• 3 sposoby na wyzerowanie się, czyli jak wymknąć się światu.

    To nie chodzi nawet o to, że ciągle wsiada się w ten sam tramwaj do tej samej pracy, wysiada na tym samym przystanku, i kontemplując brudne osiedlowe bloki obok myśli się, że tak będzie zawsze i że jest się udupionym na maksa. Bo to nie ma żadnego znaczenia, czy co dzień na tym samym przystanku, czy co tydzień w innej podróży donikąd czy też w kieracie powtarzalnej rutyny domowych obowiązków przy rodzinie, w biedzie czy w dostatku, w mądrości czy głupocie. To nie ma po prostu znaczenia, bo przychodzi taki dzień, kiedy człowiek czuje się skazany na życie, umierać zamiaru nie ma, ale kombinuje, czy jest sposób na to, żeby wymknąć się światu. Temu, który zna. Żyć sobie, korzystać, ale zawiesić się w próżni, od nikogo, niczego nie zależeć i tak sobie dyndać. Po prostu być.  Nie być w żadnej społecznej roli, nie być niczyim mężem, żoną, dzieckiem, kuzynem, podwładnym czy szefem. Znależć sposób na wyzerowanie się i “być tylko sobą”.

    W te wakacje uznałam, że jest to kusząca wizja i przypuszczam, że część z was też może tak uznać. A że znalazłam sposoby na to jak stać się człowiekiem wyzerowanym – to postanowiłam się tym odkryciem podzielić.

    Uważam, że nie wszyscy musimy zawierać małżeństwa, rodzić dzieci, zakładać spółki z o.o, zabiegać o awans, biegać w maratonach, zdrowo się odżywiać, starać się być lepszym i mieć super zdjęcia na instagramie. Myślę, że ponieważ ogólnie mamy mało czasu, to warto poszperać i doszukać się, jak zrobić, żeby nie musieć być kimś, kim nie chcemy wcale być.

    Takich sposobów znalazłam trzy.

    3 sposoby na wyzerowanie się:

    1. emigracja na Spitsbergen

    No tak. Ciepłe kraje są przereklamowane. Za bardzo tam się ciągle chce czegoś, wina, wody, cienia, towarzystwa, za dużo jest endorfin i za dużo sposobności na to, żeby się w coś wikłać. Aby wrócić do korzeni, przypomnieć sobie, że ludzie nie są stworzeni tylko do tego, żeby dziennie pisać setki bezsensownych maili o niczym, że nie są tylko od tego, aby pozycjonować się w systemie, trzeba oddalić się w miejsce, gdzie naprawdę trzeba sobie przypomnieć, jak się walczy o przetrwanie. Wtedy prostym czynnościom, jedzeniu, piciu, wydalaniu, spaniu, siedzeniu, patrzeniu, zmywaniu, ocieplaniu się, zdobywaniu jedzenia, ochronie przed złem itd – zostaje przywrócona należna im ranga. Nie są to juz czynności, które robi się mimochodem i na autopilocie. Zaczynają grać rolę główną i okazuje się, że jest bardzo fajnie.

    Zalety takiego życia opisała Ilona Wiśniewska w swoim reportażu z tych rejonów pt. „Białe”.

    Wzięła na warsztat historie ludzi, którzy się z różnych przyczyn w tym rejonie znaleźli i zadomowili, napisała też trochę o własnych doświadczeniach szczęściara i wyszło, że ci wszyscy opisani mieszkańcy to nie tylko pasjonaci polowań na niedźwiedzie polarne czy badacze pogody i lodowców, ale przeważnie w jakimś sensie uciekinierzy od swoich żyć. Ludzie odnajdujący się w byciu dozorcami opustoszałych hoteli, pilotów turystów ze statków wycieczkowych, hodowców psów polarnych do zaprzęgów, kucharek nie mających dla kogo gotować. Prawdę mówiąc stanowisk tego typu już tam nie za wiele a żyć z czegoś trzeba, ale jak by tak wykazać się determinacją to można zadekować się w jakiejś dawnej górniczej osadzie widmie w rejonie fiordów na Spitsbergenie w miłym drewnianym domku zwanym tam hyttą i uprawiać sobie własny ‘kus’ czyli modne duńskie ‘hygge’, szwedzkie ‘lagom’, niemieckie ‘gemutlichkeit’ czy polskie ‘jakoś to będzie’. Wystarczy gruby sweter, dużo alkoholu, dobre towarzystwo, ale nie jest to warunek niezbędny, i noc polarna. Serio.

    Nam mało światła kojarzy się źle, po przetrwaniu bożonarodzeniowego zła wierzymy mocno, że na nowy rok przybywa dnia jak na barani skok i w marcu z trudem dowierzamy, że jeszcze chce nam się wstawać z łóżka, że przejawiamy coś na kształt jakiejś larwalnej formy życia.

    Wiśniewska pisze, że na Spitsbergenie jest inaczej. Bo tam po miesiącach bezlitośnie non stop świecącego słońca na noc polarną się wyczekuje.  Czytamy więc co następuje:

    „Im ciemniej, tym bardziej ciało zaczyna robić się ospałe, wolne, nieswoje. Nie chce się jeść, spać, mówić. Na swój sposób robi się wszystko jedno. (…) Ciemno jest na swój sposób wygodne.”

    Brzmi zachęcająco. Ale wie to chyba każdy, kto lubi spać i uważa, że najlepsze historie przytrafiają mu się wtedy, kiedy śni, kiedy przechodzi płynnie w stan od czuwania nie wiadomo nad czym i po co w stan niebytu, ale jednak intensywnego życia, no powiedzmy – wewnętrznego.

    Wiśniewska opisuje szczegółowo co dzieje się z człowiekiem podczas nocy polarnej. To są stany idealnie zerujące każdego. Człowiek sprowadza się do stanu najczystszego, do pierwotności i do przetrwania w stanie hibernacji. Siedzieć i miesiącami gapić się w ogień. Super sprawa.

    Ale niestety. Po nocy przychodzi dzień a po burzy spokój, jak pouczała Budka Suflera. Światło jest po nocy polarnej sporym zaskoczeniem, niemiłą wręcz niespodzianką, nagle świat robi się za duży. Światło wymusza już na ludziach jakieś ruchy, następują konieczności i trzeba robić plany. Wtedy to spokojnie można już chyba udać się gdzie indziej i szukać innych sposobów na zerowanie, chyba, że się zasmakuje w prostym życiu, w którym o nic nie chodzi. A jest to moim zdaniem wizja wielce też pociągająca.

    Książkę polecam tak czy inaczej.

    2. odmówienie udziału

    Sposób ten jest technicznie bardzo prosty. Trzeba któregoś dnia wrócić skądś tam, skąd się zazwyczaj wraca, położyć się i więcej nie robić tego co zazwyczaj się robiło, nie spotykać z tymi, z którymi zazwyczaj się spotykało, nie mówić tego, co się zazwyczaj mówiło, nie wartościować niczego, nie odczuwać na miło ani na niemiło, po prostu siedzieć w domu, ograniczyć się do łóżka, prania bielizny, ubierania, jedzenia resztek i włóczenia się po okolicy bez celu.

    Tak kuszącą wizję życia roztacza przed nami Georges Perec w jednowątkowej powieści „Człowiek, który śpi”. I jakkolwiek każdy skrzętny i zapobiegliwy obywatel może taką wizją wzgardzić, jako planem na życie dla nieodpowiedzialnych leni, to nie wierzę, aby nikomu ani razu nie przeszła przez myśl taka właśnie chęć, żeby

    • niczego nie chcieć
    • tracić czas
    • porzucić wszelkie plany i zamiary
    • nie mieć pragnień ani urazów ani nadziei
    • niczego nie oczekiwać
    • żyć bez radości i bez smutku
    • wyzbyć się hierachii i upodobań

    Stać się przejrzystym, wejść w punkt zero, zaznać odprężenia i wolności od wszystkiego, czego doświadczało się dotychczas.

    Nieistotne stają się więc kierunki, w którym się można udać, nieistotne cele, nieistotna pogoda i ubranie, nieważne jest nic, bo wszystko jest jakie jest, zupełnie obojętne, ani ładne ani brzydkie.

    „Jesteś sam. Uczysz się chodzić jak człowiek samotny, uczysz się włóczyć, wałęsać, widzieć nie patrząc, patrzeć nie widząc. Uczysz się być cieniem i patrzeć na ludzi, jakby byli kamieniami. Uczysz się siedzieć, leżeć, stać, przeżuwać każdy kęs i odnajdywać ten sam nijaki smak…”

    Moim zdaniem mocno kuszące. Móc zdrapać z siebie wszystko to, czym obrośliśmy w życiu i co tylko uwiera i generuje lęki i niepokój, czy jest się wystarczająco dobrym, żeby znaleźć dla siebie usprawiedliwienie na bycie.

    Ale niestety.

    To nie do końca się udaje. Ileż można samemu grać w karty i prać tę samą parę skarpetek. Umysł wbrew nam szuka wyzwań.Toteż bohater Pereca stawia je sobie w postaci dyscypliny. Uznaje, że wyzeruje się wtedy, kiedy doprowadzi swoje życie do takiej doskonałości jak gładki owal jajka. Narzuca więc sobie rozmaite rygory, chodzi jak w zegarku, zapina życie na ostatni guzik i okazuje się, że ta iluzja to taka sama awykonalna sprawa jak poprzednie trwanie w odrętwieniu.

    Powiem prawdę, Perec nie dał nam, czytelnikom za wiele nadziei na to, że te sposoby na wyzerowanie przyniosą jakieś wiekopomne dla naszych żyć skutki. Pisze na koniec tak:

    „Nie. Nie jesteś już bezimiennym panem świata, tym nad którym historia nie miała władzy, tym, który nie słyszał, jak pada deszcz, który nie widział, jak zapada noc. Już nie jesteś niedostępnym, kryształowym, przezroczystym. Boisz się i czekasz. Przeczekujesz deszcz na placu Clichy”.

    Wracamy więc na pole startowe naszej gry planszowej, gry w „Po prostu być”. Znowu chcemy się wyzerować i szukamy sposobu. Rzucamy kostką. Dostajemy się w pole oddziaływania kolejnego pomysłodawcy.

    3. samotnictwo

    Nie od dziś każdemu wiadomo, że aby wejść mniej więcej przynajmniej w fazę ego zen, nie należy wiązać się z nikim, wchodzić w jakieś głębsze relacje, trzeba zdecydować się na życie bez nikogo, na bycie samotnym. Wtedy szanse na wyzerowanie się i dojście do swojej pure osobowości może się powieść.

    Opisał nam to bardzo ładnie mistrz Eugene Ionesco i jeśli kojarzycie go z liceum z teatrem absurdu, to słusznie zakładacie, że z tej rozgrywki też możecie nie wyjść zwycięsko.

    W swojej jedynej powieści zatytułowanej „Samotnik” Ionesco obrazuje przykład człowieka, który dostał szansę na out z życia. Jeden tu tylko warunek, prawdopodobnie przeszkoda dla większości z nas nie do pokonania –  żeby tak móc próbować jak tytułowy samotnik, trzeba by dostać pokaźny spadek po krewnym i móc do końca życia żyć z odsetek.

    Nie wiem czy większość, ale przypuszczam, że wiele osób marzy o tym, żeby nie musieć pracować, chodzić do biura, żeby nie mieć szefów, żeby od nikogo nie zależeć, mieć pieniądze „skądś”, nie być nikomu nic winnym, móc pozwolić sobie na takie życie, jakie się chce a nie jakie musi się prowadzić od urlopu do urlopu, od weekendu d weekendu od 1-go do 1-go. Wielu z nas na pewno zastanawiało się, jak by to było, tak nic nie musieć a być bezpiecznym. No planów pewnie co niemiara, ale przypominam, że tu mowa jest o wejściu w nawias życia a nie wchodzeniu w jego główny nurt, który jak wiemy, oznacza tylko same problemy, a nie święty spokój.

    Ionesco podpowiada nam, że w osiągnięciu „ego zen” bardzo przydatne będzie bycie człowiekiem bez właściwości (proszę nie mylić z wielką powieścią Roberta Musila „Człowiek bez właściwości”, w której to powieści ani słowa nie ma o człowieku nudnym, a czemu być może poświęcę kolejny esej), czyli człowiekiem nieokreślonym i nijakim w potocznym tego słowa znaczeniu. Musielibyśmy być takim kimś statystycznym, kimś jak „każdy”, niewiele mówić i niewiele mieć do powiedzenia. Ciężka sprawa w czasach, kiedy większość z nas uważa się za wyjątkowych, uduchowionych pomazańców niemal bożych znających się na wszystkim.

    To w tej grze tak być nie może. Musi być tak, jak opisuje Ionesco, którego bohater mówi tak:

    „Nie mam nic interesującego do powiedzenia innym. A to, co mówią inni, nie interesuje mnie również. Obecność innych zawsze mnie krępowała. Między nimi a mną jest rodzaj niewidzialnej ściany.”

    A więc nijakość, samotnictwo i dobrobyt osiągnięty bez żadnego wysiłku. W ten oto sposób, tak jak bohater uniezależniamy się od nudnego biura i irytujących w nim ludzi, którzy ciągle czegoś od nas wymagają i oczekują. Wchodzimy w fazę bliską szczęścia. Mamy zasoby, robimy to, co chcemy. Jak 35 letni bohater tej powieści. On kupuje sobie wygodny apartament, zatrudnia służącą, żeby mu ścierała kurze i myła filiżanki po porannej kawie, znajduje w pobliżu knajpę i co dzień kultywuje swój rytuał chodzenia tam na posiłki i duże ilości wina. Wydaje się brzmieć dobrze. Kto by nie chciał tak sobie pobyć, poleniuchować, nie śpieszyć się nigdzie, nie musieć robić zakupów, gotować, sprzątać i po prostu być.

    No niestety. Mija czas i okazuje się, że ten dobrostan, do którego bohater dążył wcale nie jest taki fajny. Nachodzą go takie rozterki:

    „Czy nie byłoby lepiej gdybym pracował, ale co mam robić? Z pewnością nie mogę wrócić do biura i odsiadywać ośmiu godzin dziennie. To ja już wolę nudzić się troszeńkę (…) Oczywiście przebudzenie jest przykre. Cały dzień przede mną, bezmierna pusta plaża, której kresu nie widać. Ale wstaję, zaparzam, wypijam kawę. A kiedy piję kawę, to mimo wszystko dobry moment. Jak pan widzi, miewam dobre momenty. Dobre mijają szybko”.

    Okazuje się niestety, że bezpieczeństwo materialne, brak konieczności wykonywania jakiejś pracy nie jest dobrym patentem na bycie egzystencjalnie przezroczystym. Dopadają lęki przed tym, jak oceniają nas inni, bohater Ionesco cały czas martwi się, że dozorczyni patrzy na niego z pogardą, bo nie dość że jest sam to jeszcze nic nie robi. Dopada wyrzut sumienia, że możemy okazać się nieprzydatni i inni będą nam to mieli za złe. Sprowadzenie życia do wstawania z trudem, picia kawy i paru jedzeniowych rytuałów w knajpie obok doprowadza bohatera do obłędu. „Minęły lata albo sekundy” – dla bohatera było to nie do odróżnienia.

    I w tym momencie pora przyznać, że wszystkie wysiłki podejmowane po to, aby być w nawiasie, być z kryształu, przezroczystym, wisieć w rzeczywistości spełznąć muszą na niczym.
    Po nocy polarnej, jak wspomniałam, przychodzi jednak światło i że wtrącę jeszcze Pereca:

    Czas, który czuwa nad wszystkim znalazł rozwiązanie, na przekór tobie. Czas, który zna odpowiedź, nie przestał upływać”.

    Pora więc sobie wyjaśnić.
    Z tego życia wyjść bez szwanku i dojść do punktu zero będzie ciężko. Każdy ten sposób jest jednak swego rodzaju pułapką.

    Przegraliśmy tę walkę.

  • Kanapka ze składników dziwnych, czyli Knausgård na “Jesień”

    Oczywiście, że wiedziałam, że kupię „Jesień”, taką niespodziewaną niespodziankę, przed ukazaniem się tłumaczenia 5 tomu „Mojej walki”, tylko zastanawiałam się, co można lepszego niż „Moja walka” napisać ,a moje obawy, że nic, właściwie okazały się nie takie bezpodstawne. Tak więc Kanusgard ponownie, ale trochę inaczej.

    Justyna Sobolewska w recenzji „Jesieni” w „Polityce” napisała krótko i uczciwie, że są mielizny w stylu Emmanuel Schmidt „Oskar i pani Róża” (no, czyli colehizowanie), że są trudne niespodzianki, że wciąż inteligentnie, ale dla zagorzałych wielbicieli. Albo wielbicielek, bo Knausgård ma taką wrażliwość, która mężczyznom jest raczej obca. Ma Sobolewska rację i w sumie na tym można by poprzestać, czego jednak nie zrobię.

    Nie tylko dlatego, że jestem zagorzałą fanką „Mojej walki”, skandynawskości i sposobu, w jaki Knausgård przywołuje przeszłość i raportuje teraźniejszość.

    Widzę w „Jesieni” zamysł, który odpowiada moim emocjonalnym potrzebom.

    Pisarz tłumaczy, że zapisał kilka pozornie niepozornych, błahych elementów otaczającej jego i rodzinę rzeczywistości dla czwartego, mającego przyjść na świat jego dziecka.

    Trochę wydało mi się to naciągane, bo nawet jeśli przy pierwszym nie był gotowy na takie wzniosłości, to dlaczego tak uroczyście nie witał pozostałej dwójki? Był przed 40-tką, kiedy się rodziły, więc coś tam już sobie jako rodzic uświadamiał. Jednak zatrzymać w książce ulotność rodzinnych chwil postanowił właśnie teraz, przed narodzinami dziecka czwartego. Ogólnie bardzo tam się wczuwa, że a to stópka w brzuchu, a to dziewczynka, i ojej ale super i przyznam, że jest mi obcy ten rodzaj, nazwijmy to, egzaltacji. Wolałam jak w II tomie utyskiwał na upierdliwość losu ojca trójki małych dzieci, bo był w tym autentyczny. Choć wyzierała z tekstu miłość do tego potomstwa, to nie wahał się dzielić z czytelnikami typowo ludzkimi odruchami – irytacji, zmęczenia, chęci ucieczki od nich, co zresztą skwapliwie robił, narzekaniem, że fajnie fajnie, ale tak naprawdę to wolałby być gdzie indziej, a jednocześnie chadzając z tymi dzieciarami na jakieś kinderbale potrafił w małych geścikach pokazać czytelnikowi prawdziwość rodzicielskich uczuć do dzieci. I to było fajne, to było szczere i prawdziwe.

    Tu mamy pana lat 45, który opisuje nienarodzonemu dziecku świat, żeby jak dorośnie sobie poczytało, jak było. Świadomość tego założenia jest potrzebna, bo usprawiedliwia uproszczenia i ewidentne coelhizmy w tej książce. Mamy przecież w głowie – że tłumaczy dziecku, jak co działa, do czego służy, stąd taka trochę łopatologia pomieszana z naiwnością. Jak chociażby tu:

    “W naturze nie istnieją żadne ramy. Wszystkie rzeczy i zjawiska przenikają się wzajemnie, ziemia jest okrągła, wszechświat nieskończony, a czas wieczny.”

    Ekhm..

    Więc z trudem, ale wybaczam. Jest usprawiedliwiony. Chociaż za chwilę to usprawiedliwienie traci rację bytu…Ale o tym za chwilę.

    Wrócę do tego, co do mnie dotarło z tego Kanusgardowego zamysłu.

    Otóż starzeję się (fanfary) i godząc się z tym faktem postanawiam być spokojniejsza i bardziej uważna, bardziej skupiona na tym, co, kiedy byłam młodsza wydawało mi się oczywiste, że jest, że to mam, a teraz, kiedy już nie jestem młodsza to już wcale takie oczywiste nie jest, że coś jest albo to mam.

    Proste, co nie?

    No ale tak, chodzi oczywiście o uważność.

    O skupienie się nie tylko na tym, co zajebistego zrobię jutro czy za rok, czego pragnę i potrzebuję, tylko na tych biedaczkach, które są obok, ale z reguły nie zauważane, jak to oczywistości. Moje oczywistości są zapewne inne niż cudze oczywistości, ale na pewno każdy jakieś ma. Nie wiem – kanapa, laptop, dwa telefony, samochód, praca, dziecko, pies, kot, słońce, deszcz. Bardzo trudno pisać o wielbieniu tych oczywistości bez ryzyka otarcia się o banał i frazę a la Coelho, że życie jest piękne i trzeba je kochać. Dlatego bardzo liczyłam na Knausgårda. Zwłaszcza, że w przedrukowanym w Gazecie Wyborczej wywiadzie  dla „The Paris Review” tak ładnie o tym opowiada, że aż zacytuję:

    „Butelka piwa zasługuje na tyle samo uwagi, co pojęcie miłości. Pociąga mnie postrzeganie rzeczy bez hierachii, w świecie, który istniał, zanim podzieliliśmy go na kategorie”.

    Pierwsze zdanie – prawda – ryzykowne, wzbudza nieufność i obruszenie, że jak to?! Miłość tak samo ważna jak jakaś tam butelka? Jak to możliwe, że w świecie, gdzie nie szanuje się nawet braci mniejszych, jest miejsce, żeby gloryfikować butelkę, no come on. Jakiś nawiedzony pięknoduch ze Skandynawii, który ma super w życiu i sobie tak cuduje.

    Ale potem mówi drugie zdanie i ono zmienia wszystko.

    To hierachizowanie. Myślę, że to jest coś co nas gubi i czego nie zauważamy. Polega to na tym, że coś wydaje nam się bardziej warte zachodu, wartościowsze, a coś innego nie. Nie zastanawiamy się, skąd te kategorie pochodzą, kto nam wmówił, że to trzeba mieć a tamtego nie, że np. buty z Zary są cool a już z CCC nie, albo że takie za 6 tysi to absolutny hit życiowy a takie z H&M to bida z nędzą, wstyd i obciach iść na imieniny.

    Nie rozmyślamy, że ktoś i coś zewsząd nam wmawia, że czegoś potrzebujemy, że musimy wciąż gdzieś biec i coś nowego mieć, jak nie spędzimy wakacji w super miejscu, to zmarnowaliśmy czas i zasoby, a jak spędzimy to mamy lajki i fejm, ale jak odpowiemy na pytanie – co robiliśmy dziś – że nic, to ho ho, najgorzej, niekreatwnie, no nie będziemy zwycięzcami, zmarnowaliśmy życie. Trzeba przecież chcieć mieć i mieć.

    Nie żebym tu nawoływała do zamieszkania w eremeach i jedzenia korzonków tylko dlatego, że pewnie tylko w tym stylu starczałoby mi do 1-go na spokojnie, ale po prostu wzbudza się we mnie od jakiegoś czasu poczucie, że kompletnie mam w dupie to, co posiadam. Ale to się zaczyna zmieniać, nie tylko wtedy, kiedy myziam i obwąchuję swojego piątego nowego moleskina, miącham z lubością mazaczka Staedtler albo doceniam, że moje auto, w które nie inwestuję ciągle wozi moją dupę jak mi się nie chce coś tam.

    Mimo że tracę powoli ostrość widzenia i z daleka i z bliska, paradoksalnie widzę coraz wyraźniej wszystko, co mnie otacza. Stąd już tylko kawałek drogi skrajem, żeby się z tego cieszyć. Z rzeczy, które mnie otaczają nie cieszą mnie może rybiki w łazience, ale już upierdliwe muszki owocówki mi nie przeszkadzają. Wiem bowiem, że kiedy znikną, skończy się definitywnie lato i co mi z tego, że rozkrojona cytryna będzie mogła leżeć na blacie cały dzień skoro to będzie nienawistny listopad, albo jeszcze gorzej – styczeń, który zawsze ciągnie się w nieskończoność i jest jedynym miesiącem, którego mijanie autentycznie mnie cieszy.

    Dlatego dywagacje Knausgårda na temat rzeczy z podorędzia są mi bliskie.

    Ale.

    Uczciwie przyznać muszę, że tym razem Knausgård wystawia swoich czytelników na próbę.

    Przyzwyczaił nas do epickich opisów swojego upodobania z dzieciństwa do robienia kupy. Spoko. No co tu kryć, zdarza się przeżywać fascynacje swoim wypróżnianiem, zwłaszcza małym dzieciom, które nie znają poczucia wstydu i bardzo się jarają, że zrobią ładną kupkę, a rodzice nierzadko im w tym wtórują. Dopiero z czasem tracimy nawyk dzielenia się ze światem czynnościami uznawanymi za intymne i sikanie, pierdzenie, robienie kupy nazywamy „wypróżnianiem się” i puszczamy wodę w kranie, żeby zagłuszyć odgłosy, no bo szczerze – chyba nie interesują mnie faktycznie problemy gastryczne moich koleżanek z biura, więc choć moje mnie interesują nad wyraz, to dzielić się z koleżankami tym hobby nie będę ze względu na powszechny brak akceptacji tej tematykiw przestrzeni publicznej, mówiąc oględnie.

    Knausgård próbuje to niejako odczarować. Ten wstyd. Ten rodzaj intymności.

    I oto po fascynującym eseju o Flaubercie, benzynie, trzymaniu nowo narodzonego człowieka (ej, nawet się wzruszyłam), słońcu, jabłkach, ustach, liściach, meduzach, morświnach przechodzimy z zaskoczki do erupcji zachwytu pisarza nad wargami sromowymi pachnącymi moczem, sikaniem, muszlą klozetową, która przypomina łabędzia. Hmmm.

    W „Mojej walce” tego rodzaju wtręty o wypróżnianiu, zmazach nocnych, fizjologii pożądania itp. były wplecione w pewną spójną, jasną całość. Knausgård potrafił tak to pokazać, że wydawało nam się to oczywiste, bliskie, na pewno nie disgusting. W „Jesieni”, ponieważ treść jest poszatkowana na niezwiązane ze sobą fragmenciki rzeczywistości ukazane w kolejności całkiem przypadkowej, te intymności jednak szokują.

    Trudno jest znaleźć formułę pisania o tym, że kobiety mają okres i brudzi im się bielizna, albo że jak się nie popierdzi, to ma to złe skutki dla funkcjonowania naszych jelit. Jakoś przełyka się (sic!) fizjologię seksu uznając to nawet za podniecające, a te tematy jakoś nie przebiły się do popkultury. Nawet dla mnie, starej wielbicielki gastrycznych dowcipów z filmów Almodavara i nie tylko.

    Ja przebrnęłam przez te jego achy nad pięknem aktu wtulania twarzy w wargi sromowe, nie wiem na co jego dziecku ta wiedza, ale może w sumie jest w tym jakiś sens. Skoro można uświadamiać dziecko, że ma wątrobę, nerki, serce, to czemu nie, że ma wargi sromowe?

    Ale jestem świadoma tego tego, że nie jest to lektura dla każdego i w sumie szkoda.

    Poćwiczyć taką wrażliwość nie tylko na oczywiste zachody słońca, cuda narodzin, łagodny powiew złotej jesieni – to jest challenge:)

    Ja tam polecam. Spróbujcie:)

  • Kanapka dojrzewająca, czyli Knausgård po raz 4

    Doczekałam się na 4 tom „Mojej walki” i nie spodziewałam się, że tym razem będzie inaczej niż podczas lektury poprzednich 3 tomów opasłego, mięsistego literackiego selfie Karla Ove Knausgårda. Tak samo jak poprzednio, wydzielałam sobie strony, żeby nie przeczytać za szybko i być dłużej w życiu pewnego Norwega, mojego równolatka, zaglądać mu przez okno a może nawet nie tylko przez okno:)

    Kończąc 4 tom zwierzyłam się przyjaciółce z nadchodzącego momentu poczucia osierocenia, a ona powiedziała, że doskonale rozumie, bo wie, jaka ta książka jest dla mnie ważna. Chciałabym odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego ona jest tak istotna dla mnie i czy może być tak samo ważna dla innych.

    W tej części zdarzenia z życia pisarza, jak zawsze, nie są ułożone chronologicznie, ale oscylują wokół wybranego wątku, jakim jest podjęcie przez Knausgårda pracy nauczyciela na północy Norwegii (wiecie gdzie jest Finnesnes i Tromsø?) Opisuje on czas, kiedy zdaje maturę, kończy 18 lat, nie ma ochoty iść do wojska ani na studia, zamierza być wolny, już wtedy wie, że chce zostać pisarzem i aby sobie to umożliwić chce w spokoju na jakiejś zabitej deskami norweskiej wiosce na północy pisać, a przy okazji zarobić sobie pieniądze na realizację kolejnych pomysłów. W to główne zdarzenie, opis jego szkolnych perypetii w charakterze nauczyciela zostają wplecione wątki pierwszych oznak upadku jego ojca, skomplikowane relacje pisarza i z ojcem i rodzicami ze strony ojca, z pozostałymi członkami rodziny oraz z nowo poznanymi ludźmi, uczniami, uczennicami ze szkoły, w której uczył.

    Cały ten okres 18, 19 lat jest przesycony drobiazgowymi opisami anatomii męskiego dojrzewania, kilkaset stron o tym, jak Karl Ove chciał przestać być prawiczkiem, aby wreszcie skończyć na festiwalu w Rotskilde w namiocie mając przed sobą wielką białą dupę, którą wreszcie udało mu się spektakularnie zerżnąć bez uciążliwego zjawiska przedwczesnego wytrysku.

    Można rzec – tom z happy endem.

    Ujmuje mnie w jego pisaniu, tak w tym tomie, jak i w poprzednich, to, że jak rzadko kto potrafi być tak bezwględnie szczery. Zapewne ubarwia swoją biografię w jakiś tam sposób, bo kto by po 20 latach pamiętał, że w dany dzień w lutym 87 roku zjadł na śniadanie 8 bułek z topionym serem. Ale z pewnością nie ukrywa przed czytelnikami żadnych swoich porażek i towarzyskich czy intymnych niepowodzeń, wręcz z precyzją zegarmistrza opisuje swoje upadki, czy to podczas upajania się alkoholem czy wspomnianych już przedwczesnych wytrysków podczas akcji z dziewczynami w łóżku czy też upokorzeń doznanych od rozmaitych ludzi, jakich spotyka na swojej drodze.

    Nie jestem pewna, czy każdy czytelnik zniesie te szczegółowe opisy majtek pisarza z zaschłą spermą, jak daleko udało mu się posunąć w relacjach z jakąś dziewczyną i w jakiej kondycji znajdował się wtedy jego członek. Nie jestem pewna, czy wielu fanów znajdą drobiazgowe opisy Knausgårda jak się upija i w ilu fazach przebiega potem wymiotowanie w momencie kaca. Nie wiem, czy nie są to te strefy tabu, które dla wielu ludzi są nie do przekroczenia nawet w powieści. Nie sądzę też, aby dla wszystkich było to interesujące. Z jakichś powodów dla mnie jednak jest… Dlaczego?

    Knausgård pytany w jednym z wywiadów, jak widzi to przekraczanie granic, opisywanie swoich intymnych spraw oraz to, jak naprawdę widzi ludzi ze swojej rodziny czy znajomych, odpowiada, że literatura służy temu, żeby mierzyć się z tym, co przyjmuje się za normę i przekraczać ją. Zadaniem literatury według niego nie jest bycie właściwą czy przyjemną.

    Zatem faktycznie, udało mu się, lektura jego powieści nie jest przyjemna, a jednak sprawia, że nie mogę przestać o niej myśleć.

    4 tom, tak jak poprzednie, wywołuje we mnie lawinę własnych wspomnień, także tych „brudnych”, tych, o których chciałabym zapomnieć, uświadamia mi, jak wiele jest już za mną i jak dużo spraw i ludzi poszło w zapomnienie, a może całkiem niesłusznie i może tego szkoda. Jego pisanie uświadamia mi, że życie, także moje, to świetny materiał na powieść i gdyby być tak uczciwym wobec swojego życia, przeszłości jak on, to może i cały ogląd własnego losu by się magicznie odmienił i przesterował bieg mojego życia na bardziej sensowny.

    I to jest odpowiedź na pytanie, dlaczego jego książki są dla mnie tak ważne i jednocześnie na kwestię – dlaczego te książki nie są też dla każdego.

    Nie każdy chyba potrzebuje takiej wiwisekcji na tym, co przeżył, na swoich emocjach, nie każdy potrzebuje wracać do tego na przykładzie czyichś drobiazgowych opisów jego fizjologii i emocji rozłożonych na czynniki pierwsze.

    Szanuję to, ale uważam, że to strata dla tych, którzy próby takiej konfrontacji z własnym losem za pomocą lektury Knausgårda nie podjęli. Nas samych nie zawsze stać na szczerość, a cudza może pomóc. Tak sądzę.

    Dla mnie 4 tom był też ciekawy z punktu widzenia czysto poznawczego. Jeszcze nigdzie nie spotkałam się z tak dogłębną analizą męskiego pożądania, mechanizmów rządzących męskim zakochaniem, pożądaniem, różnicami między tymi zjawiskami. Otóż kiedy przeczyta się zwierzenia Knausgårda czytelnik, a zwłaszcza czytelniczka! przekonuje się, jak mało skomplikowany jest to system.

    Kobiety, dziewczyny jeśli chodzi o nieudane relacje z facetami mają na ogół wpisany taki mechanizm, że zachodzą w głowę, co z nimi jest nie tak, gdy się nie udaje. Czy są za grube? a może za chude? za wysokie, za niskie, za mądre za głupie, zbyt zaradne czy zbyt nieporadne, zamknięte czy za bardzo otwarte, że on je rzucił, że się nie udało. Spędzają całe dnie na dochodzeniu – co mogę zmienić w sobie, aby odnieść sukces w związku, bo przecież dla poczucia wartości to fundamentalna sprawa! Knausgård ładnie pokazuje, że facet takich pytań raczej sobie nie zadaje. Owszem i jego spotykają niepowdzenia, nie podoba się tym, które podobają się jemu i na odwrót. Ale w całym tym kontredansie dobierania się w pary nie ma wcale żadnej wielkiej logiki ani wiedzy tajemnej. Nie ma odpowiedzi na pytanie, dlaczego facet w tej się zakochał, nosi jej światło w sobie i myśli o niej jak o relikwii, a dlaczego tę chce tylko przelecieć i pomacać po cyckach, dlaczego z tamtą wbrew wszystkiemu już wizualizuje dom i rodzinę, a z tą poszedłby tylko na szybki seks i piwo. Wszystkie te obiekty pożądania pisarza to dziewczyny ładne, zgrabne, ciekawe i wygadane, ale ta, w której się zakochał, a która go nie chciała, nie miała w sobie niczego wyjątkowego czego nie miała inna dziewczyna, z którą miał do czynienia. Zakochał się w  tej, bo po prostu tak wyszło, a w tamtej nie, bo też tak wyszło, zero algorytmów, porad i wzorców. Po prostu, coś zdarza albo się nie.

    Mam już dużo lat, ale uświadomienie sobie tego procesu w jakiś sposób uczyniło mnie wolną. Wolną od mylnych przekonań, że to jaka jestem ma w ogóle jakieś znaczenie dla moich powodzeń w związkach lub nie. A co ma znaczenie – nie wiadomo. I to jest wolność. Tak, że dzięki Karl Ove!

    Ten tom jest dla mnie ważny także z innego powodu. Knausgård opisał w nim proces, jak stawał się pisarzem, jak do tego doszło.

    To ciekawa konfrontacja z poprzednią powieścią „Mam na imię Lucy”, którą czytałam, gdzie narratorka, alter ego pisarki wstydziła się przyznać, że chce pisać, że chce zostać pisarką. Karl Ove nie miał takich problemików i zawahań. Jeszcze w liceum pochwalono jego recenzje muzyczne, pisał do lokalnych gazet, sprawiało mu to przyjemność, ludzie to doceniali, miał fejm. Wiedział już wtedy, że chce pisać, podejmował świadome decyzje prowadzące go ku temu. Wybrał się na rok do pracy w szkole na ciemną północ, żeby mieć przestrzeń i spokój do pisania i mimo pijackich eskapad, perturbacji związanych z niezaspokojonym pożądaniem, któremu nie mógł dać upustu – konsekwentnie zasiadał w wyznaczonym czasie przy maszynie i pisał opowiadania, które z początku podobały się tylko rodzinie, wydawcom niekoniecznie. Ale nie zepchnęło go to na skraj rozpaczy. Raczej niczym mickiewiczowski Kordian stanął se na szczycie swojego Mount Blanc i pogroził światu, że on im jeszcze wszystkim pokaże, będzie pisarzem i będzie wielki.

    I tak też się stało. Zapewne dlatego, że spośród całego szeregu ważnych życiowych akcji jakimi są związki, relacje, zarabianie pieniędzy, dzieci to pisanie było dla niego zawsze na pierwszym miejscu i nie miał zamiaru robić sobie z tego powodu wyrzutów.

    W moim ulubionym wywiadzie powiedział : „w stawaniu się pisarzem ważny jest moment, w którym dochodzisz do wniosku, że twoje myślenie ma jakąś wartość.”

    Knausgård dość wcześnie napawał się tym, że może i go obśmiewają czy obgadują w szkole, może jest prawiczkiem w wieku 18 lat, ale WIE i UMIE lepiej niż inni. To przekonanie zawiodło go tam, gdzie jest teraz i oczywiście cholernie mu tego zazdroszczę.

    No ale chcesz być słuchany – odważ się przemawiać.

    Nie ma wyjścia:) Trzeba działać. Trzeba na kacu napisać tych klikanaście stron, choć może być tak, jak zauważył jeden mój światły kolega, że po prostu nie mam talentu. Może nie mam, ale na pewno wciąż zbieram się na odwagę, aby stanąć na szczycie swojego mojego Mount Blanc i krzyczeć „ja wam wszystkim jeszcze pokażę”.

    Jeszcze na koniec z kronikarskiego obowiązku trochę o stylu, w jakim pisze mój, było nie było, idol. Otóż jeśli chcieć określić jaki jest styl Knausgårda można powiedzieć – prosty. Owszem, są drobiazgowe opisy tego, jak ktoś wygląda, jak był ubrany, co Karl zjadł na kolację w marcu 1988 roku i ile wypił w grudniu 1987, a dokładnie 16 grudnia. Ale ogólnie nie jest to narracja skomplikowana, ogranicza się do prostych wskazań – zacząłem, poszedłem, ubrałem, zrobiłem, poczułem, pomyślałem, położyłem, zjadłem. Życie faktycznie rozgrywa się w obrębie kilku czasowników.

    Ale pierwszy raz podczas lektury jego książek zdarzyło mi się poczuć czasem irytację. Określenia typu „jesień przykryła świat swoją ręką” albo „ Pierś zasznurowała mi się ze strachu, serce w niej tłukło jak uwięzione” nie bardzo mi pasowały do surowego stylu Knausgårda. Ale może tłumaczka miała gorszy okres w życiu, np. się zakochała i została porzucona, stąd ta egzaltacja rodem z Grocholi. No niestety. Nie znam języka nynorsk, muszę poznawać się z Knausgårdem przez pośredników.

    Nie przeszkadza mi to jednak w uwielbieniu jego, jego pisania, w myśleniu o własnym życiu jak o dobrym kawałku prozy.

    Wypijmy za to.

  • “Moja walka” 2, czyli codzienność jako bohater

     

    Pojedyncze, 20.05.2015 o 20.21

    Na tę książkę nie mogłam się doczekać.

    2 tom Mojej walki miał ukazać się w marcu, a trafił do księgarń dopiero pod koniec maja.
    Przeczytałam to, a raczej połknęłam i pożarłam, w jakieś 3 doby i tak na końcu dawkując sobie tekst jak ostatnie odcinki Rodziny Soprano, żeby na „dłużej starczyło”, bo miałam przeczucie, że kiedy skończę, nic nie będzie już takie jak wcześniej.

    Tak jak z nadziejami na temat związków, które upadają.

    Po prostu, tak po katastrofie, której nic nie zapowiadało, tak po lekturze tej książki wiedziałam, że wszystko co nastąpi potem, wszystko cokolwiek przeczytam potem – to będą tylko popłuczyny, marna imitacja i świadomość, że nie, to nie to.
    Na szczęście tu wiemy, że kolejny tom już za kilka miesięcy.

    Myślałam o tym, czy ta książka podoba mi się tylko dlatego, że trafia dokładnie we wszystkie punkty i podpunkty moich własnych emocji, z którymi się mierzę. Czy to taki zbieg okoliczności po prostu, że jakiś przekaz wychodzi na przeciw naszym aktualnym odczuciom, czy coś więcej to jest.

    Uważam, że coś więcej niż zbieżność z moimi emocjami. Fenomen 6 – tomowej powieści Knausgårda wynika z tego, że facet zastosował się w 100% do złotej zasady dobrego pisarstwa, czyli „pisz o tym, co znasz najlepiej”.

    Zaprzestał wymyślania fabuł o aniołach, kreowania protagonistów i antagonistów a do tego struktury intrygi, żeby nie nudziła. Uznał, że najlepszym materiałem powieściowym jest on sam.

    Może wydawać się mega nudne i niepotrzebne to, że przez dziesiątki stron gość opisuje z detalami jakieś przyjęcie u znajomych czy kinderbal, raczy czytelnika szczegółami takimi jak: co podano do stołu, co robili poszczególni goście, jak się przemieszczali, co jedli, co mówili, jak zachowywały się dzieci w pokojach, jak był ubrany, jak ubrana była córka, jakiego koloru miał sznurowadła butów.

    Ale to ma swój sens. Taka apteczna drobiazgowość w relacjonowaniu przebiegu tego, co nam się przydarza w życiu niejako tę codzienność, zwykłość sakralizuje. Pokazuje, że moczenie torebki herbaty w kubku z wrzątkiem ma głębszy wymiar, ma znaczenie, jest ważne, zwłaszcza jak komuś o tym wszystkim opowiemy.

    Nie lubię wymysłów. Tego całego nadęcia związanego z wymyślaniem nie wiadomo czego, tej ekscytacji wielką przygodą, marzeń o zdobywaniu gór czy  marzeń o życiu jak w Jamesie Bondzie. Takie powieści jak ta pokazują, że największą przygodą jaka nam się przytrafia, jest samo życie, z jego nudą, rutyną, obmierzłością. Że codzienne wstawanie, mycie zębów, zmuszanie się do entuzjazmu w sprawach, które nam się opatrzyły, sterowanie swoimi emocjami, żeby nie wybuchnąć, nie wrzasnąć, bo mamy bliskich, znajomych i pracę, więc nie wypada – że to też jest bohaterstwo.

    Jesteśmy bohaterami naszej powszedniości.
    I Knausgård to pięknie pokazuje, dlatego te opowieści o przyjęciach, kinderbalach, dzieciach, rutynie, złości, wzniosłości czyta się lepiej jeszcze niż zawiłe acz spektakularne intrygi u Stiga Larsssona.

    2 tom Mojej walki jest bardzo różnorodny, a jednocześnie spójny. Nie ma tu chronologii zdarzeń, nie ma opisanych wydarzeń dzień po dniu, rok po roku, ale całość spaja wątek relacji pisarza z żoną oraz z trójką dzieci.

    Relacje damsko męskie, dzieci, rodzicielstwo, wiadomo większość z nas ma coś na ten temat do powiedzenia, a obserwacje i losy większości z nas w tej kwestii są bardzo podobne. Dlatego czytanie tego jest takie przejmujące. Ja miałam wrażenie, jakby ten facet pisał moje własne myśli.

    Niejeden z nas ma problem z tym, że zaczyna jakąś relację, związek i jest super fajnie, wysokie C emocji, szczęścia i tak dalej, a potem w tym związku już nic nie przypomina tego, co było na początku. Druga osoba zaczyna drażnić, jej zachowania, gesty, słowa stają się nie paliwem miłosnego uniesienia, tylko zwyczajnie wkurwiają, osłabiają. Knausgård  nie oszczędza nam żadnych szczegółów w tym temacie. Uczciwie bez ściemy pisze o kłótniach, o absurdach w relacjach, o zmęczeniu tym wszystkim, o przerastającej go liczbie kompromisów, na jakie musi iść, by relacja trwała.

    Potem dochodzą do tego dzieci i zmagania z ich chowaniem, pielęgnacją itd. To on usprawiedliwia wszystkich rodziców, którzy kochają swoje dzieci, ale często, nie czasem, często, mają tego wszystkiego co z nimi związane serdecznie dość.

    Już niemal na początku książki padają słowa, które były balsamem na moje wieczne życie w poczuciu winy:

    „Przebywając z innymi byłem z nimi związany, czułem z nimi niesłychaną bliskość, ogromnie się przejmowałem, do tego stopnia, że ich dobre samopoczucie było ważniejsze od mojego. Podporządkowywałam się niemal do granicy samounicestwienia. Ale w chwili, kiedy zostawałem sam, inni przestawali dla mnie cokolwiek znaczyć. (…)

    Codzienność z jej obowiązkami i rutynowymi czynnościami wytrzymywałem, lecz nie czerpałem z niej radości, nie przydawała ona sensu mojemu życiu ani mnie nie uszczęśliwiała. Nie chodziło o brak ochoty do umycia podłogi czy zmienienie dziecku pieluchy, tylko o coś bardziej zasadniczego, o to, że nie przeżywałem wartości codziennego życia, lecz chciałem się od niego oderwać; tak było zawsze. Życie, które wiodłem, nie było moim życiem. Starałem się uczynić je swoim, toczyłem ze sobą walkę o to, bo przecież chciałem tego, ale mi się nie udawało, tęsknota za czymś innym dziurawiła na wylot wszystko, co robiłem”.

    Genialny moim zdaniem opis poczucia nieadekwatności do tego, z kim, w czym żyjemy, który wcale nie wynika z prostego stwierdzenia – to egoista, myśli tylko o sobie, tylko z jakiegoś głębszego egzystencjalnego dysonansu w duszy, jaki nosi w sobie wielu z nas.

    W książce jest wiele, wiele kapitalnych scen. Knausgård  swobodnie przechodzi od szczegółowego opisu przyjęcia do wnikliwej obserwacji i refleksji na temat jakiegoś członka tegoż przyjęcia albo do refleksji nad jakąś lekturą, zjawiskiem społecznym, jakie zaobserwował.

    Ale jest też mistrzem opisu pojedynczych scen, z których każda nadawałby się na osobną filmową etiudę o ludziach.

    Np. scena porodu. Nie ma tam naturalistycznych opisów, ale jednocześnie jest to tak opisane, że i detale i emocje w niej przekazane poruszyły we mnie jakąś głęboko ukrytą, atawistyczną strunę odpowiedzialną za odczucia wspólnotowe – i się popłakałam, z żałości, że te instynkty objawiają się u mnie tak strasznie, ale to strasznie rzadko, a są one jeszcze fajniejsze niż zakochanie, bo zakochanie jest wsobne, a takie wspólnotowe emocje wybijają nas na mocniejszą pozycję naszego człowieczeństwa.

    Albo scena, kiedy pisarz zmuszony przez żonę idzie na gimnastykę dla niemowląt. Jest tam jedynym facetem, zajęcia prowadzi super babka, którą chciałby przelecieć, ale tymczasem musi śpiewać kosi kosi łapci i robić z siebie idiotę. Refleksje na temat tacierzyństwa, roli faceta w opiece nad swoim potomstwem – to są uwagi ponadczasowe.

    Sceny przyjęć ze znajomymi, przyjaciółmi, kiedy robią licytację – kto miał najgorsze dzieciństwo, albo kto w życiu poniósł najbardziej spektakularną porażkę.

    Uwielbiam.

    Albo konfrontacja z przyjacielem – przyjaciel mówi jak postrzega Knausgårda i myśli przyjaciela są totalnie odwrotne od tego, co pisarz sądzi sam na swój temat. To rozbicie opinii, naszych o sobie i tego, jak widzą nas inni. wow.

    W trakcie lektury ogarniała mnie też zazdrość i wściekłość, taka osobista. Strasznie wkurzającą osobą jest jego żona, albo tak ją pokazał. Histeryczna, labilna, nieprzewidywalna, zmemłana, smędząca, upierdliwa, wybuchowa, wyniosła, a jednak wciąż przy niej był i chyba nadal jest.

    Zastanawiałam się, co sprawia, że ludzie mimo wszystko pozostają ze sobą? Choć to męczące, destrukcyjne nierzadko, wcale nie takie, jak miało być. Ale nie znalazłam odpowiedzi.

    Bo moim zdaniem dobrze nie jest nigdy. Tylko jedni znoszą to lepiej, inni gorzej, a jeszcze inni – wcale.

  • Cytat jako ucieczka

    Ludzie, którzy czytają książki, ludzie, którzy sporo wiedzą, ludzie, których można uznać za erudytów wydają się być mądrzy, ale wcale nie są.

    Eco uznał ich za nieudaczników a ich zbyteczną wiedzę za dowód na to, że w życiu im się nie powiodło. Bo ci, którzy do czegoś tam doszli obiektywnie nie mają czasu czytać książek.

    ups, i did it again…

    Chcę podzielić się moją myślą o tym, że cytaty są niczym innym jak objawem braku pewności siebie, swoich poglądów, a temat zaczynam od cytatu, czyli jest ze mną gorzej niż myślałam.

    To była jedna z TYCH rozmów na balkonie przy winie i ja wtedy powiedziałam jemu, że słyszałam w radiu taką fajną audycję, w której babka opowiadała o książce wywiadzie rzece ze Stasiukiem i Stasiuk tak odpowiedział zapytany o to, czy …

    Mój rozmówca nie dowiedział się o co zapytano Stasiuka i co Stasiuk odpowiedział, bo wstał zirytowany i powiedział, że nie znosi jak mówię co kto inny powiedział, że co go to obchodzi i czy ja nie boję się przypadkiem swoich myśli, skoro często podpieram się cudzymi.

    Wylał wino trącając kieliszek, a potem musiałam prać trampki, choć ten fakt jest dla zrozumienia tematu nieistotny, ale oddaje dramatyzm sytuacji i jakby to było na filmie, to na pewno dodałoby scenie wartości. Widz mógłby pomyśleć wtedy – hmm wino się rozlało.. co to może znaczyć.

    Ale do rzeczy.

    Uderzyło mnie to, co powiedział on, bo to jest drugi on w moim życiu, który jest przekonany, że jego myśli są tyle samo warte co te zapisane w książkach przez innych ludzi, bo ci inni ludzie wcale nie są lepsi w tym myśleniu niż on. Ich zdanie a zdanie onych. Proste.

    Dyskutowałam też ten temat z moją córką, która jest na rozdrożu jeśli chodzi o sens w ogóle uczenia się i czytania i miota się, bo chciałaby coś wiedzieć, ale z drugiej strony nie wie po co ma wiedzieć.

    I omawiając moje uwielbienie do fan page pt. „Z uniesień zostało mi uniesienie brwi, ze wzruszeń – wzruszenie ramion”,  który zdobywa tysiące polubień pod postem wrzucając cytaty z jakichś powieści, stwierdziłyśmy, że fakt, podpierania się słowami innych jest trochę żenujący dla osób w moim wieku;], bo wypadałoby mieć swoje zdanie, ale też nieprawdą jest, że ci, którzy coś napisali są tacy sami jak my, którzyśmy tylko o czymś pomyśleli. No bo jednak napisać to trzeba umić.

    Ale problem mam z czym innym.

    Nie z tym, że ktoś wyrazi myśl lepiej ode mnie, ale z tym, że wolę przytoczyć cytat niż podjąć próbę wyrażenia własnego zdania sformułowanego po swojemu.

    Cytat jest swego rodzaju tarczą i w moim mniemaniu gwarantem tego, że mam rację. Bo skoro ktoś inny na coś wpadł, to ja też mogę mieć rację.

    Bardzo mnie niepokoi ten trend we mnie i złudne poczucie, że powoływanie się w rozmowach na cudze słowa czyni mnie erudytą.

    Kiedy byłam w liceum, miałam na końcu brudnopisu do polskiego listę lektur, które sama sobie wyszukiwałam w bibliotece, w której pracowała moja matka. Łaziłam między półkami i szukałam.

    Potem to co znalazłam czytałam i zakreślałam zdania w książce. Następnie te zdania wpisywałam do niebieskiego notesu z aforyzmami, z którego wylatywały kartki.

    Uważałam, że Kotarbiński zna się na szczęściu i do dziś pamiętam, wiadomo!, co on tam wypisywał o tym szczęściu, a to np. że szczęście jest w nas i ja do dziś się z tym zgadzam i to wiem, ale nigdy nie udało mi się tego poczuć.

    Wiedział lepiej Cortazar i Kępiński, dzięki któremu odkryłam, że na bank mam depresję, stany lękowe i jestem flegmatykiem, wiedział wszystko Ingarden i Erich Fromm o miłości też wiedział, Milan Kundera o życiu wiedział, a Lermontow nauczył mnie, że zło rodzi zło. No i tak mogłabym wyliczać bez końca.

    Ostatecznie doszłam do wniosku, że muszę zrobić z tym porządek.

    Cytowanie, czytanie, powoływanie się na autorytety jest nędznym przejawem braku pewności co do własnych przekonań i ucieczki przed odpowiedzialnością za swoje słowa.

    Tylu ludzi dziś może właściwie wszystko. Pisać, publikować, wpływać na opinie, bawić kogoś, irytować, że rozmyślam oczywiście o tym, że mój głos może utknąć pomiędzy niczym i nigdzie.

    Może tak być.

    Ale może nie będzie i ktoś kiedyś powie komuś tak:” słuchaj, czytałam książkę Agaty Cxxxx i ona tam napisała, że…”

    Karl może to i ja mogę. Choć rzecz jasna uważam, że jest mądrzejszy ode mnie.

    Ale może tak być, że nie jest. że jest pracowitszy i na bank nie rozkminia czy on wie mniej a tamten ktoś lepiej. Zero obcyndalania się. Dupogodziny i klepanie w klawisze. Aż tu 6 tomów i szał.

    Ale teraz trenuję case „wiem swoje”, bo już gotowa byłam podkreślić pisakiem w 2 tomie jego powieści zdanie na temat zdrowego żywienia, które literacki gwiazdor uznał za idiotyczne,ale nie przytoczę dlaczego, bo ja akurat uważam inaczej niż on (bingo) , a z tym pisakiem to był ten odruch, którego chciałabym się pozbyć:)

    Ja się boję tylko jednego, że tak będę drążyć temat przygotowań do pisania, że będę jak te trzy siostry Czechowa, które chciały jechać do Moskwy. I tyle się naczekały, naprzygotowywały, namarzyły a ostatecznie nie pojechały nigdzie.

    Znowu cytat!

    kurwa.

  • Penis Magika, Żulczyk, tekst zawiera spoilery:]

    Mam taki chytry plan – mówić o innych i doczekać się, aż przyjdzie czas mówienia o sobie:) bo w sumie cóż, jest to najbardziej super sprawa. Kto twierdzi inaczej, ten kłamie.
    Ale najpierw wypowiem się o innych i teraz padło na Żulczyka. Jakuba Żulczyka.

    Niektórzy nie znają, ale moja Wera powiedziała, a to ten co o nim mówią „Coelho dla hipsterów”. I trafna uwaga, można by na tym zakończyć opowieść o panu i wszyscy będą wiedzieć o co chodzi.

    Ale ja chcę pokazać, jaka jestem w ogóle szydercza i znam się na bohaterach, zamiast krótko powiedzieć – no nie jednak. Chociaż po prawdzie to wcale nie o samą szyderę chodzi. Chodzi o to, że ja nie czytałam żadnej wcześniejszej powieści Żulczyka, ale miałam go na uwadze, jak to mówią.

    Bo tak:

    • pisał kiedyś ciekawe felietony do Elle, zgryźliwe recenzje do Wprost (ale go wygryźli i zmarginalizowali tam i chyba dobrze, bo kto dziś czyta Wprost)
    • na FB zalajkował mi jeden post, cytat z Franzena;], więc uznałam, że jest spoko, no ale potem zabrał się chyba za pisanie, bo jakoś zamilkł i się z FB wyautował.

    Anja Rubik czyta “Ślepnąc od świateł” i co w związku z tym

    Ale najważniejszym powodem, dla którego wydałam 30 ileś tam złotych na książkę była Anja Rubik:)
    Serio:)
    Anja prócz tego, że sepleni i jest top modelką, to ma ambicje większe, bierze udział w ciekawych projektach w Polsce, żeby wspomnieć choćby jej występ w videoklipie Mister D pt. „Chleb”. Zajebista jest:) i ja tam złego słowa nie powiem.

    Druga sprawa jest taka, że śledzę ją na instagramie:) i ona tam fajne rzeczy pokazuje, brzydkiego psa, ładnego męża, jak jest bez majekapu i że ma ogólnie chyba ok widzenie otoczenia. No i Anja razu pewnego coś tam na instagramie zamieściła o filmie „Hardkor Disko” Krzysztofa Skoniecznego. Bardzo mnie historia tego filmu zafrapowała, bo jak to, że Anja się tym interesuje. Okazało się, że Skonieczny właściwie sam sfinansował ten skromny film z gościem z „Jesteś Bogiem” w roli głównej. Bo tak mu zależało.  A Anja wspiera offowe projekty, więc go poleca.

    Poszłam na ten film.

    Z córką, naonczas 16 letnią, co jest o tyle ważne, że chyba pierwszy raz w tym filmie widziała penisa w całej okazałości. Cóż, na marginesie główny bohater nie ma się czego wstydzić:]

    Ale do rzeczy.

    No więc film był dobry. Długo o nim gadałyśmy wracając do domu. Mocny, wyrazisty, świetnie skomponowany, mroczny, poruszający, zagadkowy. Naprawdę chapeau bas dla scenarzysty i reżysera, autora zdjęć, muzyki.

    I któregoś dnia Anja leci  dokądś tam samolotem i robi fotę, jak czyta książkę, a książką jest „Ślepnąc od świateł” Żulczyka, więc ja zamawiam w empiku i kupuję posłusznie i jestem przekonana, że to będzie super, tak jak Hardkor Disko.

    aż tu nagle Żulczyk i Skonieczny

    A jest coś co łączy Żulczyka ze Skoniecznym! Otóż zamierzają napisać scenariusz na podstawie tej książki i zrobić film.

    I myślę, że Jakub wiedział o tym wcześniej, bo książka jest tak napisana jakby to był scenopis. Dokładnie są podane sytuacje, dialogi wyciosane jak do skryptu. Więc poszedł tak trochę na skróty. Wywali parę scen i ma gotowy scenariusz bez jakichś morderczych adaptacji jakich pewnie musieli dokonać ci, którzy na język filmu przekładali „Wojnę polsko ruską” Masłowskiej.

    Więc tak średnio.

    Nie czytałam wcześniejszych powieści Żulczyka, choć miałam chęć na „Zrób mi jakąś krzywdę”, bo to wydał Dunin Wąsowicz, Lampa a oni stworzyli sukces Masłowskiej, znaczy ona sobie stworzyła, ale oni się na niej poznali.

    Tak na marginesie. Naszła mnie refleksja.

    Straszny ze mnie jednak FOLLOWERS!!!

    Zapisuję, jako rzecz do przemyślenia na później, może zrodzi się z tego jakiś osobny rozdział mojej własnej książki, czyli takiej o mnie:)

    Wracając do tematu, to na film zapewne pójdę, wierzę, że Skonieczny doda tej fabule jakiegoś smaku, którego książka jest niestety kompletnie pozbawiona.

    Jak bohater ślepł od świateł

    No to tak – fabuła. Rzecz jest o panu w wieku takim około 30 tkowym, wystarczająco młodym, żeby się wywyższać i o kobietach 45 letnich pisać „starsze” (czuję się osobiście obrażona, ale może pora się z tym pogodzić. Do przemyślenia.) i wystarczająco dojrzały, żeby móc uważać, iż jest doświadczonym. Pan ma na imię Jacek (?) i jest ekskluzywnym dilerem. Ekskluzywnym, bo jeździ audi, nosi płaszcz od Lanvin (Burberry to mainstreamowy obciach), mieszka se elegancko, jest chudy i laski na niego lecą. Handluje oczywiście 30% czystą kokainą i tylko w wytwornym towarzystwie Krzysiów Ibiszów i zmanierowanych, osamotnionych „starszych” żon bogatych mężów oraz polityków. Wyższe sfery, nie jakieś tam kmioty z klasy średniej z wiecznie niepospłacanymi debetami na kartach.

    Ma ekipę przygłupich osiłków ściągających długi dla niego i ober dilera. Ma przyjaciółkę, przy której może się zdrzemnąć i dlatego nigdy jej nie przeleciał i młodą laskę, której jedynym osiągnięciem jest posiadanie nigdy niefarbowanych włosów w kolorze cytryn. Laska ta jest jedyną jego słabością, bo czasem ma zwyczajnie ochotę ją przelecieć na romantyczno, czego oczywiście nie robi, by nie być posądzonym o bycie pizdą, więc przelatuje ją na ostro, na co ona zasługuje, bo się bzyka z każdym co bogatszym.

    Tak więc bohater stara się być klasyczny – ma jakąś tajemnicę, tzn. ludzie uważają, że ma, ale wcale nie ma, musi tylko sprytnie się kamuflować, żeby nie zaliczyć wpadki.

    Bohater ma plany. Ma cel – jak siostry Czechowa do Moskwy, tak on chce lecieć do Argentyny i nigdy tam nie dociera.

    Bohater działa. Jak wstał w poniedziałek o 15 tak do końca tygodnia nie położył się spać.

    W środku mniej więcej następuje oczywiście zwrot akcji i już wiemy, że on, jak  czechowowskie siostry, nigdzie nie wyjedzie. Czyli – komplikacje. Oczywiście niespodziewane.

    Czyli Żulczyk był pilnym słuchaczem kursów Pasji Pisania. Konstruował bohatera w pocie czoła, nadawał mu cechy, znamiona, czynił kimś, lecz niestety.

    Dobry bohater to taki, który może być moczymordą, blagierem, słabeuszem. lamusem, ćwokiem czasami, tępakiem itd., ale musi być tak skonstruowany, aby czytelnik go lubił mimo wszystko, a właściwie dlatego właśnie, że jest jaki jest (udało się to np. Kai Grzegorzewskiej w „Betonowym pałacu”.

    A tego kolesia się nie da lubić.

    Jest tak boleśnie pretensjonalny, że zęby bolą. Robi się przerwę w czytaniu myśląc, że będzie lepiej, ale to jest jak w rachitycznym związku, co do którego intuicja podpowiada, że nic z tego nie będzie. Myśli się – zmieni się, coś musi być inaczej, przecież zaczęło się dobrze. I wiadomo – następuje katastrofa.

    Zatem ten bohater Jacuś jest bohaterem skrajnie irytującym.

    Pogardza wszystkimi i wszystkim. Warszawa to dla niego jakieś tanie epicentrum syfu, gówna i szarości, sam jest z Olsztyna, też syfiastego, więc przy okazji pogardzi se słoikami. Rodzice są żałośni ( tu akurat to może mieć rację). Tych co każdego ranka stoją w krokach na drodze do Mordoru na Domaniewskiej uważa za kiepskich kmiotków, którzy skończą jako żule z niespłaconymi kredytami wziętymi na swoje marzenia o fajnych żonach, które okazały się kurwami i bachorach, które okażą się największymi pasożytami nowoczesnej Europy.

    No. Przyznam. Tu się trochę z nim zgadzam.

    Też uważam swoją egzystencję za trochę jednak żałosną. Zgodnie z przekazem Jacusia uważam się za wyrobnika kiepskiego systemu, w którym spędzam miliony godzin na przewalaniu maili o niczym po to, żeby spłacić kredyt i zrobić tygodniowe zakupy w tesco następnie stwierdzić, że na auto casco i wycieczkę do Turcji to już raczej zabraknie. Nie jestem potencjalnym klientem takich bohaterów jak Jacuś:) Jestem tym, czym on pogardza. I spoko:) Nie mam z tym problemu, ale mam problem z tym, że pogardzając takimi sierżantami korporacji sam wcale nie jest lepszy. Zmaga się na co dzień z zależnością od oszołomów i strachem przed praktycznie wszystkim. Grube paczki pieniędzy, jakich czasem dotyka, nie sprawiają, że robi się wolny. Jest zniewolony milion razy bardziej niż alimenciarze z brzuchem, którymi pogardza.

    W zasadzie żadna cecha charakteru jakiegoś bohatera mi nie przeszkadza pod warunkiem, że jest pokazana w taki sposób, że

    a. bohatera da się lubić

    b. że obserwując go samoistnie generuje się cenna refleksja nad własną kondycją życiową.

    Ta rachityczna pogarda, jaką Żulczyk wpisuje w swojego bohatera, jest żałosna.

    Słaby jest też język. Ten język Żulczyka zdradza, pokazuje, że chciałaby być takim mentorem naszym, kaznodzieją, papieżem z przekazem. Z czego ten wniosek?

    Ano z tego, że lubuje się on w powtórkach. Wiele fraz pada na podobieństwo sławnej przemowy Jana Pawła, którą wszyscy znają a która brzmi tak: Niech zstąpi duch twój i odnowi oblicze ziemi. Tej ziemi i Żulczyk robi to nieustannie – wzmacnia przekaz tym powtarzaniem.

    Raczy nas sentencjami w stylu:”  Z tego składa się ziemia. Z tego składa się Polska”

    serio?

    albo:

    „Nie ma niczego naturalniejszego niż przemoc”.

    srsly?

    Kombinowałam, że pisarz, dziennikarz o takiej świadomości może celowo zastosował takie zabiegi, ale ja też jestem doświadczonym czytelnikiem. Czułabym, że autor bierze w cudzysłów swoje słowa, że mruga do mnie, że prowadzi ze mną grę.  A tu czuć od początku, że to jest takie strasznie, ale to strasznie serio.

    że oto znudzony dziennikarz hipster, ulewa jakiś niesmak na panny z botoksem, na bogatych idiotów, na dresiarzy w służbie gangów, na miasto rzekomo przeżarte beznadzieją.

    Nie kupuję tego.

    Nie przekonał mnie gość w tej książce do niczego, prócz do myśli, że Anja Rubik – czasem dokonuje złych wyborów:) ale może zrobiła to dla Skoniecznego a temu damy szansę za to, że pokazał, jakie słuszne przyrodzenie ma filmowy Magik, czyli Marcin Kowalczyk 😉

    Dobra. Kiepski żart na koniec taki:) Film „Hardkor Disko” obejrzyjcie i może na ten Ślepnąc od świateł też się wybierzcie, może będzie z tego chleb, jakiś taki alternatywny, niezrozumiały dla nas kmiotków z ursynowów, tarchominów, białołęk świat, który nas urzecze swoim przerażającym anturażem i dzianiem na tyle, że szczęśliwi wrócimy pod ciepłą kołdrę naszych dziwnych stanowisk, niezrealizowanych marzeń, poczucia wyższości nad kuzynami, którzy zostali w naszych małych miastach, upierdliwych dzieci, miłych kotów, psów rasowych i rowerowych ścieżek.

  • zjedz kanapkę