• Sen, ciemność, czekanie jako nowe wartości w świecie “24/7”- o eseju Jonathana Crary

    Zamiast od stwierdzenia, zacznę od  pytania.

    Myślicie, że świadomość tego, jak funkcjonuje system, czyni nas jego niewolnikami w sposób mniej dotkliwy i dojmujący?

    Bo ja już sama nie wiem. Z maniakalnym wręcz uporem czytam rozmaite mądre eseje, w których autorzy, autorki rzadziej – objaśniają świat, zaciekle podkreślam całe akapity, przeżywam potwierdzenia, małe lub większe epifanie, także momenty trwogi. Potem, żeby nie uronić ani skrawka myśli robię z tego notatki, podkreślam na czerwono wężykiem, destyluję, zapamiętuję.

    Gdzie jestem?

    Wiem, że jestem właściwie stracona. Wpięta w system przez system sprytnie i niezauważalnie. Ja, która lekceważyłam kiedyś osoby jeżdżące lanosami i pomstująca, że w Mordorze posadzono drzewa zamiast zrobienia parkingu. Ja entuzjastka ajfonów, nowych technologii i mediów społecznościowych. I w tym całym entuzjazmowaniu się nie zauważyłam tego, co wytyka m.in. Žižek w „Kłopotach w raju”. Że stałam się nikim innym jak tylko dłużniczką systemu, własnym przedsiębiorcą, który został zmuszony do prywatyzowania wszystkich swoich bolączek i potrzeb, że przestałam odróżniać to, co prywatne od tego, co polityczne, bo prywatne stało się polityczne, a praca i bycie przedmiotem nieustannego oddziaływania kontroli oraz presji konsumenckiej odbywa się 24 h na dobę. Nie zauważyłam jak wpadłam w kapitalistyczne prawo seryjności i kontroli, w czasie której moje czynności życiowe zostały poddane automatyzacji przy full świetle jak w  fordowskiej fabryce. Nie zauważyłam, jak przebiega systemowy zamysł wmówienia ludziom, że tworzone przez nich cyfrowe tożsamości to coś fajnego i normalnego, a w gruncie rzeczy zgubnego, bo wpiętego w kontrolingowe DNA systemu już na zawsze. No niby coś tam wiedziałam o kapitalizmie inwigilacji i przywłaszczeniu sobie przez amerykańskie koncerny typu google, apple czy meta naddatku behawioralnego, jaki zostawiamy w sieci, jaki jest zagospodarowany przez ich system kontroli już na etapie tego, co zdążymy pomyśleć, nawet jeszcze nie kliknąć. Więc niby coś wiedziałam, czegoś nie wiedziałam, tysiąc sygnałów wyparłam, coś było mi na rękę i tak suma summarum znalazłam się w tym miejscu, co większość z nas, czyli w dupie.

    Tymczasem wpadam na esej amerykańskiego socjologa Jonathana Crary „Późny kapitalizm i celowość snu” i stykam się z bezpardonową krytyką kanw, na jakich bazuje nasze neoliberalne, późnokapitalistyczne szczęście.

    Sen jako akt oporu

    Crary dowodzi np. tego, jak obecna gospodarka uwagi uwija się, żeby wydłużyć, najlepiej do całej doby, możliwości ludzkiego czuwania. Przytacza badania jakie amerykańskie siły zbrojne robią, aby „wybawić” człowieka z konieczności wyrywania paru godzin życia na sen. Ma to na celu nie tylko uczynienie z ludzi konsumentów doskonałych, konsumentów napędzających wzrost, ale również zapewnienie systemowi kontroli nad tym obszarem ludzkiej natury, jaka nie została jeszcze skolonizowana i zawłaszczona. Sen w kapitalizmie nie cieszy się szczególnym fejmem. Śpią przecież tylko niedojdy, przegrywy, leniwi obłomowowie, którym podczas snu sukces przemyka koło nosa. Chrześcijańskie zawołania – „obudźcie się”, nazistowskie nawoływania „Deutchland, Erwache!”, i tym podobne hasła – to nic innego jak dyskredytacja snu na rzecz czuwania i nieustannej czujności i aktywności, przebudzenia jako paradygmatu sprawczości.

    Tymczasem sen, jak wykazuje Crary, to bodajże jedyny bastion naszej niezależności, jaki w obecnym świecie nam pozostał, jedyna forma eskapizmu przed totalną kontrolą cyfrowego świata. Chwile przed wejściem w stan nieobecności poprzedzone są bezcennym wyostrzeniem zmysłów na otoczenie. Słyszymy najmniejszy szmer, pracę własnego organizmu i to jest ten medytacyjny moment, jakiego nie możemy doznać na jawie żyjąc w nieustającym zgiełku i pod ostrzałem ciągłej jasności.

    Niech stanie się ciemność

    Apropos jasności, to Crary podaje ciekawe podejście zgoła inne wobec tego, jakie zwykliśmy lansować i jakiemu hołdować. Jest  apologetą ciemności, podczas gdy my w naszej szerokości geograficznej ubolewamy na mroki zimy żegnając się ze światłem i witając z depresją, Crary wskazuje, że być może to są te momenty, które ratują nam życie. Jakkolwiek oczywiście bezdyskusyjne jest, że bez światła nie ma życia, to czy byłoby one możliwe bez ciemności i bez snu? Czy możliwa byłaby aktywność bez okresów bezczynności? Tymczasem my ulegamy kapitalistycznej narracji wzrostu, że trzeba być ciągle na stand by i w ruchu, bo nic nierobienie skazuje nas na niechybną życiową porażkę. Pytanie też, kto tak niby korzysta z tej naszej nadaktywności. Czy faktycznie my? Czy to system tak zaprojektował to wszystko najpierw w fabrykach potem w technologiach, abyśmy swoją aktywnością ten system napędzali i generowali zyski, których lwia część nie jest naszym benefitem. To, że stajemy ludźmi sukcesu przez całodobową aktywność i pracę to mit.

    Crary przypomina nie tylko o zbawczej sile snu, temporalności, interwałów w aktywnościach życiowych, ale także… czekania.

    Apologia kolejki

    Jednym z największych zmian, jakie zaszły w naszej mentalności i postawie są te wygenerowane przez akcelerację postępu technologicznego, który za najważniejsze wyzwanie uznał wyzbycie się sytuacji oczekiwania. Żyjemy z nowymi technologiami i internetem szerokopasmowym, 5G stosunkowo niedługo, jednak nie wyobrażamy już sobie, że czekamy na załadowanie się pliku dźwiękowego czy filmowego. Mamy wszystko na żądanie, szybkie płatności przez internet, szybkie oglądanie, szybkie zaczynanie, szybkie kończenie, wyrastają pokolenia szybkiej gratyfikacji. Bogaci nigdy nie stoją w kolejce. My też chcemy dostąpić przywileju nie-czekania. Czekanie postrzegamy jako błąd systemu, karę i pecha, nie chcemy mieć w życiu żadnych lagów ani bugów. Zgubność tego Crary punktuje bezwględnie. Szybka konsumpcja wszystkiego nie pozostawia nam przestrzeni na wymianę z innymi. Alienuje nas. Robi z nas piksele błyskawicznie poruszające się w spektrum wszechogarniającej konsumpcji. Pozbawia nas możliwości społecznej wymiany. Jako przykład podaje Crary za Sartre – trywialną kolejkę. Wystarczy sobie przypomnieć co czujemy stojąc w kolejce. Najpierw gniew, irytację, potem godną rezygnację na rzecz poczekania na to, na czym nam zależy, potem nawiązanie kontaktu z innymi oczekującymi, wymianę, obserwację, czyli zyskujemy udział w wymianie wspólnotowej, nawet jeśli odbywa się w ograniczonym czasie. Jest co prawda popularna idea slow life, ale nie jestem przekonana, czy to jest to, co może odratować jednostkę przed naporem skutków życia on demand. Slow life to wg mnie marketingowy wybieg zachęcający do niczego innego jak do konsumpcji rzeczy, konsumpcji wydłużonej po prostu w czasie. Slow life towarzyszą przecież niezbędne akcesoria-  jakieś hygge gadżety no i piękne otoczenie, w którym wiadomo – może przebywać tylko uprzywilejowana klasa ludzi, która ma budżet na bycie lub posiadanie takich miejsc oraz stać ją na bycie w trybie slow.

    Społeczeństwo spektaklu

    Jednak tym, co poruszyło mnie w tekście Crary’ego najbardziej to demaskacja logiki seryjności i hiperekspansji logiki spektaklu, który wydziedzicza nas sekunda po sekundzie z naszego czasu, przestrzeni i odpowiedzialności za własne życie.

    Żeby skleić piętrzące się pułapki zatrzaskujące nas w obiegu systemowego wyzysku i kontroli (wypisane na początku tekstu) z seryjnością i spektaklem – trzeba by się cofnąć do lat 60-tych, kiedy to we Francji aktywny był anarchizujący sytuacjonista Guy Debord. Crary często powołuje się w swoim eseju na wydany w 1967 r manifest „Społeczeństwo spektaklu”. To zadziwiające jak Debord trafnie zdiagnozował zagrożenia, jakie niesie ze sobą kapitalizm, wiążąca się z nim konsumpcja, propaganda postępu i wzrostu oraz media. My uciemiężeni II wojną i szarzyzną deficytów komuny, nie byliśmy w stanie chyba tego prześwietlić, jak to zrobił Debord, ale też Sartre w swojej pracy „Krytyka dialektycznego rozumu”. W skrócie ujmując Debord udowadnia, że spektakl, w jakim biorą udział  ludzie zachodniej cywilizacji technologicznej  to sztuczny raj, materialna rekonstrukcja iluzji religijnej. Uważa, że jeśli potrzeby społeczne epoki, w której powstają tego rodzaju narzędzia jak mass media, nie mogą znaleźć zaspokojenia inaczej niż za ich pośrednictwem, jeśli zarządzanie tym społeczeństwem i wszelkie kontakty międzyludzkie muszą korzystać z tych środków błyskawicznej komunikacji, to dzieje się tak dlatego, że ta komunikacja jest jednokierunkowa. Koncentracja mediów oznacza, że w rękach administratorów istniejącego systemu skupiają się środki umożliwiające dalsze zarządzanie tym systemem, nie w naszych jak nam się zdaje.

    Debord i Crary uważają, że masowa komunikacja, technologia, obecnie social media przyczyniają się do zaniku wspólnotowości. Ludzie formatują swoje cyfrowe tożsamości do filtrów wyznaczanych przez system, seryjnie oglądają, konsumują telewizję, seriale, social media, poddają się i kontroli i przymusowej technice personalizacji, licząc na jakieś globalne połączenie, emocjonalną gratyfikację nie dostając w istocie w zamian nic prócz jeszcze większej alienacji. Crary zauważa, że nowe media przypominają piramidy finansowe. Obiecują wiele, wykorzystują ludzki zapał do zaistnienia, podczas gdy kreują kolejne nierówności gwarantując zyski tylko nielicznym, którym udało się wdrapać na szczyt piramidy wcześniej.

    praktyko- inercja

    Według Crary z tych interakcji narcystycznych tożsamości w sieci nie przychodzi nic prócz sartrowskiej le practico-inerte, czyli praktyko – inercji, a więc uleganiu pozorom ruchu, wrzwawy w mediach, a w rzeczywistości oznacza to osuwanie się w bierność. Cóż przypomnijmy sobie poziomy naszych chęci do działań po obejrzeniu odcinków serialu na Netflixie, po scrollowaniu zdjęć, filmów szczęśliwych influencerek z plaż Meksyku czy innych egzotycznych miejsc. Co nam się wówczas chce. Jaki przekaz przetwarzamy, kiedy nasz wypieszczony kontent nie zyskuje uwagi, za to widzimy milion interakcji pod zdjęciem kotleta. Ale obojętność i inercja są efektem strategii władzy. Wywiera się też na nas presję, abyśmy przeprojektowali się tak, aby funkcjonować zgodnie z logiką systemu i przebywać w fantazmatycznym cyfrowym odosobnieniu jako konsumenci i ofiary doskonałe.

    Crary oskarża nowe media za izolację społeczną, reprodukcję samotności, kompulsywny egoizm i niesprawiedliwość gospodarczą, za to, że ludzie nie czują innych celów niż indywidualne. Przyznaje, że nowych technik komunikacji można używać jedynie wtedy, kiedy zapośrednicza się coś gotowego z rzeczywistości, nie zaś do tworzenia iluzorycznych lepszych światów, w których nasze fotograficzne reprezentacje nie mają żadnego znaczenia i znikają po paru sekundach z pola widzenia.

    polemika z Nathanem Jurgensonem

    Ja, zawodowo związana z nowymi mediami, prywatnie też ich entuzjastka, przyznaję, że po lekturze „24/7” niejako zamarłam. Jednak jako osoba krytycznie patrząca na system społeczno – ekonomiczny w jakim funkcjonuję, nie mogłam tego głosu potraktować jako przesadne narzekanie. Kiedy przeczytałam parę miesięcy temu esej Nathana Jurgensona „Fotka. O fotografii w mediach społecznościowych” entuzjastycznie podpięłam się pod jego negację „dualizmu cyfrowego”, krytykę podziału życia ludzi na to realne i cyfrowe. Chciałam legitymizować własne kompulsywne działania w sieci, uzasadnić entuzjazm spowodowany podpięciem się z prywatnym życiem pod nieustanny stream wszystkiego, udział w nigdy niekończącym się spektaklu, pokazie swojego formatu. I wtem okazało się, że hmm, to może nie być jednak godne aż takiej afirmacji, za to wymaga wzmożonej czujności i ostrożności w dystrybucji tej prywatności.

    Wrócę jednak jeszcze do tez Jurgensona, aby rozważyć je ponownie w nowym kontekście.

    Jurgenson dowodzi np., że korzystanie z nowych technologii, robienie miliona zdjęć, publikowanie ich w sieci to dążenie do potwierdzenia bycia świadkiem rzeczywistości, wzmocnienia doznań, zapis siebie, narzędzie do wytwarzania własnej tożsamości cyfrowej. Uważa też, że to nie jest tylko technologia, ale dogłębna część nas samych. Crary natomiast dowodzi, że media społecznościowe to miejsce, w którym jednostka staje się zastosowaniem narzędzi kontroli, formatowanie się do globalnej nijakości, poddawanie się wywłaszczeniu ze swojego czasu, godzeniem się na stały monitoring biometryczny i natrętny nadzór. Poddanie się utowarowieniu.

    Ulotność zdjęć.

    Jurgenson oczywiście uznaję tę kwalifikację fotografii społecznościowej. Ale nie widzi w niej wady. Uważa bowiem, że fotografia obecnie jest narzędziem doświadczenia przyjmującym formę obrazu. Pisze, że szybka fotografia to „maleńki akt oporu wobec czasu”. Z tą tezą koresponduje choćby praca Weroniki Teplickiej, którą widziałam wczoraj na wernisażu, złożona z setek zdjęć jakie Teplicka robiła sobie co dzień od czasu wybuchu pandemii.

    Jurgenson piętnuje to, że ciągle ludzie muszą tłumaczyć się z tego jak praktykuje się te nowe technologie.
    Natomiast Crary uważa, że każda chwila bez telefonu to „egzystencjalna szansa’.

    Jurgenson przekonuje, aby nie fetyszyzować odłączenia, bo nowe media „rozszerzają rzeczywistość”, a Crary uważa, że media te zamiast rzekomej interaktywności, znajdowania podobieństwa do innych, dają tylko powtarzalność i bierność, uzależniają nie dając w zamian żadnej gratyfikacji.

    To co robić?

    Nie bez znaczenia będzie tu zapewne wiek obu twórców. Jurgenson nie ma chyba jeszcze 40 lat, Crary ma 71. Na pewno fakt, że dzieli ich pokolenie ma wpływ na to, jak absorbują i interpretują obecną rzeczywistość, jakie wyciągają wnioski z przeszłości. Nie bez znaczenia jest też, że mnie mój wiek plasuje między nimi. Fascynują mnie nowe możliwości, co nie oznacza, że nie widzę zagrożeń, jakie ze sobą niosą. Nie stać mnie na luksus wylogowania się. Nie z powodu trudności w zmianie nawyków. Ale rezygnując z używania technologii musiałabym mieć zasoby, aby móc funkcjonować bez tego co one mi dają, choćby w postaci zatrudnienia. Znam osoby, które na taki luksus stać. Wykonują prace niezależne aż tak bardzo od tego, jak funkcjonuje się w sieci. Ale są to osoby nieliczne i jest ich też coraz mniej. Ale to nie jest dobra wiadomość. Oczywiście nadal możemy kupować winyle i słuchać muzyki z gramofonu zamiast ze streamu spotify, czytać papierowe książki zamiast e booków, pisać ręcznie i słać wiadomości pocztą zamiast elektronicznego maila czy messengera. Możemy szukać  potrzebnych ludzi, zatrudnienia, pomocy pocztą pantoflową, zamiast przez wyszukiwarki i serwisy internetowe. Możemy też robić wszystko zgodnie z tym jak wyznaczył nam cyfrowy system kodując cyfrowo wszystkie nasze aktywności potrzebne do życia społecznego. Ale jeśli nie ma od tego ucieczki, to warto mieć świadomość w jakiej grze jesteśmy pionkiem. Może to być nie wystarczające, ale od czegoś trzeba zacząć.

     

  • Żyjesz czy symulujesz? – “O zdjęciach i mediach społecznościowych” Nathana Jurgensona

    Takie pytanie zadałam w ankiecie na stories na instagramie do zdjęcia z serialu “Emily w Paryżu” z akcją, jak bohaterka siedzi przy stoliku kawiarni w Saint Tropez i napierdala kontent na instagrama.

    Do tej ankiety jeszcze wrócę, bo chcę zacząć od pewnej oczywistości, ale umówmy się – to, co jest oczywiste dla jednych, wcale nie musi być oczywiste dla innych, stąd pozwolę sobie na to niezbyt odkrywcze stwierdzenie. Takie mianowicie, że jesteśmy w samym środku oka cyklonu, jakim jest narracja social mediowa. Jesteśmy świadkami agresywnego rozwoju nowych mediów, które z miesiąca na miesiąc coraz bardziej kolonizują każdy skrawek naszych żyć. Co chwila pojawia się jakieś nowe narzędzie komunikacji, nowy trend, który modny dziś, nazajutrz okazuje się oldschoolem. Nie wiem, czy rzeczywistość kiedykolwiek zmieniała się tak dynamicznie, kiedy tak trudno było ją uchwycić, pojąć i zrozumieć.
    Moje własne życie dzielę na parę istotnych etapów i zauważyłam, że prócz osobistych cezur dla wydarzeń z mojego private life, cezury etapów narzucają mi też technologie. Patrzę, jaki mają one wpływ na moje postrzeganie świata. W albumach fotograficznych z wywołanymi zdjęciami analogowymi czy cyfrowymi odnajduję jakieś moje „przedżycie”, widzę „przed-mnie” upozowaną na plażach, przy choinkach, w jakichś uroczystych momentach „do zapamiętania”, aż po rok 2012, kiedy z momentem upowszechnienia się smartfonów, gdy wszystko dostało turbo speeda – odnaleźć się jako człowiek obfotografowany, umasowiony i zapośredniczony w cyberprzestrzeń na setki możliwych sposobów, usadzony już nie w 5 albumach, tylko w chmurze o terrabitowej pojemności, ze strumieniem zdjęć, których przepływ opowiada moje życie.

    Obserwuję, jak odczuwam i percypuję moje życie w zależności od tego, jakiej technologii  (cyfrowej, analogowej, social mediowej) używam do jego relacjonowania. Przez rozwój technologii i nowych mediów świat zyskał ogromny potencjał dokumentacyjny. Ale to, co się dzieje obecnie wychodzi poza zakres dokumentowania rzeczywistości, poza jakieś muzealnictwo (składnie do albumów, archiwizowanie). Teraz fotografia jest nieustannym wyrazem prób poszukiwania własnej tożsamości, performancem na własny temat poddanemu zewnętrznej ocenie.

    ankieta

    Ale powody ku temu, aby w tym uczestniczyć mamy różne. Z mojej ankiety przeprowadzonej na stories klika dni temu wynika, że większość świadomie używa mediów społecznościowych dla inspiracji, wielu ze względów relacyjnych, podpada pod to zarówno bierne obserwowanie innych jak i gotowość do nawiązywania ciekawych znajomości z ludźmi, z którymi łączą nas podobne zainteresowania. Ale oprócz tych wyżej wymienionych oraz osób z podejściem biznesowym do SM monetyzującymi swoje skille lub popularność, wielu z nas postrzega social media jako toksyczne.

    send me an image

    Takie miałam poczucie, toksyczności tych fotograficznych aktów w mediach społecznościowych kiedy deptałam setki zdjęć zebranych na wystawie duńskiego artysty Erika Kesselsa w C/O Berlin pt. „Send me an image”. Deptaliśmy hałdy zdjęć kotków, piesków, dzieci, ślubów, narodzin, selfie i instanóżek, setki aktów, które były bliskie jakimś ludziom a śmietniskiem dla innych. I myślałam sobie, po co to wszystko, ta cala nadprodukcja nas? Żeby wylądować na cyberśmietnisku. Fotki jako hałdy śmieci, śmieciowych informacji, których termin przydatności mierzy się już w ułamkach sekund. Jakbyśmy szli na zatracenie w tej produkcji obrazów.

    Ale potem, kiedy zaczęłam o tym myśleć, bardziej niż na nadprodukcji i nadpodaży fotografii społecznościowej skupiłam się na tym, że ten rodzaj fotografii, to nie jest coś w dawnym choćby barthesowskim rozumieniu „dynamiki twórczej podmiotowości”. Dziś bowiem fotografia społecznościowa to nie tyle kreacja czy dokumentacja, ile sposób komunikowania siebie, wyraz tego, jak potrafimy patrzeć na świat, jak go odbieramy i interpretujemy za pomocą właśnie strumienia obrazów, nie słów. Więc nie tyle jest istotna tzw dobra fota, ładne zdjęcie jakich podobne zalegają w cyberchmurach- ile to – dlaczego akurat wybraliśmy taki obiekt, takie ujęcie, dlaczego właśnie to, a nie coś innego. Te wybory to komunikacja tego, jak patrzymy na świat, nie świadectwo naszych umiejętności fotograficznych, bo łatwość, z jaką dziś robi się zdjęcie, wyeliminowała to kryterium. Zdjęcia społecznościowe to po prostu historie. O nas samych. Co można sprowadzić do prostego stwierdzenia – pokaż mi swój instagram a powiem ci kim jesteś:)

    fetyszyzacja cyfrowego odłączenia

    Mimo powszechności tego doświadczenia, jakim jest robienie fotek na social media – bardzo popularna jest fetyszyzacja odłączenia cyfrowego – jak zauważa Nathan Jurgenson. W swojej  krótkiej, acz gęstej i bardzo analitycznej książce „Fotka. O zdjęciach i mediach społecznościowych” autor demaskuje ten społeczny zwyczaj dyscyplinowania ludzi, którzy robią zdjęcia na SM czy dużo z tych mediów korzystają. Znacie to – „odłóż ten telefon. żyj prawdziwym życiem”. Ale jak słusznie zauważa Jurgenson – kto decyduje jakie życie jest prawdziwe a jakie nie? Jakie gremium? Jeśli ktoś orzeka, że korzystanie z SM jest niezdrowe, to kto decyduje o tym co jest zdrowe? Jurgenson wskazuje na iluzoryczność zjawiska „bycia bliżej rzeczywistości”, kiedy jest się wylogowanym. Autor opisuje zjawisko, które wypieramy, a mianowicie, że chcąc nie chcąc jesteśmy w świecie cyfrowej rzeczywistości. Nawet nic nie robiąc, nie wrzucając zdjęć, nie postując – zajmujemy  wobec tej rzeczywistości jakieś stanowisko. Jesteśmy w strumieniu cyfrowym bez względu na to, jak z niego korzystamy.

    Jurgenson przytacza pewien eksperyment, jakiego podjął się przeciwnik mediów społecznościowych, stojący na stanowisku, że SM to nieprawdziwi my. Przez rok żył wylogowany. Ze wszystkiego. Po roku stwierdził, że cyfrowa abstynencja nie uczyniła go prawdziwszym niż był zazwyczaj.

    Jesteśmy konstruktem. Tożsamością wyrażaną na setki sposobów, nie sprowadzoną do prostego dualizmu bycia i nie bycia online, fotografowania i nie zapośredniczania rzeczywistości poprzez obrazy. Nie jesteśmy bardziej aktorami na scenie życia teraz niż byliśmy nimi kiedyś. Nie jesteśmy bardziej sobą kiedy jesteśmy wylogowani. Nawet jak nikt nie patrzy manipulujemy myślami o sobie, przygotowujemy się do wystąpień, pertraktujemy nieustannie z własnym wizerunkiem i tożsamością. Nasz umysł nie pozostaje w mitycznym uśpieniu ani na chwilę.

    Podoba mi się, że autor dokłada starań, aby odmitologizować to przekonanie o „prawdziwym życiu” istniejącym tylko poza światem cyfrowym. Już Bataille mówił, że „życie chwilą” to realizacja idei doskonałej bierności. Bierności, która jednakowoż jest przecież fikcją, jako że nasz umysł pracuje nieustannie i czy zapośrednicza chwile za pomocą zdjęć czy też manipuluje myślami odnośnie zjawisk tylko w obrębie naszego własnego umysłu – zaświadcza właśnie, że życie chwilą ma różne wymiary i żaden z nich nie jest lepszy czy gorszy. Wartościowanie jaki sposób bycia w świecie jest lepszy – jest opresją i manipulacją.

    Emily w Paryżu

    I w tym momencie wracam do ankiety, jaką wpuściłam na stories z kadrem z serialu „Emily w Paryżu”, kiedy bohaterka siedząc w miłych okolicznościach w Saint Tropez – zamiast wystawiać twarz do słońca i „żyć chwilą”, cokolwiek miałoby to znaczyć, wypuszcza w media informacje o miejscu, tagi, uwagi, spostrzeżenia. 65% z was odpowiedziało, że to nie prawdziwe życie a symulacja.

    Wracam więc do pytania postawionego wyżej – kto decyduje, że takie a nie inne korzystanie z chwili jest symulacją? Jakie są kryteria? Jak wykazałam wyżej na bazie wywodów Jurgensona takie kwalifikacje działań związanych ze streamowaniem informacji w nowych mediach, kwalifikacje sugerujące, że to żałosna imitacja życia a nie życie – to iluzje. Nasze iluzje na temat „prawdziwości” życia. Nie ma jednej prawdy przecież o niczym. Konstruowanie siebie poprzez performowanie zastanego świata to taki sam akt bycia prawdziwym jak i nie robienie tego.

    koniec prywatności?

    Kolejnym konstruktem odnośnie SM, który budzi kontrowersje jest „prywatność”. Wielką i słuszną batalię o „prawo do zapomnienia” toczy w swoim monumentalnym opracowaniu Shoshana Zuboff „Wiek kapitalizmu inwigilacji”. Wykazuje ona jak wielkie korporacje Google i imperium Zuckerberga czy Appla indeksując nasze zachowania w sieci, wyszukiwania, wrzucane obrazy, lokalizacje – zagarnęły bezprawnie to bezmiernie wielkie pole behawioralnych aktywności użytkowników, aby ich kontrolować i podsuwać im reklamy produktów, które powinni kupić i mieć. Wiemy, że nadwyżka behawioralna wykorzystywana jest nie tylko w marketingu korporacyjnego kapitalizmu, ale też dla manipulowania politycznymi celami, wyborami i rzeczywistością społeczną. Boimy się tego i chcemy mieć poczucie kontroli nad tym.

    Niestety istnieją słuszne obawy, że nie ma od tego ucieczki. Każdy podłączony do własnego smartfona systemu Android czy iOS nie zbiegnie już z tego systemu nigdy. Mark Zuckerberg marzy, że stworzy taki matematyczny algorytm, który precyzyjnie skonfiguruje ludzkie zachowania. Jurgenson zaś zadaje pytania, czy faktycznie Big Data i fakt, że wrzucane przez nas obrazy indeksują co lubimy – powie o nas wszystko i faktycznie będzie o nas wiedzieć wszystko tak, że potem jakieś matematyczne równanie określi za nas kim naprawdę jesteśmy? Otóż nie właśnie. Nasza prywatność, jak zauważa autor „Fotki”, rozgrywa się w ogromnej przestrzeni tego co dzieje się pomiędzy zrobieniem zdjęcia, wrzuceniem do do sieci, pomiędzy konstruktem i performancem dzieją się rzeczy, których nie widać. I to jest prywatność, do której dostępu nie mają followersi ani korporacyjne algorytmy. Te ostatnie bowiem nie umieją brać pod uwagę prostej sprawy, że ludzie są zmienni, niekonsekwentni, niejednoznaczni, niedookreśleni. Jesteśmy zbudowani z poglądów, które zmieniamy, emocji, których nie rozumiemy, klasowości, etniczności, seksualności i choćby Zuckerberg bardzo chciał ludzkość utowarowić – nie jesteśmy przekładalni na liczby.

    social media jako nośnik idiocenia

    Tym co odstręcza jednak od SM najbardziej jest chyba nawet nie ich agresywna ekspansja robiąca z nas towar. Według mnie największym zagrożeniem obecnie jest to, jak SM kształtują narrację o świecie. Narracja ta pikuje w kierunku coraz szybszego idiocenia społeczeństwa poprzez promowanie kultury celebryctwa (klasowości imho) i narcyzmu. Widać to dobrze na przykładzie filmu „Don’t look up”, kiedy ludzie zamiast przejąć się tym, że za parę miesięcy uderzy kometa rozwalająca planetę, robią z wynalazców przyczyny katastrofy memy i masowo współczują jakiejś celebrytce rozstania z partnerem. To pokazuje, że nie ma czegoś takiego jak „prawda”. Każdy pogląd jest przerobiony przez SM na papkę o konsystencji strawnej w zależności od bańki informacyjnej w jakiej wyląduje. Nie ma czegoś takiego, że „wiesz”, że dobrze napisałeś książkę albo zrobiłeś dobry film, czy dobrze zagrałeś w piłkę. Lewandowski mający faktyczne zasługi w kopaniu tejże piłki w tym roku nie dostał złotego pucharu dla najlepszego gracza. Dostał go Messi bez zasług za to z prawie 300 mln followersów na koncie, co czyni go atrakcyjniejszym produktem dla biznesu niż Lewandowskiego z 27 milionami.

    co robić?

    Chciałam na koniec wystąpić z jakąś światłą poradą – jak więc działać w obecnym świecie, jak pływać w tym morzu bez tlenu, podłączać się czy odłączać. I nie wiem niestety jaka jest rada i czy w ogóle taka istnieje. Jedyne co wydaje mi się sensowne to nieustanne weryfikowanie swoich poglądów i emocji. Na własnym przykładzie mogę powiedzieć, że to, co 15 lat temu wydawało mi się oczywiste i cool  – dziś widzę jako totalny cringe i obciach, zastanawiam się kim byłam, że tak wtedy myślałam o świecie i ludziach. To, czego sama sobie gratuluję, to tego, że byłam w stanie różne postawy weryfikować i że mi się to udaje. I to jest chyba jedyna droga. Dlatego esej Jurgensona polecam, bo on właśnie tak robi – weryfikuje popularne opinie na temat zdjęć, social mediów, dzięki czemu następuje ten epifaniczny moment, kiedy przysiadamy i mówimy sobie „aha, a więc to może być i tak”. Ja postrzegam ten moment jako rodzaj punktu zwrotnego, który może przynosić nam nieoczekiwane korzyści.

     

     

  • Selfie – feminizm, czyli jak być słabą, ale silną

    Samo słowo „selfie” ma na ogół negatywne konotacje. Że dziubki, że głupie, niepoważne, że dla znudzonych dziewuch z dużych miast i  narcystycznych blogerin. Instagram to samo. Baza selfie dla gimbazy, ludzi niepoważnych albo dla modelek albo dla pretendentek, ogólnie poważni ludzie to piszą artykuły na linkedinie i twittują komentarze o ustawach i protestach, a nie wrzucają ładne zdjęcia z kawą. Tak więc takie tam głupotki. Tymczasem okazuje się, że w tym całym zamieszaniu wyodrębniło się zjawisko „selfie – feminizmu” i zrobiło się ciekawie.

    W skrócie polega to na tym, że prócz naśladowczyń it girl w stylu Kendall Jenner jest grupa dziewczyn, kobiet, które chcą przejąć kontrolę nad swoim wizerunkiem przestając ulegać presji szeroko pojętej pop kultury promującej w nowych mediach tylko dziubki, ładne pośladki i cycki, wszystko przefiltrowane w klimacie hygge z lirycznie ułożonymi wełnianymi kocykami, kubkami ciepłego kakao i nowym kryminałem w tle, albo z kotem. Wśród tego zalewu klonów i do bólu powielanych wzorców „ładności” funkcjonują kobiety, które chcą, aby spojrzeć na nie inaczej.

    Z tego imperatywu powstał pomysł wystawy, która ma tytuł z internetowego mema „ Na pozór silna dziewczyna, a w środku ledwo się trzyma”. Kuratorką jej jest Zofia Krawiec, miejscem akcji jest  Lokal_30 w pięknej przedwojennej kamienicy na Wilczej 29a w Warszawie. W paru pomieszczeniach lokalu zgromadzone są zdjęcia, nagrania video kilku instagramerek i artystek. Ktoś zapyta – po co oglądać zdjęcia z instagrama na wystawie, kiedy można w telefonie w aplikacji to przeklikać. Otóż nie jest to takie proste. Po pierwsze nie jest to mainstream, który podpowie nam instagramowa wyszukiwarka, po drugie pogrupowane według wybranych nazwisk artystek ich wizualizacje samych siebie są umocowane w specjalnych kontekstach. Mamy tam do czynienia z kilkoma rekwizytami kojarzącymi się silnie z tzw kobiecością – a więc rozgrzebane łóżko, kiczowata toaletka, różowe kotary, welony, wanna z różową wodą. W każdym tym elemencie umocowane są wizje tych kobiet i dziewczyn i generują w głowach obserwatorów, widzów wiele pytań, m.in.:

    • czy pokazywać się bez makeupu na instagramie?
    • czy mówić o swoich problemach ekonomicznych?
    • czy gloryfikować swój wygląd odbiegający od o kanonicznego z wybiegu Victoria’s Secret?
    • czy mówić o zmaganiu się z depresją i pokazywać to??
    • czy nie wstydzić się przekazywać wizji różnych form społecznych nakazów i odrzuceń z jakichś powodów?

    Nie będę udawać osoby ze złota, którą co dzień funkcjonuje w blasku ducha świętego i najwyższego morale. Nie dość, że oceniam innych po wyglądzie, to łapię się na zastanawianiu, czy osoby o powiedzmy – trudnej – urodzie, żeby nie powiedzieć brzydkie, mogą mówić tak, żeby zostały usłyszane. Czy nie jest tak, że chętniej posłuchamy co mówią ludzie ładni? Przecież widzowie serialu „Girls” nierzadko zmagają się z tym, że Lena Dunham – jego pomysłodawczyni – swoje ładne koleżanki obstawiła na drugim planie, a na pierwszym eksponowała własną niedoskonałą sylwetkę. I w niejednej głowie rodziło się pytanie – ale nie może sobie mankamentów zakryć albo lepiej dobrać sukienki, żeby nie było widać boczków? W mojej głowie takie pytania były – zaznaczone już kiedyś w tekście m.in. o fenomenie Leny Dunham.

    I teraz cała zabawa polega na tym, że ja nie chciałabym tak myśleć, tymi kategoriami ani o sobie, ani o innych. Według mnie głos tych instagramerek jest kamykiem do ogródka, jest jakąś zajawką, która pozwala pomyśleć o tym, że może by tak przesterować swoje zwyczaje myśleniowe. Zmiana tych nawyków może zacząć się też od coraz częściej odwiedzanego i używanego medium czyli instagrama. Bo dlaczego w sumie nie.

    Może wkrótce przestanie być ważne, czy jestem odmalowana do zdjęcia jak kamienica na powitanie cesarza albo wystrojona jak na wesele kuzynki w Radomiu, może przestanie być ważne czy oddaję się maratonom, fitnesom i czy mam nową kolekcję Zary w szafie, może przestanie być konieczne być wszędzie i robić wszystko? Może stanie się ważne coś innego, jakiś rodzaj prawdy o nas samych, naszych ciałach, duszach, domach i życiu.

    Nie jestem jednak na tyle niepoprawna, żeby sądzić, że poleci to szerokim echem i nagle panowie przestaną gustować w ładnych zdjęciach ładnych pań i ich atutów. Ostatnio rozmawiałam o tym z kolegą na domówce i on, pro elo ziomek dla kobiet i bardzo przez nie lubiany, wcale nie był chętny na oglądanie odbiegających od przyjętych kanonów ładności performenców w wydaniu kobiet protestujących przeciwko opresyjnemu traktowaniu ich ciał jako narzędzi do pokazywania panom, że mają ładne pupy i biusty.

    Sama też mam z tym problem. Łatwo jest pokazać rower, budynek czy kota, ale trudno samą siebie. Z 30 zdjęć jakie sobie zrobię jestem w stanie zaaprobować jedno, a i tak poddaję je retuszowi filtrów uznając, że piegi, plamy czy spuchnięte rano oczy nie są dobrym kontentem na to medium. Jakiś czas temu ktoś zrobił mi zdjęcie moich pleców, żeby zobaczyć, jak bardzo mam krzywy kręgosłup. Wyszło z tego zdjęcie, które uwielbiam. Oświetlona miękkim wrześniowym światłem skóra i te krzywe klocki moich kręgów. Z lubością sobie je zoomuję i oglądam drobne plamki, przebawienia, piegi, pajączki i pory na skórze i w jakiś dziwny sposób wzrusza mnie to, że to moje pory, moje plamki i moja skóra. Jednak nie wrzuciłam tego zdjęcia na instagrama. Gołe nogi, cycki na wierzchu, goły brzuch, proszę bardzo, ale plecy to nie jednak, jakoś za intymnie, chociaż przecież są takie dość neutralne, ale uznałam, że poprzez ich nagość są zbyt bezbronne, żeby inni oglądali. Czy słusznie? Nie wiem tego.

    Ale zazdroszczę tym dziewczynom z wystawy, że one takich dylematów nie mają. Pokazują siebie w różnych sytuacjach, w brokacie, w rozmazanych makijażu, w dziwnych anturażach, po wstaniu z łóżka, z wystającym brzuchem, grubym udem itd. Ładnie przeciwstawiają się dyktatowi „żeby było ładnie”, Zofia Krawiec, tak się składa bardzo ładna dziewczyna, w swoich kreacjach pokazuje mocno ironiczny stosunek do tych instagramowych konwencji. Trudno nie zauważyć, że ma atuty odpowiednie na wymogi tych czasów i mediów – młoda ładna, zgrabna, ale próbuje pokazać się tak, żeby to nie było takie jednoznaczne i najważniejsze, śmieje się z tego, ironizuje na pewno mocno. Pozostałe dziewczyny, kobiety, czyli Coco Kate, Alicja Gąsiewska, Nola Karamazow, Agata Zbylut, Iwona Demko, Karolina Suboczewska, Zuzanna Janin pokazały siebie tak, żeby namieszać w głowach. Jedno ciało a tyle tam przywołanych konotacji, skojarzeń, apeli, jakby ciało kobiet było teatrem niezliczonych społecznych, kulturowych wojen. A one się z tym zmagają, każda na swój sposób i mnie się podoba, że o tym mówią, że o tym się mówi i że to dzieje się nie tylko w hermetycznych artystowskich kręgach, ale w medium dostępnym dla wszystkich i, jak się okazuje, niesłusznie infantylizowanym.

    Ten kierunek zmian w patrzeniu, w myśleniu, w moim też własnym, podoba mi się. Chcę tym tropem.

    Wystawa Na pozór silna dziewczyna a wśrodku ledwo się trzyma Coco Kate, fot. moja

    Wystawa Na pozór silna dziewczyna a wśrodku ledwo się trzyma Coco Kate, fot. moja

    Wystawa Na pozór silna dziewczyna a wśrodku ledwo się trzyma Agata Zbylut, fot. moja

    Wystawa Na pozór silna dziewczyna a wśrodku ledwo się trzyma Agata Zbylut, fot. moja

    Wystawa Na pozór silna dziewczyna a wśrodku ledwo się trzyma selfie

    Wystawa Na pozór silna dziewczyna a wśrodku ledwo się trzyma selfie

    Wystawa Na pozór silna dziewczyna a wśrodku ledwo się trzyma selfie

    Wystawa Na pozór silna dziewczyna a wśrodku ledwo się trzyma fot. moja

     

    Wystawa Na pozór silna dziewczyna a wśrodku ledwo się trzyma Iwona Demko fot. moja

    Wystawa Na pozór silna dziewczyna a wśrodku ledwo się trzyma Iwona Demko fot. moja

  • Kanapka socjalna, czyli po co nam social media

    Po co ci soszale?

    Parę dni temu mój przyjaciel zadał mi właśnie takie pytanie. Po co mi konta w social media?

    Tak to jest, nam wydaje się coś oczywiste, dla innych jest dziwne i nagle nad oczywistością następuje cała masa refleksji i właśnie bardzo fajnie.

    Zresztą nie tylko mój skąd inąd młodszy i zanurzony w rzeczywistości internetowej przyjaciel zadaje takie pytanie. Znam też VIP-ów zaznajomionych z online’owymi biznesami wykładających kawę na ławę, że ale po co nam Facebook i inne jakieś tam kanały. Social media nie generują przecież istotnych i krociowych zysków (uhm, może u nas w Polsce;]) dla firm. Mogą lekko podrasować wizerunek czy wesprzeć Biura Obsługi Klienta stając się pierwszym kręgiem piekieł Departamentu Wylewania Żalów i Hejtów Wszelakich. No to ewentualnie. Ale generalnie są i biznesowo i życiowo zbędne i niekonieczne.

    Nie jest to tekst mający na celu zaistnienie na łamach Nowego Marketingu czy Socialpressa, dlatego nie będę rozwodzić się nad tym, że duże budżety, relokacja środków z tradycyjnych nośników reklam jak telewizja, outdoory, prasa czy ulotki są w stanie niezwykle spektakularnie wzmocnić sprzedaż czegokolwiek za pomocą kilku nietrudnych sztuczek znanych osobom zajmującym się tworzeniem stron www i ludziom obsługującym reklamowe panele największej dziś platformy marketingowej tak naprawdę, czyli facebooka. Jeśli umiejętnie skoreluje się kampanie na różnych kanałach socialowych można skutecznie sprzedać dziś wszystko, i pokazać światu, zaistnieć też. To jest temat szalenie istotny, ale nie o tym dziś chciałam. Na innej części dyskursu o zasadności sosziali niż biznesowe chciałam się dziś – jak to modnie się nazywa – sfokusować;]

    A więc, co mówią na ogół kontestatorzy social mediów:

    • ja tam wolę żyć niż postować o tym na Facebooku (cokolwiek zresztą znaczy to „żyć”)
    • ja wolę przeżywać (znowu to słowo wytrych) niż robić ciągle zdjęcia, nakładać na nie filtry, potem godzinę wpisywać hasztagi, a tymczasem coś mi przecież umyka, taaak??
    • trzeba się zwrócić ku REALNEMU życiu (jaka jest definicja realności?) a nie wirtualnemu, zamkniętemu w smartfonie hasztag iphoneonly, bo traci się kontakt z otoczeniem i z ludźmi, którzy są obok (czyżby? a może już wcześniej był stracony?)
    • a jak tak filtrujesz te zdjęcia, to przecież zakłamujesz swoją rzeczywistość, wcale rano nie wyglądasz jak spowita we mgłę, tylko masz kaca i wory pod oczami kretynko

    Zresztą faktycznie, jak tak sobie idziemy z przyjacielem moim i tłumaczę mu, na czym polega zajebizm posiadania snapchata posiłkując się argumentem: „ale wiesz, możesz np. zobaczyć jak idę” – to brzmi to trochę absurdalnie, ale nie jest to case tak do końca tylko podpadający pod kategorię „z dupy”.

    Zdecydowanie skłaniam się ku opinii mojej znajomej – osoby niezwykle obeznanej w świecie nowych mediów, marketingu digitalowego i socialowego, która twierdzi, że

    ten, kto nie korzysta z sociali – coś traci.

    Zanim rozwinę tę myśl, to słowo dygresji i wyjaśnienia zarazem.

    Rozumiem i poważam, kiedy ktoś nie czuje potrzeby dzielenia się swoim światem i myślami z innymi znajomymi, obcymi za pomocą obrazów i fancy postów. Totalnie ogarniam to, że tego rodzaju komunikacja nie jest oczywistym narzędziem w oswajaniu świata. Mimo że są to narzędzia dostępne powszechnie, to nie każdy musi umieć i lubić się tymi narzędziami posługiwać. Nie dyskutuję z tym, tak jak bez sensu byłaby dyskusja o tym, że ładne są tylko włosy długie a nie krótkie.

    Ale bezdennie drażni mnie to, kiedy ktoś nie czujący potrzeby na coś poszerza tę skłonność na całą rzeczywistość i kreuje własne widzenie jako coś co winno być powszechnie obowiązującym zwyczajem. Otóż takiemu „bucyzmowi” mówię stanowcze NIE, bo NIE 🙂

    Wracając do głównego tematu zaś

    Po co nam soszale?

    Na początek oczywistości: konektują nas z ludźmi, znajomymi z zamierzchłych czasów i tych z wczoraj, z nieznajomymi też i nie mam tu na myśli Tindera, z wydarzeniami, które mogą nas zainteresować, w końcu wall to taka spersonalizowana prasówka, podaje tylko wyselekcjonowane informacje, dla jednych o prezydencie Dudzie, dla innych o kotach do adopcji, no i tak dalej. Oczywistości, oczywistości.

    Ale! tak mi się przypomniało. Znam ludzi, którzy mówią, że Facebook jest nudny (!) i nic TAM się nie dzieje. Tacy ludzie na ogół nie widzą, że sami po prostu są nudni, niczym się nie interesują prócz samym sobą, ale w tym złym kontekście, w związku z czym nie szukają, nie trafiają na ciekawe fan strony, wydarzenia itp. bo jak mają wpadać skoro nic ich nie ciekawi. Zatem, kiedy wpadają na Facebooka widzą w nim swoje własne oblicze, czyli nudę.

    Facebook to też po prawdzie temat na inne story. Zmiana algorytmów, które wyrzuciły treści niegdyś przez nas lubiane na rzecz tych, za które bogate korporacje płacą dużo pieniędzy, żebyśmy je zobaczyli, zmiana sposobu funkcjonowania tej platformy społecznej w całym obszarze social mediów – o tym może kiedy indziej.

    I teraz kwestie mniej oczywiste.

    Wrzucam na snapa, instagrama zdjęcia, video, że oto – idę, doszłam, siedzę, jem, zjadłam, leżę, na prawym boku, a tu na lewym. Pytanie przyjaciela – a kogo to obchodzi – wydaje się zasadne.

    Można to podpiąć pod kwestię, że usiłuję nadać ważności mojemu w gruncie rzeczy nudnemu życiu, bo gdyby było jedną niekończącą się przygodą w górach w warunkach atmosferycznych ciężkich, to nie miałabym potrzeby tego uwieczniać na instagramie (akurat!)

    W moim mniemaniu zaś wiąże się to ze zjawiskiem UWAŻNOŚCI.

    Nie każdy ma talent jak Knausgard i może napisać 6 tomową epopeję o detalach swojego życia jak kolor sznurówek zimowych butów, jakie miał na kinderballu w 92 roku czy o eseju o butelce, torebce foliowej, krześle ogrodowym czy jabłku. Mając deficyt talentu narratorskiego, ale za to dysponując nowym smartfonem z czynnym AppStorem może sobie i innym taki fragment rzeczywistości pokazać nie tylko „takim jakim on jest”, ale tak, jak on sam to widzi. A sposobów na to setki. Filtrów, ramek, znaczków, cięć, blurowań. Nie trzeba być mistrzem photoshopa i znamienitym fotografem z aparatem fotograficznym o wartości samochodu. Wystarczy telefon, soszale i można dzielić się z innymi faktem, że widzi się trawę, albo butelkę, albo śliwki na bazarku. I nagle, patrząc przez pryzmat swojego telefonu, można dostrzec, że to co nas otacza jest dość warte uwagi, ciekawe a może nawet i coś warte, choć pozornie wartości materialnej może nie mieć żadnej.

    Może w ten sposób nadaje się pozornym błahostkom i oczywistościom z otoczenia jakiś meta – sens.

    Moim zdaniem to niepozorne dość zjawisko może mieć zbawienne i długofalowe skutki. W czasach, kiedy dobrze oznacza więcej i więcej, można skupić się na tym co już jest. Koło mnie, obok mnie, za mną, przy mnie. Może to zmierzać ku szerzej zakrojonej akcji – zauważania tego, co się ma a nie wiecznego pragnienia tego, czego się akurat nie posiada.

    Uważam, że obmyśliłam to sprytnie.

    Na koniec taka dywagacja.

    Nie lubię w socialach takiego trendu fotografowania zabytków czy rzeczy uchodzących za piękne (noo za wyjątkiem może zachodów słońca i kotów 🙂 ). Piękno jest trudne do opowiedzenia. Tylko nadawanie rzeczom niepozornym ważności i uczynienie ich wartymi uwagi ma moim zdaniem sens. Dlatego nudzą mnie widoki pięknych budowli, pięknych kobiet i stylizacje porannych kaw. Lubię za to oglądać coś, na co nie zwróciłabym uwagi a czyjaś perspektywa widzenia ściąga moją uwagę ku czemuś co jest obok a dla mnie było dotąd niewidzialne. Patrzę na takie zjawiska i następuje efekt WOW.

    Żeby nie być gołosłowną, to prócz mojego super ekstra profilu na instagramie, chciałabym polecić dwa inne, które ostatnio zrobiły na mnie silne wrażenie i oglądam je z niekłamaną lubością:

    1. to jest profil szybki_wiesiek, który nazywa siebie Januszem fotografii, ale chyba trochę przewrotnie. Robi zdjęcia, widoczki Warszawy, ale nie tej pięknej niby, chociaż Pałac Kultury zawsze spoko jako obiekt o milionach twarzy. Pan uwiecznia bloczki, blokowiska, dziwne zjawiska architektoniczne Warszawy a źródło tego w tym mieście wydaje się niewyczerpane. Okrasza to zawsze dowcipnym komentarzem i patrząc na jego zdjęcia śmiać mi się chce a zaraz potem płakać, ale dzięki tym zdjęciom jeszcze bardziej lubię miasto, w którym żyję. I o to chodzi, prawda?
      kilka przykładów z jego profilu
    2. drugi profil należy do graficzki z Polski, ale de facto obywatelki świata  –Alicji Białej. Swój ewidentny talent promuje oczywiście za pomocą kanałów social mediowych i moje wielkie zainteresowanie wzbudzają tyleż same jej prace jak i sama ich autorka, to jak rozgrywa samą siebie. Jak podnosi kieliszek czerwonego wina do ust albo przeczesuje grzywkę ogrywa tak, jakby to samo w  sobie było aktem sztuki. I ma rację. Poprzez sposób, w jaki pokazuje fragmenty swojej prywatności, zwykłe czynności mogą okazać się sztuką:) To takie krzepiące, że mieszanie jedzenia w garnku nie musi być nudną, pospolitą męką:)
      przykłady z jej profilu

    Prawda, nie każdy też będzie potrafił tak jak oni. Ale myślę, że można znaleźć sposób na swoje sposoby wyrazu. Na szczęście soszale to nie literatura. Nie są tak hermetyczne. I dla wybrańców. Są totalnie demokratyczne i dzięki nim wszystko wokół nas może nabrać nowych znaczeń.

    Amen

     

  • Wpis trochę o niczym, czyli ktoś woli coś a inny nie woli

    Ostatnimi czasy sprawa jest taka, że albo albo:

    albo mam blokadę twórczą i jak pisała Clarissa Pinkola Estes -„mam zabagniony umysł” głupotami typu lęk przed Bożym Narodzeniem, którego nienawidzę

    albo nie mam nic do powiedzenia.

    Ale kiedyś wpadłam na bloga zacnego scenarzysty Piotra Wereśniaka, który radził młodym adeptom scenopisarstwa, że trzeba pisać, nawet jak nie ma się nic do powiedzenia. Bo tylko to odblokowuje a poza tym COŚ do powiedzenia miewa się bardzo rzadko, no co się będziemy oszukiwać. Ten również Piotr Wereśniak spędził na pewno wiele znojnych godzin pisząc scenariusz do jednego z bardziej żenujących obrazów, jakie widziałam ostatnio, tj. mam na myśli „Wkręceni 2”, co daje filmowi mocną pozycję 3 po Ciachu i Kac Wawa. A na pewno, kiedy skończył pracę nad tym dziełem był z siebie całkiem zadowolony, choć wyszła chała. (Boże! był nawet jego reżyserem!!!)

    No to pomyślałam sobie, że to w jakiś sposób legitymizuje moje pisanie o niczym, w sensie niczym istotnym, chociaż w sumie kto wie, może znajdzie się osoba, która znajdzie tu cytat do wypisania jako aforyzm na ścianę.

    Po tym przydługim wstępie zdradzę wreszcie, że tematem będą sociale, w sensie social media, ale nie tak jak w Nowym Marketingu, Marketingu przy kawie, czy nawet Socialpressie, gdzie będę streszczać korporacyjną prezentację o tym, ilu użytkowników w Polsce ma konto na instagramie, ilu na Facebooku a ilu na Twitterze. i po ile reklama na fejsie.

    Nie.

    Ja bym tu chciała całkiem prywatnie tak sobie (!!!) o tym opowiedzieć.

    Ostatnio, tak jak wysłuchałam od znajomych, podczytałam w internetach, poobserwowałam, panują takie przekonania o socialach, że tam (na Facebooku, instagramie, Snapchacie, inne się nie liczą) są tylko:

    • zdjęcia jedzenia egzaltowanych pańć i kaw z serduszkiem
    • zdjęcia dzieci egzaltowanych rodziców (zauważcie, że nie piszę matek! nowoczesność zapukała do bram i mojej świadomości; zresztą znam też egzaltowanych tatusiów, irytujące!)
    • zdjęcia znajomych chwalących się, że wyjechali za granicę
    • zdjęcia znajomych chwalących się, że mają piątek albo weekend
    • zdjęcia znajomych sugerujące, że mają lepiej niż my
    • zdjęcia kotów (chociaż tych powiedzmy sobie szczerze – nigdy za wiele).

    Są też takie nowe trendy, że Prawdziwy Facet albo Niezależna Kobieta nie ma konta na Facebooku, albo je usunął/-a, bo:

    • preferuje rozmowę telefoniczną z przyjacielem,
    • spotkanie face to face,
    • anons z wizytą za pomocą bezpośredniego pukania do drzwi, kiedy przyjdzie ochota na odwiedziny, dajmy na to o 9 rano w sobotę, bo czemu nie,
    • bo tam w tych socialach same nudy są, te jedzenia, koty dzieci, skroluję i nic, nic, nuda (hej, a może masz nudnych znajomych, bo jesteś nudny?:) ),
    • bo nie będzie się poddawać totalnej inwigilacji,
    • remarketingowi
    • presji, żeby sprawdzić co u kogoś tam, a już nie daj boże –
    • nie okaże się takąś osobą słabą, której samoocena jest uzależniona od ilości głupich lajków pod zdjęciem

      no helo.

    Co mogę powiedzieć na to. że bywa. Nic odkrywczego. Najwidoczniej jestem zakompleksioną osobą z niską samooceną, nie znoszę rozmów telefonicznych i uważam, że znajomych mam dość interesujących, może oni też mają niską samoocenę. Taki globalny trend.

    Myślę, że korzenie mojej słabej, bo niskiej samooceny sięgały czasów głębokiej podstawówki, kiedy prenumerowałam Płomyk, takie pismo dla – uwaga – młodzieży i tam, na ostatniej stronie były kolumny z imionami, nazwiskami ludzi, ich wiekiem, zainteresowaniami. Ci ludzie słali sobie kartki do redakcji z takimi danymi a redakcja te dane umieszczała i drukowała:) Super czasy. To był moim zdaniem pierwszy Facebook, taki analogowy:) bo z tymi ludźmi można było nawiązać kontakt! Po to oni te kartki tam wysłali w końcu! Kto tam słyszał o ochronie danych osobowych. Ważne, że było się w gazecie, co nie.

    Więc razu pewnego i ja wysłałam do Płomyka swój adres, wiek i zainteresowania i któregoś dnia i kilka następnych moja skrzynka pękała w szwach. Jezu. Ja nie pamiętam, ja nie umiem z niczym porównać tej euforii, kiedy wyciągałam te kartki i listy od ludzi, których kompletnie nie znałam i których miałam poznać. Z niektórymi uprawiałam sztukę epistolarną długi czas, pracowicie zapełniałam kartki drobnym maczkiem, lizałam klej na kopertach i znaczkach i po drodze do szkoły wrzucałam do skrzynki a potem z drżeniem czekałam na odpowiedź. Do dziś pamiętam imię jednej laski i skąd była, że lubiła muzykę rockową i festiwal w Brodnicy:)

    Tak że to, że Facebook czy tam inne są jaką globalną fantasmagorią mającą odrzeć nas z intymności i czasu to bzdura. Ludzie zawsze czuli potrzebę wychodzenia poza własne środowisko, nawiązywania więzi, znajomości z ludźmi spoza ich kręgów, utrzymywania tych więzi czy kontaktów, tylko sposoby dziś ku temu coraz precyzyjniejsze. I tyle. Cała tajemnica.

    I tak jak zawsze, ktoś miał potrzebę wysyłania listów do prawie obcych osób, a ktoś takiej potrzeby nie miał. I teraz jest tak samo. Tylko narzędzia wglądu w cudzą rzeczywistość są większe. Mnie to akurat i bawi i cieszy niezmiernie.

    Pozostaje oczywiście kwestia, jak tego używać, tych możliwości, jak nimi sterować, żeby to jakoś wyszło nam na korzyść. Czy  hojnie dzielić się sobą w socialach czy też nie wcale, za to chętnie i gorliwie podglądać.

    Myślę, że sprawa jest prosta.

    Jako że co wpadnie w sieć, nigdy z niej poniekąd nie umyka, warto wrzucając cokolwiek do tych kanałów zastanowić się co, oglądając nasze posty czy zdjęcia, powiedziałby o nas ktoś dla nas ważny – potencjalny pracodawca, obecny pracodawca, kandydat na bliską osobę, nasze dziecko. Jaki obraz nas samych buduje to, co dodajemy na FB czy instagram. Czy, kiedy spojrzymy na własny profil z boku, to on nas zadowala i jest z nami spójny.

    Bo poza tą dość istotną i wizerunkową kwestią, to reszta pozostaje niezmienna.

    Niezależnie jak barwnie, jak bardzo zagranicznie, filozoficznie i po angielsku, jakimi filtrami i jak bardzo VSCO i oryginalnie opowiesz o swoim życiu – i tak wszyscy Twoi znajomi mają to w dupie:)

    I tym optymistycznym akcentem chciałabym zakończyć mój mini wykład o socialu:)

  • zjedz kanapkę