• Strachy polskie – o filmie Łukasza Rondudy „Wszystkie nasze strachy”

    Co ja bym chciała powiedzieć o filmie Łukasza Rondudy, Łukasza Gutta  „Wszystkie nasze strachy”?

    W systemie, w którym głównym wyznacznikiem postaw jest strach i manipulacja, czyli zarządzanie społecznym lękiem – pojawienie się filmu o naszych narodowych lękach musi przykuć uwagę. Chciałam się dowiedzieć, co dla twórców filmu okazało się istotne w tej kategorii, jaką mieli perspektywę i czy coś z tego dla mnie wynika.

    Strona wizualna

    Nie ma w filmie słońca na przykład. Wszystko dzieje się – owszem – na tle soczystej natury polskiej wsi, zagajników, pół, ale w pochmurnej aurze, jakby w czerwco – listopadzie, niby ładnie, a jakoś niepokojąco. Wiemy więc od razu i wiemy przez cały czas potem, że nie będziemy mieć do czynienia z pogodnym przekazem. Na początku bohaterowie – gej artysta mieszkający na wsi (w tej roli Dawid Ogrodnik) w domu z babcią i para nieletnich koleżanek będąca w związku – jadą na spotkanie religijnej grupy, w której poddają się jakimś duchowym praktykom mającym na celu zapewnie rodzaj duchowego oczyszczenia. Tylko tu widzimy prześwity światła, piękne kontrastowe kadry, ale zaraz potem światło gaśnie. Można się domyśleć, że bohater nagrywający młode, roześmiane dziewczyny, te żarty, śmiech, cozy atmosferę, robi po to, żeby je zapamiętać. Ale jako widzowie domyślamy się, że taka scena  już potem się nie zdarzy nigdy, przynajmniej nie w tej konfiguracji.

    prześladowania

    Młodociana koleżanka bohatera – wiejskiego aktywisty i artysty wzorowanego na postaci Daniela Rycharskiego – nie cieszy się długo radością spełnienia w homoseksualnym związku. Dość szybko jesteśmy świadkami jej niespodziewanej samobójczej śmierci, widoków fragmentów postaci bezwładnie zwisającej z gałęzi. Film przywołuje jedną z wielu samobójczych śmierci homoseksualnych nastoletnich osób, które odebraly sobie życie z powodu zaszczucia przez ich środowiska, zastraszenia i wykluczenia. W filmie prześladowania dziewczyny pozostają niejako w domyśle, są w symbolicznych, krótkich scenach. Cała uwaga w filmie skupiona jest na tym, jak śmierć tę odbiera chrześcijański aktywista, artysta i praktykujący gej oraz wiejska społeczność.

    co robi homoseksualny artysta ze wsi

    Moją natomiast uwagę w tym filmie przykuł casus artysty mieszkającego na wsi, a konkretnie fakt, że jakby nie widział żadnej sprzeczności między doktrynami kościoła katolickiego a swoim homoseksualizmem. Był zaangażowanym członkiem  wiejskiej społeczności. Podczas protestów stał na podium, zresztą nigdy nie chował się za winklem ze strachu, że zostanie zdemaskowany czy odepchnięty. Uczestniczył w katolickich obrządkach i kolegował się z księdzem. Jednak kiedy jego homoseksualna przyjaciółka odebrała sobie życie i kiedy chciał skonfrontować z tą społecznością fakt, że wszyscy ponoszą winę za jej śmierć urządzając symboliczną drogę krzyżową – gest przyznania się do zaniechania i winy – natknął się już na zdecydowany opór. Nie mogąc przekonać nikogo do udziału w tym chrześcijańskim performansie – ściął drzewo, na którym powiesiła się dziewczyna, wystrugał z niego krzyż z zamiarem użycia go w zamierzonej drodze krzyżowej. Jednak namówiony przez kuratora sztuki ( w tej roli Jacek Poniedziałek) wstawił krzyż do warszawskiej galerii, razem z innymi swoimi dziełami. W trakcie wernisażu jednak wziął krzyż i wyszedł na warszawskie ulice dokonując tego, co zamierzył, tyle że w mieście, nie na wsi. Potem w miejscu śmierci dziewczyny stanęły symboliczne krzyże pamiątki śmierci innych homoseksualnych nastolatków zaszczutych przez swoje środowiska. To wydarzyło się naprawdę. Daniel Rycharski faktycznie tak postąpił jak pokazano to w filmie.

    Ja przyznam szczerze patrzyłam na ten akt z niedowierzaniem. Gdybym nie wiedziała, że takie były fakty – uznałabym ten pomysł w scenariuszu za mocno pretensjonalny. Jednak zadaję sobie pytanie, czy fakt, iż to nie była fikcja – coś zmienia w moim postrzeganiu tego wydarzenia?

    Nie do końca.

    katolickie repozytorium

    Łączenie aktów wyjętych z tego całego katolickiego repozytorium jak choćby droga krzyżowa, tej całej symboliki z dyskursem na temat istoty współczesnego chrześcijaństwa instytucjonalnego kompletnie nie sklejonego zresztą z duchowością, zastygłą na poziomie nic nie znaczących kościelnych rytuałów – jest wg mnie ryzykowne. Ryzykiem jest otarcie się o sferę kiczu. Ocena taka jest podyktowana tym, że skompromitowana katolicka symbolika słabo według mnie wpisuje się w temat rozmów o duchowości. Jednak Rondudzie i Guttowi udało się uciec od totalnego zakwalifikowania ich wizji pod kategorię kicz. Obrazowanie w filmie owszem – jest poetyckie, podkład stanowi muzyka podniosła, ale twórcy osadzili w filmie wiele scen będących trafną kumulacją obyczajowych obserwacji ludzkich zachowań i postaw. Dzięki temu widz nie czuje się wybity na te orbity sublimacji, które mogą wywołać w nim odruch konfuzji.

    byle polska wieś…

    Podkreślić tu myślę warto fakt, że polska wieś nie została pokazana tu tak, jak przyzwyczaił nas do tego choćby Smarzowski. Nie jest demonizowana, ohydzona, nie zieje grozą ludowej ciemnoty zagrażającej wartościom, jakie stworzyło sobie miasto. Nie jest też rzecz jasna ukazana sielankowo. Widzimy piękne krajobrazy, gospodarcze obejścia, ludzi podobnych do siebie, ni ładnych, ni brzydkich, ni starych nie młodych, zastygłych jakoś w swoich rytuałach, nad którymi nie zastanawiają się zazbytnio. Widzimy zwierzęta, co mnie zawsze napędza to strachem, że zaraz pokazana będzie jakaś rzeź, bo przecież zwierzę na wsi służy tylko do tego, aby je pozbawić życia i zjeść. A tu babcia bohatera chce, aby jej złapać kurkę z podwórka, ale nie widzimy potem po co. Za to mamy scenę, kiedy nasz bohater czesze babci ( w tej roli Maria Maj) włosy, a ona w tym czasie tuli czule małego kotka. W filmie jest zarys konfliktu wsi z rządem, który nie pozwala odstrzeliwać dzików, od których świnie zarażają się jakimś wirusem i padają, ale dziki widzimy w filmie wciąż żywe. Przywykliśmy do archetypu wsi, która pilnie strzeże swoich praw do samosądów, jednak dla mnie powtarzalny widok tych dalej beztrosko ryjących w ziemi dzików symbolizuje być może fakt odchodzenia od tych średniowiecznych praktyk? Jakiś znak zmian? Nie wiem, ale podoba mi się pokazanie wsi w sposób, który nie demonizuje jej jako siedliska zła i mało progresywnych myśli.

    Na razie jednak wieś się odwraca, milczący ojciec bohatera (Andrzej Chyra) zamknięty w swojej bańce  – pozostaje w niej, odcina się, ludzie tylko patrzą. Matka lesbijki samobójczyni obwiniająca bohatera o jej śmierć na początku niezachwiana w swojej ocenie oraz w tym, że sama ie ma nic na sumieniu w końcu też mięknie. Zdobywa się na autorefleksję.

    pęknięcia

    Widać już te pęknięcia w zatwardziałości wiejskich społeczności. Artysta aktywista nie ustaje zaś w swoich działaniach na rzecz Kościoła Otwartego, chrześcijaństwa na innych zasadach niż systemowa opresyjność. I to jest coś, co mnie zaciekawiło mocno podczas oglądania filmu.

    Byłam przekonana bowiem, że bycie osobą o innej orientacji seksualnej niż jedyna słuszna legitymizowana przez Kościół – stanowczo wyklucza bycie osobą wierzącą. Tymczasem casus Daniela Rycharskiego artysty, wykładowcy uniwersyteckiego, dumnego mieszkańca wsi pokazuje, że jest to możliwe. Rycharski przyznaje w wywiadach, że nie jest już praktykującym katolikiem, ale wiara na bazie chrześcijaństwa, nauk Jezusa umacnia się w nim zamiast tępieć. Według niego nie wyrugujemy Kościoła katolickiego z naszej przestrzeni, bo jesteśmy w tej katolickiej matrycy zanurzeni od tak dawna, że jest to po prostu niemożliwe. To ten nurt determinuje naszą narrację, symbolikę, obrazowanie, wartości. Dlatego Daniel Rycharski konstruuje własną teologię ludzi wykluczonych i niejako wraca do chrześcijańskiej bazy.

    Podziwiam nawet tę postawę, bo wg mnie naprawdę łatwiej już zaimportować u nas duchowość wschodu niż od nowa układać się z chrześcijańskimi wartościami tak skutecznie odsuniętymi na bok przez kościelne hierarchie i systemy sprawowania rządu dusz. Nie wiem, czy to się uda.

    Ale ten film, który postrzegam jako przypowieść o wykluczeniu, o szukaniu w ludziach pierwotnej moralności daje moim zdaniem cenną wskazówkę, jak przestać się wstydzić tego, kim się jest: czy Polakiem, czy osobą ze wsi, czy queer, czy katolikiem czy kimkolwiek. Ponieważ wydaje mi się, że dużo niefajnych rzeczy bierze się właśnie z poczucia tożsamościowego wstydu – to warto skonfrontować się z tym obrazem i sobie pokontemplować też na własny temat.

  • Poleć mi “dobry” serial, czyli kanapka istotności

    Nie wiem, co ja robię ze swoim czasem. Może masakrycznie go przepuszczam na głupstwa, ulegam uzależnieniom od wszystkiego, technologii, seriali, wizualnych konsumpcji, coś tam wpada do głowy i zanim się skrystalizuje – to już wpada tam coś innego. Nie wiem, czy to dobrze czy źle, wiem tylko, że obejrzałam już chyba wszystko co wydawało mi się ciekawe na wszystkich streamach, jakie mam i zazdroszczę tym, którzy są jeszcze przed obejrzeniem tego, o czym chcę dziś tutaj napisać.

    Ale jeszcze zanim przejdę do opowiedzenia, jaki tytuł mi wpadł i nadal siedzi to jeszcze takie małe wprowadzenie.

    Otóż mam taki mindfuck poznawczy, kiedy widzę, że świat omdlewa z zachwytów nad serialami, które zbiorczo nazywam „glamuresami”, bo są ładne i nic poza tym (np. „Od nowa”, The Crown”, „Gambit królowej”) – a tymczasem niemal bez echa przechodzą tytuły, które każą myśleć.

    Według mnie rozrywka jako taka, prócz tego, że daje przyjemność konsumpcji, nie musi być zwolniona i nie musi zwalniać od myślenia. Osobiście lubię takie obrazki, które rezonują jakiś rodzaj czyjejś prawdy o rzeczywistości, w jakiej żyjemy obecnie, które odbijają trendy społeczne, bolączki i poprzez jakiś formalny przekaz próbują zaszczepić w głowie widza jakąś myśl z półki „to istotne”. Oczywiście „istotność” jest względna, każdy ma przecież takie „istotności”, na jakie go stać. Ale jak dla mnie świat nie jest nieustającą sekwencją wschodów słońca i golden hour style. Czasem bywa, jednak w przeważającej części składa się z rzeczy, które drażnią, których się nie rozumie i które przerażają. Dlatego, kiedy widzę serial jakiś, który docieka „dlaczego jest tak jak jest” i nie mam poczucia, że trwonię swój jedyny kapitał – czas – to czuję się zadowolona po prostu. No i jakoś uposażona w nowe spostrzeżenia, które może by mi umknęły.

    Dlatego, te tytuły, które polecę można śmiało konsumować licząc niebezpodstawnie, że się jakaś nowa zapadka w głowie otworzy.

    „Mogę cię zniszczyć” („May i destroy you” HBO)

    to jest taka mini diagnoza pokolenia milienialsów, głos feminizmu i historia, którą podało życie. Autorką scenariusza jest Michaela Coel. Coel gra również główną rolę młodej utalentowanej pisarki, która ma za sobą pierwszy wydawniczy sukces i zlecenie na kolejną książkę, ale bohaterka wpada w kryzys twórczy na skutek pewnego zdarzenia w jej życiu, które ją straumatyzowało. Otóż mamy współczesny Londyn, ciągłe imprezy, łatwy styl życia, wieczny rodzaj jakiegoś niedookreślenia ze względów i ekonomicznych i z powodu silnego poluzowania tradycyjnych więzów społecznych czy rodzinnych. W zamian za te utracone znane ścieżki życia w tradycji zyskuje się łatwość w dobieraniu kontaktów, miejsc i tego, co chciałoby się robić w danej chwili. Jest dowolność. W takim klimacie bohaterka bawi się w klubie z przyjaciółmi, ktoś podaje jej pigułkę gwałtu i brutalnie wykorzystuje w zaciszu klubowych toalet. Nazajutrz bohaterka nic nie pamięta.

    I teraz pytanie brzmi, gdzie w takim klimacie jaki obecnie mamy i poniekąd sobie wywalczyliśmy, klimacie swobodnego przepływu decyzji na temat formy spędzania własnego życia, gdzie są granice przyzwolenia na pewne zachowania i gdzie znajduje się granica wykorzystania. Dziś, kiedy możemy właściwie wszystko, kiedy żadne systemy nie stoją na straży naszych tożsamości, to gdzie jest ta tożsamość.

    Ten serial jest poniekąd rodzajem kina drogi. Bohaterka powracająca wciąż myślą do tego przełomowego wydarzenia, mająca flashbacki z tego co zaszło, prócz tego, że stara się rozwikłać zagadkę – kto to zrobił – odbywa też podróż w głąb siebie, wraca do czasów, rodziny i tego co ją ukształtowało, jakby starała się znaleźć przeczącą odpowiedź na wątpliwość, że to co jej się przydarzyło nie jest wcale jej winą. Bo przecież myśli, że może to jej wina.

    Droga bohaterki do znalezienia odpowiedzi nie jest pokazana w linearnym porządku czasowym. Retrospekcje, zakładane modele zakończenia historii są sposobami na przyjrzenie się samej sobie, swoim wyborom, relacjom. Gwałt staje się pretekstem, żeby przyjrzeć się traumom wmiatanym pracowicie pod dywan. Ostatecznie bohaterka podejmuje decyzję, że wydarzenie z klubu nie stanie się jej kolejną traumą tylko zaczynem do twórczych poszukiwań i udzielenia sobie odpowiedzi, które dotąd były być może niewygodne.

    Serial miewa mielizny, zdarzają się mało uzasadnione dłużyzny, ale formalne zabiegi zastosowane w scenariuszu i filmowym obrazie oraz obecny klimat dużych aglomeracji, ludzi w nich żyjących, współistnienia z social mediami, kruchość psychik tych pozornie wyzwolonych bohaterów – to wszystko sprawia, że uważam ten serial za jeden z ważniejszych głosów na temat współczesności na równi z innym genialnym serialem „Euforia”, o którym już pisałam.

    Pozostając przy temacie naruszania granic i odszukiwania własnej tożsamości w tym, co dzieje się współcześnie, przywołam inny serial, tym razem o dziwo z Netflixa, który komercjalizuje się na maksa i  nie specjalizuje się raczej w podejmowaniu tematów istotnych, chodzi o

    „Grand Army”.

    Tu z kolei mamy amerykańską szkołę średnią na Brooklynie, casus high school z czasów precovid. Jedna z bohaterek serialu biała, ładna it girl z rozbitej acz zamożnej nowojorskiej rodziny leci przez życie jak na rollecoasterze niczym Arabella – bohaterka wyżej wspomnianego serialu. Bycie cool, życie od imprezy do imprezy, łatwy i niedoceniany lajfstyle typowych nowojorskich waspów i w końcu TO jedno zdarzenie, które zmienia wszystko. Tym razem do wnikliwego przyjrzenia się samej sobie skłania bohaterkę naruszenie jej osobistych granic nie przez kogoś przypadkowego i nieznajomego, ale jej kolegów, którzy uważają się za jej przyjaciół, wiernych przybocznych. Wszyscy w tej grupie walczą ze stereotypami na temat płci, wzajemnego traktowania się, ale gdzieś tam pewne rzeczy pozostają jednak niezmienne. Patriarchalna dominacja i wzbudzanie w kobietach, dziewczynach poczucia winy trzymają się w umysłach zaskakująco mocno. Do tego dochodzą kolejne silnie wybite w serialu wątki klasizmu, rasizmu, poszukiwania własnej tożsamości etnicznej w tym nowojorskim wielokulturowym tyglu i mamy znowu obraz, który nie razi irytującym szczebiotliwym banałem o problemach typu – z kim pójdę na bal maturalny, choć ten wątek paradoksalnie trzyma się wciąż naprawdę mocno, co skłania do zadania sobie pytania – czy my jesteśmy już nowocześni, czy wciąż jednak tkwimy solidnie w zupie starej obyczajowości i przekonań. Ścieranie się tych właśnie wizji stanowi moim zdaniem główny wątek indywidualnych perypetii pokazanych tam młodocianych bohaterów.

    Trzeba to zobaczyć, ten szary Nowy Jork lutego i marca 2020, obraz, który jest jak strzał z liścia prosto w ryj, tak jak i pierwsza scena serialu nie pozostawiająca wątpliwości co do tego, że Zac Efron już tu nie przyjdzie.

    I kolejny serial o tym, że Ameryka nie będzie graeat again so quickly. Kolejny obraz, który konfrontuje pewien, że tak powiem powiew społecznych i ideowych zmian z tradycyjnym i stricte patriarchalnym modelem życia, który zderza amerykański dream o potędze z tym, jak to rzeczywiście wygląda.

    „Tacy właśnie jesteśmy” („We are who we are” HBO)

    wyreżyserował Luca Guadagnino, ten od „Tamte dni, tamte noce”, ale próżno spodziewać się w tym obrazie klimatów jak z tamtego pamiętnego filmu. Nie wbije nas tu w kanapę zmysłowość rozgniatanej brzoskwini używanej do innego celu niż banalne zjedzenie.

    Ten serial nie jest łatwy w konsumpcji i choć można go podpiąć pod kategorię kolejnego „teen drama” to stanowczo wybiega poza ten schemat serialu o problemach młodzieży. Rzecz dzieje się w amerykańskiej bazie wojskowej we Włoszech. Przybywa do niej nowa dowódczyni (Chloe  Sevigny – kocham ją) wraz ze swoją żoną, też wojskową i nastoletnim synem Frazerem. Wchodzą w środowisko amerykańskich żołnierzy i ich często konserwatywnych rodzin. Następuje zderzenie światów w tej mikro galaktyce, widać to w nawiązujących się nie bez trudu relacjach między nastoletnimi bohaterami i ich rodzicami będących w systemie wojskowych hierachicznych zależności, co jak można się domyśleć – sprawy nie ułatwia.

    Każdy z młodych bohaterów także poszukuje tu swojego miejsca, znaczenia, seksualnej tożsamości. Nie ma tu bowiem podziału na dziewczynki i chłopców. Jest wyraźne wskazanie na to, że płeć to kwestia płynna, przekracza granice także prostego podziału na osoby hetero i homoseksualne. Te wszystkie myśli budzą się w młodych ludziach chowanych w tradycjach patriarchatu jak i w wyzwolonych obyczajowo środowiskach, ale niezależnie od tego, każdy z bohaterów musi też swojej tożsamości szukać w podobnej chmurze sprzecznych komunikatów i dojmującej niepewności.

    Reżyser raczy tu widza pewną wizją na temat mechanizmów działania sensowności współczesnego świata. To jest świat amerykańskiej hegemonii w świecie, rządów Trumpa i iluzoryczności tej amerykańskiej przewagi w istocie.

    Aura obrazu zastosowanego w serialu sprzyja też myśleniu o brzydocie współczesności, jest wyblakła i pozbawiona wyrazu. Choć rzecz dzieje się w słonecznej Italii – widzimy tylko brudne, płaskie wybrzeże, suche trawy, sine powietrze, nieciekawe otoczenie. Nawet kiedy są słoneczne dni widz ma wrażenie, że rzecz dzieje się późną jesienią w Polsce. Jest niewiarygodnie wręcz szaro i nijako. Wszędzie i nigdzie.

    Na tym tle mielą się ludzkie namiętności, opowiedziane powoli, bez tej typowej dla komercyjnych seriali podkrętki, jakby w czasie rzeczywistym, więc na pierwszy plan wybija się ta nuda codzienności, jej nieznośność a jednocześnie kruchość jej bezcenności, jeśli zderzyć te zwykłe nudne dni z tragedią, jaka się wydarza w garnizonie, przez którą bohaterowie przejdą rodzaj błyskawicznego acz niezamierzonego dorastania.

    Oglądając odcinek za odcinkiem można poczuć znużenie tą powolną narracją, ale warto wczuć się w ten klimat, który pokazuje, że przetasowania przychodzą nieśpiesznie, ale za to jak już wchodzą, to brutalnie rozliczając się z nami bez taryf ulgowych.

    Na koniec serial o miłości.

    „Trygonometria” HBO

    Znowu kulturowy tygiel, pozory wolności i kłopoty z samoidentyfikacją. Londyn i historia trójkąta a konkretniej poliamorii. Nie widziałam jeszcze dotąd sensownego obrazu filmowego o ludziach, którzy kochają kogoś więcej niż jedną osobę. Według mnie to jest też też niewyeksplorowany temat jak kwestia płynności płciowej. Przywykli do historii o relacjach na wyłączność z trudem wyobrażamy sobie takie dzielenie się. Serial pokazuje, że jest to możliwe, acz faktycznie niełatwe, tak jak niełatwa jest w ogóle relacja z drugim człowiekiem, a co dopiero z dwojgiem na raz.

    Para bohaterów żyje więc sobie w tym Londynie. Ona prowadzi małą kawiarnię a on jest ratownikiem medycznym. Mimo że oboje ciężko pracują ledwo wiążą koniec z końcem w tym Londynie i decydują, że wynajmą jeden pokój w swoim mieszkaniu. Zjawia się ta trzecia, straumatyzowana dawna pływaczka, olimpijka, która po kontuzji próbuje ułożyć sobie życie, chociaż po 30 tce nie jest to takie proste żyć swoim życiem wolnym od nadzoru nadopiekuńczych rodziców i sportowego reżimu. Okazuje się, że dla całej trójki to spotkanie okaże się przełomowe, wniesie w ich życia wątki, których może się spodziewali, ale żyjąc w obrębie znanych nam wzorców kulturowych zapewne nigdy nie zostałyby wypowiedziane i zrealizowane. Mam tu na myśli to, że właścicielka kawiarni była biseksualna, a jej partner kochając swoją obecną partnerkę, był również otwarty na inne osoby. Dość typowe, ale przecież nasz nakaz kulturowy zabrania się dzielić.

    Właśnie to, jak silny jest ten wzorzec – jest osią serialu. Widzimy bowiem zmagania bohaterów z coming outem odnośnie życia w trójkącie. Nie wiedzą, jak mają się określać wobec społeczności, która oczekuje od nich prostych deklaracji – ona i on i kropka. W te problemy wplecione są oczywiście problemy relacyjne samych bohaterów. Zmaganie się z domysłami, z niewiedzą o tym, co myśli druga osoba, z własnymi pragnieniami, z chęcią bycia w porządku, z tymi odwiecznymi chęciami, aby pogodzić własne pragnienia z tym czego pragną nasi bliscy.

    Do tego dołożony jest odcinek matki tej trzeciej. Kobieta z klasy średniej, w tak zwanym wieku średnim, po wyprowadzce córki, nad którą sprawowała kontrolę i która uzasadniała jej życie, nie wie za bardzo co ze sobą robić. Ten portret kobiety w jej wnętrzu jest jak osobny film, majstersztyk zrobiony za pomocą kilku obrazów, gestów z minimalna ilością słów.

    Nie mam jakiegoś spektakularnego podsumowania. Zostawię was tak z tym. 

  • zjedz kanapkę