• Kiedy wszystko to za mało, czyli rzecz o filmie Paolo Sorrentino “Oni”

    Uwielbiam takie filmy.
    Takie, które trwają ponad 2 godziny, a nie wiadomo, kiedy czas mija, które nie są spreparowaną pod targety papką, gdzie o wszystkim nie decyduje jakiś skąpy producent. Filmy, które mają epicki rozmach jak powieści Tołstoja (najgorzej, jak ktoś nigdy nie czytał „Anny Kareniny” hehe), które kipią symbolami, rytmem, w których nie ma ani jednej zbędnej rzeczy, a kadry są wizualnie wypieszczone jak obrazy. Paolo Sorrentino umie tak robić. „Wielkie piękno” widziałam 3 razy, a teraz „Oni/ Loro” – kolejny film tysiąca diagnoz i 150 minut materiału do solidnej refleksji.

    Dante i Silvio

    Film zaczyna się tyleż symbolicznie co sielankowo. Widzimy piękną posiadłość, morze, piękną pogodę, słońce, willę, w każdym razie jakąś kwintesencję raju i … owcę. Owca wchodzi do willi, klimatyzator nagle się przestawia i gwałtownie i drastycznie obniża temperaturę. Owca – symbol niewinności, naiwności – pada. Co można odczytać jak dantejskie – porzućcie nadzieję wy, którzy tu wchodzicie.
    I o tym to jest, o kręgach piekieł, a konkretnie współczesnych Włoszech i o ich wieloletnim zarządcy Silvio Berlusconim, który doprowadził kraj na skraj upadku chyba wszelkiego. Berlusconi nazywany jest ON, a ludzie z jego kręgów ONI. Tytułowi oni brylują w tych piekielnych kręgach starając się zapewnić onemu rozrywkę, walcząc o wpływy, intrygując i stręcząc. Sytuacja typowa, jak to na królewskich dworach. ( w ogóle, gdzie można obejrzeć wszystkie sezonu serialu „Wersal. Prawo krwi”?)
    W filmie jest mnóstwo wątków, od teledyskowych muzyczno – tanecznych scen szybkie przejścia do rozmów o polityce, ponownym zdobyciu władzy, o wpływach, zabawie, relacjach, związkach. Ale nie jest to typowy film o władzy tej konkretnej postaci. Mimo że stawia polityczne diagnozy na temat kondycji włoskiej władzy i konsekwencjach 20 letniego zarządzania przez Berlusconiego, to jest to film zdecydowanie nie tylko o tym. 

    Style sprawowania władzy

    Jest też o skutkach tego zrządzania. A wygląda to tak mniej więcej, że kiedy przez 20 lat karmi się społeczeństwo igrzyskami w stylu bzdurnych show z roznegliżowanymi kobietami, wielu ludziom wydaje się, że życie to karnawał a najlepszą w nim fuchą dla młodych dziewczyn jest zostać veliną, czyli bibułką, półnagą prezenterką w czymkolwiek albo ogólnie dostępną damą do towarzystwa jakichś utytułowanych polityków, bo siedzenie przy stole w rządowej willi Berlusconiego to już szczyt dworskich marzeń i aby tam się dostać trzeba przejść przez niejedno castingowe sito pazernych na wpływy alfonsów. Żadna z tych kobiet oczywiście nie ma z tym żadnego problemu, postrzegają one te działania jako awans i możliwości, idea #metoo jest we Włoszech nierozpowszechniona i nikogo nie dziwi to, że w porze, kiedy dzieci jeszcze nie śpią, nadaje się programy rozrywkowe z półnagimi kobietami służącymi za ozdoby i nikogo to specjalnie nie dziwi. Tak mówiła w wywiadzie, grająca w filmie przyjaciółkę Berlusconiego, ekskluzywną stręczycielkę Kasia Smutniak. Sorrentino pokazuje te marzenia młodych Włoszek o awansie bez cenzury, drastycznie, bezpardonowo, ale też groteskowo. W to, co się widzi na ekranie, trudno czasem uwierzyć, że to nie jest dwór Nerona, że to nie cesarski Rzym, tylko czas całkiem teraźniejszy.

    A więc film o odwiecznym micie króla i dworu chcącego zaspokoić jego zachcianki.

    Neronizm, rozpasany hedonizm versus cisi, biedni chrześcijanie. To akurat wybite jest na tle nawiązania do trzęsienia ziemi w Apulii w 2016 roku, które niemal zmiotło miasto z powierzchni ziemi. Nagie ciała, złoto, przepych, seks, bogactwo i siedzący w ciszy ludzie, którzy potracili wszystko. Tak kończy się film. Kolejną symboliczną sceną z figurą Jezusa ratowaną ze zburzonego kościoła, jakby atencja okazywana tej figurze miała symbolizować jakiś rodzaj zjednoczenia ludzi, którzy nie mając nic, mogli  chociaż zachować jakąś irracjonalną, acz niezbędną do przeżycia, wiarę.

    Jest też tu wątek istoty władzy i cech władcy, pociągnięty w scenie, kiedy Berlusconi rozmawia z wnukiem ucząc go, że jeśli bzdury opowiada się z pełnym przekonaniem i uśmiechem, to ludzie zawsze w to uwierzą oraz w innej, moim zdaniem genialnej scenie, kiedy były premier chce poćwiczyć siłę swojego przekonywania i jako rzekomy sprzedawca domów, którym ponoć kiedyś naprawdę był, dzwoni do przypadkowej kobiety z książki telefonicznej i namawia ją na kupno mieszkań na planowanym nowym osiedlu domów. Techniki manipulacji, jakie stosuje stanowią podręcznik sprawowania władzy nad umysłem słuchacza. W tej scenie Berlusconi filmowany jest od dołu, siedzi w w ogromnym przestrzennym pokoju, wszystko to przypomina wnętrza i zachowania nazistowskich mówców, którzy manipulacją i propagandą oraz znawstwem ludzkiej natury potrafili Niemców przekonać wiadomo do czego. Berlusconi zresztą jakąś steraną życią randomową kobicinę z mężem zdrajcą i fajtłapą oraz niewdzięcznymi dziećmi i długami namawia do kupna domu za ogromne pieniądze, domu który nawet jeszcze nie istnieje. Berlusconi twierdził, że on nie sprzedaje domów, tylko marzenia. Roboty łatwej nie miał, ale robić to potrafił. A że nie przyniosło to oczekiwanych pożytków w skali kraju to już inna sprawa. O ile w ogóle tego rodzaju niemal absolutna władza może jakieś pożytki przynosić.

    Starość versus młodość

    Berlusconi, tak jak i bohater „Wielkiego piękna” starzejący się dziennikarz Jep, uosabia brak zgody na starzenie, nostalgię za młodością i obsesyjną pogoń za nią. Tak jak w Jep wpisywał się z tym w konwencję melancholijno –  nostalgiczną, tak Berlusconi wpisuje w totalną groteskowość tych starań. Jego twarz, makijaż, farbowane, przeszczepiane włosy, sztuczny uśmiech są dowodami nieusadowienia się w starzeniu, nie przyjmowania do wiadomości, że starość, kiedy żyje się z nią w zgodzie, miewa też zalety. W scenie z młodą veliną Stellą, kiedy dziewczyna mówi, że jego oddech przypomina oddech jej dziadka i że wszystkie jego próby bycia młodym są żałosne, widzimy jak maska Berlusconiego zastyga w niemym zdziwieniu. Ale i jego stać na melancholijne refleksje. Co widać w staraniach o względy żony, w tym jak kabotyńsko co prawda, ale jednak starał się ją odzyskać.

    Ale ta misja też zakończyła się niepowodzeniem. Publiczne śpiewanie serenad żonie nie wystarczyło, co jednakże nie zasmuciło pana domu, tylko raczej skłoniło do typowych wypominek, jakie urządza każdy dobrze sytuowany mąż swojej mniej dobrze sytuowanej żonie, którą pojął z tego względu, że była wyjątkowo piękna. Są więc ataki dotyczące kwestii, że gdyby nie on to ona nic by miała i wszytko co mają to jego spryt i praca, a ona nie wniosła nic i jeszcze narzeka. Nie trzeba być Berlusconim i jego żoną, że być w podobnym temacie obeznanym, bo nawet u nas zwykło się sądzić, że stabilizacja majątkowa czy sukces biznesowy to zasługi raczej mężowskie.

    W filmie ani moment nie spada tempo, ciągle pulsują wątki, rytmy, kolory, rozmowy. A kiedy już wszystko rośnie do bezmiaru absurdu typu prywatny wulkan i aforyzmów, że mieć wszystko to za mało, schodzimy nagle na ziemię, w noc trzęsienia ziemi i zagłady miasta, w zupełnej ciszy. Ta cisza dla wielu spraw kraju na skraju przepaści może mieć szczególne znaczenie, a może nawet zbawczą moc.

    I właśnie moim zdaniem warto to zobaczyć i warto to poczuć.

  • Zachwyt zawsze przychodzi znienacka, czyli nie na filmie “Młodość”

    Zdarzyło się, jak musiało się stać w takiej sytuacji.

    Oczekiwanie

    Na kolejny film Paolo Sorrentino „Młodość” czekałam jakoś od wczesnego lata. I nie mogłam się doczekać oczywiście. Aranżowałam tę samą sytuację, jak przy „Wielkim pięknie”, spotkanie, nie mainstreamowa sala kinowa, wino pite w papierowych kubach i szybkie wychodzenie do kibelka, z żalem, że opuści się zapewne szalenie ważną w 3 godzinnym filmie scenę. Potem opowiadanie sobie scen, których się nie widziało będąc w kiblu, euforia po wyjściu z kina, taka najbardziej zajebista, bo znienacka, niespodziewana, totalnie dokarmiona obrazami, dźwiękami, wrażeniami, myślami.

    Rozczarowanie

    No ale ktoś już wymyślił w jakiejś starożytności (Heraklit?), kiedyś przypominała Szymborska, że naprawdę, choćby skały srały – sorry, nic dwa razy się nie zdarza. To oczekiwanie, ten nadmiar nadziei pokładanych i w tym wieczorze i w tym filmie musiało zakończyć się porażką. A porażka była naprawdę spektakularna i piękna.

    Np. już sama akcja w sali kinowej. Po sukcesie „Wielkiego piękna”, które zdobyło Oskara  w tej sali siedziało więcej fanów twórczości Sorrentino. Każdy znawca. Każdy uznawał za stosowane ze wszystkich stron nas uciszać, za to jak już już udawało mi się popaść w jakiś rodzaj kontemplacji – na sali wybuchał rechot, ale nie taki, że hihi, to były salwy głośnego wstrętnego rechotania jak na jakimś Kac Vegas albo zawodach w chodzeniu na tyczkach na dożynkach w Powsinie, kiedy chodziarze się przewracali i spadali twarzą prosto w tort. Ten rodzaj śmiechu to był.

    Zlazłyśmy na sam dół sam licząc Keitelowi każdy por na skórze, ale nie sposób było się od tego koszmaru rechotu uwolnić. Nie umiem powiedzieć, co wywoływało gromkie śmiechy ludzi na sali, pana obok mnie w kucyku śmierdzącego potem, ale bardzo wrażliwego na szepty.

    No ale dobra, zapłaciłam – siedzę. W przerwach między robieniem sobie selfie w sali kryształowej udało mi się załapać klimat największego rozczarowania kinowego ostatnich miesiący.

    Można powiedzieć, że to moja wina, po co było oczekiwać, trzeba było wziąć z dobrodziejstwem inwentarza i cieszyć się tym, co się wydarzało. Ja to wiem, ale mimo szczerych chęci wizualizowania samych ekstra i cool rzeczy oraz afirmacji swojej rzeczywistości – tym razem nie udało się, totalnie nie dałam rady i w afirmowaniu swojego zajebistego życia na tym seansie poniosłam klęskę i ten film – niezależnie od mojego życiowego nastawienia – skutecznie się do tej klęski przyczynił.

    A było przecież tak <pięknie>

    Dla udowodnienia, że moje spostrzeżenie na temat „Młodości” może nie być pozbawione sensu, muszę przytoczyć parę wspomnień z „Wielkiego piękna” i pokazać, dlaczego piękno było piękne a Sorrentino spokojnie mógł stać się następcą Felliniego.

    Otóż ten film nie zniechęcił ani trzema godzinami trwania ani przeintelektualizowaną, długachną recenzją z Gazety Wyborczej. Od samego początku uwiódł klimatem slow life, melancholii, zaskakującymi figurami, układami i morzem niedopowiedzeń. Ze starzejącym się, ale wciąż niczego sobie bohaterem Jepem mógł utożsamić się każdy, komu choć trochę żal, że lato jakoś tak mija niespodzianie, kto choć trochę przeżywa i przemijanie, i piękno, i głupotę, groteskę, noc i dzień – cokolwiek co ma w życiu mniejsze lub większe znaczenie, ale co składa się na całość, zwaną życiem, całość trochę trudną do ogarnięcia. Zwłaszcza dla ludzi wrażliwych.

    W filmie uwodzi nas Rzym, dźwięki cykad, wzniosłej muzy, ale też i przaśnej takiej z animacji dla turystów w Hurghardzie, obrazy – piękna ludzi jak i ich brzydoty, także tej wewnętrznej. Cały korowód bohaterów jest pełnokrwisty, niejednoznaczny, tajemniczy i arcyciekawy, nie ma tam ani jednej mdłej i nijakiej postaci, wszyscy są jacyś a oceny tych bohaterów – nie wchodzą w grę, bo w filmie nie ma żadnych dopowiedzeń. Reżyser traktuje widzów jak zbiorowisko w miarę kumatych ludzi, których uniesie na fali tego nieoczywistego ludzkiego czasem piękna, czasem mierności i nikczemności oraz pozwoli im dopowiedzieć sobie własne historie.

    Czyli najlepiej.

    Obecnie jest źle

    No a tu…

    Już sam wybór Michaela Caine jako jednego z głównych bohaterów snujących się razem z kumplem reżyserem po ekskluzywnym SPA w Szwajcarii nie podobał mi się, bo nie znajduję w tym aktorze niczego ciekawego. Tu gra postać dyrygenta, który niby był złym ojcem, jest upartym muzykiem, ma kompleks Salierego i generalnie pozostawia widza obojętnym na swoje fochy i teksty, jakie wygłasza.

    Jego kolega od masaży – reżyser grany przez Keitela – nie jest wiele lepszy. Niby podnieca się robieniem filmu, niby tworzy scenariusz z grupą jakichś hipsterów, ale mało to przekonujące, wiadomo od razu, że woli się pławić w basenie snując fantazje o Miss Universum, która też tam urzeka urokami, jako reprezentantka młodości, która jak wiadomo – jest tylko piękna.

    Keitel mówi w pewnym momencie podczas jakiejś nudnej pogawędki w hotelowym pokoju, że w życiu ważne są emocje, podczas gdy tych emocji w tych bohaterach jest tyle co kot napłakał.

    Jedyna dobra scena należy w tym filmie do Fondy. Fonda gra tu wiekową już gwiazdę, która ma zagrać główną rolę w filmie bohatera i zagwarantować mu to, że ten film w ogóle powstanie. Ale odmawia, bo stwierdza, że ma do spłacenia rachunki a jego film, taki na pożegnanie z karierą na pewno będzie żałosną klapą i ona nie może ryzykować. Za to przyjmie rolę w serialu, w którym gra babcię alkoholiczkę. Przynajmniej ona jedna jest tam szczera i trudno się z nią nie zgodzić.

    Poza tym jest tylko gorzej.

    Bohaterowie dyrygent, reżyser, niby jakiś gwiazdor uczący się roli i ktoś tam jeszcze wymieniają się z prędkością karabinu maszynowego sentencjami jak z pamiętnika młodego Paolo Coelho. Każda ich życiowa aktywność musi zostać opowiedziana, dopowiedziana i podsumowana. Pozostaje wiercić się niespokojnie w fotelu i czekać aż ten przypływ mądrości się skończy, ale nie, jest jeszcze gorzej.

    Pojawia się oto mnich buddyjski! w Szwajcarii. Pewnie cały budżet roczny PKB w Laosie poszedł na jego kurację. Więc siedzi i medytuje a radosny staruszek dyrygent robi taki psikus i  obśmiewa legendę, że mnich może lewitować. Kilka scen dalej mamy wzniosłą muzykę i cud, czyli mnich unosi się nad ziemią. A macie wy nędzne niedowiarki mówi nam reżyser. Tak właśnie powstaje kicz.

    Mało tego.Mamy scenę, kiedy dyrygent znużony tym zgiełkiem całego świata idzie sobie na łąkę górską. A tam piękne krowy z dzwoneczkami. Byłam zażenowana patrząc, jak dyrygent wyobraża sobie, że dyryguje i te krówki tulą się do siebie pobrzękując dzwonkami. Reklama czekolady Milka jest bardziej wyrafinowana niż ta scena. Kicz – to jest mało powiedziane. To bym zakwalifikowała do zjawisk określanym mianem – straszne, albo masakra. Bo co tu więcej się pastwić.

    A na koniec taka wpadka

    Nie dowiedziałam się niczego o młodości ani o starości. Garstka ludzi wyabstrahowanych w jakimś górskim luksusie odosobnienia nie jest zbiorowością, z którą można się utożsamić w jakikolwiek sposób. Ci ludzie nic nie obchodzą, ich rozterki wydają się irytująco głupie i naiwne a oni sami drewniani, z grzeczności nie napiszę, że z dupy.

    W ogóle śmieszna sytuacja, bo recenzenci nierzadko rozpisywali się, jak to reżyser nawiązuje tym uzdrowiskiem w Szwajcarii, miejscem odosobnionym do „Czarodziejskiej Góry” Tomasza Manna, do światopoglądowych sporów racjonalisty Settembriniego i mistyka Naphty walczących o duszę Hansa Castorpa. A tymczasem Sorrentino zapytany w jednym z wywiadów (sama czytałam!) o to nawiązanie literackie powiedział z rozbrajającą szczerością:

    „Wstyd mi, ale nie czytałem tego”.

    Ha ha ha!

    Więc tą w gruncie rzeczy optymistyczną reakcją zakończę moje dzisiejsze opowiadanie o rozczarowaniu i o tym, że od życia w sumie nie warto oczekiwać za wiele:) Na koniec za to, i to jest dobra strona rozczarowań spotykających ludzi smutnych, można się pośmiać.

  • zjedz kanapkę