• Szkic o lęku

    Dzisiaj taki nietypowy tekst, bo o mnie, a tyczy konkretnie lęku. Problematyka bardziej jednak demokratyczna niż recenzja aktu twórczego, który może być dostępny nielicznym. A tu zaryzykuję stwierdzenie, że chyba nie ma ludzi, którzy niczego się nie obawiają, nie boją, choć z pewnością gradacja lękowości jest bardzo różna. Temat ten postanowiłam opisać w związku z jednym wydarzeniem, a mianowicie moją wizytą w ośrodku wczasowym Świt w Wildze, w lasach pod Warszawą. Wybrałam się tam na poszukiwanie straconego czasu i na duchologiczne eksploracje śladem czaru dawnego PRL, którym za dzieciaka się gardziło, a teraz klimacik ten zajmuje poczesne miejsce w segmencie Nostalgia. Nie jest istotne, czy było wtedy fajnie, raczej niefajnie, bo mnie się kiedyś chyba nic nie podobało, ale mniejsza z tym. Wróciłam na teren dawnego ośrodka, w którym bywałam na wczasach mając kilka lat i wdychałam zapachy dawnych czasów robiąc zdjęcia w kultowej stołówce ośrodka przy Borowików 8.Pozostała ona w niezmienionym stanie od 40 bodajże lat.

    Dlaczego piszę o tym przy okazji lęku?

     Ponieważ niespodziewanie okazało się, że po tym, jak personel opuścił ośrodek w okolicy 15:00, zostałam na jego terenie całkiem sama. Nie zjawił się tam nikt przez te 4 noce, które tam spędziłam i tu zaczyna się właśnie ta historia, którą chcę się podzielić.

    Każdy, komu o tym wspominam, o tych 4 nocach w środku lasu wyłącznie we własnym towarzystwie, zdumiewa się i na ogół twierdzi, że nie dałaby/nie dałby rady rady tak samopas, że porobiłby/-aby kilka zdjęć, wsiadła/-ł w samochód i zawrócił/-a do domu. Albo przynajmniej byłaby/byłby uzbrojony w gaz pieprzowy.

    Nie wiem czy ja bym się zatrzymała tam w takich okolicznościach, gdybym o tym wiedziała. Byłam przekonana, że będą ludzie, albo że zaraz ktoś dojedzie. Pani z recepcji zapewniała, że tak ma się stać. Nie dotarł nikt ,a ja, siłą inercji, zostałam na miejscu zagłuszając ciszę nocy głosem telewizora i kanału TVP Kultura, na którym leciały stare komedie Fredry w Teatrze Telewizji.

    Kłamałabym, gdybym twierdziła, że nie odczuwałam żadnego lęku, ale ze względu na to, co nieoczekiwanie przyniosły mi okoliczności, postanowiłam przyjrzeć  się moim emocjom i myślom. Może taka okazja do konfrontacji nigdy się nie powtórzy?

    W tym momencie rozmaitym przekołczowanym ludziom przyjdzie na myśl światła rada wszystkich liberalnych kołczingowców, że hello, wszystko kochana/-y masz w głowie! Ogarnij to! Pozbądź się toksyn myślowych, lęku, bo se tylko go stwarzasz a on wcale nie istnieje!

    Postanowiłam skonfrontować się z tym hasłem osobiście. Według mnie prawdą jest, że wiele naszych działań i myśli bywa kwestią decyzji. Jeśli zdecyduję, że jakiś wyjazd będzie udręką i nudą to prawdopodobnie mało co mnie przekona, że jest inaczej. Jeśli zdecyduję, że nastawiam się na case – będzie co będzie i decyduję w trakcie o emocjach, to prawdopodobnie tak się stanie i to pozostawia szerszy zakres możliwości doznawania tych emocji. Jeśli nastawię, że będzie ekstra – niestety istnieje niebezpieczeństwo, że wysoko wywindowane oczekiwania mogą przynieść odwrotny skutek. Zatem jest trochę prawdy w tym, że wiele jest w naszych głowach, wiele zależy od tzw nastawienia, ale jednak nie wszystko.

    Siedząc w tym domku w środku lasu i słysząc albo telewizor albo nic, myślałam o tym, co jest w mojej głowie. Obserwowałam uważnie każdą myśl i rozkładałam ją na czynniki pierwsze. Myślałam oczywiście o tym, że ktoś może tu być i chcieć mi zrobić jakąś krzywdę, bo tak. Bardzo, ale to bardzo, starałam się, żeby ta myśl nie rozgościła się w mojej głowie, żeby nie rozpełzła mi się po zwojach i nie przełożyła na reakcje w ciele. Racjonalizowałam ten lęk myśląc, że ale kto tu mógłby przyjść? kto mógłby chcieć okraść jakąś babę, która jeździ starym nissanem, po co komuś jakieś morderstwa w tym lesie, na dobrą sprawę pewnie nikt nie śledzi mieszkańców ośrodka, a poza tym wszędzie, na co drugim niemal drzewie, był monitoring. Dziś trudno tak naprawdę przemykać przez życie niezauważalnym. Zdobyłam się na wysiłek odtrącając te myśli, oglądając Fredrę i w końcu zasypiając, ale z radością niekłamaną witałam nadejście dnia. Każda kolejna noc nie była ani lepsza ani gorsza. Podjęłam decyzję, że ta totalna samotność będzie wartością dodaną do tego wyjazdu i odliczałam czas aż wszyscy pracownicy polezą sobie do domów i wszystko będzie należało tylko do mnie. Będę robić, co zechcę, siedzieć gdzie zechcę i nikt nie będzie zawracał mi głowy swoimi myślami, swoją obecnością. Było to wspaniałe uczucie.

    Nie jest tak, że zdarzyło mi się to pierwszy raz. Często podróżuję po Polsce sama i zdarza mi się trafiać na Mazurach czy nad morzem, zawsze poza sezonem, na pusty las i mnie w środku, opustoszałe jeziora albo wytrzebione z drzew polany, tereny totalnie puste. Ten lęk w takich sytuacjach opanowałam już jakiś czas temu, ale nie zdarzyło mi się obcować z tą samotnością aż przez 4 noce. 

    Jednak ważne jest, że ten trening odbywał się już wcześniej, a dodatkową istotną sprawą pozostaje to, że ja uwielbiam być sama i mam tak od dziecka. To był i jest dla mnie zawsze największy stan szczęścia. Więc to pomogło mi kiedy byłam sama w ośrodku Świt.

    Ale też prawda jest taka, że ktoś inny mógłby z takiej próby wdrożenia nośnego optymistycznego nakazu – że wszystko masz w głowie i decydujesz – wyjść pokonany. System oczywiście wbija ludzi z takich powodów w poczucie winy, że są lamusami, przegrywami i leniami, którym nie chce się podejmować czelendży. Jednak oczywiste jest przecież, że w tych głowach każdy ma inne repozytorium doświadczeń, inny sposób absorbowania zdarzeń zaistniałych i wymyślonych, inne rodzaje reagowania i kumulowania emocji. To jest wg mnie skrajnie szkodliwe wymagać od ludzi, że każdy reagował podobnie na jakąś sytuację trudną. Niby oczywiste, ale kiedy zerkniemy na jakikolwiek nasz pogląd wyrażony choćby ostatnio w jakiejkolwiek rozmowie, okazuje się, że rzadko dajemy innym prawo do tego, żeby mniemali o czymś inaczej niż my.

    Hasło „wszystko jest w twojej głowie” to paradoksalnie jedno haseł, które wyrządziły mnóstwo spustoszeń w relacjach międzyludzkich. Wbiły ludzi w poczucie winy, że są niewystarczający, zrobiło z innych opresyjnych rozmówców oczekujących od innych działań, jakie im wydają się słuszne etc.

    Wracając do tematu lęku. Ja siebie uważam np. za osobę lękową.

    Miałam lękową matkę, która bała się sama przechodzić przez ulicę i obiecałam sobie, że nigdy taka nie będę, co oczywiście udało mi się mocno średnio. W procesie upływu lat, socjalizacji, doświadczeń udało mi się pokonać różne lęki, ale wrzucone na matrycę wzorce zachowań nie dają się wymazać gumką myszką, stanowią punkt odniesienia już na zawsze. Mając ten właśnie wzorzec w swojej głowie nigdy nie byłam człowiekiem tzw przygód, nie szukam wyzwań i czelendży, nie fascynuje mnie rywalizacja i ze wszystkiego co kręciło i kręci mnie najbardziej to jest święty spokój. Na pewno ma to podłoże lękowe w jakimś stopniu, ale pogodziłam się z tym i mi to nie przeszkadza. Jako człowiek lękowy kocham rytuały, swoje zwyczaje, bo dają mi oczywiście złudzenie poczucia bezpieczeństwa. Jak byłam dzieckiem jadłam latami tylko chleb z powidłami i frytki. Do dziś mam takie kulinarne fiksacje i mnóstwo dziwnych fobii.

    Nie lubię zmian, nie lubię się przemieszczać, wszystko to potem akceptuję, ale nie wywołuję tych zdarzeń jakoś namiętnie. Pierwszy raz samodzielnie jechałam pociągiem mając 19 lat na praktyki robotnicze do Jarocina i miałam dwie przesiadki. Pamiętam, że wszystko, dosłownie wszystko i każdy wydawało mi się zagrożeniem. Okazało się, że dotarłam bez problemu, nic się nie zdarzyło i potem wielokrotnie miałam okazję przekonać się, że to co mnie stresowało, napędzało strach typu: medyczne atrakcje jakieś, zepsuty samochód w polu, trudne konfrontacje z ludźmi, nagła zmiana sytuacji życiowej – było do przeżycia, kiedy już w tym byłam. Z prostego powodu. Kiedy ma się zabieg, psuje się coś nagle, coś idzie nie pomyśli, ktoś jest niemiły – to przecież nie podejmuje się wtedy decyzji, że się z tego powodu umrze. Żyje się dalej. Wychodzi się nawet silniejszym i tu każdy kołcz mówi – a nie mówiłem. Z tym, że wiemy, że też nie każdy tak ma i są ludzie, którzy obumierają w środku bo muszą odezwać się do obcego. Ja mam szczęście – nie lubię, ale mogę to zrobić.

    Oswajanie lęku to proces, który nigdy się nie kończy. Świat, media, informacje bardzo nam w tym pomagają, abyśmy stale się bali, stale utrzymywali się z stanie poczucia zagrożenia. Taką masą łatwiej jest manipulować, łatwiej wmówić, że jak zrobią coś tam ,to będzie lepiej, a wcale tak przecież nie jest. Kiedy sobie przypomnimy ostatnie info, jakie przeczytaliśmy w internecie, obejrzeliśmy w tv to jest wojna, znęcanie się nad zwierzętami, ludźmi, to są ludzie, którzy mają więcej a my mniej, to są problemy ekonomiczne, zagrożenia klimatyczne, absurdy rządzących, próby niewolenia ludzi, dyskryminacja i tak bez końca. Rzadko do tego przebija się coś dobrego. Dobro słabo się klika, chyba że jest to Paulina Młynarska i jej dobro, które opowiada apropos swoich przygarniętych kotów i psów, a i tak ludzie zarzucają jej, że jest niemiła albo mówi dziecinnym językiem o kocie a nie powinna. Lubimy do każdego dobra włożyć łyżkę dziegciu i nawet przestaliśmy się zastanawiać skąd nam się to bierze. Boimy się zostać sami w środku lasu nocą, bo co by było, gdybyśmy usłyszeli swoje własne myśli.

    Czy to właśnie nie ich boimy się najbardziej?

  • Czas od pięt mnie cicho zjada, ale Kora się oprze

    Wiecie, jak to jest.

    Umiera ktoś znany i całe ściany pełne są smuteczków i RIP -ów. Rejestrujemy na sekundę za pomocą posta na socialach, że ktoś odszedł i biegniemy dalej, zrobić sobie herbatę czy coś tam innego. Pomyślimy, no szkoda, szkoda, ale takie życie i jestem przekonana, że większość odejdzie tę herbatę robić z silnym przekonaniem o własnej wszechwieczności i swojej niezbywalności, co jest w gruncie rzeczy bardzo śmieszne.

    Nie jestem przesadnie stadnym człowiekiem, nie lubię robić tego, co wszyscy w tym samym czasie, toteż jeśli chodzi o zachowania w mediach społecznościowych rzadko coś udostępniam, rzadko agituję i rzadko zamieszczam swoje ekspose o czymś tam, bo wychodzę z założenia, że nie zawsze trzeba, a nawet nie można, wygłaszać swojego zdania o wszystkim, mimo że teraz jest taka moda.

    Z dość niespodziewanym jednak odejściem Kory Jackowskiej jest nieco inaczej. Nie chodzi mi o zaznaczenie swojej obecności poprzez wklejanie ubolewań na Facebooka, tylko o coś, co dość zaskakująco nawet dla mnie, uderza we mnie właśnie. Ilość słów, jakie się pojawiły w sobotę w mediach, ilośc wspomnień od różnych ludzi, w różnym wieku, z różnym spektrum zainteresowań i z różnych środowisk pokazują, że Kora jest nie tylko artystką, która szkoda, że zmarła, tylko że jest ona czymś w rodzaju czipa, który zastał wszczepiony w mózgi wielu, wielu, wielu ludzi i jest odpowiedzialny za ich własne, konkretne fragmenty, strzępy życiek, wspomnienia, które to odejście gwałtownie uruchomiło. Nagle dotarło do mnie, że ta kobieta siedzi w mojej głowie już 30 lat.

    Po raz pierwszy pojawiła się w niej przez Festiwal w Opolu, był rok 1980 i oglądaliśmy z ojcem, jak jakaś babka w leginsach i ostrzyżona „na zapałkę”, jak się wtedy mówiło, drapieżnym głosem, w samym sercu siermięgi komuny krzyczała, że chce pojechać do Europy lub jeszcze dalej do Buenos Aires i pić sobie w drodze szampana. Mój ojciec mówił wtedy, że kobiety tak nie wyglądają i zdecydowanie nie był fanem jej looku.

    Kora Jackowska

    Kora Jackowska

    To prawda. Nikt nie wyglądał tak jak ona, w tamtych latach na pewno, potem też, zmieniając style uczesania, noszenia się, zawsze była nie do podrobienia. Z pewnością pomagał tu fakt, że była osobą piękną, kości policzkowe, pełne usta, piękny nos, sylwetka sprawiały, że ja się w niej trochę kochałam, była kobietą, ja nie wiedziałam, czy jestem hetero czy nieheteronormatywna i chyba zupełnie mnie to nie obchodziło. Najważniejsze, że nie była ona jakąś opolską, sopocką diwą w falbanach i w lokach, była absolutnie inna i zjawiskowa. Patrząc na nią, na jej outfity i to jak się ruszała, miałam w sobie zawsze efekt wow. Po latach, kiedy była jurorką z Must Be The Music, kiedy to mając już ok 60 lat i nic nie tracąc z tak zwanej zjawiskowości, z lubością przyglądałam się, jak wydyma usta z dezaprobatą, kiedy ktoś masakrował scenę albo kiedy klaskała w dłonie i krzyczała do jakiegoś uczestnika „kocham, kocham, kocham”. Gdzieś tam wtedy przecierałam się przy produkcji tego show, ale zawsze, kiedy Kora przechodziła sobie obok, stałam jak zabetonowana nie będąc w stanie się ruszyć czy cokolwiek do niej powiedzieć. Tak to jest z chodzącymi legendami, z herosami naszych wyobrażeń, z karuzelami naszych marzeń. Pozostają gdzieś tam na cokołach na zawsze.

    Kora zawsze rozpalała też wyobraźnię siermiężnej polskiej gawiedzi niekonwencjonalnym życiem, bo bieda, dom dziecka, mężowie, dzieci, związki, tajemnice, kariera, zawsze było coś co pobudzało zamulone mózgi matek, żon, sióstr wstawiających akurat wodę na ziemniaki czy chodzących do prac od 9 do 17, wracających potem do swoich nudnych żyć, które w niczym podróży do Buenos nie przypominały, ale dzięki piosenkom Kory i Maanamu pozwalały czasem poczuć, że paranoja jest goła, czy mieć nadzieję, że ciemne chmury wiatr rozgoni.

    Ze mną było podobnie.

    Mam w głowie taki obrazek, kiedy zmierzam sennymi ulicami mojego małego miasta, którego serdecznie nie znoszę, ale wtedy przechodząc na skrzyżowaniu koło wielkiego krzyża z Chrystusem nie myślałam o tym. Za to zastanawiałam się, jak to będzie, kiedy na szkolnej dyskotece puszczą „Kocham cię kochanie moje” i czy ja, jako klasowy kujon i nerd będę podpierać ściany wtedy, czy też będę zmagać się ze spoconymi dłońmi pryszczatych chłopaków z fryzurami na Pawła Mścisławskiego z Lady Pank. Nie wiedziałam w sumie co gorsze.

    Ale pamiętam, długą miałam rozkminę życiową wtedy, czy czekają mnie jakieś rozstania i powroty i noce z miłości bezsenne i czy będą mi dzwonić dzwony i płonąć ciało. Miłam wtedy ze 14 lat i tak, byłam tego ciekawa. Jak dobrze, że nie wiedziałam wówczas, że na takie rarytasy to może sobie Kora pozwolić czy inna jakaś życiowo bezkompromisowa diwa, bo na pewno nie ja. Moje żary przypominały zawsze pieczenie ziemniaków w dogorywającym palenisku, ale to wcale nie znaczy, że ta piosenka była czy jest bez sensu. Niesie ze sobą jednak jakąś opowieść o tym, co może się zdarzyć między ludźmi dwojgiem, a że nie każdemu, to już nie Kory wina.

    Nie wszystkie jej muzyczne projekty były czy są silnie zakorzenione w moich prywatnych memoriesach. Ale te, które są wywołują we mnie zawsze, ale to zawsze tak silne emocjonalne poruszenie, jak magdalenki w Marcelu Prouście.

    Niezmiennie rozwala mnie ponadczasowa prawda o życiu, że życie płynie bez pośpiechu, bez uśmiechu i bez grzechu, bez nienawiści i bez miłości a ludzie zamierają w gestach pozach bez znaczenia. Tu akurat byłam przekonana, że taki model przypasuje do mnie bardziej niż polana w leśnym gąszczu schowana. Sprawdziło się.

    Potem miałam etap konstatacji, że czyjś głos pod oknem to nie byłeś ty. Wiecznie wtedy nasłuchiwałam czyichś kroków i głosu w słuchawce telefonu bratek na recepcji akademika Balbina, aby pytać, czy ty to ty i wiecznie obawiać się, że to może być pomyłka. Do dziś piosenka „Ty nie Ty” jest moją ulubioną.

    Ostatnim silnym muzycznym wspomnieniem był „Wyjątkowy zimny maj” z Derwisza i anioła. Niby fajnie, niby był ten maj zimny, ale biegało się w butkach trumniaczkach po deszczu i siedziało całe lato do rana mając wrażenie, że wieczór płynnie przechodzi w rano i nigdy nie jest ciemno. Ale z jakiegoś powodu tej piosenki dziś nie lubię i nigdy do niej nie wracam.

    Większość pozostałego repertuaru zasiedliła się jednak  we mnie na dobre. I ciągle nie wyobrażam sobie, aby jakiś miły na wojnę sobie poszedł, bo może mam nadzieję, że nie pójdzie i będziemy sobie w szafie żyć.

    A może głupio robię, nie wiem, ale mówię jak jest.

  • Ten związek trwa już 13 lat

    Mój zachwyt nad  dziewczyną z zapyziałego miasteczka, niczym nie różniącego się od setek innych podobnych zapyziałych miast, z osiedlami z wielkiej płyty, supersamem na dole, w których dzieje się zawsze nic – tj. nad Dorotą Masłowską trwa nieprzerwanie od premiery „Wojny polsko ruskiej”, od pierwszych zdań tej książki napisanej w przerwie nauki do matury:” Najpierw ona mi powiedziała, że ma dwie wiadomości dobrą i złą. Przechylając się przez bar. To którą chcę najpierw.”

    Ten rodzaj konstrukcji zdań, narracji, wypowiedzi bohaterów zmienił moim zdaniem wszystko. To znaczy wszystko w moim sposobie myślenia o świecie za pomocą słów.

    Właściwie do dziś, w czymkolwiek co Masłowska napisze, taka właśnie jest – w tym świecie, który potrafi genialnie obserwować i pointować – z boku, z dystansu.  Pokazuje, że jej bycie w tym wszystkim jest nacechowane stosunkiem raczej prześmiewczym.

    I oto patrzę na nią na wieczorze autorskim lansującym wydanie jej felietonów parakulinarnych „Więcej niż możesz zjeść”, widzę 32 letnią kobietę, ale bardziej przypominającą dziewczynkę nudzącą się u cioci na imieninach. Widać, że obrządek rozumie, że musi zaliczyć i nie protestuje, ale otwarcie przyznaje się, że nie jest to jej ulubiona forma spędzania czasu.

    m1 m2 m3 m4

    Kobieta – dziecko, z dołeczkami w policzkach, sepleniąca okrutnie, w uroczych botkach kopytkach i dżinsowej kurteczce, rajstopkach we wzory, matka dziecku, osoba świadoma mająca moc nakłonienia do współpracy przy swoich projektach gwiazdy show biznesu np. Anję Rubik.

    Nie potrafię sobie jej wyobrazić, jak uwodzi faceta i tego, co może w niej tego faceta podniecić. Bo jest jak dziecko, genialne i kapryśnie dziecko, które robi to co chce. Pisze kiedy chce i co chce i nigdy nie odpowiada na oczekiwania publiki, dlatego wydaje cokolwiek w odstępach czasowych zbyt dużych, a jak napisze powieść pod presją, to okazuje się ona zła (“Kochanie, zabiłam nasze koty”).

    Tak czy owak prędzej wyobrażam ją sobie jako matkę „spokrewnionej z nią osoby” lat 9 niż kochankę czy femme fatale. Pewnie podczas jakiegoś aktu intymnego w jej głowie przemykają urywki z Dynastii, kiedy Fallon porywają kosmici, bo ma dość umizgów męża – Jeffa Colby. I chce jej się bardziej śmiać niż widzi siebie jako Anastasie z 50 twarzy Greya.

    A może całkiem się mylę, ale przywołuję te spekulacje, żeby pokazać, że je mam, a skoro je mam to znaczy ta osoba w jakiś tam sposób mnie fascynuje skoro rozmyślam nad takimi sprawami w życiu obcej mi osoby. Nie rozkminiam przecież życia erotycznego nie wiem… Kasi Skrzyneckiej czy Kasi Zielińskiej.  Ani Kingi Dunin, choć swego czasu dała znać, że mogłoby być ciekawie się dowiedzieć o tym co robi w łóżku.

    Patrząc na tę niepozorną osobę ulegam niepohamowej zazdrości tudzież fascynacji. że po prostu. Pojawia się ktoś, kto potrafi. I koniec.

    Nie ma przecież embijeja ani doktoratu z literatury, co dałoby jej podstawy do genialnego budowania fraz i fabuł.

    Nie sądzę też, aby czytała zawzięcie „Drogę artysty” Julii Cameron zastanawiając się, jak ma z siebie wyzwolić twórcę. Zapewne ma to w dupie i nie ma pojęcia o czymś takim, jak wyzwalanie z siebie artysty.

    Podejrzewam, że raczej  uważnie przemyka po rzeczywistości jak Lena Dunham, która bardzo się cieszyła, kiedy w życiu zdarzał jej się dramat jak np. ból ucha, bo to „przyda się do książki”.

    Nie wiem.

    wiem tylko, że wbija mnie w mój mentalny fotel jej sposób konstruowania zdań, łączenia pojęć – z tych górnych półek, z zestawów popkultury i wyświechtanych pop znaczeń.

    Jak choćby w tym fragmencie z felietonu o jedzeniu. Dwa zdania, a jaka nakładka epitetów i znaczeń kulturowych, które razem pokazują czytelnikowi, że halo, nie traktujmy tego wszystkiego aż tak zazbytnio serio.

    „Okolica była niepokojąco piękna. W białych domach z werandami mogli mieszkać zarówno Maryla i Mateusz Cuthbertowie, jak i seryjni mordercy – ludożercy, a do okien naszych pokoi, jak w czasopismach świadków Jehowy, zaglądały jelenie i wiewiórki”.

    W ogóle na fali naszego coraz bardziej chorego zainteresowania jedzeniem oraz tym, jak sobie radzić z jego wszechobecnością i nadmiarem, te felietony parakulinarne są jak najbardziej na czasie. Dużo tu zadziwienia, że można właśnie tak jeść, żreć i konsumować a nie inaczej, tak, żeby przeżyć w miarę miło, tylko tak, żeby się dobić i zniszczyć. No i tak pięknie z tego ona szydzi, z tego jak to wszystko łykamy, my wszyscy.

    Nie tknęło mnie żadne skrzydło anioła ani palec Boga, nie drzemie we mnie to co w Masłowskiej czy w Karl Ove Knausgaardzie.

    Ale mam to gdzieś:) Także to, że wszyscy dziś piszą, mają popularne blogi i kontrakty reklamowe, dzięki którym pojadą doświadczać na Zanzibar.

    To co w nas jest, wyjdzie i tak. Wiem to. I nie chodzi tylko o pisanie.

  • zjedz kanapkę