamiętuję.

    Gdzie jestem?

    Wiem, że jestem właściwie stracona. Wpięta w system przez system sprytnie i niezauważalnie. Ja, która lekceważyłam kiedyś osoby jeżdżące lanosami i pomstująca, że w Mordorze posadzono drzewa zamiast zrobienia parkingu. Ja entuzjastka ajfonów, nowych technologii i mediów społecznościowych. I w tym całym entuzjazmowaniu się nie zauważyłam tego, co wytyka m.in. Žižek w „Kłopotach w raju”. Że stałam się nikim innym jak tylko dłużniczką systemu, własnym przedsiębiorcą, który został zmuszony do prywatyzowania wszystkich swoich bolączek i potrzeb, że przestałam odróżniać to, co prywatne od tego, co polityczne, bo prywatne stało się polityczne, a praca i bycie przedmiotem nieustannego oddziaływania kontroli oraz presji konsumenckiej odbywa się 24 h na dobę. Nie zauważyłam jak wpadłam w kapitalistyczne prawo seryjności i kontroli, w czasie której moje czynności życiowe zostały poddane automatyzacji przy full świetle jak w  fordowskiej fabryce. Nie zauważyłam, jak przebiega systemowy zamysł wmówienia ludziom, że tworzone przez nich cyfrowe tożsamości to coś fajnego i normalnego, a w gruncie rzeczy zgubnego, bo wpiętego w kontrolingowe DNA systemu już na zawsze. No niby coś tam wiedziałam o kapitalizmie inwigilacji i przywłaszczeniu sobie przez amerykańskie koncerny typu google, apple czy meta naddatku behawioralnego, jaki zostawiamy w sieci, jaki jest zagospodarowany przez ich system kontroli już na etapie tego, co zdążymy pomyśleć, nawet jeszcze nie kliknąć. Więc niby coś wiedziałam, czegoś nie wiedziałam, tysiąc sygnałów wyparłam, coś było mi na rękę i tak suma summarum znalazłam się w tym miejscu, co większość z nas, czyli w dupie.

    Tymczasem wpadam na esej amerykańskiego socjologa Jonathana Crary „Późny kapitalizm i celowość snu” i stykam się z bezpardonową krytyką kanw, na jakich bazuje nasze neoliberalne, późnokapitalistyczne szczęście.

    Sen jako akt oporu

    Crary dowodzi np. tego, jak obecna gospodarka uwagi uwija się, żeby wydłużyć, najlepiej do całej doby, możliwości ludzkiego czuwania. Przytacza badania jakie amerykańskie siły zbrojne robią, aby „wybawić” człowieka z konieczności wyrywania paru godzin życia na sen. Ma to na celu nie tylko uczynienie z ludzi konsumentów doskonałych, konsumentów napędzających wzrost, ale również zapewnienie systemowi kontroli nad tym obszarem ludzkiej natury, jaka nie została jeszcze skolonizowana i zawłaszczona. Sen w kapitalizmie nie cieszy się szczególnym fejmem. Śpią przecież tylko niedojdy, przegrywy, leniwi obłomowowie, którym podczas snu sukces przemyka koło nosa. Chrześcijańskie zawołania – „obudźcie się”, nazistowskie nawoływania „Deutchland, Erwache!”, i tym podobne hasła – to nic innego jak dyskredytacja snu na rzecz czuwania i nieustannej czujności i aktywności, przebudzenia jako paradygmatu sprawczości.

    Tymczasem sen, jak wykazuje Crary, to bodajże jedyny bastion naszej niezależności, jaki w obecnym świecie nam pozostał, jedyna forma eskapizmu przed totalną kontrolą cyfrowego świata. Chwile przed wejściem w stan nieobecności poprzedzone są bezcennym wyostrzeniem zmysłów na otoczenie. Słyszymy najmniejszy szmer, pracę własnego organizmu i to jest ten medytacyjny moment, jakiego nie możemy doznać na jawie żyjąc w nieustającym zgiełku i pod ostrzałem ciągłej jasności.

    Niech stanie się ciemność

    Apropos jasności, to Crary podaje ciekawe podejście zgoła inne wobec tego, jakie zwykliśmy lansować i jakiemu hołdować. Jest  apologetą ciemności, podczas gdy my w naszej szerokości geograficznej ubolewamy na mroki zimy żegnając się ze światłem i witając z depresją, Crary wskazuje, że być może to są te momenty, które ratują nam życie. Jakkolwiek oczywiście bezdyskusyjne jest, że bez światła nie ma życia, to czy byłoby one możliwe bez ciemności i bez snu? Czy możliwa byłaby aktywność bez okresów bezczynności? Tymczasem my ulegamy kapitalistycznej narracji wzrostu, że trzeba być ciągle na stand by i w ruchu, bo nic nierobienie skazuje nas na niechybną życiową porażkę. Pytanie też, kto tak niby korzysta z tej naszej nadaktywności. Czy faktycznie my? Czy to system tak zaprojektował to wszystko najpierw w fabrykach potem w technologiach, abyśmy swoją aktywnością ten system napędzali i generowali zyski, których lwia część nie jest naszym benefitem. To, że stajemy ludźmi sukcesu przez całodobową aktywność i pracę to mit.

    Crary przypomina nie tylko o zbawczej sile snu, temporalności, interwałów w aktywnościach życiowych, ale także… czekania.

    Apologia kolejki

    Jednym z największych zmian, jakie zaszły w naszej mentalności i postawie są te wygenerowane przez akcelerację postępu technologicznego, który za najważniejsze wyzwanie uznał wyzbycie się sytuacji oczekiwania. Żyjemy z nowymi technologiami i internetem szerokopasmowym, 5G stosunkowo niedługo, jednak nie wyobrażamy już sobie, że czekamy na załadowanie się pliku dźwiękowego czy filmowego. Mamy wszystko na żądanie, szybkie płatności przez internet, szybkie oglądanie, szybkie zaczynanie, szybkie kończenie, wyrastają pokolenia szybkiej gratyfikacji. Bogaci nigdy nie stoją w kolejce. My też chcemy dostąpić przywileju nie-czekania. Czekanie postrzegamy jako błąd systemu, karę i pecha, nie chcemy mieć w życiu żadnych lagów ani bugów. Zgubność tego Crary punktuje bezwględnie. Szybka konsumpcja wszystkiego nie pozostawia nam przestrzeni na wymianę z innymi. Alienuje nas. Robi z nas piksele błyskawicznie poruszające się w spektrum wszechogarniającej konsumpcji. Pozbawia nas możliwości społecznej wymiany. Jako przykład podaje Crary za Sartre – trywialną kolejkę. Wystarczy sobie przypomnieć co czujemy stojąc w kolejce. Najpierw gniew, irytację, potem godną rezygnację na rzecz poczekania na to, na czym nam zależy, potem nawiązanie kontaktu z innymi oczekującymi, wymianę, obserwację, czyli zyskujemy udział w wymianie wspólnotowej, nawet jeśli odbywa się w ograniczonym czasie. Jest co prawda popularna idea slow life, ale nie jestem przekonana, czy to jest to, co może odratować jednostkę przed naporem skutków życia on demand. Slow life to wg mnie marketingowy wybieg zachęcający do niczego innego jak do konsumpcji rzeczy, konsumpcji wydłużonej po prostu w czasie. Slow life towarzyszą przecież niezbędne akcesoria-  jakieś hygge gadżety no i piękne otoczenie, w którym wiadomo – może przebywać tylko uprzywilejowana klasa ludzi, która ma budżet na bycie lub posiadanie takich miejsc oraz stać ją na bycie w trybie slow.

    Społeczeństwo spektaklu

    Jednak tym, co poruszyło mnie w tekście Crary’ego najbardziej to demaskacja logiki seryjności i hiperekspansji logiki spektaklu, który wydziedzicza nas sekunda po sekundzie z naszego czasu, przestrzeni i odpowiedzialności za własne życie.

    Żeby skleić piętrzące się pułapki zatrzaskujące nas w obiegu systemowego wyzysku i kontroli (wypisane na początku tekstu) z seryjnością i spektaklem – trzeba by się cofnąć do lat 60-tych, kiedy to we Francji aktywny był anarchizujący sytuacjonista Guy Debord. Crary często powołuje się w swoim eseju na wydany w 1967 r manifest „Społeczeństwo spektaklu”. To zadziwiające jak Debord trafnie zdiagnozował zagrożenia, jakie niesie ze sobą kapitalizm, wiążąca się z nim konsumpcja, propaganda postępu i wzrostu oraz media. My uciemiężeni II wojną i szarzyzną deficytów komuny, nie byliśmy w stanie chyba tego prześwietlić, jak to zrobił Debord, ale też Sartre w swojej pracy „Krytyka dialektycznego rozumu”. W skrócie ujmując Debord udowadnia, że spektakl, w jakim biorą udział  ludzie zachodniej cywilizacji technologicznej  to sztuczny raj, materialna rekonstrukcja iluzji religijnej. Uważa, że jeśli potrzeby społeczne epoki, w której powstają tego rodzaju narzędzia jak mass media, nie mogą znaleźć zaspokojenia inaczej niż za ich pośrednictwem, jeśli zarządzanie tym społeczeństwem i wszelkie kontakty międzyludzkie muszą korzystać z tych środków błyskawicznej komunikacji, to dzieje się tak dlatego, że ta komunikacja jest jednokierunkowa. Koncentracja mediów oznacza, że w rękach administratorów istniejącego systemu skupiają się środki umożliwiające dalsze zarządzanie tym systemem, nie w naszych jak nam się zdaje.

    Debord i Crary uważają, że masowa komunikacja, technologia, obecnie social media przyczyniają się do zaniku wspólnotowości. Ludzie formatują swoje cyfrowe tożsamości do filtrów wyznaczanych przez system, seryjnie oglądają, konsumują telewizję, seriale, social media, poddają się i kontroli i przymusowej technice personalizacji, licząc na jakieś globalne połączenie, emocjonalną gratyfikację nie dostając w istocie w zamian nic prócz jeszcze większej alienacji. Crary zauważa, że nowe media przypominają piramidy finansowe. Obiecują wiele, wykorzystują ludzki zapał do zaistnienia, podczas gdy kreują kolejne nierówności gwarantując zyski tylko nielicznym, którym udało się wdrapać na szczyt piramidy wcześniej.

    praktyko- inercja

    Według Crary z tych interakcji narcystycznych tożsamości w sieci nie przychodzi nic prócz sartrowskiej le practico-inerte, czyli praktyko – inercji, a więc uleganiu pozorom ruchu, wrzwawy w mediach, a w rzeczywistości oznacza to osuwanie się w bierność. Cóż przypomnijmy sobie poziomy naszych chęci do działań po obejrzeniu odcinków serialu na Netflixie, po scrollowaniu zdjęć, filmów szczęśliwych influencerek z plaż Meksyku czy innych egzotycznych miejsc. Co nam się wówczas chce. Jaki przekaz przetwarzamy, kiedy nasz wypieszczony kontent nie zyskuje uwagi, za to widzimy milion interakcji pod zdjęciem kotleta. Ale obojętność i inercja są efektem strategii władzy. Wywiera się też na nas presję, abyśmy przeprojektowali się tak, aby funkcjonować zgodnie z logiką systemu i przebywać w fantazmatycznym cyfrowym odosobnieniu jako konsumenci i ofiary doskonałe.

    Crary oskarża nowe media za izolację społeczną, reprodukcję samotności, kompulsywny egoizm i niesprawiedliwość gospodarczą, za to, że ludzie nie czują innych celów niż indywidualne. Przyznaje, że nowych technik komunikacji można używać jedynie wtedy, kiedy zapośrednicza się coś gotowego z rzeczywistości, nie zaś do tworzenia iluzorycznych lepszych światów, w których nasze fotograficzne reprezentacje nie mają żadnego znaczenia i znikają po paru sekundach z pola widzenia.

    polemika z Nathanem Jurgensonem

    Ja, zawodowo związana z nowymi mediami, prywatnie też ich entuzjastka, przyznaję, że po lekturze „24/7” niejako zamarłam. Jednak jako osoba krytycznie patrząca na system społeczno – ekonomiczny w jakim funkcjonuję, nie mogłam tego głosu potraktować jako przesadne narzekanie. Kiedy przeczytałam parę miesięcy temu esej Nathana Jurgensona „Fotka. O fotografii w mediach społecznościowych” entuzjastycznie podpięłam się pod jego negację „dualizmu cyfrowego”, krytykę podziału życia ludzi na to realne i cyfrowe. Chciałam legitymizować własne kompulsywne działania w sieci, uzasadnić entuzjazm spowodowany podpięciem się z prywatnym życiem pod nieustanny stream wszystkiego, udział w nigdy niekończącym się spektaklu, pokazie swojego formatu. I wtem okazało się, że hmm, to może nie być jednak godne aż takiej afirmacji, za to wymaga wzmożonej czujności i ostrożności w dystrybucji tej prywatności.

    Wrócę jednak jeszcze do tez Jurgensona, aby rozważyć je ponownie w nowym kontekście.

    Jurgenson dowodzi np., że korzystanie z nowych technologii, robienie miliona zdjęć, publikowanie ich w sieci to dążenie do potwierdzenia bycia świadkiem rzeczywistości, wzmocnienia doznań, zapis siebie, narzędzie do wytwarzania własnej tożsamości cyfrowej. Uważa też, że to nie jest tylko technologia, ale dogłębna część nas samych. Crary natomiast dowodzi, że media społecznościowe to miejsce, w którym jednostka staje się zastosowaniem narzędzi kontroli, formatowanie się do globalnej nijakości, poddawanie się wywłaszczeniu ze swojego czasu, godzeniem się na stały monitoring biometryczny i natrętny nadzór. Poddanie się utowarowieniu.

    Ulotność zdjęć.

    Jurgenson oczywiście uznaję tę kwalifikację fotografii społecznościowej. Ale nie widzi w niej wady. Uważa bowiem, że fotografia obecnie jest narzędziem doświadczenia przyjmującym formę obrazu. Pisze, że szybka fotografia to „maleńki akt oporu wobec czasu”. Z tą tezą koresponduje choćby praca Weroniki Teplickiej, którą widziałam wczoraj na wernisażu, złożona z setek zdjęć jakie Teplicka robiła sobie co dzień od czasu wybuchu pandemii.

    Jurgenson piętnuje to, że ciągle ludzie muszą tłumaczyć się z tego jak praktykuje się te nowe technologie.
    Natomiast Crary uważa, że każda chwila bez telefonu to „egzystencjalna szansa’.

    Jurgenson przekonuje, aby nie fetyszyzować odłączenia, bo nowe media „rozszerzają rzeczywistość”, a Crary uważa, że media te zamiast rzekomej interaktywności, znajdowania podobieństwa do innych, dają tylko powtarzalność i bierność, uzależniają nie dając w zamian żadnej gratyfikacji.

    To co robić?

    Nie bez znaczenia będzie tu zapewne wiek obu twórców. Jurgenson nie ma chyba jeszcze 40 lat, Crary ma 71. Na pewno fakt, że dzieli ich pokolenie ma wpływ na to, jak absorbują i interpretują obecną rzeczywistość, jakie wyciągają wnioski z przeszłości. Nie bez znaczenia jest też, że mnie mój wiek plasuje między nimi. Fascynują mnie nowe możliwości, co nie oznacza, że nie widzę zagrożeń, jakie ze sobą niosą. Nie stać mnie na luksus wylogowania się. Nie z powodu trudności w zmianie nawyków. Ale rezygnując z używania technologii musiałabym mieć zasoby, aby móc funkcjonować bez tego co one mi dają, choćby w postaci zatrudnienia. Znam osoby, które na taki luksus stać. Wykonują prace niezależne aż tak bardzo od tego, jak funkcjonuje się w sieci. Ale są to osoby nieliczne i jest ich też coraz mniej. Ale to nie jest dobra wiadomość. Oczywiście nadal możemy kupować winyle i słuchać muzyki z gramofonu zamiast ze streamu spotify, czytać papierowe książki zamiast e booków, pisać ręcznie i słać wiadomości pocztą zamiast elektronicznego maila czy messengera. Możemy szukać  potrzebnych ludzi, zatrudnienia, pomocy pocztą pantoflową, zamiast przez wyszukiwarki i serwisy internetowe. Możemy też robić wszystko zgodnie z tym jak wyznaczył nam cyfrowy system kodując cyfrowo wszystkie nasze aktywności potrzebne do życia społecznego. Ale jeśli nie ma od tego ucieczki, to warto mieć świadomość w jakiej grze jesteśmy pionkiem. Może to być nie wystarczające, ale od czegoś trzeba zacząć.

     

  • Niechęć, ciało i architektura procesu

    Odwiedzam wiele wystaw, dużo oglądam. To co ludzie robią i na nich potem pokazują, fascynuje mnie. Wolę raczej jakieś performatywne przedsięwzięcia albo interdyscyplinarne działania twórcze niż powiedzmy ładny obraz ładnej pani, pejzażu czy też abstrakcję. Od jakiegoś czasu, kiedy obserwuję te różne akty twórcze – nie wystarczy mi sama rejestracja faktu, że coś widzę i ewentualnie coś w związku z tym obiektem czuję lub coś myślę. Ciekawi mnie za to zawsze to:

    jak do tego doszło, że ten obiekt znalazł się w tym miejscu, kto podjął decyzję, że on tam się znajdzie, jakie to były trajektorie decyzji, jakie inklinacje?
    jak powstał pomysł na ten obiekt?
    czy sam akt tworzenia czyni jego efekt widzialnym z deafoultu?
    i wreszcie:

    jak taki obiekt powstaje? jak to jest zrobione?

    ogólnie ujmując – ciekawi mnie backstage, to co niewidoczne, a bez czego niczego byśmy nie zobaczyli.

    W przypadku obiektów malarskich czy fotograficznych z grubsza wiadomo, jak to się rozgrywa. Kojarzy się narzędzia, techniczny wymiar aktu powstawiania dajmy na to obrazu. Często jeszcze takie artystyczne działania się romantyzuje. Widzi się natchnionego artystę, który maluje, fotografuje ucałowany w czoło przez muzę. Wiadomo też, że jest to raczej intymny akt, którego twórca z nikim nie dzieli, akt osobny.

    Ale jest cały szereg innych działań zasadzających się nie tylko na malarskich, rzeźbiarskich technikach, działań opartych na instalacjach implikujących zachowania powiedzmy bardziej przyziemne jak logistyka, krawiectwo, stolarka, ślusarstwo, mechanika itp. I taki właśnie krąg tematyczny ciekawi mnie najbardziej. Moment, kiedy sobie to uświadomiłam pamiętam bardzo dobrze. Miał miejsce parę miesięcy temu w Polinie na wystawie Od kuchni. Żydowska kultura kulinarna, kiedy brałam udział w oprowadzaniu Anny Królikiewicz pokazującej nam swoje instalacje towarzyszące tej wystawie. Obiekt zatytułowany Diaspora prócz hipnotyzującego działania na zmysły poprzez powolny ruch przesypywania zgromadzonych w wysokim przezroczystym naczyniu ziaren soczewicy, grochu, orzechów, zaciekawił mnie samą swoją historią montażu i powstania. Anna Królikiewicz nie szczędziła szczegółów opisu jak do tego doszło, że to się kręci, mieli, przesypuje. I kiedy to mówiła, jeszcze bardziej nie mogłam przestać na to patrzeć. To samo było z kolejnym obiektem Memories identyfikowanym ze stołem i nałożonymi na niego. Zgromadzone ułożone ciasno obrusy miały fizyczną moc kondensowania myśli i zmysłów. Historie opowiedziane o ich gromadzeniu, układaniu – również.

    Lubię też facebookowe posty Iwony Demko  w których często artystka dzieli się informacjami jak przewozi elementy instalacji swoich rzeźb, z jakimi zmaga się problemami logistycznymi, z czym mierzy przy montażu, przechowywaniu obiektów po wystawach itd. Taki codzienny wymiar sztuki wczoraj czy jutro podziwianej w eleganckich salach a poza nimi… właśnie, co się dzieje zanim trafią do sal i co się dzieje, kiedy z sal się je usuwa robiąc miejsce kolejnym. Gdzie znajdują swoje miejsce, nabywców, admiratorów?

    Może komuś taka wiedza wydawać się zbędna. Dla mnie jednak architektura procesu pozostaje kluczowa dla zrozumienia i domknięcia myśli w pewną złożoną całość. Niestety w większości przypadków nie mamy dostępu do tej wiedzy. Dlatego, kiedy okazało się, że Agata Zbylut poprosiła mnie o pomoc w realizacji jej najnowszych projektów na wystawę w galerii Bacalarte  i Warsaw Gallery Weekend poczułam, że wreszcie nadszedł ten moment, kiedy architektką procesu mogę być trochę i ja, albo przyjrzeć się temu z bardzo bliska, że bliżej już się nie da.

    Na początku jednak myśl ta wprawiła mnie w konfuzję. Pomysł Agaty zasadzał się bowiem na zrobieniu odlewów z piersi, a właściwie z sutków, które potem miały zostać przytwierdzone do instalacji na wzór stuły, jaka jest elementem stroju katolickich księży. Do odlewów miało posłużyć ciało moje i Agaty, a raczej TE jego fragmenty. Nie zwykłam za bardzo interesować się swoim ciałem na tyle, żeby odlewać je w jakiejś masie w charakterze obiektu, właściwie sama myśl o tym wydała mi się mało komfortowa. Zdecydowałam się jednak na ten udział, bo raz że zapewniał mi bliski udział w procesie, co już wspomniałam, a dwa – pozwalał skonfrontować się z niechęcią, jaką odczuwam do tych części ciała. Z tym, że nawet słowo „sutek” wydaje mi się „niewłaściwe”. Nie lubię tego słowa i nawet wiem dlaczego. Nie identyfikuję się ze swoimi piersiami, bo właściwie mi przeszkadzają, spowalniają ruch, sprawiają, że ubranie gorzej leży. Przez kulturę są obłożone całą masą nadinterpretacji o charakterze seksualnym, są obłożone wstydem i anatemą. Męskie sutki nie, żeńskie tak. Pikanterii, że powiem przewrotnie, dodaje sprawie to, że uważam je za brzydkie.Kształt, detale, kolory ludzkich sutków mają w sobie coś odrażającego, podobnie wagina, chociaż nie potrafię jednoznacznie odpowiedzieć dlaczego. Być może wpływ na takie postrzeganie u mnie tych kluczowych jak by nie było dla przetrwania gatunku części ma właśnie dysonans, jaki w postrzeganiu ich wytworzyła kultura i system: z jednej strony obiekty pożądania, z drugiej – wstydu. Uważam, że to jest wysoce destrukcyjne. Żadna z części ciała mężczyzn nie ma takiej złej prasy jak żeńskie pierwszorzędne cechy płciowe i piersi. Penis to dumny obiekt dominacji i sprawczości, męska klatka piersiowa, tors to symbol opoki, pewności, granitu, niezłomności. U kobiet – piersi – to przedmiot do prowokowania i wabienia, do podtrzymania przy życiu ludzkiego dziecka, symbol atrakcyjności, płodności, wagina to tajemnicza otchłań zagrażająca mężczyznom, nieco nieodganiana, ale dobre naczynie do wypełniania męską narracją. I mnie się to wszystko nie podoba, to jak całe wieki to się opowiada, jak się nawiguje narracją. Ludzkie czy zwierzęce ciało jest doskonałe samo ze swojej natury. Nie ma w nim niczego zbędnego, brzydkiego, złego, niefunkcjonalnego. A mimo to kategoryzuje się jego części. Chętnie przykładowo publicznie rozprawia się o chorobach serca, bo serce kojarzy się ładnie, ale już o problemach jelita grubego nie, bo to przecież gówno. I tak samo jest z sutkami kobiet. Wydają się brzydkie.

    Tymczasem jest moment, kiedy spotykamy się z Agatą pierwszy raz i mamy zrobić prototyp tych sutków, odlewy. Nakładanie sobie wzajemnie mikstur, preparowanych metodą prób i błędów, cementowych, silikonowych na początku było nieco ambarasujące. Trzeba było dodać sobie animuszu wspomagając się winem. Ale kolejne razy przeszły w pewien mały rodzaj rutyny i spotkanie z przyjaciółką z siedzeniem przy stole bez staników zrodziło taką myśl, dlaczego właściwie nie robimy tego częściej na spotkaniach towarzyskich. Kiedy jest dajmy na to lato, gorąco, plener, często faceci biegają z gołymi torsami, kobiety zawsze siedzą w coś opakowane. Podejrzewam, że takie wyzwolenie ciał, przyzwolenie kulturowe, brak opresji na temat TYCH części ciała przełożyłby się na totalnie wielkie skutki w postaci zmiany podejścia kobiet do ich ciał, eliminacji skrywanej nienawiści do ciał lub ich części. Ale któremu systemowi zależy, aby połowa populacji poczuła się wolna? na pewno nie temu.

    Robienie odlewów było też niepowtarzalną okazją, żeby oswoić nagość. Siedzieć sobie ze swoimi starannie ukrywanymi przed okiem  świata boczkami, fałdkami, cyckami, brzuszkiem i gadać o sprawach zupełnie innych niż jak wygląda ciało – było odczuciem katarktycznym. Marzenie takie, aby ciała przestały być tematami, przyczynami konfuzji, uwag, ocen, emocji. Wyobrażacie to sobie? Ale nie stanie się tak. Ciało to fundamentalny obiekt trzymania kontroli nad ludźmi. Co lepiej trzyma ich za mordę jeśli nie zawstydzanie i określanie kategorii ładności i pożądania przez męskie, dominujące narracje?

    Kolejne etapy tworzenia projektu zakładały powstanie zdjęć, a na nich postaci ludzkiej, obrazu ciała, na które nałożone zostały odlewy sutków w miejscach typu plecy, przedramiona. Agata była sama własną modelką, fotografką, producentką. Któregoś dnia pomagałam wykonać zdjęcia, kiedy Agata stała tyłem. Większość zdjęć, a potem te wybrane na wystawę obmyśliła i stworzyła sama. Ale jedno z nich zrobiłam ja i jestem z tego powodu zadowolona. Mogłam się też sama przekonać, jak trudno jest uchwycić TEN właściwy moment, ustawienie, ujęcie, żeby poczuć, że TO JEST TO. Ogrom tych zdjęć powstał, potem trzeba było je wyselekcjonować, dobrać papier, tonację w druku. Mnie świadomość tego procesu hipnotyzowała, z prostego w sumie powodu. Większość rzeczy jakie się robi w życiu, w codzienności, w pracy to działania, których efekty są efemeryczne. One w jakiś tam zakamuflowany sposób pchają materie do przodu, ale nieczęsto coś z nich wynika, coś co się pamięta. Kubki do kawy stają się brudne, potem znowu czyste, włosy uczesane, potem znowu potargane, maile napisane i zapomniane, wspomnienia z wakacji przepadły w dziurze czasu, ludzie, którzy kiedyś wiedzieli o nas wszystko też przepadli. Ale czasem zdarza się takie właśnie coś, że się coś robi wiedząc, że każde naciśnięcie spustu migawki ma znaczenie, że ruch pędzelkiem z klejem się liczy, że nakładana i zmywana mikstura nie zostanie zapomniana, że kawałek własnej fizyczności zostanie zaklęty w coś, na co będą patrzeć inni i w związku z tym coś odczuwać. Wrzucać ludziom jakieś skrawki własnych pomysłów, o których oni potem myślą we własnych kontekstach, to jest coś co podciągnęłabym pod definicję „szczęścia” gdyby ktoś o nie mnie zapytał i gdyby ono istniało. W każdym razie, tak to sobie wyobrażam.

    ja z Agatą Zbylut na wernisażu wystawy WHIP w galerii Bacalarte

    Bardzo ciekawa jestem, jakie ludzie mają skojarzenia patrząc na zdjęcia nagiej osoby, w tym przypadku Agaty, na których nie widać nagich piersi, pośladków, waginy, widać wszystko to, co kultura uznała za neutralne, dała etykietę „przyzwoite”,ale rozpoznawalność tych kolan, przedramion, pleców została zakłócona przez jakieś obiekty, które okazują się częściami piersi  skrupulatnie wymazywanymi przez social media, przez obyczajowość, mentalność. Jednak umiejscowione nie na froncie na wysokości płuc, z przodu jakoś mniej rażą, jakoś nie pobudzają erotycznie, nie chichocze się na ich widok, nie odwraca wzroku pruderyjnie spuszczając oczy. Dlaczego? Jeśli odpowiedź brzmi, bo taki nadaliśmy sutkom kontekst, to generuje się kolejne zapytanie – czy nie można tego kontekstu zmienić?

    Sutki w futrze z nutrii przytwierdzone do stuły nasuwają zapewne też wiele myśli. Skojarzenie ze zwierzęcością na pewno, może z kapłaństwem? Ideą kapłaństwa, o ile pamiętam, było niesienie oświecenia, dobrej nowiny, ale w rzeczywistości kapłaństwo i kiedyś i teraz niesie głównie segregację, eliminację, potępienie, hipokryzję, żądzę władzy a wszystko pod hasłem „bo tak urządzony jest ten świat”. A może czas na nowe porządki, na to, żeby niewidoczne stało się widoczne, to co zamknięte otwarte?

     

    na backstage z Agatą Zbylut w trakcie prac

    to zdjęcie zrobiłam ja, a na nim Agata Zbylut

    pomysł, kreacja, wykonanie – Agata Zbylut

  • Kategoria personal review, czyli rzecz o książkach Ewy Kuryluk

    Podoba mi się w życiu to, że kiedy wpadnie się na trop jakiegoś wątku w sobie, jaki uzna się za z jakiegoś powodu istotny, wszystkie sprawy zaczynają się nagle składać w pożądaną całość i wprawiać machinę zdarzeń w koincydentalny obrót. Mam tak z pozyskiwaniem szerszej perspektywy widzenia rzeczy, jaką implikuje wiek i co za tym idzie, dokonywaniem pewnych nie tyle rozrachunków z tym, co minęło, ile próbą złapania tej materii i zatrzymania jej na niepokojąco szybko przesuwającej się do kresu mojej osi czasu. Z poczuciem tym powiązało się zapotrzebowanie na specyficzną literaturę, którą krytyka nazywa „personal journalism”.

    Zaczęło się w Wenecji. Apropos możliwości zwiedzenia wystawy Ewy Kuryluk towarzyszącej biennale, z kuratorskim oprowadzaniem: towarzyszki mojej podróży mówiły przy stole w restauracji nad gumowatą pizzą, że tragiczne życie ma za sobą  Kuryluk, że się kochała ta rodzina, ale była tam choroba psychiczna i że ciężko. Wtedy myślałam, że aha, no tak ciężko, ale taka gówniana pizza kosztuje 13 euro i czy to aby nie przesada, każdy ma w sumie ciężko w jakiś tam sposób, np płacąc 13 euro za niedobrą pizzę. Tak wtedy myślałam. Ale kiedy już dobrnęłyśmy do Palazzo Querinii na wystawę, byłam przygotowana na coś niezwykłego i nie zawiodłam się. Na dwóch piętrach weneckiej kamienicy, na różnych planach rozłożone prace Kuryluk – obrazy, instalacje z płótna, zdjęcia, video przedstawiające studium jej samej, hiperrealizm, mnogość wątków, zapośredniczeń, no i opowiadanie Ani Muszyńskiej – kuratorującej wystawę, wszystko to sprawiło, że na dźwięk słowa „Frascati”, które usłyszałam pierwszy raz, wzrosła moja czujność, a następnie pewność, że książkę tę muszę przeczytać.

    Części auto opowieści artystki o życiu swoim i swojej rodziny okazało się być 3. „Goldi”, „Frascati”, „Feluni”. Monika Weychert rzuciła wtedy przy stole pamiętam, że kiedy umarł ich chomik Goldi, posypała się cała rodzina. Co wydało mi się szczególnie intrygujące, bo czasem taką cezurą bywa życie psa. może nawet wyjątkowego kota, ale przecież rzadko chomika, krótko żyjącego mało istotnego w narracji antropocenu gryzonia. Fakt ten wyznaczał już intrygujący faktor tej rodziny – totalne pionierstwo w  niezwykłym podejściu do anime, do świata, w którym ważny był każdy nawet z punktu widzenia człowieka upierdliwy owad czy drzewo lub krzew. W tamtych czasach, wojennych, powojennych, kiedy ludzkość doznała upodlenia na niespotykaną dotąd skalę taka postawa wobec świata natury była bardzo, bardzo rzadka.

    W każdym razie zachowując porządek chronologiczny tych opowieści zaczęłam lekturę od „Goldiego”, czyli od chomika i na początku trochę się na tę książkę obraziłam. Po intrygującym wprowadzeniu moich koleżanek i Ani Muszyńskiej podczas oglądania wystawy – myślałam, że będą to miłe opowiasteczki o zwierzątkach i ich życiu w zwariowanej rodzince (celowo używam tych zdrobnień rzecz jasna infantylizując i ośmieszając fakt moich oczekiwanek). Ale nic z tego. Do języka Goldiego i kolejnych części trzeba było przywyknąć, trzeba było się go nauczyć. Na początku jest to kakofonia głosów, planów czasowych. Ciężko dociec kto co  do kogo mówi i w jakim czasie to mówi. Kuryluk przywołuje, werbalizuje dźwięki swojego domu i swoich bliskich, przytacza dosłownie frazy, jakimi się posługiwali, słów jakich używali ojciec zwany Łapką, matka zwana przez ojca Mijaczkiem i brat Piotruś zwany Felunim. Wypowiedzi te są chaotyczne, czasem miękkie, czasem zgrzytliwe. Czytanie tego przypominało mi słuchanie koncertów na Warszawskiej Jesieni przez kogoś, kto nie zna się na muzyce. Niby słyszy się dźwięki, tak jak zna poszczególne słowa, ale nic nie lepi się w rozpoznawalną całość. Ja mam taki zwyczaj, że przed oglądem czy wystawy prac czy czytaniem książki – nie zapoznaję się dogłębnie z autorami, biografiami i opracowaniami. Pracuję na wiedzy z rzędu „mniej więcej”. Tu mniej więcej wiedziałam, że rzecz jest o rodzinie Kuryluków pisana z perspektywy artystki Ewy Kuryluk po śmierci ojca, brata i matki, przywołująca pamięć o jej niezwykłej rodzinie, losach tej rodziny i całej społeczności polsko-żydowsko-ukraińskiej, którą II wojna naznaczyła w sposób, jaki do ogarnięcia jest trudny. Niemniej jednostkowa perspektywa nieco to wszystko przybliża. Ogrom tego, co ma nas wpływ mimo że nie zdajemy sobie do końca sprawy jak wielki.

    Tak więc, mimo że „Goldi” był niełatwy w lekturze, to stanowił wystarczające zadzierzgnięcie do tego, aby sięgnąć po kolejne części. Lektura całości przypominała dekodowanie enigmy, odszyfrowywanie losów rodziny, tak jak po śladach zdjęć matki znalezionych w butach szła Ewa Kuryluk odzyskując pamięć nie tylko po rodzicach, ale odkrywając sprawy swojego pochodzenia, o których nie miała pojęcia, ponieważ były przez rodziców starannie ukrywane i przemilczywane.

    Kolejna część nosząca tytuł na cześć ulicy, przy jakiej w Warszawie mieszkali Kurylukowie, „małej Italii”, jak nazywała te okolice matka Ewy, a więc kolejna część jest dalszym odkrywaniem tej niezwykłej historii. Idziemy dalej przez rozedrgane opisy, wymieszane plany czasowe i wymieszane dialogi, przez swoisty strumień świadomości i tego, co zapamiętała Ewa. Siedzimy więc razem z Ewą i jej rodzicami  w miłym mieszkaniu przy Frascati, za chwilę w mieszkaniu Anny Kowalskiej i Marii Dąbrowskiej we Wrocławiu, gdzie oddano Ewę na czas przyjścia na świat młodszego brata Piotrusia, widzimy chwile szaleństwa matki (chorowała na schizofrenię), zmęczenie ojca (był przez 2 lata ministrem kultury w rządzie Cyrankiewicza), geniusz małego Piotrusia Wunderkinda (umiał grać skomplikowane utwory na fortepian w wieku 3 lat) i jego szaleństwo po śmierci chomika a zaraz potem ojca, słyszymy rozmowy Ewy z matką, kiedy ta wracała ze Stanów, z Paryża, aby doglądać jak się miewa, cały czas utrzymując dom, matkę i chorego brata, który większość życia przesiedział gnębiony w zakładach psychiatrycznych nie wiadomo czy dziedzicząc po matce chorobę psychiczną czy świadomie wycofując się z życia ze strachu po śmierci ojca, że świat ten bezpowrotnie go zmiażdży, co w istocie faktycznie się stało.

    W „Felunim”, czyli opowieści o Piotrusiu Wunderkindzie i jego psychiatrycznej gehennie, o uwikłaniu w konieczność bycia głową rodziny z psychiczną niepełnosprawnością jest też cały ten środkowo-wschodnio europejski tygiel historii. Wymiecenie ze wschodnich rubieży Polski, ukraińskich terenów, prześladowania, szmalcownictwo, obozy zagłady, ukrywanie się, przesiedlenia, egzekucje, dramaty ideologiczne po wojnie, komunistyczne apanaże, świadomość uprzywilejowania klasowego, bycia innym a jednak takim samym. Wszystko to jest w tych 2 częściach posklejanych niczym skandynawskie śledztwo mające wykazać dokładną żydowską tożsamość matki Ewy jak i kwestię tego, kto był jej biologicznym ojcem. Jednostkowy los rysuje dramat historii 3 narodów tak celnie, że kiedy to się czyta, napisane językiem członków rodziny, pamiętanymi dialogami, bez grama egzaltacji i patetycznego dramatyzmu – ogarnia człowieka czytelnika prawdziwa groza. Groza tego, że to wszystko jest takie namacalne, wciąż żywe. Takie doznanie czytelnicze z pewnością jest efektem niezwykłości tej prozy, jej wyjątkowości.

    Książki te, jak przystało na te z kategorii „świetnie napisane”, nie są tylko powojennym freskiem środkowoeuropejskich narodów w wymiarze jednostkowym. Są silnym katalizatorem własnych czytelnika odczuć. Pobudzają czy podjudzają emocje w codzienności skrzętnie ukrywane, pieczołowicie zapominane.

    Rozmawiałyśmy sobie o tym z Moniką Weychert, która pożyczyła mi te wszystkie 3 książki, kto nas najbardziej denerwował w tych opowieściach i co wzbudzało naszą zazdrość, jakie miałyśmy myśli o tym wszystkim co przytrafiło się Ewie Kuryluk, polskiej artystce tworzącej i mieszkającej za granicą obecnie, a wychowanej w trudnej rodzinie na Frascati. Mnie w trakcie lektury przyszło do głowy pytanie – jakiego nie lubię sobie zadawać, ale które powraca – kim bym była, gdybym miała takiego ojca jak Ewa. Faceta, który karmił chomika z czubka paznokcia i robił łódeczki z dłoni, żeby chomik mógł sobie na nie wleźć i polizać go w nos. Przy czym Karol Kuryluk nie był tylko typem, który uciekał przed grozą życia w miłość do zwierząt, był typem, którego cechowała niesłychana dobroć i szacunek dla wszystkich ludzi. Wspierający, pomocny, sprawczy odszedł w wieku 52 lat na zawał. Nie zdołał tego unieść: choroby żony, władzy, jej braku, codzienności. Czytając dialogi Ewy z ojcem, dialogi ojca z matką czułam zazdrość. Jaki jest los kogoś, do kogo zawsze mówi się z szacunkiem i uczuciem? Czy może więcej?czy unosi więcej jak Ewa czy załamuje się jak Piotruś, bo świat nie chciał przemawiać do niego głosem kochających rodziców.

    W trakcie lektury czułam też ogromną niechęć do matki artystki, z domu Miriam Kohany. Niezwykle utalentowanej muzycznie, językowo, chorej na schizofrenię kobiety otoczonej niezwykłą wprost opieką i miłością męża, który zresztą z holocaustu ją uratował. Dlaczego tak się stało, że czułam do niej tę szczerą i naprawdę wielką niechęć to jest już temat na zupełnie inną, moją opowieść, która może kiedyś się zdarzy, w okolicznościach, które będą bardziej recenzją mojego własnego życia niż cudzych książek. Ale zanim to nastąpi, przeglądam się w lustrach innych żyć i o nich też będzie i to akurat wkrótce.

  • Czy Wenecja jest utopią?

    Wenecja nigdy nie była dla mnie wymarzonym kierunkiem destynacji.

    Jako człowiek wyćwiczony na siermiędze, uznający PRL-owski modernizm za szczyt archi piękna – nie mam w DNA zbytniego przywiązania do ładności. Nie jestem organicznie w stanie machać nonszalancko eleganckim mokasynem siedząc na jakimś piazza i kontemplować Wielkie Piękno przy akompaniamencie cykad jak bohater filmu Paolo Sorrentino. Choć nie twierdzę, że bym nie chciała, raczej bardziej mnie to onieśmiela jako coś co naturalnie do mnie nie przynależy.

    Toteż wybierałam się w tę podróż nie bez obaw. A że samoloty latają jak chcą (były o czasie), a że drożyzna ( tak samo jak w Warszawie), a że dużo osób, aż 6 a ja samotnik (okazały się wspaniałe), a że turystycznie – to owszem, ale też nie do końca, o czym za chwilę.

    Wcale nie tak mało jest w sumie ludzi, którzy nie lubią podróżować. Ja z podróżowaniem mam tak jak Dorothy Parker z pisaniem. Pisarka mawiała, że nie lubi pisać, ale lubi mieć napisane. Nie lubię być w podróży, ale lubię stan, kiedy przebrnę opresję lotnisk i absurd przemieszczania się, żeby gdzie indziej napić się kawy, której mogę napić się w domu. Jak już to uda mi się przeżyć, jak obce ulice zaczną układać mi się w sensowną układankę, którą jestem w stanie jako tako kontrolować – zaczyna mi się podobać, zarówno w Tczewie, tak i w Wenecji. Z tą różnicą, że trzeba mieć więcej narzędzi do ogarnięcia uroku miast powiatowych niż Wenecji. Wenecja jest łatwa. Kiedy zejdzie się ze szlaku piazza san Marco czy Ponte Rialto nawet w szczycie sezonu Wenecja okazuje się miastem roztaczającym swoje uroki w sposób wręcz nieprzyzwoity. W Wenecji nawet rozłożone pranie w oknach jest malownicze, wszystko jest jak na ładnościowym speedzie, jest spotęgowane, a jednocześnie dostępne na wyciągnięcie ręki i nie przytłaczające.

    Wenecja jako utopia

    Niemniej pozostaje to miasto pewnego rodzaju utopią. Z tego prostego powodu, że zaludniają je tylko ludzie w nastroju uroczystym, ludzie wyrwani z codzienności, ludzie na przerwie od życia, rozglądający się wokół, nawołujący się, trzymający za ręce, ubrani w najlepsze outfity nabożnie bieżący ku miejscom, w którym na najlepszym tle świata napiją się aperola.

    Tym samym Wenecja odjęła mi zwyczajową moja radość z podróżowania, tj bycie turystą i możliwość podglądania innych w ich zwykłości. Jest dajmy na to wtorek, a ja siedzę na skwerze i patrzę jak inni się krzątają. To zawsze podbijało moją własną atmosferę odświętności. Wenecja tego mi nie dała, byłam jedną z tysięcy. Musiałam mocno się nawypatrywać, aby dojrzeć tych, dzięki którym ten cały biznes miał szanse trwać: dostawców, tragarzy, koordynatorów, logistyków, przewoźników, usługodawców, sprzątaczy. Udało się, ale nie było to łatwe. Atmosfera wiecznej fiesty uczyniła z nich ludzi niewidocznych. Nie wyobrażam sobie mieszkania w tego typu mieście, którego każdy kawałek co dzień zawłaszczałby ktoś inny. 

    be real

    Aby znaleźć choć mały ślad życia z reala wystarczy jednak wsiąść w vaporetto i przejechać się 2 przystanki na wyspę Giudecca. Mija się doki, porty przeładunkowe, odrapane bloki mieszkalne i wysiada na miejscu, gdzie toczy się jakieś życie, jest nawet fryzjer i sprzedawca ryb oraz sklep z wypłowiałym AGD. Zbłąkani turyści zapewne ucieszeni, że aperol prawie połowę tańszy niż w centrum Wenecji. Pobyt tam mnie uspokoił. Oczy nie zrakowaciały od nadmiaru kategorii „ładne”. Nie, żeby Giudecca była jakaś brzydka. Była zwyczajna, jak większość włoskich miast nad wodą. Miała kolory, portowe klimaty, ale zero tej nachalności, orientu placu św. Marka, gdzie nieprzyzwoicie kapie złoto a nieopodal ustawiają się kolejki do sklepu Louisa Vuittona.

    Nie dotarłabym do Wenecji gdyby nie splot okoliczności towarzyskich związanych z tegorocznym biennale. Był to main point i tak, jak się spodziewałam akurat była to totalna art fiesta. Bałam się na początku, że nie znajdę do tego żadnego klucza, że niczego nie zapamiętam, ale to co mogłam, to stamtąd wyniosłam. 

    sezam sztuki

    W Arsenale czułam lekką frustrację z powodu nadmiaru, którego nie mogłam okiełznać z powodu gorąca i złego samopoczucia. Ale to, w czym się znalazłam było oszałamiające. Ilość instalacji, prac zdawała się nie mieć końca. Kiedy wydawało mi się, że widziałam coś wow, za drzwiami otwierał się kolejny sezam. W którymś momencie miałam obawę, że to jest nieskończone, a jeszcze potem zbłądziłam w przeciwnym kierunku niż wyjście, nad kanały, na rzeźby Lorenzo Quinna, na szutrowe ścieżki w pełnym słońcu weneckiego lipca.

    rzeżby Lorenzo Quinna, Arsenale, Wenecja 2022

    Potem okazywało się, że jeszcze coś przeoczyłam i jeszcze coś i jeszcze. Mimo to udało mi się złapać sznurek głównej reprezentacji. Otóż stanowiły ją kobiety oraz techniki twórcze, które nie zasadzały się tylko na malarstwie, ale na tak szalenie różnorodnych materiałach i tworzywach, że wprawiało to mój umysł w rodzaj euforycznego high emotion. Dużo wychwyciłam prac z tkanin, dzierganych, wyszywanych cekinami, koralikami, z pluszu. Ogólnie robionych technikami kiedyś przez art world pogardzanymi, uznawanymi za domowe, niszowe, niegodne. A tu te tkaniny hawajskie  Myrlande Constant, figury z tkanin Emmy Talbot czy wielkoformatowe tkaniny w pawilonie polskim romskiej artystki Małgorzaty Mirgi – Tas, żeby wspomnieć tylko te, które zapamiętałam.

    tkanina Myrlande Constant, Arsenale, Wenecja 2022

    Emma Talbot, Arsenale, Wenecja 2022

    Małgorzata Mirga-Tas, pawilon polski, Giardini, Wenecja 2022

    Przechodząc przez pawilon główny w Giardini moją uwagę złapała seria zdjęć. Przedstawiała `dziewczynkę bawiącą się popiersiem dorosłej kobiety. Widać było nagie piersi i martwe oczy tej figury. Dziewczynka bawiła się tym odlewem jak lalką, woziła w wózku, sadzała na leżaku, myła włosy. Ta zabawa przypominała jednocześnie akt opieki matki nad małoletnim dzieckiem. Zdjęcia prezentowały pewien rodzaj polemiki z rolami kobiet w relacjach, były niejako odwróceniem tych ról, zwróceniem uwagi na bycie uprzedmiotowioną w tych rolach. Prace te zrobiła polska artystka Aneta Grzeszykowska i były one dla mnie najciekawszą ekspozycją w tym pawilonie.

    Aneta Grzeszykowska, Griardini, biennale Wenecja 2022

    W Giardini przez sam fakt możliwości przechodzenia z pawilonu do pawilonu w ładnych okolicznościach weneckiej przyrody i malowniczych kanałków oraz przestrzeni gęsto usianej barami z winkiem po 3 euro – kontemplowanie, że tak powiem, sztuki poszło mi efektywniej. I udało mi się nieco skatalogować moje obserwacje tego ogromu twórczych działań z całego świata. Prócz silnego głosu kobiet uwypuklił mi się nurt badania związków człowieka z ziemią z naciskiem na pojęcie zagrożenia, w jakim żyjemy, do tego aspekt płynności gatunkowej, animizmu, nacisku na refleksję, że jesteśmy częścią tego anime a nie władcami świata natury. Ten aspekt był mocno widoczny w pawilonie duńskim, gdzie Uffe Isolotto w hiperrealistycznym świecie duńskich stajni pokazuje transhumanistyczną instalację, centaury, ludzko zwierzęce postaci wskazując na dwuznaczność świata, zamęt, rozpacz, śmierć. Do tego dochodzi mi wspomnienie z Arsenale, gdzie wielką instalację z gleby otaczającą zwiedzających zewsząd stworzyła Delcy Morelos.

    Uffe Isolotto,

    Uffe Isolotto, pawilon duński, biennale Wenecja 2022

    Delcy Morelos, Arsenale, biennale Wenecja 2022

    Łatwe do wychwycenia było także nie akcentowanie bezpośredniego dziedziczenia, zwrot ku bolączkom współczesności, wskazania konsekwencji nacjonalizmów, kolonializmu, uchodźców, obcych, przybyszy. Dlatego reprezentantami poszczególnych krajów nie byli rdzenni ich obywatele, Polskę reprezentowała artystka romska wskazując na rolę największej mniejszości narodowej czyli Romów, Francję Zineb Sedira artystka o korzeniach m.in. algierskich, która w swoim filmie i dekoracjach akcentujących moc pamięci osobistej wobec pamięci zbiorowej wskazywała na aspekty francuskiego kolonializmu. Szwajcarię reprezentowała z kolei artystka pochodzenia marokańskiego Latifa Echakhch. Jej drewniane instalacje przypominające ludzkie części były nadpalone, zanurzone w czerwonej łunie pożaru, migotały niepokojąco wskazując na cykl śmierci i odradzania się.

    Zinedib Sedira, pawilon francuski, biennale Wenecja 2022

    Latifa Echakhch, pawilon szwajcarski, biennale Wenecja 2022

     

    “The Milk of Dreams” – Mleko marzeń

    taki tytuł mają tegoroczne biennale. Pochodzi on z książki Leonory Carrington, w której surrealistka na nowo wyobraża sobie świat. Z pewnością pokazane na biennale prace redefiniują pojęcie człowieka, na pewno nie stawiają go w centrum, odzierają z atrybutu bycia miarą rzeczy, przekształcają obecne hierarchie, wieszczą koniec antropocentryzmu, prorokują mocne związki z nie-ludzmi, z naturą, mieszają rdzenne tradycje z osobistymi mitologiami, i to wszystko – także dla ludzi nie związanych ze sztuką, niezbyt biegłych w historii sztuki – będzie na weneckim biennale łatwe do wychwycenia.

    Teraz po pewnym czasie wszystkie te obrazy, jakie zarejestrowałam w aparacie, w telefonie migoczą mi kalejdoskopowo składając się w ten jeden sensowny ciąg mocnego przekazu, że nadchodzi kres dawnych narracji. I to jest dobra wiadomość.

    W Wenecji zadzierzgnęła mnie jeszcze jedna wystawa, zorganizowana też w ramach wystaw towarzyszących biennale przez Fundację Rodziny Staraków – w Palazzo Querinii. Zgromadzone prace tekstylne, filmowe, zdjęciowe, malarskie Ewy Kuryluk objaśniła nam kuratorka wystawy Ania Muszyńska. Hiperrealistyczne obrazy artystki, tkaninowe cykle przedstawiające jej codzienność typu jedzenie jajka na śniadanie w towarzystwie partnera, te zapisy etapów jej życia, inscenizacje zwykłości, cielesności skojarzyły mi się z obejrzanym niedługo potem już w Warszawie filmem amerykańskiej artystki wizualnej Susan Mogul. Obie te artystyczne reprezentacje mocno rezonują mi w głowie, jeśli chodzi o kwestię czynienia ze swojego życia obiektu twórczej ekspresji. Dziś prywatność, codzienność to waluta zdewaluowana. A one wiedzą, wiedziały, jak zapośredniczyć kąpiel w wannie, jedzenie śniadania, aby akty zwykłości stały się narzędziem estetycznego poznania.

    Ewa Kuryluk, tkanina, Palazzo Querinii, biennale Wenecja 2022

    Czy wiem, jak zrobić z własnego życia sztukę?

    Nie, nadal nie mam o tym pojęcia, chociaż mam pewien pomysł, który nie wiem czy wypali.
    Podróż do Wenecji nie była nigdy obiektem moich wzmożonych chęci. Bo gorąco, bo tłumy, bo drogo, bo kiczowato, jak  mylnie zakładałam. Okazała się jedną z ciekawszych moich podróżniczych peregrynacji.

  • Co oglądać w środku lata

    Przez moje social mediowe ścieżki wpadłam na platformę streamnigową Wytwórni Filmów Dokumentalnych i Fabularnych 35mm.online, na której bezpłatnie jest baza filmów z lat 60/70/80/90. Filmy są po rekonstrukcji cyfrowej, znakomita jakość, całość współfinansowana ze środków unijnych. Wspaniała jest to sprawa, bo ja często wracam do polskich seriali z tamtych lat i muszę je kątem gdzieś oglądać w jakości słabej. Znajduję ogrom przyjemności z powrotu do kinematografii tamtych lat.
    Odpowiada za to nie tylko nostalgia, właściwie nawet wcale nie ona. Ważna dla mnie jest obserwacja, jakie pomysły realizowano w komunistycznej Polsce, jak to było realizowane i jak zmieniły się relacje społeczne. W skrócie (ale nie przywiązujcie się do tej idei) mogę powiedzieć, że te społeczne stosunki nieco ewoluowały, w kierunku – zaryzykuję stwierdzenie – raczej dobrym. Mimo że patriarchat i mizoginizm trzyma się całkiem dobrze, nikt już chyba dziś nie zrobi filmu obyczajowego, w którym kobiety klepie się w pracy po tyłkach, robi im uwagi, że „to nie dla ciebie temat” itp.
    Zmienia się też w narracjach obecnych stosunek do natury, nie traktujemy jej już tak obcesowo i jako coś oczywistego jak kiedyś. Natomiast pod względem realizacyjnym, mimo że obecnie jest dostępna nowoczesna technologia, nieograniczony dostęp do praktycznie wszystkich informacji, zapewne też i większe są budżety, to współczesne produkcje są wg mnie marnym echem filmów z tamtych lat jeśli chodzi o historie, konstrukcje scenariuszy, bohaterów, intrygę, klimat. Właściwie wszystko. Ze świecą szukać dziś produkcji tzw autorskich. Chcąc zrobić film, trzeba pozyskać przychylność producentów powiązanych z gigantami filmowymi i te narzucają na te produkcje swoje algorytmy, które ze sztuką nie mają właściwie nic wspólnego. Jedna „Euphoria” wiosny nie czyni:)

    Rozpoznanie platformy 35mm.online zaczęłam od 2 filmów.
    Pierwszy, taki na czasie, no bo „W środku lata” -1975 r. reżyser Feliks Falk, Andrzej Jaroszewicz zdjęcia.

    Tak się zastanawiałam, czy Ozon jak robił „Basen” to oglądał film Falka:) To jest ten sam klimat. Czuć go od pierwszych sekund filmu, niby fajnie, miło, ładne okoliczności przyrody, lato, urlop, a jednak gdzieś coś się czai. Uwielbiam filmy, które łączą w sobie klimat mocnej obyczajówki, realizm z grozą. Akcja osadza się na historii pary (młoda Teresa Budzisz – Krzyżanowska i Andrzej Chrzanowski – naczelny intelektualista filmów tamtych lat:) ), która jedzie do wynajętej od znajomego leśniczówki na wieś spędzić ze sobą więcej czasu, wzmocnić więzy, ale widać od początku, że coś tam się nie klei. Pan zajęty jest swoimi pracami naukowymi a pani szuka bliskości. Jednak jest w tych poszukiwaniach osamotniona i zbywana. Jest to też przy okazji studium związku. Wydaje mi się, że dynamika związku jest pokazana w filmie w wymiarze uniwersalnym, aktualnym, mimo zmieniających się standardów społecznych. Albowiem niezależnie od deklaracji, wiele relacji intymnych, w 4 ścianach pozostaje przemocowe. Tu przemoc polega na tym, że pan zbywa zabiegi pani o tę bliskość, bagatelizuje też jej obawy, bo kobieta słyszy wszędzie odgłosy, widzi nieznajomych za płotem a pan kwituje to prostym „zdawało ci się”. Łatwo wyczuć, że partnera irytuje jego partnerka i posądza ją o nadwrażliwość, fanaberie, histerie, no jak to kobitki, tak mają. Nie trzeba się przejmować. Pada też najbardziej opresyjny tekst ever, kiedy bohaterka odkłada płytę winylową bez uprzedniego wsadzenia ją w osłonkę. Pan mówi wtedy, a dzieje się to przy zaproszonym gościu – „czy mogłabyś nie odkładać MOICH płyt w ten sposób? Mówiłem ci to już tyle razy”. Serio. Ja nie znam bardziej opresyjnych tekstów niż takie jak ten, zwłaszcza, kiedy mówi się je w obecności osób trzecich.
    Prócz dramatu małżeńskiego rozgrywa się tu coś nierealnego, nienazwanego a podszytego grozą. Krzątanie się bohaterki podszyte jest lękiem, a widzimy to dzięki sposobowi filmowania, są to obrazy z niską ekspozycją (bardzo teraz modne na pintereście!:)), przyciemnione, mimo, że to lato. Widzimy przyglądających się kobiecie obcych mężczyzn, poruszające się złowrogo krzewy, słyszymy historie o utonięciach, morderstwach i dużo, dużo zabitych zwierząt – zajęcy, saren, ryb. Te zwierzęce umierania pokazane są wręcz hiperrealistycznie. Ja wtedy zamykam oczy. Cierpienie zwierząt ma dla mnie wymiar ludzki. Wtedy, a nawet dziś jeszcze, tak do tego nie podchodzono, ale jestem pewna, że reżyser użył tych obrazów celowo, dla podbicia atmosfery zagrożenia i śmierci. Wg mnie wpływ na ten wydźwięk mogło mieć miejsce akcji. Rzecz dzieje się na Kaszubach, na terenach poniemieckich. To było 30 lat po wojnie, moim zdaniem pamięć krzywd ludzi, którzy tam mieszkali, tych którzy ucierpieli na skutek wojny i powojennych porządków gdzieś tam nadal była żywa, żyła w tych lasach, w tamtym powietrzu, w tamtych ludziach.
    I tak para nowoczesnych ludzi z miasta chciała sobie żyć w warunkach pokoju i słuchać Haydna, pisać socjologiczne rozprawy habilitacyjne, ale niedawna przeszłość, niezidentyfikowane lęki ludzkie jeszcze ich ścigały.
    Film – świetny. Ani razu nie grzebałam w telefonie oglądając go, a biorąc pod uwagę, że przy nowych produkcjach robię to nieustannie, no to jest chyba wystarczająca rekomendacja.

    Drugi film – totalny sztos 10/10 debiut Barbary Sass z Dorotą Stalińską w roli głównej, z 1980 roku „Bez miłości”.

    Historia jest o młodej dziennikarce, reporterce, która chce odnieść sukces w zawodzie i porusza się w mizoginicznym świecie z taką samą bezwzględnością jak ci wszyscy paternalistyczni szefowie, koledzy, współpracownicy. Wykorzystuje ich w sposób totalnie cyniczny, robi bez wyrzutów sumienia karierę przez łóżko, potem sięga po kolejnego kochanka na stanowisku wyżej, nieślubne dziecko oddaje na wychowanie matce, w której zresztą ma ogromne wsparcie, ma plan, jest zdeterminowana, dynamiczna, na wspomagaczach, ale do celu dąży – jak to mówią – po trupach. Co okazuje się potem niemal prawdą. Film poddaje pod rozwagę nie tylko rolę kobiet w społeczeństwie, kobiet, które chcą być niezależne i aktywne zawodowo, ale podbija też temat zawsze na czasie – wolności słowa, praw do własności cudzych opowiadanych historii, granicy reporterskiej prawdy, tego co wolno opowiadającemu. Dziś z pewnością takie praktyki, jakie stosowała bohaterka w swoich reportażach na pewno by nie przeszły, mamy copyrighty, legale i rodo. Ale potężna fala mediów społecznościowych rozwalcowująca nasze życia to pytanie o granice prawdy i prywatności ciągle stawia i pozostawia aktualne.
    Zastanowiła mnie też tam jedna rzecz. Czas, w jakim dzieje się film to okres przed stanem wojennym, jak pamiętamy fale niepokojów społecznych, zagrożenie, niewiadome. Jest taka scena, kiedy koleżanka pyta głównej bohaterki – czy nie boi się gdzieś tam jechać czegoś robić skoro czasy takie niespokojne, na co Stalińska – Ewa Bracka odpowiada – zawsze czasy są niespokojne i zawsze coś się dzieje. I to jest akurat prawda, niby banalna, ale naprawdę pozwala zyskać inną perspektywę choćby dla obecnych czasów, kiedy co dzień zbieramy trwożliwy plon wieści z kraju i ze świata, a ja zawsze powtarzam, że zawsze tak było. Zawsze działo się coś i zawsze będzie, dwie granice dalej, czy za płotem czy w środku.
    Bohaterka ma też credo pasujące do tych całkiem liberalnych czasów, że nie ma sytuacji bez wyjścia, zawsze można coś wymyślić. Instagramowi kołczowie byliby z niej dumni. Niemniej na tamte czasy to była niecodzienna postawa, taka wiara we własną sprawczość, zwłaszcza w przypadku kobiety. Los ostatecznie przyciera jej nosa, ale to jak Sass wymyśliła tę postać, jak wszczepiła figurę silnej kobiety w tamten betonowy patriarchat wzbudza we mnie podziw niekłamany. Do tego dynamiczny montaż, konstrukcja scen, prowadzenie postaci. Z całości idzie spójny obraz i uniwersalny przekaz.

    Proszę mi wskazać, kto dziś tak robi filmy?

  • zjedz kanapkę