• Kiss the Frog, czyli kanapka oversize

    W modzie nie za bardzo ciekawią mnie oczywistości, bezpieczne zasady dobrego wyglądu, dopasowanie do ról i płci. Uważam, że rolą projektanta modowego jest przełamywanie oczywistości i dekonstruowanie elementów powszechnie uznanych za – tak zwane – ładne i bezpieczne. Dopasowane sukieneczki podkreślające tzw. atuty, obcasiki, garnitury to są według mnie narzędzia opresji kategorycznego grupowania ludzi na męskie i żeńskie. Na szczęście są takie osoby jak Marlena Dietrich czy Tilda Swinton, które nic sobie z tego nie robiły, przełamywały stereotypy i wyglądały interesująco w każdej roli, jeśli chodzi o przypisywanie im roli płciowych. Cenię projektantów, którzy są na tyle niezależni w swoim myśleniu o modzie, że nie dają się spętać tradycyjnie ugruntowanym wyznacznikom tego, co modne, co męskie czy kobiece. Potrafią też zaprzeczyć temu, że moda jest nieodłącznie związana z młodością.

    Parę lat temu wpadłam w internecie na zdjęcia kolekcji marki Kiss the Frog i pierwsza myśl, jaka przyszła mi wtedy do głowy była taka, że ubrałabym się w te ubrania od stóp do głów, we wszystko. I to poczucie nie opuszcza mnie z każdą nową kolekcją tej marki.

    Modelki prezentujące kolejne kolekcje są oczywiście interesującymi, młodymi, szczupłymi kobietami, ale już to co prezentują nie jest czymś, co w oczywisty sposób ten fakt podkreśla. Ubrania od Kiss the Frog są inne niż klasyczne kolekcje budowane w zgodzie z trendami, nie ma tu żadnych stylówek a la boho, grunge czy zwiewny romantyzm albo dzisiaj bądź ognista i miej wszystko na czerwono. Wszystko opiera się na wygodzie i nieoczywistej zmysłowości tych ubrań, które wyglądają jakby o parę rozmiarów za duże, ale sukienki, tuniki, swetry czy płaszcze spowijają sylwetki modelek tak, że chciałoby się wleźć w te ubrania i nigdy z nich nie wychodzić.

    Przychodzę więc do atelier na Wilczą, ale zanim zapytam twórczynię i właścicielkę marki Monikę Szczukę o koncepcję oversizowych ubrań, to moją uwagę przyciągają jej dłonie. Nie charakterystyczne rozwichrzone blond włosy, ale dłonie. Monika ma drobne ręce, szczupłe palce oraz krótkie, nieumalowane paznokcie. Trochę są to dłonie dziewczynki a trochę człowieka  pracy, na pewno kogoś,kto sam dużo manipuluje przy tworzeniu ubrań. Nie są to ręce damessy, która dyryguje i deleguje zadania, tylko kogoś kto raczej sam mocno siedzi w procesie tworzenia ubrań od początku do końca. Jest w Monice coś co jest też w jej ubraniach, mieszanina kruchości, zwiewności, ale też siły i stanowczości. To są ubrania, których mogą bać się faceci, a które są świetnym rynsztunkiem współczesnych, pewnych siebie, zdecydowanych i nie zniewolonych przez gazetowe wyznaczniki stylu kobiet.

    Zresztą Monika zapytana, kim są jej klientki odpowiada, że są to kobiety, z poczuciem humoru, które nie są spięte, ciekawe, otwarte, świadome życia, siebie, które cenią sobie indywidualizm a nie pogoń za modnym deseniem sezonu.

    Oversize

    to temat dość trudny w modzie, nie taki znowu łatwy do przełknięcia przez konsumentów mody optujących za tradycyjnym podziałem ról społecznych na „typowo kobiece” i „typowo męskie”. Kobieta ubrana w ubrania jakby parę rozmiarów za duże spotyka się z typowym „pfff” od panów i komentarzem, że wyglądasz jak w worku.

    Pytam Monikę o tę kwestię, że co ona na to, czy jej to nie zniechęca, nie smuci nawet, że jej ubrania mogą totalnie propsować otwarte, świadome kobiety z dużych miast, a panowie kwalifikować te stroje na tak zwane „ciuchy po domu”.

    Monika zauważa niegłupio, że mężczyźni mają lepiej w tej modzie. No bo kobiety są warunkowane, np. biustem, a mężczyźni mają płaskie torsy przez co ubrania leżą na nich lepiej. Osobiście jestem totalną admiratorką małego biustu, bo ubrania leżą lepiej jak powiedziano. Szkoda, że nie ma magicznej pompki. Że kiedy są potrzebne np. w sytuacji seksu, to się je przywołuje, a kiedy zakłada się ubranie, bluzkę np. to się spuszcza z nich powietrze i dzięki temu tkanina układa się idealnie. Ale jak mawiał mój były mąż, nie można w życiu mieć wszystkiego, więc trzeba szukać jakichś innych sensownych rozwiązań.

    Monika mówi, że zdarzają się już jednak mężczyźni coraz bardziej świadomi tego, że świetnie wyglądająca kobieta to nie tylko kobieta ubrana jak Beyonce. Ale tak, przykro jej oczywiście, kiedy na jakichś modowych targach modowi zwolennicy tradycji kiwają głową pełni ubolewania nad tym oversizem – workiem. Ale Monika się nie poddaje. Twierdzi, że kocha oversizy, że czuje się w nich bezpiecznie. Dlatego nie bez znaczenia jest to, że ostatnia kolekcja jest inspirowana mundurami ubraniami na wojnę, bo czyż ubierając się – nie zbroimy się w jakiś sposób? Nie dajemy otoczeniu przekazu, że trzymamy władzę, jeśli nie nad światem, to nad sobą? A przynajmniej chciałybyśmy, żeby tak było. I stąd wziął się ten obłędny płaszcz inspirowany płaszczem wojskowym. Dotykam go. Jest wielki, jest ciężki, jest symbolem wszystkiego co bezpieczne i symbolem demonstracji zdecydowania i pewności. Przecież chcemy właśnie tak, prawda? Czas na chwiejne obcasy przyjdzie później, chyba, że obcasy będą jak bagnety:)

    płaszczysko “podwójny agent” z kolekcji Atomic Blonde fot. Irek Kamieniak & Caroline Anielewska

    Oversize to nie tylko bezpieczeństwo.

    Mam też takie wrażenie, wyjaśnia mi Monika, że oversize ma w sobie jakiś smutek, jakąś tęsknotę za drugim człowiekiem, może to wynika z jakiejś samotności, może  to kwestia chęci otulenia się, opatulenia.

    Trudno temu zaprzeczyć. Kiedy się przejrzy zdjęcia z kolekcji nowszych, poprzednich – to można tylko rzec – że coś w tym jest.

    Dość często słyszę od ludzi taki jakby, hmm zarzut – ale po co ty tak zawsze na czarno, na ciemno, weź idź w kolor, uśmiechnij się, bądź radosna. Ja nie twierdzę, że życie jest pasmem smutków i cierpień, tak samo ochoczo od tego zbiegam, jak my wszyscy zaszczuci kulturą młodości i radości, dlatego bez przesady. To, że uznam, że życie bywa czasem spoko, dobry tekst, słońce, dobre jedzenie, dobre towarzystwo, przyjaciele, to wcale nie znaczy, że mam ubierać się w hafty i kolor seledyn. W gruncie rzeczy, życie jest dość pozbawione sensu, dlatego trzeba o tym mówić głośno. Smutek ubrań jest moim alter ego, i najwidoczniej Moniki też. Swoją przedostatnią kolekcję nazwała Melancholia. Nazwa inspirowana miejscem na sesję zdjęciową przypominającym kanadyjską przestrzeń i filmem Larsa von Triera.
    Pasuje ta Melancholia von Triera – twierdzi Monika, ze względu na miejsce, porę roku, kolory, dwie siostry modelki, świadomość jakiejś schyłkowości, oczekiwania, smutku. To wszystko mnie zachwyciło i odczułam 100% satysfakcję z tej kolekcji.
    No, nie dziwię się.

    swetrzysko melanż “Hipnotyzujący melanż” spodnie “Zapnij suwak” fot. Irek Kamieniak & Caroline Anielewska

    „Jak mam założyć coś obcisłego, czuję się jakbym była rozebrana”.

    Tak powiedziała projektantka apropos oversizów, ale ogólnie w tej rozmowie dużo atencji i czasu poświęcone jest nie tylko praktycznemu wymiarowi tego, co na siebie zakładamy. Zgadzam się z tym, że ubranie to nie tylko kwestia dobrania torebki do sukienki czy wyczucia w jakim dress kodzie udać się do roboty albo na coctail party.

    Monika uważa, że w kupowaniu, dobieraniu, nakładaniu no i projektowaniu ubrań główną dewizą jest:

    dusza ciało ciuch

    Uważam, że te 3 warstwy w jakiś sposób definiują człowieka, to jaki on jest jak się zachowuje, jak się czuje, czy zna siebie, czy się utożsamia ze sobą, czy jest ubrany czy jest przebrany, czy ten ciuch jest kompatybilny z nim, czy jest mu przyjacielem czy wrogiem. Możemy być bardziej wiarygodni poprzez to, jak się ubieramy. możemy kogoś udawać a możemy być sobą.

    Tako rzecze Monika – osoba, której projekty i kolekcje są dowodem na to dokładnie co mówi i co jest mi takie bliskie.

    Ważną sprawą są też inspiracje.

    Chociaż moda kiedyś traktowana była, jako coś tam takiego niepoważnego i dla Paris Hilton, to dziś przeciętnie zorientowana osoba, nie może zlekceważyć mody jako dziedziny i dużego przemysłu, ale też i dużego obszaru kulturowego plasującego się na równi z designem a nawet sztuką! Ma ona być wyrazem nas samych, a my sami podlegający różnym wpływom, mamy być świadomi tego, jakim.

    Toteż wypytuję Monikę, czym ona się inspiruje tworząc ubrania Kiss the Frog.

    To są moje indywidualne potrzeby przede wszystkim – twierdzi. Często mam wiele różnych potrzeb i sobie wyobrażam, jak chciałabym wyglądać w tym sezonie, co chciałabym nosić i co mieć w szafie.

    Później widzę tkaninę. Tkaniny są inspirujące i one nadają też końcowy charakter danej rzeczy. Tkanina w procesie twórczym jest naczelna, otwiera mi umysł, powoduje, że ja sobie podróżuję w myślach.

    Ulegam też innym wpływom – mówi, ale głównie kieruję się moimi upodobaniami i przyzwyczajeniami. Inspiracje to są wspomnienia z mojego dzieciństwa, dorastania, kiedy nosiłam ciuchy taty, który był dużym facetem i ja nosiłam jego płaszcze, marynarki, jego kurtki i to się mnie trzyma cały czas.

    Monika to osoba świadoma kontekstów. Według niej moda odzwierciedla czasy, w których żyjemy, nastroje ludzi, prądy społeczne, różne subkultury, za którymi idą filozofie i ideały. To są rzeczy, które nas określają.

    Twierdzi też, że wszystko mamy tak umasowione i dostępne i ludzie są tak do siebie podobni, że czasami stają wręcz kalkami, bo nie mają na siebie pomysłu. Na drugim biegunie stoi potrzeba bycia indywidualistą i określania siebie precyzyjnie, a nie naśladowania kogoś. I moda może nam w tym też pomóc. Tę markę zresztą też zapewne tworzyła z taką myślą.

    Niemniej jednak wróćmy na ziemię.  Tego typu projekty nie biorą się z sufitu, nie jest to aż tak oczywiste, że świadomi czegoś, będziemy w życiu to kreować i za tym podążać. Jak zrobiła to Monika Szczuka, że do tego Kiss the Frog doszła?
    Nie był to całkowity przypadek, ale też często w podjęciu decyzji, które wyrywają nas z iluzorycznego komfortu i generują odwagę konieczną w sumie do tego, aby zwyczajnie przeżyć – są zdarzenia, które zaliczam do kategorii „niemiłe”.

    Sama Monika mówi o tym tak:
    Zanim do stworzenia marki doszło, cały czas zastanawiałam się, co jest moją pasją, co bym mogła robić i z czego żyć, co by mi sprawiało satysfakcję, co bym kochała i co by mnie nie znudziło szybko. 10 lat się nad tym zastanawiałam. W między czasie były różne osobiste zdarzenia, które nie były szczególnie szczęśliwe. Na początku nie były szczęśliwe, ale potem inaczej to wyglądało. Zostałam zwolniona z firmy – agencji reklamowo eventowej, w której pracowałam. Moim zdaniem było to nieuzasadnione zwolnienie i potem kompletnie nie mogłam się nigdzie odnaleźć, nie widziałam siebie nigdzie, byłam załamana i to był ten moment, kiedy postanowiłam, że muszę coś więcej wiedzieć o sobie, odszukać siebie i podjąć decyzję.
    Moja pierwsza praca związana była z ubraniami. Po maturze zmarł mój tata i musiałam podjąć pracę, to była sieć Quisque z Bydgoszczy. Wtedy na rynku to była rewolucja, byłam zachwycona. Po pół roku byłam kierownikiem salonu. Kochałam tę pracę. Potem poznałam przyszłego męża, przeprowadziliśmy się do Warszawy i tu zaczęło się toczyć moje życie. Po 10 latach doszłam do wniosku, że pocą mi się ręce jak dotykam tkanin ubrań, że po prostu kocham ciuchy, wyobrażam sobie jak mogą wyglądać kobiety, sama dla siebie ciągle czegoś szukam i kombinuję, przycinam, wycinam.

    Czasami, żeby stworzyć coś potrzebna jest jakaś rewolucja, bo trudno nam wyrzec się wygodnego życia, przyzwyczajamy się do pewnych standardów i ciężko nam z czegoś zrezygnować.

    Pamiętam dokładnie jak w pewną środę, o godzinie 17 siedziałam sobie w hotelu, popijałam wino i stwierdziłam, że moje życie nie może tak wyglądać i wtedy po 10 latach uświadomiłam sobie, że to mają być ciuchy, że ja to kocham, a w sobotę o 10 rano siedząc na łóżku i myśląc, że już wiem co to ma być –  bardzo mocno zagotowała mi się głowa. Wpadła mi do głowy nazwa. Nazwa powinna odzwierciedlać moje usposobienie, duszę, moje poszukiwania, to jaka jestem, nie mogło to być pompatyczne, ale intrygujące, coś co by coś obiecywało. I nagle pomyślałam, że ja ciągle szukam księcia i to było to! Kiss The Frog! Wyskakujemy z uniformów i stajemy się innymi ludźmi, następuje jakaś przemiana, na lepsze najczęściej.

    Jestem przeciwniczką nachalnych coachingowych tez, że możemy wszystko.
    Żyjemy w świecie jakichś tam uwarunkowań i warto to brać pod uwagę. Może nie stworzymy swojej marki, może nie będziemy pracować w Louis Vuitton, ale to może chociaż polubmy swoje ubrania? Albo poszukajmy klucza do własnego stylu? Albo zastosujmy się do mojej ulubionej prawdy życiowej z filmu „Chłopaki nie płaczą” – że „Jeśli chcesz coś zrobić, po prostu zacznij to robić”.
    Co nie że proste?:)

     

  • Fashion sandwich, czyli ubrania szyte na miarę naszych czasów

    W ogóle nie pochodzę z domu, w którym były jakieś wielkie tradycje modowe. Chociaż fashion wspomnienia  mam, i to sporo nawet. Więc może było coś na rzeczy od początku. Fakt, że to, jak ludzie się ubierają ma znaczenie, przebijało się do mnie wraz ze śledzeniem stylówek z „Dynastii”, “Beverly Hills 90210”, „Seksu w wielkim mieście”, z programem Trinny and Susannah, ale też z paromiesięczną pracą w magazynie „HOT Moda and Shopping”, w którym stylistki dobierające ubrania w zestawy zachowywały się przy tym jakby odkrywały lek na raka. To naprawdę dało mi do myślenia!

    Fajnie jednak znać miarę rzeczy, toteż szybko z magazynu odeszłam. Została jednak pamięć odbytych w dzieciństwie przymiarek u krawcowych, gdzie roznosiła się woń potu i dymu papierosów, pamięć o strachu, żeby nie być ukłutym szpilką (zawsze byłam ukłuta!) i wspomnienie tamtych rękodzieł, plisowanych spódnic na szelkach, watowanych płaszczyków i sztruksowych spodni (nienawidziłam ich serdecznie!). Teraz w czasach wszystkiego i mody na wszystko doceniam to bardziej.

    Szukam takich zdarzeń. Z jakiegoś powodu mi na tym zależy, żeby znowu rzeczy stały się ważne.
    Rzeczy, no i moda.

    Mój ostatni guru Dejan Sudjic  dyrektor London Museum of Design tłumaczy rangę rzeczy i fenomen mody tak:

    „Sztuka to sposób patrzenia na świat. Jest nim też moda, która może być najbardziej intymnym, najbardziej osobistym i najskuteczniejszym sposobem komunikowania wszystkiego – od stopnia wojskowego po orientację seksualną i status zawodowy. To dzięki umiejętności komunikowania tak wielorakich znaczeń moda zyskała tak wielką siłę.”

    Noszenie ubrań. Nic nadzwyczajnego a jednak niesie ze sobą armaty, haubice, pancerfausty i bomby atomowe znaczeń. Zwrócić im rangę i jednocześnie nie przecenić.Tak bym chciała. Nie jest to protest przeciwko sieciówkom czy masowości, ale przeciw bylejakości w wyborach, w posiadaniu. To jest rodzaj nostalgii za czasami, kiedy płaszcz nosiło się przez lata, pralka prała lat 20, lodówka mroziła podobnie, a większość rzeczy, które mieliśmy nie była na chwilę.

    Wychodzę z założenia, że nic nie przytrafia nam się przypadkiem. Nasze myśli i potrzeby wiążą rzeczywistość w atomy i z tego dzieje się jakaś materia, która w danym momencie nas spotyka. I w takim właśnie momencie rozkminek z kategorii fashion natrafiłam na Kasię.

    Kasia Barcik jest osobą, która może zmylić. Drobna, szczupła, krucha, wstawia dużo emoji z całusami i sercami na mesengerze, a na powitanie zawsze rzuca się gościowi na szyję, przysładza nawet tak zgorzkniałe podejście do życia jak moje, więc ulegam i też wstawiam czasem te serca w narrację, daję się ponieść jej niespożytej energii i wierze, że życie ogólnie jest spoko. Kasia dobrze wpisuje się w dzisiejsze coachingowe trendy, według których, jak się czegoś chce i coś czuje i się tego pragnie – to można. Niegdysiejsza tancerka i tłumaczka w tokijskiej filii Mercedesa poskramiająca japońskich bonzów biznesu z pewnym poczuciem własnej wartości kobiety z  samego środka Europy pomyślała w jakimś momencie, że lepiej uszyje kostiumy sceniczne do tańca na scenie niż pewien znany projektant. Od myślenia do działania u Kasi droga niedługa (zazdro!) i od 5 lat sobie w tym siedzi po drodze dorabiając się dwóch linii swojej marki – kb.unique design i unknown style.

    Chciałam się dowiedzieć, jak ona robi to, co robi, nie dlatego, że sama chcę zostać drugą Miuccią Pradą, bo umówmy się, to się nie zdarzy drodzy personalni trenerzy, ale dlatego, że chciałam wiedzieć, jak ubrania, styl i moda żyją w kontekście jakiegoś modowego brandu, co myślą o tym wszystkim twórcy i co dla nich jest ważne.

    Więc zapytałam Kasię, co w ogóle sądzi o modzie, czym jest moda, a ona odpowiedziała mi, że to jest pokazywanie siebie na zewnątrz.Tak, jak jesteś ubrany, tak człowiek cię czyta. Ubranie nie może być przebraniem, tylko musi być zgodne z tobą. Każdy ma swoją estetykę, odbiór tego, co widzi i tego, co inni widzą. Ale często ludzie się przebierają próbując nadążyć za trendami, mieszają dwie rzeczy, które nie powinny być ze sobą połączone (ej, znacie to skądś?).
    Tak mi powiedziała.

    Być dobrze ubranym..

    Osoba dobrze ubrana nie musi epatować jakością materiału czy metką. Czarne spodnie, biała koszula i już jest człowiek dobrze ubrany. Czyli klasyka. Tak twierdzi Kasia.

    Człowiek źle ubrany to taki, który podąża za trendami i nakłada na siebie wszystko co jest modne i nie ma w tym wyczucia. A tu chodzi o spójność. Spójność jest łatwa dla ludzi, którzy mają wyrobiony swój styl. Ja widzę od razu, jak coś u kogoś jest od czapy posklejane.

    Ważne jest też, żeby do swojej sylwetki dopasować ubiór, bo ubiór jest wyeksponowaniem ciebie a nie przebraniem.

    Ważną rzeczą jest, że ubranie ma ci nie przeszkadzać, ma podkreślać twoje kształty, odsłaniać to, co warto, zasłaniać mankamenty. Ludzie często tu nie mają wyczucia swojej figury. Ale to też zależy od miejsca, w jakim się żyje. Spójrzmy na  taką Wenezuelę, gdzie kobiety o obfitych kształtach chodzą w obcisłych legginsach, mają duże pośladki, nawet sobie silikon w nie wszczepiają, ale tam jest taka moda, to się podoba mężczyznom, to jest akceptowalne.

    U nas w kraju – nie. Jest taki trend – pokochaj siebie, zaakceptuj, lecz sztuką jest to, żeby niedoskonałą sylwetkę ubrać tak, aby ona wyglądała świetnie.

    No dobra a Polska? Co z tą Polską??

    Czy Polacy dobrze się ubierają?

    Przede wszystkim jesteśmy smutni. Ubieramy się szaro czarno, tak jak nasz krajobraz za oknem. Ale Polacy się źle noszą przede wszystkim. Jesteśmy smutni w swoim zachowaniu, ubiorze, twarzy i postawie. Ja np. ubieram się na czarno, ale zawsze się uśmiecham, więc na ulicy jestem odbierana trochę jak wariatka. A my jesteśmy zamknięci w sobie i to widać w stylu ubierania się, jesteśmy przygaszeni. Nie wiem czy tak pogoda na nas wpływa czy nasz rząd, ale ja od zawsze tak postrzegam Polaków – smutnych i szaroburych.

    I to wcale nie chodzi o to, że ubrania mają być różowe, abyśmy byli weselsi w tym wszystkim i nie chodzi też wcale o to, że „być w trendach”. Chodzi z grubsza o to, żeby ubranie nas cieszyło.

    Tu wkracza Kasia.

    Zanim jednak do tego dojdzie, do tej całej radości z noszenia ubrań, prócz szalonych wizji i unoszenia się over the rainbow, trzeba wziąć się do roboty.

    Jak ona to robi?

    Przede wszystkim obmyśliła, że linie będą dwie: kb.unique design i unknown style.

    Ja mam dwie osobowości – twierdzi. Jak wiele kobiet. Czasem lubimy być eleganckie a czasem casualowo chłopięce.

    kb to moje inicjaly, unique to dlatego, że tworzę pojedyncze egzemplarze, sama też szukam zawsze w ubiorze indywidualizmu, nie lubię chodzić w tym samym co połowa Polaków.

    Powoli się rozwijałam, kolekcja za kolekcją, pocztą pantoflową zdobywałam swoją klientelę, która polubiła to, co robię, potem przychodzili ich znajomi, co działało jak koło napędowe, były więc środki, żeby wyprodukować kolejną.

    I tak do 2015 kiedy wyszłam na przeciw swoim klientkom i samej sobie. Bo kbunique to kolekcje bardziej biznesowe, eleganckie i wieczorowe, wszystko na włoskich tkaninach, kaszmiry, jedwabie, wyższa półka. Jest to marka bardziej ekskluzywna. Dopasowuję wybrany przez klientkę model z pełnym tailoringiem, czyli szyciem na miarę.
    kbunique to moja artystyczna strona, która lubi być elegancka a nawet dostojna.

    kbunique fot. Monika Szałek

    kbunique fot. Monika Szałek

    Ale w 2015 wyprodukowałam unknown style – casualową markę. Bo zabrakło czegoś takiego do biegania na codzień. Też z włoskich tkanin, bo uważam, że są najlepsze. Forma tych ubrań jest tak przemyślana, że można założyć do nich albo trampki albo szpilki. Nie szyję więcej niż 10 sztuk z rozmiaru danego modelu.

    unknownstyle fot.Monika Szalek

    unknownstyle fot.Monika Szalek

    Taka dygresja.

    Jeśli ktoś myśli, że bycie projektantem to wieczna kąpiel w szampanie i nurzanie się w poczuciu własnej świetności jako twórcy, to myli się bardzo. Cóż, z tego, co opowiadała mi Kasia, kiedy macałam ubrania na wieszakach w jej mokotowskim atelier, jest to trochę praca na akord, kiedy to okazuje się, że rok ma stanowczo za mało miesięcy…

    Od pomysłu do pokazu

    To jest 3 miesiące pracy. Trzeba wypuścić 2 kolekcje w roku: wiosna lato/jesień zima. Muszę to zamknąć w 3 miesiącach, bo w międzyczasie trzeba się zająć sprzedażą, mamy tylko 12 miesięcy, więc pół roku jest na wyprodukowanie 2 kolekcji, a pół roku na to, żeby ją sprzedać, minus 1 miesiąc, kiedy planuję wakacje i w tym czasie muszę też zaplanować kolejne kolekcje.

    Tak więc tempo trochę jest. Pomysły, inspiracje, szukanie tkanin, dopasowywanie guzików, rysowanie, wykroje, krawcowe (!), produkcja, kolekcja, sesja, sprzedaż…

    Ostatnia kolekcja jest inspirowana  ikoną stylu – Audrey Hebpurn.

    kbunique fot. Monika Szałek

    kbunique fot. Monika Szałek

    Koncept to chwila, potem trzeba to okiełznać, miliony obrazków i form – trzeba to wszystko naszkicować, więc szkicuję układając całą kolekcję, potem jadę obejrzeć i dopasować tkaninę, żeby były spójne z pomysłem. Często jest tak, że tkaniny mnie zachwycą, dają mi pomysł, co z nich zrobić. Po rysunku, dobraniu tkanin muszę zrobić rysunek techniczny. Nauczyłam się go sama, z książek. Pojęcie fenomenu rysunku technicznego zajęło mi rok.
    Wykreowanie, ułożenie w sobie jak to ma wyglądać zajmuje miesiąc, drugi to tkaniny, rysunki techniczne, trzeci to złożenie gotowego projektu z dodatkami, z tkaninami, opisami do szwalni, w próbkami materiału i oddanie do produkcji. Trwa to minimum miesiąc. W kbunique to 30 outfitów, w ukownstyle to 10 modeli na kolekcję.

    Po tych 3 miesiącach następuje sesja zdjęciowa, na którą trzeba mieć pomysł. Potem przygotowanie sesji, obróbka zdjęć, wrzuca się to w życie social mediów tak, jak świat tego od nas oczekuje. Trzeba też powyceniać rzeczy, a więc kalkulacja kosztów, podsumować, stworzyć ostateczną cenę, obliczyć wartość magazynu, a pod koniec roku zrobić remanent.

    Ufff

    No i teraz po co to wszystko? Po co to robisz Kasia?

    Przecież w sieciówce też kupię sobie UBRANIE. Co jest fajnego w ubieraniu ludzi, w szyciu dla nich ubrań?

    Pozytywny feedback. To, że ludzie kochają te ubrania, mówią, że cały czas je noszą, albo, że czują się w tym świetnie, to jest najbardziej satysfakcjonujące, że w tym co zrobisz ktoś czuje się ładnie i wyjątkowo, a potem wraca po następne. Tworzę coś po to, żeby ktoś się z tego cieszył.

    Twórca i odbiorca.
    Rzecz i jej clou.
    i want to be in it

    fot. główne – studio kbunique

  • Ładne życie, czyli dajmy się ponieść utopii

    To będzie tekst, którego nie wypozycjonują wysoko roboty googla w wyszukiwarce prostego powodu, że nie podam 5 sposobów na to, jak żyć. Będzie za to w nim dużo pytań, na które raczej nie znajdę odpowiedzi i mogłabym sobie w sumie darować wysiłki, ale stwierdziłam, że nie właśnie, chcę opowiedzieć o tym, że żyjemy coraz brzydziej i coraz głupiej. To będzie tekst o rzeczach, architekturze, o Warszawie, o tym co ładne a co brzydkie i czy jest jakiś wyznacznik tego, jak kategoryzować rzeczywistość według tych płynnych pojęć, tekst o tym, czy ładne życie to utopia.

    Ktoś zapyta, co łączy budynek gdzieś tam, z tym co ktoś na siebie włoży i z tym, na jakim talerzu jada śniadanie? No więc bardzo dużo łączy. Ludzie wsiąkają bowiem w przestrzeń, w budynki, przedmioty, ubrania. Są swoim wzajemnym świadectwem. Ale czego i jakim?

    Dość pesymistyczna wizja mi wyszła, kiedy pojechałam nad nasze wybrzeże. Tam zrodził się tekst o tym, że polska architektura jest brzydka. A teraz ciąg dalszy poszukiwań odpowiedzi.

    Utopia uniformizacji

    Wszystko zaczyna się w zwyczajny dzień, tak zwany codzień, dzień jakich mam dużo za sobą i przed sobą zapewne, kiedy wsiadam do metra. Patrzę na ludzi, na to jak są ubrani. Jedni ubrani zwyczajnie, zgodnie z tym co dyktuje rynek i sieciówki, typowo, rzadko ktoś zaskakująco interesująco – to praktycznie się nie zdarza w Warszawie, a pozostali strasznie. Ci ostatni zawsze skłaniają mnie do zadania pytania – dlaczego dokonali takiego właśnie wyboru kupując jakieś dziwaczne obuwie czy nakładając na siebie warstwy niepasujących do siebie deseniem, fakturą ubrań niedopasowanych najczęściej do sylwetki. W Polsce, gdzie nad wyraz cenimy sobie prawo do własnego zdania oraz do idei „wolnoć Tomku”, ocenianie czyichś wyborów i gustów jest równoznaczne z zamachem stanu na ocenianą osobę, która zapytana, dlaczego wybrała brzydkie buty odpowiada – bo mi się podobają. I temat wydawałoby się zamknięty. Tak jednak nie jest, bo problem, DLACZEGO ci ludzie wybierają właśnie tak, nadal zostaje otwarty.

    Tego typu nastawienie, nie ukrywam, prowadzi mnie do marzenia o uniformizacji czegoś takiego jak ubranie, ale nie dekretem jak w Korei Północnej, ale według jakiegoś utopijnego klucza, według którego wszyscy byliby oczytani, kulturalni, chodziliby na wystawy sztuki nowoczesnej a nie na gale disco polo i wiedzieliby, że nadmierne ozdabianie się w jakichś sposób jest wyrazem bezguścia.

    Widzę ten grymas dezaprobaty na waszych twarzach, przecież w obronie swoich upodobań do tipsów, malowanych brwi albo kurtek w panterkę czy też pomarańczowych ścian w mieszkaniach staniemy z bagnetami na barykady zawsze, w każdej chwili. Przecież uniformizacja to dyktatura, faszyzm, socjalizm i zło, a darem jest indywidualizm. Zapewne tak, ale co zrobić, kiedy mierny gust społeczeństwa rozszerza się na wszystkie formy życia w jakich egzystuje każdy, także biedni minimaliści?

    Trochę się tu zapędziłam w tym marzeniu o tym, że wszyscy ubierają się podobnie, dyskretnie i gustownie i jest to jednak totalna mrzonka, już pomijając nawet kwestię dziwnego poczucia estetycznego Polaków.

    Utopia designu

    Bo też trzeba zastanowić się na czym polega to, że jedne rzeczy uznawane są za godne pożądania a drugie nie, dlaczego jakaś biurkowa lampa jest dizajnerska i kosztuje krocie a druga jest zwyczajna, choć na pierwszy rzut oka niczym się nie różni odpierwszej a jest tania? Dlaczego obudowa a nawet kable do sprzętów Appla są hołubione przez designerów, myziane i głaskane z czcią jaką kiedyś darzono relikwie a sprzęty technicznie o niebo lepsze niż macbooki czy iphone’y są w dizajnerskiej pogardzie? Dlaczego notes moleskine za prawie 100 zł jest lepszy od zwykłego notesu z tesco za 5 zł? Dlaczego jakieś krzesło za niebotyczą cenę uważane jest za bardziej godne pożądania a inne sprzedawane w salonie mebli bodzio za 50 zł już nie? Odpowiedź na pytania jest dość prosta. Projekt przedmiotów codziennego użytku, jego design kolaborujący ze sztuką, czyli czymś pożądanym, ale nieużytecznym winduje przedmiot naszej codzienności w górę. Jest design, jest tym samym wyższa cena. Jest wyższa cena przedmiotu codziennego użytku – jest pole do aspiracji. Dlatego kupimy gorszy, ale ładniejszy sprzęt, bo używając go uzyskamy złudzenie, że jesteśmy lepsi.

    Aspirowanie do używania rzeczy specjalnie zaprojektowanych, ładnych to jeszcze nie jest bolączka ludzi wyczulonych na wygląd czegoś. Bo nadal pozostaje otwarta kwestia – dlaczego jedni z upodobaniem malują swoje domy na seledynowo a dla innych będzie oczywiste, że dom ma być dyskretny i szary?

    Utopia równości

    Dlaczego jedne miasta są ładne, uporządkowane, przejrzyste a inne chaotyczne i pełne nieładu? Czy np. tacy Węgrzy sposobiąc sobie Budapeszt okazali się mądrzejsi niż my sposobiąc sobie Warszawę? Czy tłumaczy nas to, że Warszawa miała historycznego pecha? Ja przemieszczając się po mieście i widząc co się dzieje wszędzie – nie umiem tego pojąć, zrozumieć, dlaczego 72 lata po wojnie jest coraz brzydziej, brzydziej i brzydziej. Nie mieszkam w tych wszystkich skażonych miejscach, niby mnie to nie dotyczy, ale jednak z jakiegoś powodu strasznie przygnębia, jak brzydkie buty przypadkowego pasażera w metrze.

    Czy jest możliwe, żeby „ładne” było dostępne dla wszystkich i materialnie i mentalnie?

    Czy podział dóbr w społeczeństwie – jak zawsze niesprawiedliwy – polegający na tym, że jedni mają za dużo a inni za mało, będzie na zawsze skazywał jedne grupy na życie w seledynach i sztucznych kwiatach w oknie a innych na życie w przyjemnych okolicznościach natury i wysublimowanych designów?

    Utopia architektury jako narzędzia do poprawiania świata

    Na początku 2000 roku internetowe fora wrzały kręcąc bekę ze „słoików” przybywających do Warszawy z małych miasteczek i wsi. Słoikowie dorobiwszy się pierwszych stałych zacnych pensji zaczęli masowo brać kredyty we frankach i stawiać osiedla na warszawskich Kabatach z ochroną i płotami. Grodzili się monumentalnymi bramami, co wywoływało wśród tzw. rdzennych warszawiaków śmiech i pogardę.

    Ale tak właśnie zaczęła się era architektonicznych grodzeń i podziałów w mieście na masową skalę. Oto spektakularnie zaczęliśmy się przekonywać, że nikt nad tym nie panuje, panuje developerska wolna amerykanka, architektura stała się oddzielaniem, separowaniem niby bogatych od biedniejszych, odłączaniem tego, co w środku od tego co na zewnątrz, odgradzaniem tego co moje od tego co wspólne. Idea „wolnoć Tomku” przybierała na sile aż do obecnego szaleństwa.

    I w tym momencie pojawiają się Hansenowie w mojej głowie.

    Nie jestem dyplomowanym koneserem sztuki i architektury. Starcza mi wrażliwości, żeby pewne rzeczy dostrzegać. To na pewno. Jakiś czas temu urzekła mnie niepozorna opowiastka Marcina Wichy „Jak przestałem kochać design”, potem czytałam sobie do poduszki „Odczuwanie architektury” Steena Eilera Rasmussena czy „Język rzeczy – Dizajn i luksus, moda, sztuka. W jaki sposób rzeczy nas uwodzą” Deyana Sudjica. I chyba Facebook mnie wyśledził po historii moich wyszukiwań podsuwając wydarzenie w Muzem Sztuki Nowoczesnej nad Wisłą, czyli wystawę na temat idei i dorobku Zofii i Oskara Hansenów.

    Polazałam tam oczywiście i uznałam, że wyniesione spostrzeżenia zasługują na coś więcej niż post na Facebooku i kilka zdjęć, z których nikt nic nie zrozumie.

    Otóż ta para genialnych architektów polskich (chociaż Hansen był pół Norwegiem pół Rosjaninem to obywatelstwo miał polskie i tylko w Polsce działał) wymyśliła koncepcję jak na tamte czasy prawdziwie kosmiczną, ale co ciekawe, ich idee, koncepcje są dziś żywe nie tylko na muzealnych wystawach. Są one bardzo bliskie skandynawskiej koncepcji czynienia życia rzesz zwykłych ludzi ładniejszym, znośniejszym i funkcjonalniejszym.

    Ich pomysł Formy Otwartej i i Lineranego Systemu Ciągłego w projektowaniu osiedli i miast żyje, ale rzadko w takiej formie, jak oni chcieli i na pewno nie u nas. Mimo że niektóre koncepcje architektoniczne Hansenów uznawane były w PRL-u za reakcjonistyczne wymysły zepsutych modernistów, to cała ich idea budowania miast, osiedli zintegrowanych ściśle z otoczeniem, wykorzystujących jego możliwości przestrzenne, zakładająca, że mieszkania dla setek ludzi można skomponować modułowo, tak, żeby wyjść na przeciw indywidualności charakteru i potrzeb każdego mieszkańca była mega pro socjalna. Dajmy ludziom to, na co zasługują, wyjdźmy im na przeciw. Bądźmy otwarci, nie zamknięci, na ludzi, na przestrzeń, na problemy i rozwiązania.

    Te szlachetne idee, wielkie wizje, jak nietrudno się domyśleć – nie wyszły. W Polsce projekty ich osiedli na warszawskim Rakowcu, na Przyczółku Grochowskim, na osiedlu Słowackiego w Lublinie ze względu na braki materiałowe, na fatalne wykonanie zakończyły się klęską. Także polscy mieszkańcy tych przemyślnych architektonicznych powiązań nie umieli się w tym odnaleźć i nie pasowało im, że mieszkania łączą wspólne długie korytarze, że każdy z tego korytarza mógł im zaglądać do kuchni. Szerzyła się tam przestępczość, jak na Grochowie, po 89 roku ludzie zakładali spółdzielnie i grodzili (sic!) te otwarte społeczne przestrzenie, które były clou założenia Hansenów. Idea „wolnoć Tomku” zwyciężyła a osiedla zaprojektowane przez tych dwoje wizjonerów popadają w ruinę i dziś pewnie jakiemuś przechodniowi nie przyjdzie do głowy, że Przyczółek Grochowski zwany Pekinem to projekt wybitnych architektów.

    Przyczółek Grochowski - Warszawa

    Przyczółek Grochowski – Warszawa fot. za warszawa.wyborcza.pl

    Przyczółek Grochowski - Warszawa

    Przyczółek Grochowski – Warszawa fot. za warszawa.wyborcza.pl

    Wielkie myśli jednak nie umierają. Hansen znalazł swoich naśladowców, w Bergen w Norwegii jego uczeń założył szkołę w duchu hansenowskiej Formy Otwartej, a ja wypatrzyłam w filmie dokumentalnym na Netflixie „Abstract” historię o wybitnie zdolnym młodym architekcie z Kopenhagi Bjarke Inglesie, którego koncepcja rozwoju  zrównoważonego przypomina mi bardzo to, co chcieli osiągnąć lata temu Hansenowie.

    Patrzę na realizacje projektów Inglesa i widzę, że można. Pieniądze, chęci, materiały i powstanie przestrzeń dla zwykłych ludzi, która nie jest brzydka a jest ładna i funkcjonalna, przestrzeń, w której nie trzeba być powinowatym Jana Kulczyka, żeby w niej zamieszkać. A może trzeba? Tylko niesie mnie moja naiwność? I tak naprawdę w tych świetnie zaprojektowanych modułowych osiedlach w Kopenhadze mieszkają ci, których na to stać a nie przeciętni obywatele?

    Bjarke Ingels projekt

    Bjarke Ingels projekt fot. za lsnglobal.com

     

    Bjarke Ingels projekt

    Bjarke Ingels projekt fot. za archpaper.com

    Utopie warszawskie

    Przemieszczając się wzdłuż warszawskich arterii typu Trasa Prymasa Tysiąclecia czy Dolinka Służewiecka czy idąc w jakiś zakątek Mokotowa chociażby dzielnicy przecież zacnej, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że coś się dzieje, że dzieje się źle. Przy ruchliwych trasach powstają mieszkaniowe mordory a ja nie wiem, kto będzie chciał mieć okna na zakorkowane całe dnie ruchliwe ulice nawet w budynku imitującym Skandynawię? Kto będzie chciał mieszkać w krzywo poustawianych klockach wciśniętych między biurowce i stare bloki na Mokotowie albo w jednym z dziesiątek blokowisk w zagłębiu biurowym warszawskiego Mordoru, gdzie korki są nawet w święta? A jednak to się dzieje. Może uczyniły to ostatnie miesiące dotacji ze skarbu państwa na rzecz jakichś developerskich przedsięwzięć, może ostatnie chwile opłacalności budowania tych koszmarków byle jak i byle gdzie? W każdym razie co myślą ludzie na osiedlu Kabaty, którzy mieli przez lata widok na plac zabaw, ale ktoś go wykupił wstawił plombę. Czy ludzie z plomby płacąc jakieś chore pieniądze za mieszkanie w tej lokalizacji będą szczęśliwi mogąc słyszeć przez otwarte okno co gada sąsiad z bloku sąsiedniego? Czy było jakieś zamierzenie architektoniczne z miasta co do tego miejsca zakładające jakąś spójność w wyglądzie tych bloków? Wystarczy na to popatrzeć, żeby wiedzieć, że nie. Kasa u inwestorów się zgadza. Reszta niech się z tym męczy.

    warszawskie Kabaty zabudowa

    warszawskie Kabaty zabudowa fot. moja

    Tymczasem jedne rzeczy bez sensu powstają, inne bez sensu giną.

    Filip Springer w swojej super książce „Źle urodzone” pisze o architektonicznej rzezi obiektów z czasów PRL – u, które projektowali i tworzyli tuzy polskiej architektury. I tak na naszych oczach zniknął pawilon Emilia i zniknęła Rotunda. Niby miał zostać szkielet, ale nie zostało nic. Na ich miejsce powstanie dziesiątki oszklonych nijakich kurników do koszarowania ludzi dłubiących raporty i pierdoły ku chwale swoich zamożnych pryncypałów, zapomni się o takich fanaberiach jak światło, przestrzeń, wkomponowanie w krajobraz, bo przecież po co. Komu ma się zgadzać wszystko to się zgadza, reszta jeśli się godzi na koszary to widocznie ich wina. Niewystarczająco pracowici i skuteczni byli. Więc niech mają za swoje i siedzą w kurnikach.

    To wszystko jest dla mnie osobiście przykre.

    Utopia ogólna

    Czasem podróżując po różnych miejscach nie mogę przestać myśleć o tym, jak ludzie sobie fajnie żyją. Najbardziej chciałabym tak jak tu:

    Stavanger Norwegia - ładne osiedle mieszkaniowe

    Stavanger Norwegia – ładne osiedle mieszkaniowe

    lub tu

    Stavanger Norwegia

    Stavanger Norwegia fot. moja

    W Norwegii to akurat jest. Albo mały prosty domek, może być na fiordach, ale może być i silos w tle, bo lubię takie mixy. Albo może osiedle takie jak to, drewniane, funkcjonalne nad zatoczką, z widokiem na wodę, z dużą ilością powietrza. Ale powiedzmy sobie znowu prawdę. Tam też nie mieszkają mityczni „wszyscy”, to też nie jest tania fanaberia, może tylko możliwości dojścia do tego są bardziej sprawiedliwe niż u nas.

    Tak czy owak, mieszkam tutaj, w Polsce, w Warszawie, gdzie niby fajnie, a niefajnie, gdzie niby nie muszę a muszę i martwię się, bo nie mam sobie nic w tym temacie optymistycznego do powiedzenia.

    Architektura w Polsce nie służy do czynienia przestrzeni lepszą, nie stanie się tak, że lepsza przestrzeń uczyni nas lepszymi ludźmi. Mogę sobie co najwyżej kupić ładny telefon za zyliard, mogę ubrać ciemne ubranie zapięte pod szyję i mentalnie odgrodzić się od tego co brzydkie. Ale mogę też zrobić inaczej. Mogę pójść do ludzi i posłuchać, co mi opowiedzą o stylówkach jakimi żyją i zobaczymy, czy nieopodal są same brzydkie rzeczy, czy też zdarzają się ładniejsze.
    Zobaczymy. Może uda się przetrwać.

  • Kanapka nadmorska, czyli jak żyć ładnie

    Jestem w Unieściu na urlopie i roztrząsam sobie temat nadmorskiej architektury, a konkretnie, jakie są źródła tego architektonicznego koszmaru. Miasteczka takie jak Unieście przed sezonem oferują szerokie, klifowe, piękne plaże tylko dla mnie, spokój jeziora Jamno tylko dla mnie i architektoniczno – designerską kwintesencję horroru też tylko dla mnie i dla paru niedobitków żyjących tu na stałe, a potem czasowo dla rzeszy turystów przyjeżdżających tu jeść gofry i ryby z norweskich hodowli.
    Robię nordic walking po miejscowej kostce bauma i poszukuję odpowiedzi, dlaczego w Polsce, mimo iluś tam lat przemian ustrojowych, to architektonicznie – jak okiem sięgnąć – jest brzydko, brzydziej, coraz brzydziej?

    Czy kiedyś było tak samo brzydko, a dopiero teraz po krótkich wizytach w Norwegii, Kopenhadze i followaniu Puro Hotels na instagramie – zaczynam to dostrzegać? A może faktycznie – zalewa nas ta brzydota od morza po Tatry coraz mocniej i jest tego jakaś przyczyna?
    Czy jest tak dlatego, bo jesteśmy krajem coraz biedniejszym czy coraz głupiej sterowanym? A może dryfujemy ku architektonicznej zagładzie kompletnie bez steru i tu jest pies pogrzebany?

    Jak jest w Skandynawii?

    Przechadzając się ulicami jakiegoś ich miasta spotyka się i silosy, i budynki przypominające urzędy z czasów PRL-u i okazy brzydsze i ładniejsze, niemniej nie zdarzyło mi się natknąć na wstawiony nagle budynek z seledynową elewacją podczas gdy wszystkie wokół mają elewacje białe. Nie natknęłam się na dom stojący półbokiem, bo właściciel tak sobie właśnie umyślił. W Kopenhadze wiem, że obowiązuje limit wysokości nowo budowanych obiektów. Mimo że tego nie przestudiowałam dokładnie, jestem skłonna przypuszczać, że mają tam jakieś standardy budowania państwowego i prywatnego na takiej zasadzie, że ma się nie wyróżniać i mniej więcej pasować wszystkim. Tę spójność dostrzeże z pewnością nawet średnio zainteresowany budownictwem czy architekturą.

    Jak jest na Kubie?

    Na Kubie nigdy nie byłam. Mogę tylko powiedzieć, że wyobrażam sobie ten kraj jako obszar jakiejś totalnie absurdalnej biedy i nieszczęść architektonicznych połączonych z ruiną. Tymczasem była tam ekipa Razem Taniej a ja natknęłam się na ich blogu na taki oto wpis o kubańskiej architekturze użytkowej:
    “Jeżdżąc po Kubie zauważyliśmy że wszystkie domki są do siebie podobne. Ładne, zgrabne, kolorowe, bardzo podobne, a wręcz identyczne. Jeden z pierwszy krajów i to biednych krajów, który ma tak uporządkowany architektonicznie krajobraz. Okazuje się, że nie dzieje się tak za sprawą mieszkańców, tylko za sprawą? Oczywiście, że Fidela, który to dokładnie określił jak mają wyglądać domy, ile mają mieć okien, z której strony domu mają się znajdować oraz że mają być kolorowe. Uzyskanie pozwolenia na budowę domu wyższego niż 1 piętro podobno graniczy z cudem. Trzeba przyznać, że ładnie to wszystko wygląda ale… no właśnie! / Vinales, Kuba, luty 2017”

    Jak jest u nas?

    Nietrudno dostrzec, że kolektyw  raczej kojarzy nam się źle i nie trzyma się mocno w Polsce na skutek zaszłości ustrojowych. Już sobie wyobrażam jak pan Ryszard mający kawałek swojej posesji nad jeziorem Jamno pozwoli jakiejś lokalnej społeczności gminnej decydować o tym, jak ma być ustawiony jego dom i w jakim ma być kolorze elewacja i jak spadzisty dach. Panu Rysiowi nikt nie będzie mówił, jaki on ma mieć gust, jak on lubi, żeby kolorowo było skoro w Polsce klimat taki, że światła mało, to zróbmy ten kraj różowo – łososiowo – żółtawo – seledynowym.
    Centralne planowanie to też już u nas było i nie sprawdziło się. Efekty? Setki tysiące osiedli z takimi samymi szarymi blokowiskami, które na szczęście też pomalowano na kolor łosoś, żeby nie było aż tak bardzo widać, że niszczeją i ropieją od środka.
    Dlatego taki pan Ryszard – właściciel posesji nad jeziorem Jamno może sobie na swoim kawałku ziemi robić, co tylko mu się zachce.

    Estetyka według statystycznego pana Ryszarda, który akurat mieszka nad morzem (bo może też w Zakopanem, to bez różnicy)

    Na początek taki polski -tu akurat – nadmorski klasyk.
    Smażalnia ryb połączona z pokojami do wynajęcia.
    Elewacja w eleganckim kolorze ecru, bardzo wyrafinowane kute metalowe barierki na balkon, koniecznie z takim jakby wybrzuszeniem, całość musi cechować brak symetrii, dodatek czegoś special, tu np. coś w rodzaju przystankowej wiaty, co nadaje budynkowi wyjątkowości, nikt go z niczym bynajmniej nie pomyli, a na dokładkę może coś drewnianego, coś a la stróżówka, ale zawsze można tam gofry sprzedawać, dzieło wieńczą parasole z logo jakiejś piwnej kompanii. Mieszkalibyśmy. W środku na pewno całość wyłożona jasno brązową terakotą z Leroy Merlin z promocji.

    smażalnia ryb – Unieście, fot. moja

    Następnie idziemy główną promenadą i podziwiamy pomysłowość właścicieli tutejszych budynków mieszkalnych na ogrodzonych lub nie posesjach.
    Dom w kolorze seledynowym dumnie wyróżnia się na tle banalnie brązowych lub łososiowych lub o zgrozo – szarych elewacji. Ten kolor to kolor mocy i światła. Po co życie ma być szare skoro może być lepsze – seledynowe.

    budynek mieszkalny w Unieściu, fot. moja

    Kolejna działka skupia 3 architektoniczne style: stary typowy nadmorski domek z trójkątnym spadzistym dachem przycupnął sobie w towarzystwie nowoczesnego budynku w stylu smażalni oraz oryginalnego, z rozmachem po pańsku wybudowanego Gargamela. Tam z wieży można sobie spoglądać na jezioro i rezerwować miejsca noclegowe już w styczniu.

    podwórkowy eklektyzm – Unieście, fot. moja

    Od frontu – wieże ni to z siedziby Gargamela ni to z zamku Krzyżaków – łączą się w całość z budynkiem  w stylu nowoczesnym. Po co mieć jeden styl skoro można dwa w jednym. Jest to i kreatywne i wyróżniające się.

    front pensjonatu w stylu rozmaitym – Unieście fot. moja

    Nagle na promenadzie dostrzegamy budynek mieszkalny a la pensjonat, który jest jakby inny. Ani nie seledynowy, ani nie łososiowy, raczej z elementami drewna i betonu, z pewnością właściciel podąża za trendami i chciał wystawić dom w stylu skandynawskim. Coś jednak poszło nie tak…

    dom a la skandynawia – Unieście, fot. moja

    Zbaczając nieco z promenady zajdziemy do obiektu chyba gminnego, tj. do muzeum. Trudno się domyśleć jaka idea przyświecała temu, kto planował całość widoczną z ulicy tuż po zejściu z plaży, ale z pewnością ten ktoś gustował w paniach z dużym biustem, bo kto by nie gustował, a szczególnie jak one sobie tak ten biust tak zalotnie podtrzymują.
    Taki tam wątek erotyczny.
    Zresztą twarto jakoś zachęcić ludzi do tego, żeby weszli oglądać na jakich sprzętach ludzie nad morzem dawno temu wyrabiali masło.A golizna zawsze podnosi sprzedaż!

    Muzeum w Unieściu, fot. moja

    Cofamy się nieco w bok nad jezioro Jamno. Jest to duże, majestatyczne i urokliwe jezioro – jak się na nie patrzy w głowie robi się przestronnie. Cicho, nic się nie dzieje, mało kto tu przychodzi. Ale kiedy odwróci się głowę w drugą stronę – powracają wszystkie objawy przygnębienia. Nagle znowu zaczynamy się garbić i robi nam się dziwnie nieswojo. Zaglądamy za pierwszy lepszy płot i widzimy widoki takie jak ten.

    posesja nad jeziorem Jamno – Unieście, fot. moja

    Coś na czymś, we wszystkie strony świata, nie wiadomo po co, nie wiadomo jak, coś tam stoi, coś tam pies szczeka za płotem a pan w gumofilcach przydeptuje ziemię pod rachityczną bramą. Wszędzie swojski bałagan, jak to w domu, jak u siebie.

    Przyśpieszamy kroku, wchodzimy w okolice mocno przetrzebionego lasu a tu na jego skraju prawdziwa perła polskiej architektury. Budynek nie wiadomo jakiego jest przeznaczenia, ale z pewnością zaspokoi gusta wszystkich. Przyciągnie i wielbicieli góralszczyzny i jeśli akurat są nad morzem, to poczują się fajnie, i wielbicieli stylu dworskiego, dlatego postarano się o półkoliste sklepienia oraz o kręte schody z balustradami z Obi, i wielbicieli zabaw, więc dla nich postarano się o salę weselną w kolorze zgaszonej cytryny. Jest to i ładne i funkcjonalne i i widoki są super.

    funkcjonalny obiekt nad jeziorem Jamno – Unieście, fot. moja

    Na koniec dwa ośrodki wczasowe o wdzięcznych nazwach Bałtyk i Eden – jeden z lat 70 -tych, drugi z 80-tych. Jawią się jako prawdziwie spójne architektoniczne znaleziska. Eden co prawda wygląda jak zalążek bazy kosmicznej, ale przynajmniej nikt tu nie podokładał wiat przystankowych, budek drewnianych czy kutych na półokrągło obudowań balkonowych zwieńczonych trójzębami Neptuna. Po spacerze ulicami Unieścia moje preferencje architektoniczne ulegają zmiękczeniu zatem widok tych ośrodków z epok nieco mnie uspokaja.

    ośrodek wczasowy Bałtyk – Unieście, fot. moja

    ośrodek wczasowy Eden – Unieście, fot. moja

    Ale poza tym jest mi raczej przykro. I wiem, że nie ma sprawiedliwości na świecie, nie ma tak, że skoro inni mają ładnie i schludnie i sensownie, to u nas też tak może być.
    Nad morzem mieszkańcy mają o tyle fajniej, że można sobie pójść na plażę i popatrzeć w przestrzeń. Nie wyrośnie tam nagle pensjonat Bajka z brudno żółto brązowymi elewacjami i elementami przy oknach a la gotyk z różowymi kafelkami ułożonymi w fantazyjny napis „stołówka”. W górach można sobie popatrzeć na szczyty, no a wszędzie indziej na dachy z blachy falistej, ceglane zajezdnie i brzydkie bloki i udawać, że to postindustrial.

    Ponieważ nie znajduję żadnej konstruktywnej pointy – to zachęcam do popatrzenia na morze, a jak ktoś nie ma, to w niebo.

    Bałtyk fot. moja

  • zjedz kanapkę