• Skąd się bierze użyteczność, czyli kilka słów o Salgado i Terzanim

    Z ludzkich lajfstajli najbardziej ciekawiły mnie zawsze dwa. Pierwszy o tym, jak zbiec z rzeczywistości i być nie będąc, czyli takie trochę anarchizowanie i dyskredytowanie Systemu, a drugi o tym, jak być pożytecznym i zrobić tak, aby ludziom na coś się przydać, nie tylko w doraźnym działaniu, nie świadczeniu pracy, której celem przeważnie bywa tylko zarobienie na przeżycie, tylko w działaniu, które przyniesie ludziom obecnym i późniejszym coś na kształt zdziwienia „aha! a więc to tak działa! na tym to polega!”.

    styl na pożytecznego

    Przechwytywanie pierwszej stylówki przychodziło mi zawsze z łatwością, jak każdemu, kto urodził się już ze stemplem poczucia pewnego wykluczenia, choć na początku nie wiadomo z czego, to potem wiadomo, że jakby ze wszystkiego. Ale styl „na pożytecznego” pozostał poza moim zasięgiem. Natomiast od zawsze ciekawiło mnie, skąd się pożyteczni biorą, jakie mechanizmy rządzą tym procesem, że ktoś robi w swoim życiu coś, co ma sens, co przejmują inni ludzie i czują się tym jakoś ubogaceni. Czy to wynika z samych predyspozycji osobniczych czy ze środowiska, pochodzenia, okoliczności. Czy, jeśli niezmiennie nie mam nigdy odwagi wyjść poza utarte ścieżki codziennej rutyny, która tylko trzyma mnie przy życiu i nic poza tym, to jestem beneficjentką jakiegoś determinizmu czy też własnego lenistwa?

    Takie myśli przychodziły do mnie, kiedy kończyłam lekturę rozmowy Folco Terzaniego ze swoim ojcem Tiziano u samego kresu  życia tego drugiego. Otóż Terzani senior na bazie swoich doświadczeń i przemyśleń wysnuł mocne przekonanie, że każdy z nas może znaleźć sobie taką robotę, która ma sens i która sprawi, że kiedy trzeba będzie się ewakuować z tego świata, to zrobi się to bez żalu, za to z poczuciem, że było się przydatnym, a czas jaki się miało spożytkowało się dla dobra naprawdę sporego ogółu.

    Niezmiennie zazdroszczę tym, którzy są w stanie zostawić po sobie coś więcej niż wypasione auto, garaż i apartament w Wilanowie albo prestiżowy gabinet na szczycie wieżowca kurnika. Chcę teraz o nich opowiedzieć, żebyście sobie pooglądali, poczytali i poczuli jak to jest.

    Jeden z nich to wspomniany już Terzani, odkryty przeze mnie dopiero rok temu, włoski dziennikarz, pisarz, zmarły parę lat temu na raka i brazylijski fotograf Sebastião Salgado, o którym obejrzałam dokument Wima Wendersa „Sól ziemi”.

    Wywiad z Terzanim „Koniec jest moim początkiem” czytałam równolegle, kiedy wpadłam na dokument o Salgado. Ten zbiór nieprzypadkowych przypadków niezmiennie mnie fascynuje, jak działa ta niewidzialna sieć powiązań i wpadania na tropy, które łączą się potem we wspólną całość.

    skąd się biorą ludzie użyteczni, próba znalezienia jakichś tropów

    • habitus
      Na przykład, jeśli chodzi o ten cały habitus, o środowisko, które na pewno przyczyniło się do tego, że ci ludzie mogli działać właśnie tak a nie inaczej – okazało się, że obaj panowie mieli tutaj sporo punktów stycznych.
      Zacznę od tego, że obaj byli jedynakami. Terazani był prawdziwym jedynakiem, a Salgado jedynakiem wśród 6 sióstr. Jedynactwo moim zdaniem często robi w umyśle ludzi miejsce na poczucie własnej wyjątkowości.
    • przemożna chęć eksplorowania
      Drugie podobieństwo jest takie, że marzeniem obydwóch było wyjście, ucieczka poza krąg krain ich dzieciństwa. Terazaniemu było za ciasno we Florencji, a dla Salagado było niewystarczająco ciekawie na farmie ojca w Brazylii. Obu ta chęć niesamowicie napędzała, plus ciekawość, co jest za płotem własnego podwórka.
    • dobry partner podstawą udanego życia
      Obaj szybko trafili i wybrali sobie bardzo wyrozumiałe, twórcze i zaangażowane w ich prace i życie żony. Świadomość, że mają zawsze na kogo liczyć, z kim podejmować równy marsz, jeśli chodzi o starania i wkład w kreowanie rzeczywistości domowej i zawodowej, jest u nich niemal identyczna. I wcale tam nie chodziło o tzw. równy podział obowiązków niby że feministycznie, ty sprzątasz, ja wynoszę śmieci, tylko o taki rodzaj partnerstwa, że większość to może se śnić o takim, partnerstwa wynikającego z jakiegoś silnego poczucia własnej i cudzej wartości, pewności, czego się chce, co jest ważne, że i działania w terenie, i w domu, że własne skile i rodzinne potrzeby, że to wszystko tak potrafili złożyć, że w  trakcie intensywnego życia nie posypał im się te bastiony jak domki z kart. Nie wiem na ile mieli szczęście, na ile sami byli wystarczająco poukładani, aby takie coś przeżyć. Ale niezmiennie zazdroszczę takiego skila.
    • miejsce pracy ma znaczenie
      Obaj byli korespondentami światowych dzienników – Terazani „Spiegla” a Salgado „New York Timesa” i obu gnała w świat chęć przyjrzenia się rozmaitym zjawiskom, które miały wpływ na obraz obecnego życia, a działy się daleko poza obrębem Europy (Salgado po wyjeździe z Brazylii zarządzanej w czasach jego młodości przez juntę, żył i pracował w Paryżu). Tu taka dygresja, że my, mieszkańcy Europy mamy skłonność do uważania, że jesteśmy centrum wszechświata. Nasze statki konkwistadorów i armie kolonizatorów ruszające na podbój świata z silnym przekonaniem, że my nauczymy jakieś tam plemiona w obu Amerykach, w Afrykach czy Azjach – jak żyć, jak nosić spodnie i jeść łyżką, jak wierzyć w jednego słusznego Boga i oddawać zasoby ich ziem bielszym, sprytniejszym i bezwzględniejszym.
    • umiejętność spojrzenia na dane zjawiska z innej niż własna perspektywy
      Terazani był fanem Chin, jako wykształcony na Columbii sinolog śledził poczynania Mao w Chinach i nawet na początki skłonny był wierzyć, że ma on pomysł na stworzenie nowego, lepszego społeczeństwa, nowego człowieka. Zafascynowany skalą determinacji w przeprowadzaniu tych zmian,  mocno przeżył konieczność zmiany optyki, kiedy musiał stwierdzić, że potrzebne rewolucje najczęściej są niestety krwawe i mocno kosztowne w ludzkie życia. Podczas obserwacji wojny w Wietnamie raczej już nie miał wątpliwości, że amerykański napad lotniczych i uzbrojonych po zęby amerykańskich eskadr i jednostek na wynędzniałych Wietnamczyków z maczetami to jest cyniczna, gruba dziejowa amerykańska przeginka mająca na celu bezsensowny pokaz siły rzekomo w imię zapobiegania rozprzestrzenia się komunizmu po to, żeby można było sobie na spokojnie zawłaszczać cudze złoża naturalne. Po czasie bycia naocznym świadkiem mnóstwa niesprawiedliwości dziejowych jednych ludzi wobec innych ludzi wycofał się z dziennikarstwa i pisał książki a kiedy nieuleczalnie zachorował wcale nie zasiadł w fotelu z mantrą „dlaczego mnie to spotkało”, tylko wybrał się na poszukiwanie odpowiedzi na to i inne pytania. Odpowiedzi, jakie znalazł w świecie Zachodu i Wschodu spisane w książce „Nic nie dzieje się przypadkiem” zapłodniły mi umysł naprawdę silnym brzemieniem, z którego powstaje zajebiście dorodne potomstwo w rodzaju myśli pozwalających mi na nie byle jaką woltę wobec życia tj. na cieszenie się nim. Niby nic a jakie przecież trudne.
      „Sól ziemi” natomiast pokazuje fotografie Salgado z miejsc objętych konfliktami, ludobójstwem, wojnami z Rwandy, Sudanu, byłej Jugosławii czy Iraku z czasów walk przeciwko Saddamowi, z którego zresztą Amerykanie też zrobili dyżurnego wroga rozniecając wojnę, której skutki odbijają się w obecnym świecie again and again. Przejmujące portrety ludzi, uchodźców, głodujących, umierających, próbujących jakoś żyć na spalonej ziemi spowodowały u Salgado tak silny wstrząs, że zapadł na zdrowiu i też wycofał się do innych projektów. Potem udokumentował problem migracji ludzi w świecie, uchodźców z systemów ludzkiej nikczemności, aby potem przejść juz do oglądania i udokumentowania tego co zostało, czyli portretów ziemi, natury, zwierząt, jakichś resztek plemion żyjących jeszcze po swojemu.
    • zatoczenie koła
      Obu ich łączy to, że na koniec życia wrócili tam skąd uciekli. We własne miejsce ciesząc się zbudowanym domem czy odtworzonym na farmie lasem deszczowym, jak w przypadku Salgado. To, co ich uratowało, to obcowanie z naturą, próby przywracania porządku na skrawku ziemi, na jakiej sami żyli niczym pilni uczniowie Jeana Jaquesa Rousseau czy Woltera, uprawiali swój mały ogródek obracając swój wpływ do skali mikro, która zyskała makro znaczenie.
    • rodzaj wewnętrznej odwagi
      Zdjęcia Salgado z Afryki przedstawiające głodujących ludzi, pracę Lekarzy bez granic, płonące irakijskie szyby naftowe i dramat jugosłowiańskich narodów znał i zna cały świat. Zarówno on jaki Terzani mieli odwagę spojrzeć w oczy faktom o przemocy, o nierównościach i niesprawiedliwościach społecznych, udokumentować to i puścić w świat, a przecież wiadomo, zwłaszcza dziś, że wydestylować jakikolwiek zalążek myśli o zjawiskach jakich jesteśmy świadkami do postaci przybliżonej prawdy jest niezwykle trudno. Ulegamy bowiem złudzeniom i własnemu myślowemu lenistwu, które pozwala nam zasnąć spokojnie myśląc, że np. tragiczne wydarzenia w Syrii to jest coś tam, gdzieś tam, nie u nas, wzorem Czepca z „Wesela” zainteresowani jesteśmy głównie tym byle polska wieś zaciszna i spokojna, otumanieni złudzeniem, że do nas nic nie dotrze – będziemy mogli dalej polować na wyprzedaże w Zarze i chełpić się zwycięstwem w postaci tabaty zrobionej w domu raz na tydzień.

    Po co o tym wszystkim piszę?

    otóż, żeby odpowiedzieć sobie na parę pytań

    Czy wszyscy mogą wykonywać pracę, która jest pożyteczna i przynosi pracującemu radość spełnienia?
    Czy wszyscy mogą być pożyteczni i produktywni nie tylko dla siebie samych, ale dla ogółu, małych społeczności?
    Czy jest tak, jak twierdzi Terzani, że taką pracę każdy jest w stanie sobie wynaleźć, a jeśli jej nie ma to wymyślić? Czy może tak, że praca to nie jest coś do lubienia, jak mawiała pewna moja znajoma, a więc czy jest tak, że zawsze będziemy dzielić życie na jakieś konieczne i to prawdziwe, aż nie zauważymy, że czas bezpowrotnie się skończył, że życie nie było próbą do spektaklu tylko spektaklem i teraz już za późno na poprawki?
    Czy skończymy tak, jak podsumowała swoje życie babka żony Terzaniego „Cóż zrobiłam w życiu? Parę rozmów”?
    Czy zrobimy zdjęcia, z którego ktoś wyniesie jakiś rodzaj wiedzy, jakiej nie miał dotychczas, czy napiszemy o tym piosenkę, esej, wiersz lub powieść?
    czy zbudujemy krzesło, wymyślimy koło albo zalesimy z powrotem pobliski skwer?

    Kiedy czyta się przekaz Terzaniego lub ogląda zdjęcia Salgado przychodzą do głowy pytania fundamentalne, takie, które na codzień wolimy przesypiać  myśląc, że odpowiedzi na nie nas nie dotyczą i kiedy się ich czyta i ogląda – dowiadujemy się, jak bardzo się w tych złudzeniach mylimy.

  • Buddyzm i ja

    Tytuł, jaki przewrotnie dałam, nie jest zbyt poprawny. Bo po pierwsze wskazuje na pewną moją odrębność od zjawiska, czy pozycjonowanie się z boku, bo w rzeczy samej zaczynając proces wchodzenia w to kilka miesięcy temu, nie czuję się dogłębnie w nim, ale też już nie poza nim, stąd jednak spójnik „i”, który wyciąga poza nawias, ale nie dyskredytuje bycia obecnym .Po drugie istotą buddyjskiej myśli jest wyrzeczenie się myślenia z perspektywy własnego „ja”, zatem kiedy dodaję ten silny zaimek osobowy pozycjonuję się jako ktoś odrębny od zjawiska, ale mimo to będący gdzieś w pobliżu.

    I tak jest w istocie. Ale chcę zacząć od początku i o tym opowiedzieć, o co w ogóle chodzi.

    Otóż jakiś czas temu, gdyby ktoś mi powiedział, że będę co tydzień 3 godziny przemieszczać się w dwie strony do odległej dzielnicy, żeby kilka chwil posiedzieć w gompie i pomilczeć w grupie medytujących i mantrujących ludzi, albo, że będę siedzieć w Gdańsku w uniwersyteckiej auli i na ogólnopolskim zjeździe buddyjskim słuchać wykładu, 2 godziny bez przerwy, w stałym utrzymaniu uwagi i koncentracji, mało tego, w zachwycie! to bym kazała się tej osobie puknąć w głowę. Takie rzeczy to nie dla mnie. Ja wiem lepiej. Proste.

    Ale przyszedł taki czas odczucia pewnego rodzaju nicości, nie powiem pustki, bo pustka w znaczeniu buddyjskiem ma zupełnie inne znaczenie niż powszechnie się uważa, a nie chcę mylić pojęć. W każdym razie na pewno każdy zna takie uczucie, kiedy jego głowa, serce są puste. Nie ma tam nic prócz może pretensji do świata, że nie działa tak, jak sobie wyobrażamy. że przecież nie tak miało być!

    Kościół wiadomo, jest instytucją skompromitowaną i nie ma co się tu nad tym rozwodzić, to nie jest już wskaźnik niczego w dzisiejszym świecie. Jeśli ktoś głęboko odczuwa swoją wiarę – to szanuję to, ale ja miałam dość tego, że ten Bóg tak ciągle się na mnie o coś gniewał, a ja ciągle czułam się winna i nic z tego nie wynikało prócz gorszego samopoczucia. Nie ma tam wielu narzędzi do samodoskonalenia się, a może ja nie umiałam ich dostrzec.
    Ludzie też nie stanowią dla mnie źródła duchowych inspiracji, raczej rozczarowań, a więc źle, wszystko źle, co robić?

    Jednym z pierwszych kroków mających na celu podjęcie przełamania swoich nawyków myślowych było pójście na GaGa dance, o czym pisałam tutaj. Przełamanie się polegało w skrócie ujmując na tym, że wykonywałam tam ruchy, które uznałam na wstępie za dziwaczne. Pokonałam nawyk oceniania ruchu w tych kategoriach i po prostu je robiłam ku pożytkowi dla swojego ciała i ducha zresztą też. Jedna z malutkich zapadek w moich umyśle puściła.

    I wtedy mniej więcej poznałam Magdę.

    Spotkanie to było splotem przedziwnych wirtualnych powiązań i instagramowych linków. Ja się jej przyglądałam, a ona potem przyjrzała mnie. Obie uznałyśmy, że jest w tych naszych instagramowych bytach coś na tyle interesującego, że można by się skonfrontować z tym realnie. No i skonfrontowałyśmy. I na pierwszym już spotkaniu, na którym gadałyśmy jakbyśmy się znały od dawna wyszło, że ja sobie tą GaGą robię taką właśnie robotę, a ona mi na to, że od roku chodzi do ośrodka buddyjskiego, a ja jej mówię, że niee, pewnie jakieś nawiedzone akcje, to nie dla mnie, bo ja jestem sceptyk i czarnowidz, na co ona, że nie właśnie, że można sobie po prostu przyjść i po prostu być. Informacja o tym, że przychodzący tam nic nie musi robić, jeśli nie chce, była dla mnie kluczowa w podjęciu decyzji o udaniu się tam i zdobyciu własnego doświadczenia. Albowiem niczego bardziej nie znoszę w życiu jak tego, kiedy ktoś mi mówi co mam robić, że narzuca mi reguły funkcjonowania. Dlatego nie pociąga mnie taniec towarzyski a GaGa tak. Dlatego, że pół życia mówili mi co mam robić w szkole, a drugie pół mówią co mam robić, kiedy jestem w pracy. I ok, reguły życia społecznego są takie, że musimy się stosować, a przechodzenie na czerwonym świetle jest karalne, bo wbrew ustalonym regułom. Dobrze. Ale to, co ja będę robić w wolnym własnym, bezcennym czasie, to o tym chcę decydować tylko ja, nie reguły.

    Magda miała rację. Do ośrodka wchodzi się na zasadzie mile widzianego gościa. Siedząc na medytacji trzeba przyjąć pewną pozycję, bo ona ma znaczenie, ale kiedy nie chce się wypowiadać mantr czy śpiewać tybetańskich piosenek, to się tego po prostu nie robi. To co wydarzy się w trakcie medytacji, po niej – jest kwestią tylko moich, tzn naszych własnych decyzji i gotowości. Rzeczywistość tych ośrodków, społeczność, jaka się tam tworzy oczywiście podsuwa pomysły, robi wykłady, nauki, zgromadzenia, edukuje, ale bycie w tym nie jest warunkiem bycia tam. Jest to też nieodpłatne, co moim zdaniem jest bardzo istotne, ponieważ nie tworzy nam z tego kontraktu. Nikt nie jest do niczego zobligowany. Z czasem jak się tam przychodzi samemu się czuje, że to miejsce nie jest z piasku i mgły, z czegoś się utrzymuje, więc jeśli korzystam, to zapłacę, tyle ile uznam. Nikt niczego nie obiecuje, do niczego nie nakłania. Wszystko cokolwiek się tam zrobi jest kwestią naszych osobnych decyzji. To jest woda na mój młyn.

    Podstawową praktyką buddyjską, w przypadku diamentowej Drogi Karma Kagyu jest medytacja. Z grubsza rzecz ujmując chodzi w tym o to, żeby wybijać konsekwentnie i stopniowo swój umysł z rutyny myślowego destrukcyjnego słowotoku, który nie przynosi żadnych korzyści prócz udręki, o wprowadzenie na kilka chwil swojego umysłu na poziom uważności na niego samego, na pozwolenie, by myśli płynęły bez oceniania ich, jak podpowiada podstawowa medytacja. I te proste słowa okazują się zbawienne, choć to akurat jest ciągle ta katolicka terminologia. Więc może inaczej – oczyszczające. Kiedy pozwalamy tym myślom płynąć, widzimy przez zamknięte oczy, jak one przychodzą i odchodzą, jak są, a potem ich nie ma. Jest to genialne w swojej prostocie. Czułam to od pierwszego razu, choć długo miałam problem z nazwaniem tego, ale wcale się o to nie starałam. Ten kolejny moment znowu nadszedł nieprzypadkowym przypadkiem.

    Pojechałam sobie wiosną na Mazury, do Młynu Patryki, gdzie przeszłam przymusowy odwyk od internetu i sociali, bo nie było zasięgu. W Młynie było mnóstwo książek, w moim pokoju też. Miałam sięgnąć po Umberto Eco, kiedy uwagę moją przykula książka, której nie znałam, z okładką, jakie na ogół odrzucam. Te typóweczki w myśleniu! lubię – nie lubię, które przesądzają o nijakości naszego życia..ale do rzeczy, więc widzę tę okładkę i banalny acz mądry tytuł, że „Nic nie zdarza się przypadkiem” i czytam. Tekst na temat tej książki jest też tu. Terzani. ten link. I tak, to było dokładnie to, czego mój umysł potrzebował w dalszej przygodzie z buddyjskimi praktykami. Jak napisał Terzani przywołując słowa jakiegoś buddyjskiego guru – kiedy uczeń jest gotowy – znajdzie się nauczyciel.

    Zainspirowana losami Terazaniego w tym, jak pokonywał bariery swojego myślenia, sceptycyzmu, jakie nurty myślowe zgłębiał, żeby sobie pomóc, czytałam też książki lamy Ole Nydhala, który krzewił tybetański buddyzm na Zachodzie i założył mnóstwo ośrodków w Europie, w tym ten warszawski. Tak więc płynnie przeszłam od odczuwania, które zaakceptowałam, poprzez dziwne ruchy na Gadze, jako wspomagające mnie, do myślenia o zjawisku buddyzmu na poziomie intelektu. Ale jak mówią buddyjscy nauczyciele, nie jest to warunek sine qua non do czerpania korzyści z medytacji. Ja jednak czułam taką potrzebę, żeby dowiedzieć się o co w tym chodzi, dlaczego są takie rytuały a nie inne, dlaczego są te posągi, czy budda był kimś w rodzaju boga, otóż śpieszę donieść, że nic z tych rzeczy. Dowiedziałam się też, czy to jest religia i jakie znaczenie ma fakt, że lama Ole jest Duńczykiem. Ale ambicją tego tekstu nie jest przekazywanie czy objaśnianie tych wszystkich pojęć karmy, pustki buddyjskiej, oświecenia, samsary itd.

    Czytając „Bungee mądrości”, „Budda i miłość”, „O naturze rzeczy”, chciałam tylko wiedzieć, że jestem we właściwym miejscu, w nurcie, który ćwiczy mój umysł, ukazuje mi jego nieograniczoność bez żadnych pośredników typu Bóg czy osoby duchowne, nurcie, który pokazuje, jak zwrócić się ku najlepszemu co w życiu się ma, czyli ku swojemu umysłowi, i jak wykorzystać jego potencjał.

    Wiele rzeczy, które czytam w tym, już po wielokroć słyszałam i je znam, ale wiedzieć a odczuć coś to jest przepotężna różnica. Sposobem, narzędziem jaki buddyzm daje jest właśnie podstawowa praktyka medytacji, a następnie praktyki Nyndro, czyli wykonywanie pewnych powtarzalnych czynności, które stojącemu z boku mogą wydawać się nieco dziwne, ale które skutecznie pomagają przesunąć myśli ze szkodliwych nawyków myślowych i je rozpuścić. To są czyste, fizyczne praktyczne czynności koncentrujące umysł na powtarzalnych, jako rzekłam, czynnościach likwidujących nasze toksyczne myśli o tym, co było, co będzie, jak on mógł, a dlaczego mi to zrobił, a to jest takie głupie, a to złe, a na to nie zasługuję, a tego mi trzeba. Dzięki tym praktykom umysł przestaje się zajmować tym, co zbędne i na co nie ma się wpływu, usadawia się w tej dokładnie sekundzie, w której jest i podejmuje świadome działania.

    W całej tej akcji miewam czasem przebłyski myśli, czy to całe buddyjskie nakierowanie naszych myśli na bycie odpowiedzialnym za wszystko jest wygodne dla panującego systemu. Systemu, który nie jest sprawiedliwy, zostawia nas samych w chorobach, starości czy dyskryminuje wedle płci, rasy, wieku czy seksualnej orientacji. Podsuwa nam tę buddyjską myśl, żebyśmy się trzymali jakoś w kupie i każdego dnia rano mogli iść i dalej pracować na rzecz systemu, który nas zjada. Dołoży do tego jogę i latte na sojowym i jakoś leci. Ale z drugiej strony lama Ole przytomnie uświadamia nam, że tu na Zachodzie jesteśmy uprzywilejowani mając czas na to, żeby sobie robić takie praktyki, zajmować się sobą i własnym rozwojem. Miliony ludzi na świecie nie mają takiej przestrzeni i nigdy mieć nie będą. I nie działa to tylko na zasadzie, że lepiej się poczuję, bo inni mają gorzej, tylko na zasadzie docenienia i wdzięczności za czas, jaki się ma, bo innego nie będzie, a to jak się go wykorzysta, zależy w dużej bardzo mierze jednak od nas samych i powiedzenie, że szczęście jest decyzją, ma w sobie dużo prawdy. Nie wiem czy biedna kobieta w Bangladeszu szyjąca nam koszule, które po dwóch razach wyrzucimy do śmieci ma przestrzeń na tego typu decyzje, pewnie nie, ale póki my mamy – dlaczego tego nie wykorzystać. Odkąd mam tę świadomość, każdy swój czas przeżywam zupełnie inaczej niż kiedyś.

    Jak wspomniałam, w buddyzmie nie ma księży, ludzi, którzy udają, że są od nas lepsi i mówią nam, co mamy robić. Ale jak w każdej zbiorowości ludzkiej są ludzie o różnych naturach, są więc też przywódcy pełniący rolę organizatorów, nauczycieli, opowiadają i dzielą się swoim doświadczeniem lub przekazują doświadczenie lamy Ole, na wykładzie którego zresztą w Warszawie byłam i było to bardzo ciekawe przeżycie. Mamy my ludzie w sobie coś, że potrzebujemy czasem, żeby ktoś wskazał nam, którędy by tu iść. Tak więc Ole Nydhal przekazał to, czego nauczył się w Tybecie a teraz ma swoich uczniów, którzy przekazują dalej jego wiedzę i doświadczenie. I tak właśnie na ogólnopolskim zjedzie w Trójmieście trafiłam na wykład Leszka Nadolskiego, który powiedział coś fajnego o naszym samsarycznym nastawieniu do życia (przyp. samsara czyli bycie w stanie niewiedzy, w stanie umysłu nieoświeconego). Mianowicie, że postrzegamy życie dość dualistycznie, albo jako różowe obłoczki uniesień, a kiedy one przeminą to jako szarą, zimną, lepką i nudną magmę. I to jest w naszym myśleniu o życiu podstawowy błąd, który powoduje, że znaczna część życia jest niedoceniana lub przepuszczana na roszczenia i umartwianie się, że coś nie jest tak, jak sobie wyobraziliśmy. A rzeczy po prostu są, zaś szczęście, którego wszyscy tak pragniemy ,jest po prostu kwestią naszej decyzji.

    Większość z nas powie, łatwo tak mówić, ja nie mogę podjąć decyzji, bo to mam źle, to źle i to nie tak i nie ma opcji, żeby takie coś wdrażać. Ja też nie radzę sobie na przykład ze świadomością własnej śmierci, zachorowalności, przemijalności, czy tych, którzy są dla mnie ważni, to są jeszcze tematy dla mnie i cele na kolejne dni i miesiące, ale staram się to wdrażać w codzienności, w sprawach, które dzieją się podejmuję świadome decyzje, że coś mnie nie wytrąci z równowagi, coś mi się spodoba zamiast nie spodobać. podejmuję setki takich drobnych decyzji dzień po dniu i złożone to do kupy razem sprawiają, że łatwiej mi po prostu wytrzymać samej ze sobą, a nawet więcej, cieszę się z tego, a kiedyś tak nie potrafiłam i uważam to za swój wielki wyczyn i zysk, jeden z większych jakie osiągnęłam dotychczas. Implikuje to następstwo w postaci faktu, że tym samym inni stali się znośniejsi dla mnie a często nawet lubiani zamiast z góry skazywani na moją niechęć. Jak bardzo inne to jest od mojego dotychczasowego nastawienia  – trudno mi nawet ocenić. Tak samo jak to, co będzie dalej. Ale ponoć z tego odwrotu już nie ma, tylko ucieczka do przodu:)

  • Jak szukać, żeby znaleźć – kanapka fundamentalna

    Niezależnie od mniej lub bardziej wydolnych systemów, w jakich żyjemy i jak bardzo chcemy mieć wszystko, nadal niepodważalny jest fakt, że jesteśmy jednak istotami nie tylko fizycznymi, ale też duchowymi.
    hjhjhjhkhkjhjkhjW związku z tym, niezależnie też jak bardzo o tym zapominamy, pojawia się w nas set pytań tak zwanych fundamentalnych, na przykład: jak żyć, kim jestem, dlaczego żyję, jaki sens mają moje działania, moja praca i relacje z innymi, dokąd właściwie to zmierza, czy zaleje mnie ocean plastiku, czy zginę zatruta smogiem, jak sobie pomóc, kiedy mam zły humor, bo dziś nie można mieć bad moods, jako że wygląda to podejrzanie.poszukiwanieNiezależnie od mniej lub bardziej wydolnych systemów, w jakich żyjemy i jak bardzo chcemy mieć wszystko, nadal niepodważalny jest fakt, że jesteśmy jednak istotami nie tylko fizycznymi, ale też duchowymi.
    W związku z tym, niezależnie też jak bardzo o tym zapominamy, pojawia się w nas set pytań tak zwanych fundamentalnych, na przykład: jak żyć, kim jestem, dlaczego żyję, jaki sens mają moje działania, moja praca i relacje z innymi, dokąd właściwie to zmierza, czy zaleje mnie ocean plastiku, czy zginę zatruta smogiem, jak sobie pomóc, kiedy mam zły humor, bo dziś nie można mieć bad moods, jako że wygląda to podejrzanie.

    poszukiwanie

    Niezależnie od mniej lub bardziej wydolnych systemów, w jakich żyjemy i jak bardzo chcemy mieć wszystko, nadal niepodważalny jest fakt, że jesteśmy jednak istotami nie tylko fizycznymi, ale też duchowymi.
    W związku z tym, niezależnie też jak bardzo o tym zapominamy, pojawia się w nas set pytań tak zwanych fundamentalnych, na przykład: jak żyć, kim jestem, dlaczego żyję, jaki sens mają moje działania, moja praca i relacje z innymi, dokąd właściwie to zmierza, czy zaleje mnie ocean plastiku, czy zginę zatruta smogiem, jak sobie pomóc, kiedy mam zły humor, bo dziś nie można mieć bad moods, jako że wygląda to podejrzanie.
    Ale szukanie odpowiedzi na te pytania nie jest szczególnie modne, ani poważane w systemie opartym na zdobywaniu i posiadaniu. Ten rodzaj aktywności zostawia się artystom, pisarzom, jakimś hipsterom nie mającym nic lepszego do roboty, ogólnie nie jest to działanie pożądane w neo -liberalnych społeczeństwach zachodnich. Jest nawet wręcz lekceważone.

    Druga trudność, jaka pojawia się w związku z poszukiwaniem odpowiedzi na te pytania, to nadmiar. Klęska nadmiaru dotknęła nawet sferę duchową, dziś świat idei przypomina ogromny amerykański outlet na przedmieściach, nie ma on końca, wszystko jest do siebie podobne, zzipowane i w tej samej cenie. Z każdej półki wyskakuje jakaś atrakcyjna idea w duchu New Age, mindfulness albo swojski kołczing uprawiany ochoczo przez rozmaite blogeriny lub blogerów motywacyjnych po miesięcznym kursie psychologii. Dostajemy dużo porad, choć przeważnie kończy się na zalecanym przez instagramerki ciachu, winie z koleżanką lub odczytaniu motywujących przesłań od folowersów w opcji instagram direct.

    Tak więc przechodzimy do kolejnej bariery, to jest do trudności z wyborem, bo jaką mamy gwarancję, że przyswojenie jakiejś idei to będzie słuszny wybór? Może tamta była lepsza?

    niepokój

    Ale przychodzi taki moment niemal granicznego niepokoju wzbudzanego przez permanentne poczucie lęku spowodowanego tym, że nie wiemy, w którą stronę się udać. Przygnieceni zostajemy nadmiarem informacji, bodźców i oczekiwań oraz frustracji, że nie możemy mieć wszystkiego, aż w końcu zdobywamy się na to, żeby opuścić Krainę Muminków i poszukać własnych odpowiedzi na te dość niepopularne dziś pytania.

    Jak to mawiają Hindusi, kiedy uczeń jest gotowy – zjawia się nauczyciel.

    Kiedy w głowie robi się naprawdę nieprzyjemnie, ciasno i duszno, pojawiają się w otoczeniu subtelne tropy. Ja wpadałam na nie niespodziewanie i nieoczekiwanie poprzez sieci powiązań, których nigdy nie zakładałam i których bym nie podejrzewała o te efekty, jakie dzięki nim osiągnęłam. To są powiązania między ludźmi, przedziwne ekosystemy koneksji, działania podejmowane w związku z nimi. W efekcie znalazłam się na wykładach lamy Ole Nydahla nauczyciela Diamentowej Drogi Karma Kagyo, drogi, o której kilka miesięcy temu nie miałam zielonego pojęcia, a gdyby mi ktoś powiedział jakiś czas temu, że będę sobie to eksplorować, zbyłabym go subtelną sylabą „pfff”.

    Ale to nie będzie tekst o Diamentowej Drodze, to jest tylko jeden ze sposobów na pozyskanie satysfakcjonujących odpowiedzi, ale nie jedyny. Tekst będzie o książce, która okazała zapisem wszystkich moich pytań, propozycji prawdopodobnych odpowiedzi i przemyśleń na temat tego wszystkiego, w czym dziś żyjemy. Ktoś 10 lat temu zebrał swoje doświadczenia, opisał je i dał mi powód do dużej satysfakcji, że też na to wszystko wpadłam, albo byłam blisko. Chcę się tym podzielić, bo uważam, że to jest ważne. Wymaga trochę więcej działań niż tylko zjedzenie ciacha i wypicie wina z koleżanką, ale wysiłek poznawczy może przynieść nieoczekiwane efekty. Tak sądzę.

    „Nic nie zdarza się przypadkiem”

    Tytuł tej książki jest tyleż banalny, co znaczący. Może wszystko, co ma znaczenie jest w sumie banalne i proste. Może tak być.
    Trafiłam na nią, właśnie, przypadkiem? Na Mazurach, we Młynie Patryki. Zapomniałam swojej książki do czytania i akurat zmagałam się z opanowaniem objawów uzależnienia od internetu, bo instagram nie chciał się ładować i nagle poczułam się jak rozbitek na bezludnej wyspie, kompletnie sama jakaś taka i do niczego. Książek we Młynie mają dużo, w moim pokoju był wybór od 50 twarzy Greya po eseje Umberto Eco, ale wpadła mi w ręce ta właśnie książka, z tytułem dobrym w sumie hakiem i autorem, którego wcześniej nie znałam. Jegomość z okładki w indyjskim ubraniu, którego słowa znalazły odzwierciedlenie w moich jeden do jednego, okazał się włoskiem dziennikarzem, długoletnim korespondentem wojennym ze Spiegla, z licznymi reportażami i przygodami na koncie w stylu aresztowanie przez chiński rząd, pojmanie przez Czerwonych Khmerów, obserwacja dojścia komunistów do władzy w Wietnamie itp. Dużym poważaniem jego prace darzył Kapuściński, czyli nie znając nazwiska Tiziano Terzani można na podstawie tej rekomendacji przyjąć, że gość jest warty uwagi.

    Ale nie o  wojnach i niesprawiedliwościach dziejowych jest ta książka. Otóż z tych tysięcy ekstremalnych czasem perypetii życiowych, jakie przytrafiły się Terzaniemu, największą przygodą i zdarzeniem, które przesterowały jego życie była choroba, a konkretnie rak.

    Terzani żył tak jak większość z nas obecnie, w pośpiechu, w poczuciu, że trzeba ciągle do przodu, iść, biec, zdobyć, pokazać, mieć, w poczuciu, że tak będzie zawsze, bo tak, nie myśląc nigdy o końcu czegokolwiek, bo życie to przecież proces a nie nieuchronność końca. Praktycznie nieuleczalna choroba zmusiła go do zadania sobie tych nie wspieranych przez naszą rzeczywistość pytań i do poszukiwania na nie satysfakcjonujących odpowiedzi.

    odpowiedzi

    Znajdował je stawiając najpierw pytania: jak się wyleczyć? czym jest choroba? czym jest zdrowie? czym jest życie i czym śmierć? Aby dojść do tego, że życie i śmierć to aspekty tego samego przeszedł długą drogę. Chcąc wyzdrowieć, przywrócić ciału równowagę zbadał na sobie wpływ: medycyny alternatywnej, homeopatii, reiki, ajuwerdy, leków z metali, leków z grzybów, leków z krowich sików (serio), lewatywy aż po magię na Filipinach, medytacje z guru w aśramie, życie w odosobnieniu w Himalajach.

    W poszukiwaniach opierał się na założeniu, że sama medycyna alopatyczna, badania oparte na naukowych dociekaniach to jedno, ale nie wszystko, że medycyna zachodnia pomija, ze szkodą dla ludzi, aspekt duchowości w zdrowieniu, w zachowaniu tej mitycznej równowagi ciała i ducha.

    W większości wypróbowanych przez niego sposobów tym co działało był… efekt placebo, co dowodzi tego, jak wielka jest siła naszego umysłu i faktycznie, wszystko, czego potrzebujemy mamy w sobie. Mamy w sobie to, co zdolne jest nas zniszczyć i to, co może nas odbudować.
    I właśnie o poszukiwaniu tych zatraconych w zgubnej zachodniej konsumpcji i niszczącej chciwości sił we własnej głowie, jest ta książka.

    Jak radzić sobie z poczuciem, że nasze życie to pandemonium wiecznych strat, że śmierć to cios. Nie da się nie umrzeć, zatem jak to unieść, to odchodzenie wszystkiego, ten wieczny strach przed czymś, tę niewiedzę po co się w ogóle tutaj jest, w tym konkretnie miejscu, te wątpliwości, złość i smutki?

    • można na przykład zmienić system miar i wag:)  bo miary i wagi, sukcesy i porażki, źródła naszych krótkotrwałych zadowoleń za to wiecznych frustracji, to tylko konwencje, życie wcale od nich nie zależy, tylko my nadajemy im dziwny sens z pobudek, których wcale nie wybraliśmy świadomie, tylko skądś i od kogoś to przejęliśmy. Buddyści mówią, że te konwencje to tylko gierki naszej wyobraźni. Wystarczy tak się do tego nie przywiązywać i nie dać ze sobą pogrywać naszemu własnemu umysłowi.
    • można też odejść od traktowania siebie w sposób użytkowy. A tak nas traktuje system, kultura i współczesna medycyna. Kiedy coś się w nas złamie, trzeba szybko naprawić szkodę, żeby móc wrócić natychmiast do naszego systemu trybów, nie zakłócać pracy innych, nie nastręczać problemów i poruszać tryby napędzające najczęściej jakieś systemowe fantasmagorie
    • bardzo zalecane jest odejście od chęci posiadania rzeczy, a to akurat niełatwe jest, nie chcieć posiadać rzeczy, atrybutów prestiżu i uzasadnień naszego bycia tutaj. Nie przywiązywanie się do posiadania bardzo uwalnia umysł, bo najczęściej, kiedy coś gubimy, tracimy, to obsesyjnie myślimy tylko o tym i pławimy się w depresji dlatego, że zgubiliśmy coś co wydaje się tak cenne, że żyć się bez tego nie da, a może to być kompletnie mało istotna rzecz.
    • ograniczenia; mocno zalecany post we wszystkim, ograniczenia to wg. autora nic innego jak paradoksalnie poszerzenia własnej wolności. Poszczenie to rezygnacja z każdej kolejnej rzeczy, dziś jednej, jutro drugiej, post w diecie, odchodzenie od jedzenia mięsa i od gargantuicznych uczt, ogólnie – redukcja – rzeczy, potrzeb, pragnień
    • wyzbycie się europejskiego, cynicznego sceptycyzmu i krytykanctwa opartego na niejasnym poczuciu wyższości wobec innych kultur czy zjawisk, uznanie zjawisk pozazmysłowych jako rodzaju swoistego wyzwolenia
    • odnalezienie ośrodka władzy, który nami zarządza, zubaża nasze życie czyniąc nas smutnymi, sfrustrowanymi i niezadowolonymi. Z tym, że dziś to nie takie proste, nie ma fizycznej Bastylii, nienawistnego która Ludwika czy Pałacu Zimowego. Nie da się jedną rewolucją obalić tej władzy, która nas dławi, bo co zrobić? wypisać się z systemu likwidując konto na facebooku? Można z tym walczyć przyjmując, o dziwo, że ten opresyjny ośrodek władzy nie jest nigdzie indziej, tylko w nas samych. A potem zmierzać już tylko po sukces:)
    • warto też odszukać w swoim życiu społeczny kontekst, odejść od „furgonetkowego” modelu jaki zaszczepiła w nas amerykańska mentalność.Ta ekscytacja, że życie to nieustanne możliwości związane z przenoszeniem się z miejsca na miejsce silnie wykorzeniają i wzmacniają poczucie alienacji w świecie. Świadomość, że musimy być self made manami wcale nam nie pomaga w zachowaniu równowagi, a wręcz przeciwnie, wykorzenia i niszczy.
    • rozwinięcie nowej świadomości dotyczącej naszego przebywania w świecie i stosunków z ludźmi i innymi istotami żywymi; 
    • medytacja, mocno zalecana aktywność pozwalająca na odzyskiwanie świadomości samego siebie. Pozornie prosta czynność, ale bez pewnej wiedzy o tym i praktyki szalenie trudna. Ponieważ nasze myśli są narowiste, medytacja przypomina łapanie wiatru ręką i próbę nadania mu kierunku ręcznie. Prawie niemożliwe, a jednak. Sama osobiście nigdy w życiu bym nie przypuszczała, że zwrócę własne oczy do wewnątrz i że znajdę tam właśnie to, czego szukam. Wspaniałe i katarktyczne odczucie. Łatwo nie jest, ale każda próba to mały sukcesik, mały kroczek i ja chcę w tym być.
    • rezygnacja z kompulsywnych podróży po świecie, w poszukiwaniu nie wiadomo czego. To powiedzenie, że podróże kształcą wprowadza w duży błąd. Nikt niczego nie znajdzie na zewnątrz, jeśli tego czegoś, czego szuka, nie ma w środku. Daremną czynnością jest szukanie w świecie czegoś, czego ktoś nie może odnaleźć w sobie.
    • i na koniec to próba odnalezienia nauczyciela w sobie. Nie w innych. Terzani konstatuje na koniec, że prawdziwy guru jest w tobie, bo cokolwiek co znajdziesz, o co się zaczepisz na zewnątrz jest zmienne i nietrwałe: bogactwo mija, władza zmienia kierunek, miłość odchodzi, nic z tych rzeczy z zewnątrz nigdy nas nie zaspokoi tak, jakbyśmy tego oczekiwali. Dlatego wszystkich odpowiedzi stabilizujących naszą równowagę trzeba szukać w sobie. Nigdzie indziej. Nie chodzi tu o wiedzę rzecz jasna, ale o odpowiedzi definiujące nas samych, nasze nastroje i nasze emocje. Jest to szalenie atrakcyjny dla mnie wniosek, pozwalający mi pozbywać się wszelkich roszczeń jakie miewam wobec innych ludzi. Trochę późno na to wpadłam, i nie końca zawsze mi się udaje, ale czuję, że ten gate jest właściwy.

    czy to wszystko nie karmi w gruncie rzeczy naszego super ego?

    takie pytanie postawiła mi ostatnio koleżanka. W końcu te medytacje, zwrócenie się ku sobie, szukanie odpowiedzi w sobie i w samotności, to czy to wszystko nie izoluje nas zazbytnio od świata i nie abstrahuje nas od innych ludzi? Buddyzm mówi, że to wszystko, nasza świadomość pozwalająca nam ułożyć sobie wszystko w harmonii, nasze ciała, to wszystko są narzędzia czynienia czegoś dla pożytku innych.
    Praca z umysłem, szukanie zasobów w sobie, post, umiarkowanie, bycie dla innych, to są zzipowane odpowiedzi na te fundamentalne pytania. I z tego wszystkiego to ostatnie może być najbardziej kluczowe i tak naprawdę najtrudniejsze do ogarnięcia. Jak wpadnę, jak ten rozdział rozwinąć – odezwę się.

  • zjedz kanapkę