• Kiedy wszystko to za mało, czyli rzecz o filmie Paolo Sorrentino “Oni”

    Uwielbiam takie filmy.
    Takie, które trwają ponad 2 godziny, a nie wiadomo, kiedy czas mija, które nie są spreparowaną pod targety papką, gdzie o wszystkim nie decyduje jakiś skąpy producent. Filmy, które mają epicki rozmach jak powieści Tołstoja (najgorzej, jak ktoś nigdy nie czytał „Anny Kareniny” hehe), które kipią symbolami, rytmem, w których nie ma ani jednej zbędnej rzeczy, a kadry są wizualnie wypieszczone jak obrazy. Paolo Sorrentino umie tak robić. „Wielkie piękno” widziałam 3 razy, a teraz „Oni/ Loro” – kolejny film tysiąca diagnoz i 150 minut materiału do solidnej refleksji.

    Dante i Silvio

    Film zaczyna się tyleż symbolicznie co sielankowo. Widzimy piękną posiadłość, morze, piękną pogodę, słońce, willę, w każdym razie jakąś kwintesencję raju i … owcę. Owca wchodzi do willi, klimatyzator nagle się przestawia i gwałtownie i drastycznie obniża temperaturę. Owca – symbol niewinności, naiwności – pada. Co można odczytać jak dantejskie – porzućcie nadzieję wy, którzy tu wchodzicie.
    I o tym to jest, o kręgach piekieł, a konkretnie współczesnych Włoszech i o ich wieloletnim zarządcy Silvio Berlusconim, który doprowadził kraj na skraj upadku chyba wszelkiego. Berlusconi nazywany jest ON, a ludzie z jego kręgów ONI. Tytułowi oni brylują w tych piekielnych kręgach starając się zapewnić onemu rozrywkę, walcząc o wpływy, intrygując i stręcząc. Sytuacja typowa, jak to na królewskich dworach. ( w ogóle, gdzie można obejrzeć wszystkie sezonu serialu „Wersal. Prawo krwi”?)
    W filmie jest mnóstwo wątków, od teledyskowych muzyczno – tanecznych scen szybkie przejścia do rozmów o polityce, ponownym zdobyciu władzy, o wpływach, zabawie, relacjach, związkach. Ale nie jest to typowy film o władzy tej konkretnej postaci. Mimo że stawia polityczne diagnozy na temat kondycji włoskiej władzy i konsekwencjach 20 letniego zarządzania przez Berlusconiego, to jest to film zdecydowanie nie tylko o tym. 

    Style sprawowania władzy

    Jest też o skutkach tego zrządzania. A wygląda to tak mniej więcej, że kiedy przez 20 lat karmi się społeczeństwo igrzyskami w stylu bzdurnych show z roznegliżowanymi kobietami, wielu ludziom wydaje się, że życie to karnawał a najlepszą w nim fuchą dla młodych dziewczyn jest zostać veliną, czyli bibułką, półnagą prezenterką w czymkolwiek albo ogólnie dostępną damą do towarzystwa jakichś utytułowanych polityków, bo siedzenie przy stole w rządowej willi Berlusconiego to już szczyt dworskich marzeń i aby tam się dostać trzeba przejść przez niejedno castingowe sito pazernych na wpływy alfonsów. Żadna z tych kobiet oczywiście nie ma z tym żadnego problemu, postrzegają one te działania jako awans i możliwości, idea #metoo jest we Włoszech nierozpowszechniona i nikogo nie dziwi to, że w porze, kiedy dzieci jeszcze nie śpią, nadaje się programy rozrywkowe z półnagimi kobietami służącymi za ozdoby i nikogo to specjalnie nie dziwi. Tak mówiła w wywiadzie, grająca w filmie przyjaciółkę Berlusconiego, ekskluzywną stręczycielkę Kasia Smutniak. Sorrentino pokazuje te marzenia młodych Włoszek o awansie bez cenzury, drastycznie, bezpardonowo, ale też groteskowo. W to, co się widzi na ekranie, trudno czasem uwierzyć, że to nie jest dwór Nerona, że to nie cesarski Rzym, tylko czas całkiem teraźniejszy.

    A więc film o odwiecznym micie króla i dworu chcącego zaspokoić jego zachcianki.

    Neronizm, rozpasany hedonizm versus cisi, biedni chrześcijanie. To akurat wybite jest na tle nawiązania do trzęsienia ziemi w Apulii w 2016 roku, które niemal zmiotło miasto z powierzchni ziemi. Nagie ciała, złoto, przepych, seks, bogactwo i siedzący w ciszy ludzie, którzy potracili wszystko. Tak kończy się film. Kolejną symboliczną sceną z figurą Jezusa ratowaną ze zburzonego kościoła, jakby atencja okazywana tej figurze miała symbolizować jakiś rodzaj zjednoczenia ludzi, którzy nie mając nic, mogli  chociaż zachować jakąś irracjonalną, acz niezbędną do przeżycia, wiarę.

    Jest też tu wątek istoty władzy i cech władcy, pociągnięty w scenie, kiedy Berlusconi rozmawia z wnukiem ucząc go, że jeśli bzdury opowiada się z pełnym przekonaniem i uśmiechem, to ludzie zawsze w to uwierzą oraz w innej, moim zdaniem genialnej scenie, kiedy były premier chce poćwiczyć siłę swojego przekonywania i jako rzekomy sprzedawca domów, którym ponoć kiedyś naprawdę był, dzwoni do przypadkowej kobiety z książki telefonicznej i namawia ją na kupno mieszkań na planowanym nowym osiedlu domów. Techniki manipulacji, jakie stosuje stanowią podręcznik sprawowania władzy nad umysłem słuchacza. W tej scenie Berlusconi filmowany jest od dołu, siedzi w w ogromnym przestrzennym pokoju, wszystko to przypomina wnętrza i zachowania nazistowskich mówców, którzy manipulacją i propagandą oraz znawstwem ludzkiej natury potrafili Niemców przekonać wiadomo do czego. Berlusconi zresztą jakąś steraną życią randomową kobicinę z mężem zdrajcą i fajtłapą oraz niewdzięcznymi dziećmi i długami namawia do kupna domu za ogromne pieniądze, domu który nawet jeszcze nie istnieje. Berlusconi twierdził, że on nie sprzedaje domów, tylko marzenia. Roboty łatwej nie miał, ale robić to potrafił. A że nie przyniosło to oczekiwanych pożytków w skali kraju to już inna sprawa. O ile w ogóle tego rodzaju niemal absolutna władza może jakieś pożytki przynosić.

    Starość versus młodość

    Berlusconi, tak jak i bohater „Wielkiego piękna” starzejący się dziennikarz Jep, uosabia brak zgody na starzenie, nostalgię za młodością i obsesyjną pogoń za nią. Tak jak w Jep wpisywał się z tym w konwencję melancholijno –  nostalgiczną, tak Berlusconi wpisuje w totalną groteskowość tych starań. Jego twarz, makijaż, farbowane, przeszczepiane włosy, sztuczny uśmiech są dowodami nieusadowienia się w starzeniu, nie przyjmowania do wiadomości, że starość, kiedy żyje się z nią w zgodzie, miewa też zalety. W scenie z młodą veliną Stellą, kiedy dziewczyna mówi, że jego oddech przypomina oddech jej dziadka i że wszystkie jego próby bycia młodym są żałosne, widzimy jak maska Berlusconiego zastyga w niemym zdziwieniu. Ale i jego stać na melancholijne refleksje. Co widać w staraniach o względy żony, w tym jak kabotyńsko co prawda, ale jednak starał się ją odzyskać.

    Ale ta misja też zakończyła się niepowodzeniem. Publiczne śpiewanie serenad żonie nie wystarczyło, co jednakże nie zasmuciło pana domu, tylko raczej skłoniło do typowych wypominek, jakie urządza każdy dobrze sytuowany mąż swojej mniej dobrze sytuowanej żonie, którą pojął z tego względu, że była wyjątkowo piękna. Są więc ataki dotyczące kwestii, że gdyby nie on to ona nic by miała i wszytko co mają to jego spryt i praca, a ona nie wniosła nic i jeszcze narzeka. Nie trzeba być Berlusconim i jego żoną, że być w podobnym temacie obeznanym, bo nawet u nas zwykło się sądzić, że stabilizacja majątkowa czy sukces biznesowy to zasługi raczej mężowskie.

    W filmie ani moment nie spada tempo, ciągle pulsują wątki, rytmy, kolory, rozmowy. A kiedy już wszystko rośnie do bezmiaru absurdu typu prywatny wulkan i aforyzmów, że mieć wszystko to za mało, schodzimy nagle na ziemię, w noc trzęsienia ziemi i zagłady miasta, w zupełnej ciszy. Ta cisza dla wielu spraw kraju na skraju przepaści może mieć szczególne znaczenie, a może nawet zbawczą moc.

    I właśnie moim zdaniem warto to zobaczyć i warto to poczuć.

  • “Climax” – czy należy bać się punktów kulminacyjnych – opowiada Gaspar Noé

    Climax, kiedy jadę metrem

    Kiedy jadę metrem, lubię sobie czasem wyobrażać, co zrobiliby ludzie, którzy koło mnie siedzą, gapią się w telefony, są znudzeni, osadzeni w sobie, w swoich snach jeszcze, w porannym wstawaniu, prysznicu, codziennościach, którzy mają się za fajnych, dobrych, czasem uczciwych i wyjątkowych,  to co ci ludzie zrobiliby, jak by się zachowali gdyby nagle pociąg stanął, w podziemiu wybuchł pożar i trzeba by było się ewakuować, ale nie wiadomo jak. Czy byliby tymi samymi fajnymi, dobrymi, wyjątkowymi ludźmi z poczuciem humoru, duszami towarzystwa, organizatorami, pracownikami, dobrymi rodzicami i dziećmi? Uważam, że nie. Uważam, że w takim kluczowym momencie, kulminacji zagrożenia, każdy dobry człowiek zrobiłby wszystko, żeby stratować innego dobrego człowieka i na jego plecach wydostać się na powierzchnię, że jeśli byłby czas szybko stworzyłaby się szybka hierarchia, kto zarządza, kto ma ducha, kto się popisuje, kto popiskuje a kto się podkłada. Tak się dzieje w sytuacjach ekstremalnych. Burzy się dotychczasowe nasze mniemanie o sobie, a tworzy się nowy, bezwzględny układ, w którym nie ma znaczenia nic co dotychczas było dla was ważne. Zostaje sam rdzeń – miałkość, małość, strach i zwierzęca chęć przetrwania.

    “Climax” u Gaspara Noé

    Tego samego zdania są nie tylko badacze zachowań ludzkich, jak choćby mój ulubiony prof. Zimbardo, ale też mój ulubiony reżyser Gaspar Noé, który np. swoim poprzednim filmem „Love” utwierdził mnie w przekonaniu, że każde ludzkie uczucie, silna emocja i namiętność zadzierzgane w dobrej wierze, po czasie stają się toksyczne i trujące. W najnowszym natomiast dziele zatytułowanym „Climax” właśnie o takich zachowaniach w sytuacjach ekstremalnych, kulminacyjnych jest mowa.

    Ale tak jak przewidzenie tego, że jesteśmy ogólnie rzecz biorąc beznadziejni jako gatunek, naprawdę bez szans na realizacje naszych wymysłów na temat swojego zajebizmu, jest dość oczywiste i mało odkrywcze, to sposób, w jaki Noé to zrobił, otoczka, w jakiej te społeczne zachowania pokazał, są już mocno warte uwagi.

    Film oparty jest na wydarzeniu, które miało miejsce w 1996 roku naprawdę. W opuszczonej szkole tańca, gdzieś na odludziu, zimą, we Francji zebrano grupę tancerzy, przez 3 dni mieli warsztaty przygotowujące do kulminacyjnego wspólnego tańca, mieli go zaprezentować, a potem się bawić. Kto i dlaczego to zorganizował – nie znalazłam informacji.

    W każdym razie film zaczyna się od castingu. Nabór robiony spośród ludzi rzeczywiście zajmujących się tańcem, różnymi jego odmianami, są tam młodzi mężczyźni i kobiety różnego pochodzenia i ras. Jest mieszanka typów. Kandydaci odpowiadają na różne dziwne pytania, czy wierzą w piekło, co robiliby w raju, za jakich uważają się ludzi.

    Przez 3 dni faktycznie pracują nad choreografią i w rytm hipnotycznie pulsującej muzyki z lat 90 -tych Daft Punk, Soft Cell przygotowują zbiorowy pokaz prezentujący wyjątkowe umiejętności ich wszystkich łączący jednak ten pokaz w spójną całość emanującą wielką energią i siłą tych tancerzy, ich witalnością, ich chęciami, by pokazać się od strony jak najlepszej.

    W trakcie tego finałowego tańca czuć już, że coś się wydarzy, czuć jak napięcie narasta, czuć, że nie będzie wcale tak jak jest, tzn. miło i każdy poprzestanie na byciu tym, za kogo się uważa.

    Wyjście na jaw tak zwanej prawdy o tym, kim są ci bohaterowie wspomaga banalna domowej roboty sangria. Jak to mówią – in vino veritas. Toteż widz otrzymuje sekwencje rozmów bohaterów w rozmaitych parach i konfiguracjach, rozmów coraz bardziej śmiałych, coraz bardziej ujawniających ich lęki, potrzeby, pragnienia i żądze. Ale ciągle są to śmichy chichy, wiąż jest zabawnie i luźno. Po chwili do głosu zaczynają dochodzić te żądze właśnie. Zaczynają się polaryzować role poszczególnych uczestników, mniej więcej widz zaczyna się orientować, kto pozer, kto outsider, kto ma wyjebane, kto ma kręgosłup, kto jest przemocowy, kto jest ofiarą, kto się liczy tylko jako tło, kto nagabuje i chce, a kto rozdziela uwagę i nieoficjalnie przewodzi. Mamy społeczeństwo w soczewce, zobrazowane barwnymi postaciami przypadkowo zebranych tancerzy, którzy na początku wszyscy mieli marzenia i uważali się za fajnych.

    My w dantejskim kręgu piekła

    Sprawy zaczynają zmierzać ku kulminacyjnej katastrofie, kiedy tancerze orientują się, że do sangrii dodano narkotyku, ponieważ reakcje ludzi przeszły ze stanu zwykłego upojenia w stany psychotyczne. I w tym momencie zaczyna się zabawa właściwa, czyli co wyłazi z każdego tych ludzi, jakiego rodzaju robactwo. Każdy z ludzi rodzaj tej zgnilizny ma w sobie inny, ale każdemu porażająco źle jest w swoim ciele, zaczyna się osiąganie poziomu szaleństwa, w którym wszystko jest możliwe i faktycznie dzieje się tam wszystko.

    Kamera w rytm tej nieustannie pulsującej muzyki pokazuje ludzi przy samej podłodze, z boku i od dołu, w pulsujących, stroboskopowych światłach, jesteśmy przy samej ziemi, przy samym dnie tego, co nazywa się człowieczeństwem, jesteśmy w piekle. Gryziemy własne ręce, nienawidzimy własnych nóg i ciał, wchodzimy bestialsko w innych ludzi, zagryzamy ich, żeby na końcu gryźć własne ogony. W naturalny sposób powiększa się liczba ofiar, tych, którzy byli słabiej spozycjonowani już na starcie. Chce się już stamtąd wyjść, chcemy, żeby ta muzyka przestała grać i żeby przyszło otrzeźwienie i wyzwolenie. Ale ono przychodzi bardzo powoli, a ofiary w ludziach są faktami.

    Czy bohaterowie są wśród nas i czy jesteśmy to my

    Na pocieszenie trzeba dodać, że była jedna osoba, która okazała się mieć tak zwany kręgosłup. Wiadomo to było właściwie od początku filmu, kiedy tancerka Sofia Boutella pojawia się na ekranie. Drobna szczupła osóbka z umalowanymi na czerwono ustami zagarnia dla siebie ekran, co dzieje się nie bez przyczyny. To jest typ osoby, która nie chodzi za innymi, tylko taka, za którą chodzą. Myślę, że stanowi ona typ, jaki opisywał w swoich badaniach właśnie  Philip Zimbardo w książce „Efekt Lucyfera”. Zimbardo na przykładzie eksperymentu więziennego wykazał słuszność tego samego wniosku jaki miała Hannah Arendt, że zło jest banalne. To znaczy, że aby być zdolnym do czynów zbrodniczych i bestialskich nie trzeba być patologicznym zwyrodnialcem, przeważnie jest się miłym, dobrym człowiekiem, ale okoliczności czynią z nas tych złych. I paradoksalnie jest z to samo z bohaterami. Nie są to nadzwyczajni nadludzie, są zwyczajni i banalni, ale mają pewne cechy odróżniające ich od reszty, jest to, prócz prawości, poczucia sprawiedliwości, odwagi i dobroci, zdolność do transcendencji. W skrócie ujmując chodzi o posiadanie niezwykle rzadkiej cechy polegającej na umiejętności spojrzenia dalej niż czubek własnego nosa. Taki ktoś, kto jest transcendentny zauważy, że coś dzieje się niehalo, że coś nie w porządku, będzie chciał temu zaradzić za pomocą dostępnych mu środków. Takich ludzi jest bardzo niewielu, dlatego od razu są tak widoczni, ich charyzmę i jakiś rodzaj wewnętrznej siły widać gołym okiem i przykładem tego jest właśnie postać tej tancerki, w którą wcieliła się Boutella. Na jej przykładzie można obserwować, że szaleństwo opętańczego zła nie jest udziałem wszystkich, ale nie byłabym optymistyczna i nie sądziłabym, że w podobnej sytuacji byłabym taka jak ona, taka właśnie transcendetna., bo kiedy mnie przytrafia się zło, to nie mogę w to uwierzyć, a kiedy się ogarnę, to jest juz za późno, i to jest właśnie myśl, do której nakłonił mnie ten film, do myślenia o sobie w takim kontekście, do przyznania się, że nie byłabym raczej Sofią Boutellą na planie. Chociaż chciałabym.

    Taniec jako zniewolenie 

    Oprócz opowieści o społecznych zachowaniach jest to też w sumie film o tańcu moim zdaniem. Taniec jest tym rodzajem ludzkiej aktywności, która z pewnego założenia dając tancerzowi narzędzia ekspresji i czyni go wolnym. Paradoks przedstawionej tam sytuacji polega moim zdaniem na tym, że to, co czyniło tych ludzi wolnymi, tam właśnie ich zniewoliło. Taniec określił ich społeczne pozycje. Tańcem wyrażali nie wolność swojego ducha, tylko hierarchizowali się przypisując sobie  tańcem jakieś role, np. uległego zniewieściałego geja, upozowanych gangsterów z ludu gotowych pozornie na wszystko, cwanych czarnoskórych tancerzy wykorzystujących aktywność taneczną do prezentowania swoich seksualnych potrzeb, kobiety macające się po każdej części ciała prezentujące swoją gotowość na godowe przyjęcie partnera, to wszystkie wabiki, znaczniki, triki mające na celu pokazać innym, że się jest pełnym wigoru samcem lub pełną wigoru samicą gotową na jedynie słuszną w życiu działalność to jest kopulację i dominację.

    To jest właśnie coś, co mnie zawsze zdumiewa, to podporządkowanie tańca podbijaniu określania naszych ról społecznych. Ja dopiero po odkryciu metody Ohada Naharina i GaGa dance zrozumiałam, że taniec to wcale nie role społeczne i nie emanacja seksualną gotowością, tylko taniec i ciało tancerza to narzędzia do opowiadania historii, to narzędzia do osiągania pełnej swobody w tej narracji. No ale nie każdy uczył się u Naharina w Batsheva Dance Company i może większość  adeptów tańca współczesnego wciąż gdzieś te role myli. Tak czy owak w tym filmie taniec przestał być szlachetną formą ludzkiej ekspresji, stał się brutalną siłą, która pomogła tym ludziom osunąć się w dantejskie kręgi piekła.

    Film zdecydowanie do obejrzenia, do zastanowienia się, co my byśmy  zrobili w takim momencie, jak tamten przywołany lub podobny, kim byśmy byli, gdyby się okazało, że hamulce społecznych konwenansów nie działają a trzeba walczyć o przetrwanie.

  • Kanapka na polu dzikich róż przełożona grzechem, karą i winą

    Ostatnio myślałam sobie, dlaczego ten Netflix tak pożera, dlaczego te treści tak niepostrzeżenie wchłaniają, dlaczego robimy sobie na własne życzenie prywatne Black Mirror i doszłam do wniosku, że tak naprawdę, wszystkie te seriale, niezależnie od kalibru tematyki, sposobu ujęcia tematu są dość łatwo strawne, są spreparowane pod moce przerobowe dzisiejszego przeciętnego konsumenta. Ma być zaskakująco, ma się dziać dużo i ładnie albo komiksowo brzydko, problemy emocjonalne, społeczne mają być w atrakcyjnej formie wizualnych manifestów, góra pół godziny, żeby nie zdążyć się znużyć, ale tak, żeby pożądać więcej. Nie ma już miejsca na rozwlekłe fabuły dajmy na to o egzystencjalnej beznadziei, o tym, że w gruncie rzeczy jest tragicznie, z tym, że Bergman już nam tego nie powie, ani chociażby Kieślowski nas nie zaniepokoi. Na to to my już nie mamy czasu ani ochoty, żeby przerabiać. No i w takim klimacie ogólnym zdarzają się reżyserzy porywający się na nie-netflixowy obraz, który wzbudza raczej przykrość niż radość. Zbierają sobie fundusze, namawiają aktorów do grania i po paru latach wypuszczają film. Mówię teraz akurat o Annie Jadowskiej, która 5 lat po filmie „Bez miłości” wyreżyserowała nowy – „Dzikie róże”.

    Znamienny jest fakt, że aktorka grająca w nim główną rolę – Marta Nieradkiewicz, na pokazie przedpremierowym powiedziała ze sceny, że proszę państwa, film jest smutny i zaśmiała się przy tym przepraszająco, ale na szczęście – dodała, nie trwa długo. Co by korespondowało z moją tezą ze wstępu, że za bycie nie-netflixkowym trzeba jednak jakoś ludzi przeprosić albo przynajmniej ich uprzedzić.

    O czym jest ten film?

    Nie będzie tu właśnie skondensowanej spektakularnej historii i wypisanej capitalikami pointy zapożyczonej od Paolo Coelho. Akcja toczy się bardzo powoli i sennie wręcz. Nieśpieszne, powolne, banalne zdarzenia i nieliczne dialogi powoli, niepostrzeżenie zbliżają widza do kulminacji, która jest rodzajem spiętrzenia efektów zdarzeń, których na ekranie nie widzimy. Mamy bohaterów, których coś uwiera, ale nie wiemy co. Dowiadujemy się tego powoli, żeby na sam koniec dopiero zyskać potwierdzenie czegoś, czego wcześniej tylko się domyślaliśmy. To nie brzmi jak scenariusz na hit w Netflixie. I właśnie dlatego taki film jest jak masaż głowy i tonik dla mózgu. Ale w sposób raczej przewrotny niż oczywisty.

    „Dzikie róże” to film o naszej zaściankowej mentalności kształtowanej w cieniu sfrustrowanych matek, nieobecnych głów rodzin i nierozgarniętych, pucołowatych przedstawicieli katolickiego kleru.

    Dzieje się wśród dziurawych szos, udeptanych polnych ścieżek, łąk, lasów, niedoinwestowanych, niedokończonych domów, na skraju wszystkiego i niczego, wszędzie i nigdzie. Bierze się zaś z naszych historii, z naszych głów, wstydów i przemożnej chęci zapomnienia, jak nas wychowywano. Podsuwa nam pod nos obleśnych wujków z brzuchami, panie w odświętnych garsonkach w kolorze bordo z fryzurami na wałki, aby uzyskać efekt kalafiora, nieszczere przyjaciółki, okoliczne plotkary i kawę w szklance „do ciasta”. Przypomina nam dawno wyparte wspomnienia i wizje nas jako dzieci, które tata podrzucał do góry, jak miał dobry humor, ale ogólnie wolał żebyśmy byli niewidzialni i żebyśmy nie przeszkadzali.

    Dzieci nie mają tu dobrze. Są koniecznością, z którą trzeba się użerać, ale na pewno nie wyśnioną historią, którą ładnie ogrywa się na instagramie na tle porannej kawy, z filtrem Amaro. Dzieci są niechciane, a kobiety jak z weselnej przyśpiewki „ona temu winna”. Przebija tu trochę duch Emmy Bovary i peerelowskiego PGR-u. Poczucie  beznadziei i niedosytu. Niedosytu uwagi, zrozumienia, czułości, a beznadziei, bo bohaterka wie, że nic raczej się nie zmieni, a jeśli ewentualnie – to na gorsze. Polska Typowych Sebów, umęczonych, zawistnych kobiet – matek, córek i pseudo-przyjaciółek.

    Główna bohaterka ma zmęczoną twarz Marty Nieradkiewicz. Jest typem kobiety bezsilnej, rozmemłanej, schowanej w wypchanych na kolanach dresach. Mimo tego mało sexy anturażu paradoksalnie pociąga seksualnie i nieletniego chłopaka z wioski jak i powracającego z pracy za granicą męża. Obaj odtrąceni przez bohaterkę panowie w odwecie musztrują ją i nie dają jej zapomnieć, że wszystko, co niehalo, to jej wina, że bez sensu, że chodzi do pracy, bo mało płatna i ogólnie to „zawsze wszystko musi spierdolić”, co konkretnie – nie wiadomo, ale żeby nie było, to wszystko. Samo jej bycie to wina. Jej rezolutna paroletnia córka już to czuje, dlatego śmiało krzyczy do matki, że jej i ojca nienawidzi.

    Jest to dobrze opowiedziany film.

    Naszą czujność usypiają świerszcze, świeża zieleń, ładne zachody słońca, i bzyczenie pszczół. W tych różanych chruśniakach, łąkowych zakamarkach czai się samotność ekranowych kobiet – starszej, młodszej i najmłodszej. Dzieją się dramaty na dywanach płatków zebranych z dzikich róż, volkswageny golfy, białe skarpety, za granicą praca, opalenizna żniwiarza, nieotynkowane ściany, komunie, msze święte i reprymendy nierozgarniętego księdza.

    I misterium poczucia wiecznej winy. Tam czarne marsze i feminizm jeszcze nie dotarły, tam, w tych miejscach wciąż dobrze mają się spowiedzi i komunie.

    Ta fasadowość idei i dzisiaj, i kiedyś, kiedy sami byliśmy dziećmi, miewa się u nas ciągle znakomicie, trzyma się mocno. Odgrywaliśmy szopki i stroiliśmy się w wianki pozując uroczyście do zdjęć nie wiedząc za bardzo po co, tak kiedyś, jak i dziś. Komunia i katolickie ikony to temat ciągle u nas żywy, bo nie należy zapominać, że cała Polska nie jest Warszawą. Komunia, czyli pojednanie jako idea nigdy nie zaspokojona ani za zastawionymi ciastami stołami ani w duszach ich uczestników. Ten problem nagłaśnia też nagrodzony znakomity dokument Anny Zameckiej „Komunia”; reżyserka pokazuje prowincjonalną rozbitą rodzinę, którą młoda nieletnia bohaterka próbuje za pomocą „sakramentu” komunii skleić. Pokazuje, jak bardzo można starać się to robić i jak bardzo być bezradnym wobec nieistotności pojednania/komunii w głowach ludzi.

    Także krótkometrażowy film dokumentalny Justyny Mytnik- „Jak zostać papieżem” pokazujący perypetie 10 – letniego ministranta chcącego wygrać casting na rolę papieża Wojtyły w musicalu uświadamia, że papież – komunia są to hasła implikujące może jakąś duchową misję, ale dla dorosłych czy dla wielu też dzieci pozostające pustymi rytuałami i hasłami nie mającymi nic wspólnego z ich własną karłowaciejącą duchowością. Zresztą dziewczynka w „Dzikich różach” wystrojona na swoją komunię „jak księżniczka” pyta matkę – a co to właściwie jest ta komunia?

    Też brałam udział w rozmaitych szopkach przyjmując za pewnik kościelne dogmaty wbijające skutecznie w poczucie, które pozwalało w dorosłym życiu na wysłuchiwanie konceptów „bo to twoja wina”.

    Ta sztafeta nie skończy się tak szybko i łatwo. Pałeczka jest ciągle w obiegu i film Anny Jadowskiej boleśnie mi o tym przypomniał.

  • “Ania, nie Anna”, czyli 4 powody do wzruszeń podczas jedzenia kanapki

    Najlepiej sprzedają się teksty na „nie”, takie, żeby być przeciw, dlatego lubię złe filmy, złą literaturę i nieudany wygląd czegokolwiek. Ale ten tekst będzie na „tak”, na poważnie, czyli najgorzej, bo kiedy jest się na „tak”, to nie ma się gdzie schować.

    Ten tekst będzie m.in. o domach, domach lalek, domach na wzgórzach i domach w Szwecji, o misiach, dzieciach i Ani z Zielonego Wzgórza – wiecznie żywej, wiecznie i nie bez powodu fascynującej. Więc podchodzę do tego bardzo na poważnie.

    Zanim dojdę do Netflixa, jego nowej produkcji: serialu „Ania, nie Anna” na podstawie kultowej powieści Lucu Maud Montgomery – będzie o domach. Dom Cuthbertów na Zielonym Wzgórzu jest w tej najnowszej produkcji upozowany tak spektakularnie, że nie sposób, żeby nie wygenerował w głowie takich myśli.

    Powód 1 – DOM

    Tak jak dziś, kiedy wszystko mnie wkurwia, po całym dniu koję swoją wrażliwość i nerwy winem, tak w dzieciństwie uwielbiałam szybko kłaść się do łóżka i wyobrażać sobie, że jestem koleżanką Misia Uszatka – Lalą i mamy super dom. W nim dużo pokoi z mebelkami z plastiku, a nawet stajnie, a w nich konie. Dóbr ogólnie przybywało wraz z konsumpcją seriali typu „Powrót do Edenu” czy „Dynastia”, ale poziom absurdu był podobny. Nie kojarzę, czy Miś Uszatek był moim partnerem domowym, bo gustował w Prosiaczku bardziej czy też jakimś innym powinowatym, w każdym razie taka była wizja, ja – Lala, Miś i mamy super chatę i czasem wychodzimy na dwór pobawić się z Zajączkiem, innymi Lalami albo idziemy do cioci Chrum Chrum na ciasto. Uwielbiałam to życie.

    Potem świat wyimaginowanego życia rodzinnego bardzo porządkowały mi zagrody Północna, Środkowa i Południowa z Lassem, Bossem, Brittą, Anną, Lisą i Olem. Byłam rzecz jasna Lisą, miałam z koleżankami domki dla lalek, parobków (!!!) i chodziłam z kumpelkami do sklepu po kiełbasę, a sprzedawca częstował nas cukierkami ślazowymi. Nigdy nie wiedziałam, jaki mają smak, ale brzmiało szwedzko, a nie jak polskie kukułki.

    To teraz, oglądając serial Netflixa, uświadomiłam sobie, że strasznie znosiło mnie mentalnie i emocjonalnie ku wyobrażeniu domu statecznego. Prostego, surowego, z zasadami, ostoję konserwatywnych przekonań, kar i nagród, prostych sprzętów i codziennych znojnych obowiązków, które zapewniają bezpieczeństwo i byt.

    Dom Maryli i Mateusza na Wyspie Księcia Edwarda w Kanadzie w XIX wieku także spełniał te kryteria. Był prosty, surowy, ale dostatni. Nie było tam wiele, ale wszystko co potrzeba i stwarzał nieograniczone pole do wyobraźni. W serialu Netflixa pokazany jest wyjątkowo atrakcyjnie, bo wychodzi naprzeciw oczekiwaniom naszych czasów. Nie prezentuje ani kiczowatego przepychu, ani ubóstwa, jest taki w sam raz, okazały, ale skromny, dostatni, ale bez zbytków, wszystko tam jest ładne, funkcjonalne i proste. A jedyne naddatki to broszka Maryli i sok malinowy będący winem. Luksusy te zresztą przyczyniają się do wielu kłopotów bohaterów. Sic!

    A zatem purytański styl, purytańskie zasady, dużo humoru i otwarte umysły gospodarzy. Idylliczne miejsce, które jest mega nośnym towarem w dzisiejszych czasach domów rozbitych, domów z Wilanowów, domów z garderobami Carrie Bradshaw, domów pustych emocjonalnie, domów bez zasad, domów zimnych i nijakich, w kredycie we franku.

    Scenografia w serialu o Ani jest tak totalnie przemyślana w detalach i akuratna, że patrząc na scenę, kiedy Małgorzata Linde i Maryla drylują wiśnie marzy się nie o seksie i rycerzu na białym koniu tylko o tym, żeby tam siedzieć, robić z nimi przetwory na zimę i plotkować o ostatnim kazaniu pastora. Zresztą, czy nie byłaby to miła odmiana dla wielu z nas, których sens codzienności wyznaczają tak ekscytujące działania jak napisanie kilku maili i nie pomylenie się w rozdzielniku adresowym?

    Powód 2 – PRAWDA

    Serial Netflixa o Ani z Zielonego Wzgórza jest nie pierwszą ekranizacją kilkutomowej powieści Lucy Maud Montgomery, a obejrzałam wszystkie, która nie jest słodkopierdzącą wersją XIX powieści.
    Może i w książce nie były mocno wybite akcenty feministyczne, ale nie trzeba być specem od socjologii, żeby wyczuć, że Montgomery wrzucała tą powieścią jakiś kamyk do ogródków sufrażystek. Ania jest w końcu bohaterką bardzo niezależną i na tle swoich rówieśniczek wyróżnia się tym, że zawsze ma swoje zdanie, przeważnie inne i się z tym nigdy nie kryje. Czyli prekursorka feministek jak nic. W dodatku stawiała na kształcenie i samowystarczalność! Co prawda potem autorka powieści sprowadza Anię do parteru, bo każe jej się zakochać na poważnie i stwierdzić, że miłość i gromadka dzieci to spełnienie, a pracować w zawodzie to może mąż, bo to zacnie a w szkole uczą tylko samotne frustratki. Może tak kazał dopisać Montgomery wydawca, nie wiem, liczę, że serial nie będzie sięgał do wątków jak Ania najbardziej ekscytuje się powiciem kolejnego potomka i czasem wypada na ganek w tajemnicy poczytać książkę.

    W każdym razie filmy oparte na I tomie powieści nie oddają nawet tego kamuflowanego ducha feminizmu. Są wygładzone i naiwne. Ania jest tam nieszkodliwą barwną dziwaczką, a wszystkie dziewczynki są miłe i piękne, czasem tylko pozwalają sobie na drobne uszczypliwości, ale rzadko, chłopcy tylko tak się wygłupiają, ale generalnie jest miło.

    Produkcja Netfliksa podkręca feministycznego ducha. Ania w serialu ciągle pyta retorycznie, dlaczego niby nie może robić tych samych rzeczy co chłopiec skoro jest zdrowa i silna, ma czelność o tym też głośno gadać.

    Rzeczywistość wokół niej jest pokazana też bardziej naturalistycznie. Dziewuchy są jak to dziewuchy – okropne, plotkują, poszukują ofiar, kozłów ofiarnych, mają fochy, są zawistne, zazdrosne i okrutne. Chłopcy też nie są miłymi łobuziakami z sąsiedztwa, są zdolni do przemocy i psychicznej i fizycznej. Ogólnie rzeczywistość z ludźmi się tam nie patyczkuje. Rzuca się w oczy zamiłowanie do porządku w tej społeczności, zgodnie z literą Lucy, ale też serial nie udaje, że społeczeństwo jest miłe.

    Sama Ania jest też pokazana w sposób chyba najbliższy opisowi z książki, a mianowicie w chwili, kiedy czeka na Mateusza na stacji jest naprawdę brzydka. Chuda, niska, nijaka, prócz włosów nic ją nie wyróżnia. Ale potem faktycznie, kiedy patrzy się na to jak bohaterka mówi, działa – zaczyna się widzieć ją niemal piękną. Udał się ten wybór.

    Potwierdza się, że wcale nie jesteśmy piękni przez to jak wyglądamy. (Tak wiem, Paolo zaciera ręce, wszyscy spłacamy mu jakieś długi:) )

    powód 3 TRENING MOTYWACYJNY

    Odpowiedź na pytanie, dlaczego ta książka ciągle wzbudza entuzjazm i zainteresowanie jest prosta. Historia Ani Shirley, sposób w jaki działała, jej nastawienie do świata to trening motywacyjny, na jakim dziś zbija się kokosy. Ania to postać, która udowadniała milionom fanek i może fanów, że bycie wykluczonym społecznie, brzydkim, biednym i samotnym nie stanowi o końcu świata. Jej się udało – może udać się i tobie.

    Może Ania dziś zbiłaby fortunę na napisaniu poradnika „Jak stać się pięknym i bogatym będąc brzydkim i biednym?” oczywiście bogactwo rozumiemy tu jako przede wszystkim to duchowe, ale też bez przesady, na dom nad morzem też ją było stać. (Chociaż czy domy na Wyspie Księcia Edwarda nie są wszystkie nad morzem?)

    No więc zasady są takie:

    • trzeba być optymistą:) Proste. Trzeba wyćwiczyć wiarę, że jeśli dziś słabo, jutro będzie lepiej, dziś nie wyszło – jutro może się uda. Nikt nie zabierze z dworca? Przynajmniej pobędzie w towarzystwie ładnego drzewa, które kwitnie na wiosnę itd. Chodzi o znalezienie w otoczeniu choćby małego punktu zaczepienia, który da nadzieję, że jeszcze nie pora ze sobą kończyć.
    • kiedy wszyscy i wszystko zawiedzie trzeba trzymać się tego, że zawsze ma się swoją głowę. Niekoniecznie w sumie trzeba gadać do wyimaginowanej przyjaciółki mieszkającej w zegarze, ale warto w takich momentach udać się do własnej głowy i swoich myśli, o których nie wie nikt i które stonizują najbardziej przykre doznania. Zalecane jest mówienie do siebie. Albo zapisywanie myśli, nawet tych najgorszych. To serio pomaga. Sprawdziłam. Mam kilka tomów zeszytów, które są cmentarzami moich złych myśli i moich rozpaczy, których już dziś kompletnie nie pamiętam.
    • wiara we własne siły; w przypadku bohaterki jest ona faktycznie obezwładniająca. Nawet jeśli Ania czasem smęciła, że jest słaba z geometrii, to zawsze jednak żyła w przekonaniu o jakimś rodzaju swojego zajebizmu. Nie opierała tego bynajmniej na wyglądzie, godząc się z tym, że jest jaka jest tj. niezazbytnio ładna, ale na silnym wewnętrznym przekonaniu, że jak zechce może wszystko. W tym serialu to jej przekonanie naprawdę się udziela i dziwimy się sobie, że nie zostaliśmy kosmonautami albo że nie wpadliśmy na to jak wymyślić iphone’a. Ania wierzyła, że może dokonać rzeczy wielkich i każdego dnia wyczekiwała tak, jakby miała w nim dostać oskara. Fajna emocja.

    Powód 4 OSIEROCENIE

    Kiedy oglądałam ten serial właściwie nieustannie płakałam. Nie moglam powstrzymać łez i smarków. Trochę mnie to denerwowało i dziwiło, ale potem dałam za wygraną i płakałam sobie na spokojnie.

    Dlaczego tak się działo?

    Z tego mianowicie powodu, że serial ten mocno też wybił wątek osierocenia. Ta produkcja pokazała, że sieroctwo nie jest tylko powieściowym ozdobnikiem fabularnym, nie jest też tylko statusem społecznym. Osierocenie jest w tym serialu rodzajem odczucia, emocji, jaka zagnieżdża się w bohaterce na zawsze a wszyscy, wszystko co po drodze tę emocję osłabia są czystym dobrem.

    Nie trzeba być wcale małą dziewczynką z Wyspy Księcia Edwarda, której umarli rodzice, żeby poczuć te wątki, czyli ten rodzaj wiecznej niepewności jaki niesie ze sobą osierocenie nie tylko fizyczne ale też mentalne, rodzaj poczucia bycia zawsze nie stąd, poczucia, że nigdzie się nie przynależy, rodzaju wewnętrznego wygnania, którego nie uśmierzy żadna rozmowa, a życie w jakimś kręgu nie spowoduje, że będziemy czuć się częścią czegoś lub kogoś.

    I ten rodzaj wewnętrznej banicji, który jest czasem przez rzeczywistość przygłaskany, ale de facto jest wdrukowany w emocjonalny kod genetyczny na zawsze – stanowi o tym, że serial ten wydał mi tak szalenie atrakcyjny i wywołał we mnie jakieś analogiczne pogłosy w duszy.

    Nie wiem czy serial ten jest godzien polecenia tylko dla egzaltowanych lasek o psychice pensjonarek czy też szerszym kręgom. Mnie się wydaje, że ta produkcja wychodzi na przeciw naszym czasom bez względu na to, jaki gust serialowy czy czytelniczy preferuje potencjalny widz. Jest dużo tam brudu, nie ma upiększania, jest tęsknota za ładem, dobrem i porządkiem, za wsparciem, za kolektywem, za wewnętrzną siłą. W ostatnim odcinku tego brudu wcina się tam juz więcej. Wątki zaczynają się mieszać z tymi nieobecnymi w powieści Montgomery, za to są jakby wzięte z Dickensa. Nie bardzo mi to pasuje, jednak Kanada to ostatecznie taki trochę zimniejszy raj, lepsze miejsce do życia niż gnijąca Europa, więc co do tego wątku w serialu jestem na nie, ale co do reszty po stokroć na tak i jeśli nie obejrzycie, to do końca swoich dni będzie skazani na mądrości Chodakowskiej z Facebooka:]

  • Kanapka do kina na złe filmy o seksie

    Już drugi raz w ciągu niedługiego czasu zastanawiam się nad estetyką filmów “brzydkich”. To raczej nie tak, że nie lubię filmów „dobrych” i że preferuję kino poślednie. Oczywiście, że wolałabym, żeby wszyscy ludzie byli ładni i dobrzy, piosenki melodyjne i oryginalne z tekstem kalibru wierszy Brodskiego, ubrania tylko dobrej jakości i kino tylko najwyższej próby, takie które zostaje w głowie i w dodatku jest nowatorskie, oryginalne i wszystko ma super skrojone.

    Chociaż w sumie, jak teraz tak sobie o tym myślę, to naciągam. Wcale nie chciałabym, żeby wszystko było na ładno. Brakowałoby mi zdjęć Alexandra Gronsky’ego i nie miałabym co wrzucać na mój instagram, gdyby nie było blokowisk i błota na koślawych chodniczkach zagłębia biurowego stolicy.

    Właściwie to powiem więcej – lubię jak jest brzydko. Brzydota jest ciekawsza niż ładność.

    Dobre filmy – owszem, ale zawsze lubię, jak wkrada się w nie coś brzydkiego i niepokojącego, ale nie jednoznacznie, w sposób oczywisty złego. Przecież tak było w przypadku „Manchester by the sea i filmu z Hupert „Elle”. Tak zwane dobre filmy moim zdaniem nie byłyby takie, gdyby nie opowiadały o jakimś klimacie noir, który bohaterowie noszą sobie w duszach, choć tego tak na pierwszy rzut oka nie widać.

    Pisałam niedawno o złym filmie, który podejrzewam, twórca, reżyser uważa za dzieło i może nie przychodzi mu do głowy, że zrobił gniota. To jest jeden rodzaj filmów złych właśnie, które miały być dobre a wyszło inaczej.

    Do filmu „W spirali reżyser zaprosił ładną panią, ładnego pana, ulokował się w ładnych miejscach i próbował opowiedzieć o dramacie dwojga ludzi, którym coś tam niehalo jest w związku. Nie jest w stanie wzruszyć ta opowieść, jakoś losem pary nie udało mi się przejąć i śmieszyły mnie ich wystudiowane pozy i szepty w lesie. Piszę o tym szczegółowiej TU.

    No i teraz mamy Wielkanoc, większość ludzi nudzi się z rodziną, ja wybrałam towarzystwo własne i kotów i między drzemką a pojadaniem śledzi próbuję wyszukać coś do obejrzenia.

    Wszystkie topowe produkcje Netflixa, HBO zaliczone, bo przecież nie ma ładniejszego sposobu ucieczki od życia niż realistyczny, mięsisty, rasowy amerykański serial o problemach, które są istotne, prawda?

    Miałam pyknąć jeszcze raz „Wszystko na sprzedaż” Wajdy, ale zmroziła mnie maniera aktorska panująca w tamtych latach w polskim filmie. Może tylko „Pociąg” Kawalerowicza mnie nie irytował i byłam poruszona tym, że w tej przaśnej epoce dziwnych póz udało się stworzyć coś tak przejmującego i uniwersalnego. Więcej na ten temat TU.

    No i wpadałam na tytuł „Z miłości”.

    Konstrukcja tego tytułu przywołała wspomnienia tytułów filmów kina moralnego niepokoju, takie krótkie, dobitne, gęste i sugerujące, że będzie o czymś ważnym, nie że tam Disney i happy end, będą za to rozterki, będzie trudno się działo.

    Na wstępie już ustalić trzeba jedno – film „Z miłości” jest filmem nie – ładnym.

    Tylko że cała zabawa polega na tym, że nie wiem, czy to nie jest ze strony reżyserki Anny Jadowskiej zabieg zamierzony.

    Porusza ona temat brudny i robi o tym film brudny. Można ten film podciągnąć śmiało pod estetykę kampu. Jest celowo, prowokacyjnie wręcz rachityczny, koślawo zagrany i jakby celowo źle poprowadzony.

    Początkowo myślałam, że to jakiś staroć. Kolory są wyblakłe, szare, akcja w małym paskudnym miasteczku, które było tak samo brzydkie w latach 70 – tych jak i teraz, więc ciężko było się połapać. Ubrania bohaterów nijakie, ni modne, ni nie modne, fryzury też nijakie, wódka na stole i skórzane brzydkie meble. Żadnych tropów na temat wyjątkowości.

    Ale główną rolę gra Marta Nieradkiewicz, która w sumie jest aktorką młodą, więc film nie mógł być stary, a jak przyjechała do Warszawy z małego miasteczka, to widziałam Złote Tarasy. I tak,  to film z 2011 roku.

    Podejmuje on temat, który bardzo mnie w kinie interesuje. Chodzi o inkasowanie pieniędzy za seks.

    Pamiętacie francuski film „Piękna i młoda” o młodej, pięknej jak wskazuje tytuł, pochodzącej z zamożnego domu licealistce, która po prostu, zamiast całować się z kolegami na imprezach chadza po lekcjach do hoteli i za seks ze starymi lub brutalnymi facetami zbiera mile szeleszczące setki euro. Właściwie film nie daje odpowiedzi, dlaczego to robi. Może burżuazyjna nuda ją dopada, jakiś rodzaj zepsucia z dobrobytu, kiedy ma się wszystko, więc, żeby odczuć choć trochę dreszczu – to się robi TO za pieniądze.

    Podobny wątek pojawił się w serialu „The Girlfriend Experience” – o pięknej studentce, też z zacnego domu, która dorabia sobie na studiach, a ambitna jest i zdolna, dorabia jako ekskluzywna kurtyzana i nie bardzo widzi w tym coś złego. No miewa perypetie, stalkerów, nieprzewidziane zwroty akcji, ale ogólnie nie widzi w tym jakiegoś obciachu, praca jak każda inna, chociaż…

    No właśnie.

    Chociaż tak się z pozoru wydaje, że kasa za seks jest pieniądzem łatwym to nie jest chyba tak do końca, niezależnie z jakiej przyczyny się ktoś decyduje w ten sposób zarabiać.

    Jeśli wyjść z założenia, że nasze ciało jest świątynią naszego ducha, to zarabianie na tym, że pozwala się w nie włazić każdemu, jest opcją chyba dość słabą i choć w świątynie nie wierzę, to w swojego ducha owszem i myślę, że byłoby mu przykro, gdybym tak jego potrzeby lekceważyła. No ale przecież nie robią tego tylko ludzie wyzbyci życia duchowego. Na swój sposób chyba każdy je ma. A może nie ma. Nie wiem. Niemniej branie pieniędzy za seks bułką z masłem nie jest.

    No i teraz wracając do filmu.

    Jest sobie ta Marta Nieradkiewicz, z tak samo nadąsaną miną jak w „Zjednoczonych Stanach Miłości” czy w „Kamperze”, tak nadąsaną jak nadąsane bywają tylko ładne, zdolne dziewczyny z filmówki i gra młodą, 20 letnią (sic!) żonę męża Piotrka, który jest tak totalnie nijaki, że bardziej nijakim nie można być. Mają małe dziecko, dużo długów, on ma ochotę na seks, ona nie, bo jest zestresowana. Piją oboje razu pewnego wódkę u znajomych, Piotrek zwierza się, że ogląda sobie świerszczyki w kioskach, żona krzywi się i ściska nogi bezwiednie zażenowana tym wyznaniem aż znajomy mówi, żeby się wyluzowała, a poza tym oni znają takich jednych co za udział w jednym pornosie zgarnęli kilka tysięcy.

    Piotrek już zaczyna marzyć jak to by za to pospłacali długi i nagle lądują w Warszawie i przyjeżdża do nich burdelmama z planu.

    W międzyczasie widzimy kulisy kręcenia nielegalnych produkcji porno. Olbrychski jako producent gra źle, bardzo nawet źle, jego żona Ewa Szykulska gra też bardzo źle, Leszek Lichota – znany też jako mecenas Dębski – też gra bardzo źle, reżyser tych filmów nic nie umie, operator nie nie umie, te produkcje są złe, amatorskie to mało powiedziane, w międzyczasie prowadzą spektakl pt. Rekord stosunków płciowych w 1 wieczór, który wygrywa Asia przyjmując 914 panów podczas tego mityngu.

    Zaryzykuję stwierdzenie, że Jadowska zrobiła to specjalnie. Pokazała tę nieudaczność, prymitywizm tego pokątnego biznesu w sposób tak samo zły. Warto to zobaczyć choćby dla dialogów. Jest scena, w której mąż Piotrek ma grać hydraulika, który zaraz przeleci maturzystkę graną przez swoją żonę, ma do wypowiedzenia jedno zdanie, ale nie zapamiętuje go, nie wie co ma robić prócz tego, że ma na dziewczynę spojrzeć tak „no wie pan, znacząco”, ona też dostaje taką instrukcję. Pierwsze podejście wydaje się żonie dziwne, że oto uprawia seks w obecności obcych ludzi, ale drugie podejście wychodzi zaskakująco dobrze, bo oto ma orgazm i kamera to zdarzenie zarejestrowała.

    Wszystko pewnie byłoby ok, gdyby nie to, że żona bez kamer nadal pozostaje wobec męża oziębła, więc mąż wyśmiewa ten żoniny orgazm naśladując piskliwie jej okrzyki. Żona się wkurwia i ucieka do małego miasteczka, gdzie wraca na swoje ścieżki, toczenie wózka z dzieckiem, zakupy na brudnym targowisku i tymi obrazami brzydoty, która w Polsce jest wszędzie film się kończy.

    W sumie więc ten brzydki  film pokazał coś istotnego. To mianowicie, jak między ludźmi rzadko w ogóle coś hula jak należy, jaki następuje rozziew między wyobrażeniami w chwili hucznego wesela i błogosławieństwa z krzyżem w domu matki, a tym, co między dwojgiem dzieje się potem. To już nawet nie o tego pornosa chodzi i seks za pieniądze, tylko o to ile w tych wszystkich relacjach jest nieprawdy, przekłamań, ile zahamowań no i o ten seks w sumie też, o tym co jest na sprzedaż a co nie i czy przypadkiem wszystko nie jest kwestią dobrej ceny po prostu.

    Film nie udziela odpowiedzi na żadne pytanie, jakie powstaje w mojej głowie, sama też nie wpadam na żadne błyskotliwe odpowiedzi. Wszystko nadal pozostaje relatywne i to trochę dobrze a trochę źle.

    Ale złe filmy oglądać warto. Czasem okazują się nie gorsze niż te dobre. Lecz nie jest to regułą.

  • Trainspotting 2 – turyści w krainie swojej młodości

    „Trainspotting 1” był swego czasu filmem kultowym, z którym mogli ( ale nie musieli ) utożsamiać się ludzie nie załapani na gospodarczy entuzjazm przełomu lat 80 – tych i 90 -tych, którzy nie wsiedli do pociągu „sukces, garsonka, korporacja”. „Trainspotting 2” nie wiem, czy będzie kultowy, ale rozmachem kalejdoskopowego montażu, podawania „prawd o życiu” w formie zwariowanego teledysku dorównuje jedynce, no i też jest o tych samych ludziach, którzy nie wsiedli do wspomnianego pociągu, a po 20 latach nadal w nim nie są.

    Bohaterami jest czwórka przyjaciół, nieco poróżniona, bo jeden z nich zniknął z kasą, którą sobie ukradli i mieli plan, by się podzielić a co jednak się nie stało. Po 20 latach winowajca w osobie ciągle wartego grzechu Ewana McGregora wraca do rodzinnego Edynburga, ponieważ znowu „w życiu mu nie wyszło”. Tak się składa, że pozostałym kolegom też wiedzie się nie lepiej. Rozpędu całej fabule nadaje fakt, że w związku ze zdradą jakiej dopuścił się filmowy Mark Renton – pozostali koledzy nie są do niego zbyt przychylnie usposobieni.
    Drobni nieudacznicy, drobne szwindle mające na celu szybkie wzbogacenie się nie za pomocą zatrudnienia na umowie śmieciowej z dojazdem do pracy w czasie dwie godziny, plany odkucia się po latach posuchy, załatwienia porachunków – na tym opiera się fabuła.

    Ja poszłam do kina na ten film, bo chciałam po prostu zobaczyć jak Ewan McGregor będzie znowu uciekał i biegał w spodniach skinny size. W życiu jego bohaterowi, fakt,nie wyszło, ale formę zachował dobrą.

    Co urzeka w „Trainspotting 2”

    Muzyka

    Masz dość słuchania smętnych papkowatych kawałków indie rocka na spotify, wydaje ci się, że nic ciekawego w klubie prócz monotonnego ambientu nie posłuchasz – koniecznie idź kina na ten film. Nawet jeśli fabuła cię nie porwie ( w co wątpię ) to podkręcisz sobie nastroje słuchając ścieżki dźwiękowej.
    Są tam muzyczne sceny, które każą ci żałować, że akurat teraz siedzisz w fotelu w kinie. Np.:
    – zbiorowa scena w klubie z rozgrzanym alkoholem tłumie gotowym na każdy rodzaj rodzaj przygodnych relacji. Wszystko w rytmie “Radio Ga Ga” Queen;
    – scena, kiedy dawni przyjaciele urządzają wspominki podkręcając je crackiem i kawałkiem „Rain Or Shine” Young Fathers.
    Tego trzeba wysłuchać, nie będzie potrzebny nawet crack;

    – ostatnia scena, kiedy pokonany przez życie Mark Renton wraca do rodzinnego domu do swojego chłopięcego pokoju, wyjmuje czarnego long playa, odpala adapter i tańczy sobie przy The Clash „White man”, potem widać tunel czasowy ze ścian tego pokoju i chcesz tak samo, wejść do kraju czasów, które przeminęły.

    Choose your life

    Jest taka scena w filmie, kiedy Mark wyjaśnia dziewczynie kumpla Bułgarce Veronice, co oznacza hasło Choose our life, które ich kolega często powtarza. Na winie tłumaczy jej, że hasło kampanii antynarkotykowej z lat 80 – tych niezazbytnio się sprawdziło. Przy okazji jest to najlepszy spicz o rozczarowaniu życiem, jaki słyszałam. Pełen nieoczekiwanej brawury, żalu, wściekłości i bezradności wobec bycia pożeranym przez mechanizmy rządzące światem na czele z mediami społecznościowymi, na które nie ma się żadnego wpływu.

    Modny temat – jesteś twórcą swojego życia

    Jest to pokazane na przykładzie najbardziej nieudacznego z czwórki przyjaciół – Kartofla. Co dziś robi się, kiedy jest się uzależnionym? Biega się. Albo tworzy. Trzeba odkryć w sobie skłonność do innego niż destrukcyjne uzależnienia. Np. zamiast być ćpunem można zostać twórcą. Kartofel zachęcony przez bystrą Bułgarkę, która lubi słuchać jego wspomnień jak kiedyś bywało super, walczy z nałogiem i jednocześnie spisuje te historie tanim długopisem na tanim papierze.
    Oczywiście okazuje się, że to co udaje nam się stworzyć – budzi jakieś emocje i reakcje, tak też się stało w tym przypadku. Kolegów, którzy czytali zalała fala sentymentu za minionym czasem a i paniom się podobało bardzo. Prawdziwe historie spisane prawdziwym językiem – zawsze w cenie.
Podobał mi się ten wątek. Od razu przypomina mi się wypowiedź z dubsmasha : „Wystarczy, że odpowiesz sobie najedno zajebiście, ale to zajebiście ważne pytanie. Co chcesz robić. A potem zacznij to robić”.🙂

     Kombatanctwo i przemijanie

    Mnie do filmów szalenie te wątki przyciągają. Nie chce mi się oglądać plastikowych pierdół z happy endami, bo nie ma happy endów. Każdy koniec jest jakimś rodzajem krachu. Nawet koniec roku kalendarzowego.
    Tu mamy kombatanctwo, czyli wspominanie dawnych czasów poprzedzanych zdaniami „A pamiętasz jak” wyniesione do rangi misterium. Misterium kombatanctwa odbywa się przy meczach z lat 70 -tych, w których – jak mówi Mark Veronice – każdy gol był deklaracją polityczną, a nie tylko golem oraz w morzu piwa.
 Lubię chodzenie pod prąd. Zamiast robić fokus na przyszłość zgodnie z wytycznymi współczesności, według której zawsze powinniśmy być młodzi i zorientowani na sukces – nagle gloryfikuje się radość ze wspominania i żal za tym, co minęło.

    Montaż, klipowy format filmu, super sexy szkocki akcent, piękny Edynburg i szpetota jego przedmieść podobnych do naszych Widzewów i Urysynowów no i jak pisałam – Ewan.

 Filmy nie zawsze muszą czochrać po emocjach. Dobrze jest też, jak się człowiek niegłupio zabawi, prawda?

  • Kanapka ze złym filmem, czyli odnajdź się w spirali

    Kto powiedział, że trzeba oglądać tylko filmy dobre, wzniosłe i ważne? Czasem warto obejrzeć film, który nie jest dobry. Też dostarcza materiału do przemyśleń całkiem niespodziewanych. Chcę więc omówić film Konrada Aksinowicza „W spirali”. Z udziałem osób, które wielbiciele Pudelka (ja!) znają ze ścianek, ale warto, żeby wiedzieli też czym się  zajmują. I tak oto Piotr Stramowski znany też z roli w „Pitbullu” i ze złej fryzury w tym obrazie oraz jego partnerka życiowa a nawet żona – Katarzyna Warnke znana z tego, że ma lepszą fryzurę i ładnie się ubiera – zagrali w filmie, pełnometrażowym, był chyba nawet w kinie.

    Przyznaję, włączyłam ten film i dobrnęłam do końca, bo byłam ciekawa tych ludzi, ładni, młodzi (no ona niby tam starsza od niego, ale nie widać), ciekawe co potrafią. I film – zdaje się z ambicjami. Nie wiem, czy to wina scenariusza, montażu, reżyserii, konceptu, gry aktorskiej czy wszystkiego, ale mogę śmiało powiedzieć, że jest to film nieudany, ale na złą grę patrzyłam wcale nie z satysfakcją drobnego hejtera, który chce powiedzieć – ładni jesteście, ale niezdolni. Było mi przykro, że zaangażowany potencjał ludzki tak się zmarnował i chcę opowiedzieć, dlaczego. O porażkach też warto rozmawiać uważam.

    O co chodzi – w skrócie

    Jak się można domyśleć z tego wstępu bohaterami filmu jest para, jest to para wielkomiejska, ona i on w takim stadium konfliktu, że nie wiadomo jeszcze czy dojdzie do ostatecznego krachu czy też coś jeszcze z tego będzie. Wyjeżdżają sobie za miasto na weekend, żeby pobyć razem i sprawdzić chyba, na co ich jeszcze stać.
    No i teraz płynnie wchodzimy w świat symboli, które serwuje nam sprytny reżyser.

    Tytuł „W spirali”

    Nietrudno pokojarzyć ten tytuł ze słynnym „Disclosure” ( W sieci ) z  Michaelem Douglasem, którego uwodziła szefowa Demi Moore. Ale tu bohaterowie nie są w pułapce, przecież zawsze któreś może sobie na spoko odejść, rozwieść się, to nic takiego, powszechna raczej praktyka w dużym mieście Warszawa w czasach obecnych.
Tu losy bohaterów ułożą się spiralnie, czyli będzie to droga nie jasna i prosta, ale kręta. Czyli z przeszkodami.
    Żeby widz przypadkiem o tym nie zapomniał, o spiralności losów bohaterów, ma pokazane schody w domu za miastem, oczywiście – spiralne.

    fot. screen z filmu
    Jadąc drogą przez leśne ostępy bohaterowie też nie mają prostej jasnej autostrady, tylko rzecz jasna – spiralne zakręty.
    Czyli wiemy na początku – no ho ho, łatwo nie będzie.

    Bohaterowie

    Jest oczywiste, że muszą być pokazani tak, aby od razu można było się zorientować kim są. Zatem widzimy ich w allenowskim anturażu towarzyskich domówek z pretensjonalnymi gadkami o sprawach ostatecznych, w przeniesionym żywcem z Norwegii drewnianym domu pod miastem w lesie urządzonym w ascetycznym stylu skandynawskim, ale za to w starym mercedesie, żeby widz wiedział, że to nie jacyś nowobogaccy co się dorobili na sprzedaży kiełbas, ale aspirująca inteligencja z branży show biz.
    Stylówy też opowiadają o bohaterach.
    Ona – znerwicowana bardzo pani w nieokreślonym wieku, ładna blondynka, ciągle zadyszana i przejęta oraz nerwowa w stosunku do pracowników, z którymi nie chce w weekend rozmawiać „o budżetach”, ubrana jednak w neonowo żółty sweterek. Sugestia jest jasna – nerwy są, ale dusza świetlista i czysta.
    On – typ przystojnego, pani zresztą opiewa jego wdzięki i słownie i milcząco przez większą część filmu, ubrany w rockową kurtkę z groźnym napisem. Sugestia – działam w mainstreamie, ale się buntuję.

    Ten Trzeci

    Jako ewidentny symbol pojawia się postać tego trzeciego, deus ex machina, mamy autostopowicza, starszy pan mówiący po angielsku ma być oczywiście tym katalizatorem ich nastrojów, demiurgiem, który powie im jak żyć, a podpowie to za pomocą środków halucynogennych w ilości dużo, żeby oni mogli się jakoś otworzyć, bo na sucho to tylko pyskują i odpowiadają w sposób niegrzeczny.
    Wszystko bardzo fajnie, ale pomysł na tego trzeciego ograł w swoim filmie pod tym właśnie tytułem „Trzeci” Jan Hryniak, znany z tego, że jest mężem córki Krzysztofa Kieślowskiego Marty. Zrobił on w 2003 film oparty na podobnej, właściwie identycznej zasadzie – jest para młodych ludzi bogatych, ale mają problemy, byli to Magda Cielecka, Jacek Poniedziałek a trzecim był sam Marek Kondrad, klimat oczywiście kieślowszczyzna, metafizyka, wszystko jest możliwe, ale nieodgadnione.

    oto dowód

    fot. plakat za filmweb.pl
    Tak się zastanawiam, czy tego rodzaju wręcz dosłowne zapożyczenie to nie plagiat i czy Aksinowicz to konsultował.
    Dla mnie taka ewidentna zżynka konceptu jest niesmaczna.

    Jak oni grają?

    No ale dobra, mamy jakiś zarysowany schemat, młode małżeństwo chwieje się w posadach, bo mąż chadza w szkodę i co teraz. Trzeba by to zagrać.
    I tak patrzę na to, jak oni grają i jestem bardzo zmartwiona, jakie to jest złe.
    On – na jednej minie.
    Ona – piskliwym głosikiem wygłasza pretensjonalne teksty, od których bolą mnie zęby.
    Oboje miotają się po tym ekranie, w aucie, w lesie, biegają, coś gadają, jest to nieskładne, niewiarygodne, nużące.
    Na koniec dość dobrze zmontowana scena seksu, bo jak nie ma jak zagadać to chociaż chodź się pokochajmy, a pan lubi, pani w sumie też, chociaż udaje zagniewaną w tym temacie. I to owszem im wyszło. Ładne ciała, smaczny montaż, żaru w tym tyle co odwagi w moim Arturku, ale nie ma co być aż takim wymagającym.

    Zastanawiam się przy okazji, czy ewidentna uroda pomaga aktorom w graniu czy przeszkadza? Bo oni oboje Warnke i Stramowski są ludźmi urodziwymi. Ale zetknęłam się z wypowiedzią jednej reżyserki castingu, która powiedziała: “Niektórzy mówią w żartach, że aktor powinien mieć twarz jak kozia dupa – czyli niewyrażającą niczego; nabierającą charakteru dopiero, kiedy aktor wciela się w konkretną postać. Coś w tym jest”. (cytat za dwutygodnik.com)
. Czy nie jest tak, że ładny aktor jest niejako niewolnikiem swojego emploi? Że tym nie tak oczywiście ładnym łatwiej wyjść poza warunki i stać się/ zagrać ładnego i brzydkiego?

    Dialogi

    Podobnie jak gra aktorska nie są mocną stroną tego filmu. Przytoczę je niemal dosłownie, bo tego nie da się opowiedzieć inaczej:

    ona i on jadą sobie autem i konwersują nerwowo, ona zaczepia jego:

    – Przyznaj się! Spałeś z nią!
    – Nie będę teraz o tym rozmawiał (btw. kocham ten tekst)
    – Ale spałeś! (drąży ona )
    – Byliśmy tylko na kawie i zdarzyła się chemia, przecież czasem zdarza się chemia! (krzyczy on)

    inne ujęcie w samochodzie, on przystaje na chwilę i mówi:

    – Kocham ją.
    ona przestaje się miotać na siedzeniu, siedzi sztywno, z oka leje się łza, mówi więc on:

    – Widzisz, tobie to coś powiedzieć! nic ci nigdy nie można powiedzieć, bo zaraz sceny!
    (ha ha, to przecież takie oczywiste, że na wieść o tym, że mąż kocha inną trzeba reagować tylko stoicko)

    scena – las, ayahuasca od autostopowicza, ona lata po lesie, zbiera zwiędłe liście i mówi do siebie w amoku:

    Nie chcę zwiędnąć jak te liście… Chcę, żeby coś mi się urodziło…Żeby coś mi się urodziło – musi mnie ktoś pierdolić z miłością..
    (proste, nie?)

    scena – las, on po ayahuasce, autostopowicz też raczej nie jest czysty, mówi do bohatera:

    – Może cię to zdziwi i nie uwierzysz, ale ona jest najlepszym co ci się w życiu przytrafiło. Nie wierzysz mi?
    – Ale ona mnie zawsze bije i gryzie! – odpowiada on
    (po co tu komentarz)

    Dlaczego niektóre filmy są dobre a inne złe?

    To jest pytanie, na które nie umiem znaleźć satysfakcjonującej mnie odpowiedzi.

    Bo filmy dobre od złych odróżnić nietrudno. Różne gusta widzów czasem zacierają tu jednoznaczne klasyfikacje, ale na ogół szersza opinia potrafi zaklasyfikować dane działo do kategorii wiekopomny a inny do „zapomnijmy o tym”, nawet jeśli nie ma narzędzi filmoznawcy. To publika wie, że ten obraz mocno wchodzi w głowę, wyciąga z zakamarków naszych gnuśnych dusz emocje, które często są niewygodne, bolesne, ale szalenie istotne dla naszego ja. I wie, że ten obraz chce takie coś w widzach poruszyć a jednak nie udaje się i wywołuje tylko niesmak, zażenowanie.

    Jak to się dzieje, że jakiś reżyser złoży klocki w dzieło jak „Ja, Daniel Blake”, „Manchester by the sea”, „Tam gdzie rosną poziomki”, „Pociąg”, „Niebieski”, „Sceny z życia małżeńskiego”, a inny też chce a nie uda mu się to?
    No że gra, że montaż, że koncept, że źle, ale na jakim etapie to się kruszy? Samego talentu kierownika? Talentów innych twórców biorących udział w tych produkcjach? Gdzie szukać odpowiedzi na pytanie o recepturę na sukces? takie DIY – zrób sobie dzieło.

    Nie wiem ostatecznie z czego wynika ostateczny sukces danego filmu,może przed dystrybucją filmu nie wiedzą tego sami twórcy, ale mimo to podejmują ryzyko, bo uważają, że mają coś do powiedzenia i chcą to zrobić, więc robią.
    Może samo to jest coś warte?
    Sama nie wiem.

  • Kanapka na filmie, na którym nie je się popcornu, czyli o “Manchester by the sea”

    Manchester by the sea jest skromnym, cichym i nienapastliwym filmem, dzięki któremu ponownie odzyskuję odpowiedź na pytanie, po co w ogóle chodzę do kina. Jeśli i ty zakładasz, że kino powinno nieść widzowi jakąś refleksję to idź na ten film, a jeśli zakładasz inaczej, to nie idź.

    Casey Affleck – dlaczego jest fajniejszy od brata Bena? Czy amerykańskie kino może nie mieć 14 nominacji do Oskara a jednak wywołać niagary emocji?

    Po co chodzi się do kina?

    Rozmyślanie nad odpowiedzią na pytanie, po co chodzi się do kina dzisiaj, przybrało na sile przy okazji niespodziewanie wzmożonych dyskusji nad filmem „Sztuka kochania”, kiedy to większość moich znajomych zgodnie okrzyknęła ten film znakomitym, podczas gdy ja i garstka recenzentów niszowych periodyków uznała, że to jarmark jest po prostu, kolorowe fajerwerki. Wielu dyskutantów, słusznie zresztą, podkreślało, że kina przecież chodzi się też po to, żeby „miło się oglądało”, no po prostu po rozrywkę się chodzi, a nie żeby tam w wielkie emocji dzwony bić, zwłaszcza jak ma się słaby humor a za sobą ciężki tydzień tyry w pracy.

    Wiadomo, że kino na początku było rozrywką stricte jarmarczną, gdzie mu tam było do sztuki. Ale w czasach, kiedy seriale telewizyjne ocierają się już o sztukę filmową, tym bardziej od kina spokojnie już można oczekiwać, że czasem zdarzy się w tej dziedzinie coś co nie jest jakimś „La la Landem” czy serią o Performersach czy komiksowych herosach.
    Dla mnie osobiście w jarmarku nie ma nic złego, jak ktoś lubi. Też czasem słucham muzyki disco i bardzo mnie to cieszy, że mam też i takie upodobania a nie wmawiam wszystkim, że jedyną muzyką wartą uwagi jest dajmy na to Dead Can Dance. Tylko że oczekuję w kinie czegoś więcej niż kolorów i świateł. Już w kinie niemym fokusem były nie tylko wygłupy Charliego Chaplina, ale kwestia jak pokazać widzowi co on czuje skoro nie może tego powiedzieć. Widz musiał od razu z twarzy aktora wyczytać w jakim stanie emocjonalnym znajduje się bohater.

    Dźwięk, możliwość wypowiedzenia emocji tylko rzekomo stanowił ułatwienie. Przecież jest mnóstwo uczuć, których nie da się opowiedzieć a na tym polega siła kina, że można je pokazać.

    I ja to właśnie chcę oglądać.

    Fokus na twarz bohatera, na jego otoczenie, które go też w jakiś sposób stwarza, zatem wszystko, co widzimy w danym kadrze ma znaczenie, nic nie jest dziełem przypadku. I w takie rozwiązanie wpisuje się właśnie „Manchester by the sea”.

    Koncentracja na szczegółach otoczenia, jak dla mnie, zaczęła się od filmów Kieślowskiego. Owszem, były one czasem nieco manieryczne, ale od niego w moim pojęciu zaczyna się taki rodzaj kina, w którym ważne są pozornie nieistotne rzeczy, przedmioty z codzienności. Do dziś dźwięk filiżanek uderzających o spodki i szum wody w ekspresie do kawy i przytłumione głosy gości kawiarni kojarzą mi się z filmem „Podwójne życie Weroniki”, w którym to wielbiciel identyfikował i uwodził Irene Jacob, czyli Weronikę nagraniami otoczenia, w jakim przebywała. Jest scena, kiedy ona sobie siedzi i odsłuchuje nagranie na kasecie i słychać te odgłosy z kawiarni, ona wtedy się tak zastanawia, że ojej, on tam był, kiedy ona była i piła kawę. Do dziś silnie identyfikuję ten dźwięk kawiarnianych ekspresów i filiżanek  z Kieślowskim.

    W Manchester by the sea jest podobnie. Nie ma tam oczywiście tej metafizyki charakterystycznej dla Kieślowskiego, ale wszystko, co jest wokół bohaterów, gra rolę. Uwielbiam to. Widzi się dom bohatera, jego auto, jego ubrania, ozdoby na ścianach i wiadomo z grubsza o co chodzi. Kim jest ta postać, jakie są jej losy i sytuacja.

    Ale Manchester by the sea nie jest oczywiście filmem o wnętrzach i outfitach.

    Jest filmem o emocjach.

    Początkowo myślałam, że to jest brytyjska produkcja idąc po najprostszych skojarzeniach jak nazwa Manchester. Co z tego, że nad morzem, Manchester to brytyjskie klimaty. Zresztą właśnie klimat filmu, nieśpieszność, zbliżenia na twarze bohaterów, codzienne dialogi przypomniały mi od razu film brytyjskiego reżysera Kena Loacha i jego „Ja, Daniel Blake”. Tu też mamy środowisko ludzi pracy, jakieś „nieprestiżowe” zawody typu rybak albo mechanik czy dozorca domu. Jest zwyczajność, a nikt inny jak Brytyjczycy nie umie opowiadać o zwykłości w sposób niezwykły.

    Okazało się jednak, że Amerykanin też potrafi. Już nazwisko odtwórcy głównej roli – Casey Affleck – wzbudziło moje podejrzenia, w końcu to brat Bena. Michelle Williams przecież na topie w Hollywood. I jak się okazało reżyser Kenneth Lonergan to też rodowity Amerykanin w dodatku z Nowego Jorku.

    I ci ludzie zrobili film, który podobnie wepchnął mnie w fotel jak nie tak dawno Daniel Blake.

    Jak się robi filmy wpychające w fotel?

    Leżałam dzisiaj rano i się zastanawiałam, jak to jest ulepić z kilku rzeczy film, który silnie działa na emocje widza? Scenariusz to na pewno, ułożenie zdarzeń, gra aktorów, prowadzenie, obraz i montaż. I ciekawa jestem, czy reżyser, jak już dokona się zlepienie tych wszystkich akcji w jedno, wie na pewno, że film mu się udał, że jest taki jak chciał. Tego nie wiem.

    Ale ten film się udał. Dlaczego?

    Układ scen jest nielinearny. I w tym przypadku ma to swoje uzasadnienie. Gdybyśmy na początku poznali historię bohatera, nie byłoby tego efektu jaki uzyskał dzięki brakowi chronologii w przedstawieniu losów bohaterów. Dzięki temu zabiegowi poznajemy stopniowo motywacje bohatera, a zrobione jest to tak, że ani na chwilę nie jesteśmy w stanie ulec naturalnej skłonności do osądzania tego faceta. I to jest takie oczyszczające, bo przecież to skłonność do tego, żeby o kimś wyrobić sobie od razu zdanie jest tak przemożna i zgubna. A tu nie. Podążamy za nim, patrzymy co robi, jak działa i zero osądów.

    A okazji do ocen jest mnóstwo. Bo jest sobie facet, na oko 30 – paro letni, taki ani ładny ani brzydki. Casey w ogóle w porównaniu ze swoim bufonowatym bratem Benem rzeczywiście wygląda dość niepozornie, ale ma sympatyczny wygląd. Niemniej  poznajemy go jako faceta, który naprawia uszczelki w domach, przepycha rury i kible, zgarnia śnieg z chodnika i ma nieprzenikniony wyraz twarzy, jakby zastygł. Ludzie z otoczenia nieustannie go do czegoś prowokują – a on nic.

    Właściwie jest taki przez cały film z małymi momentami, kiedy nie jest.

    Bohater Lee Chandler grany przez młodszego Afflecka dostaje informację, że jego brat nagle umiera i w związku z tym zostaje jedynym prawnym opiekunem jego majątku oraz 16 letniego syna. Lee na skutek swoich przejść życiowych, o których nie opowiem, wyjechał z rodzinnego miasta do innego miasta niedaleko i zatrudnił się jako cieć. Zminimalizował swoje aktywności życiowe do niezbędnego minimum. Człowiek maska. Gada tyle ile potrzeba, ma łóżko, spodnie, buty, dach nad głową i tak sobie jest. Ma swoje powody, ale nagły zwrot losu każe mu wyjść tej norki i zająć się bratankiem i wieloma sprawami dnia codziennego. Robi to mega niechętnie, ale robi, bo i z bratem i z jego synem łączyła go kiedyś silna więź. Ale nie oznacza to, że jest mu łatwo.

    W trakcie dowiadujemy się co takiego się stało, że Lee wycofał się z życia. I jest to mocne uderzenie.

    Siedzi się w kinie i oczywiście rozmyśla – a co ja bym zrobił na jego miejscu? Szuka się w sobie podobnych emocji. Znaleźć je można oczywiście bez trudu. Mamy tu śmierć brata, nagłą, na serce. I oczywiście totalną samotność każdego z jego bliskich wobec tego wydarzenia.

    Sceny, które przybliżają cię do prawdy

    Jest w filmie taka scena, kiedy syn dowiaduje się o śmierci ojca, jest wtedy na lodowisku hokejowym, jako że gra w drużynie hokejowej. Po tej informacji schodzi z lodowiska i widzimy go jak jedzie w jedną stronę i całą watahę innych zawodników, którzy w chwili przekazywania informacji o śmierci ojca kolegi zatrzymują się na chwilę, po czym mkną silną, głośną falangą w przeciwnym kierunku niż poinformowany o tragedii kolega.

    Nie sądzę, aby ta scena była przypadkowa. Pokazuje ona wg mnie, że zawsze w chwili odczucia straty jakiejkolwiek, zawsze w tym jesteśmy sami. Sami wobec wszystkich. I nie jest to niczyja wina, po prostu tak jest, taka jest kondycja ludzi, że nie są w stanie ani opowiedzieć otoczeniu o tym co czują ani ludzie nigdy nie są w stanie wniknąć w obręb czegokolwiek co nie jest nimi.

    Nie ma tym filmie wielkich słów, teatralnych gestów, wszystkie subtelności emocji ograne są przedmiotami, półsłówkami, krótkimi zdaniami pozornie nie na temat. Na tym zasadza się moim zdaniem mistrzostwo i tego filmu i wszystkich innych, z których czyta się więcej niż formalnie pokazuje scena. Cenię sobie filmy, w których nie wsadza mi się do głowy łopatą prawd objawionych podlanych ckliwym sosikiem tanich wzruszeń. Lubię, jak sama wnioskuję jakieś odczucie na podstawie danych zawartych w kadrze, danych nienachalnych, subtelnych, ale mocno czytelnych.

    Jest w filmie inna fajna scena, kiedy bratanek bohatera przychodzi na obiad do dawno nie widzianej matki – byłej alkoholiczki, która porzuciła syna i męża. Teraz jest schludną pańcią z przedmieścia, ma nowego partnera i obraz Jezusa w stołowym pokoju. Te wszystkie rekwizyty versus potem postawa tego jej nowego chrześcijańskiego partnera – i nie trzeba się już rozwodzić nad tym, że bratanek był naprawdę dość osamotnioną osobą po śmierci ojca. Scena ta nie wystawia też pochlebnego świadectwa katolikom, ludziom mocno zadeklarowanym w schlebianiu atrybutom wiary, ale mającymi problem z wprowadzaniem swoich chrześcijańskich zasad w życie.

    Amerykańska “wpadka”

    Co do zaś subtelności w szkicowaniu i sugerowaniu emocji. Raz tylko reżyser podszedł do sprawy po amerykańsku. Oglądamy sceny pogrzebu, te wszystkie akcje związane z nieobecnością brata bohatera i nagle ja siedzę i się zastanawiam dlaczego te łzy tak bardzo nie chcą przestać mi płynąć. Odpowiedź była prosta. Podbito nastój żalu w filmie utworem, co do którego nie mam ani grama wątpliwości, że poruszy nawet głaz:) Jest to grane przez Londyńską Orkiestrę Filharmoniczną Adagio in G Minor.

    Zastanawiałam się skąd ja znam tę nutę, nie jestem koneserem muzyki klasycznej czy coś, ale przypomniałam sobie. Dobrych 20 ileś lat temu byłam z klasą na wystawie w Muzeum Literatury, wystawie poświęconej młodym poetom, którzy zginęli w Powstaniu Warszawskim. Były w gablotach pamiątki i wiersze Baczyńskiego, Gajcego i w tle leciało właśnie to Adagio in G Minor. Od tej pory zawsze jak czytałam czy czytam wiersz Baczyńskiego chce mi się płakać nad losem biednego pięknego 20 latka, który zginął bez sensu.

    Wydaje mi się, że tu w filmie reżyser nie musiał sięgać aż po taką armatę, bo naprawdę ta nuta jest naprawdę mocna, te sceny obroniłyby się same, wywołując w widzu uczucie straty związane w ich własnymi przeżyciami. No i to ten jeden minus, że za bardzo spuchłam podczas seansu, zwłaszcza, że okazji do wzruszeń, już tak na szczęście nie podbijanych minorowymi nutami, było w tym filmie sporo.

    Gwoli podsumowania

    Dobry film to też taki, który pokazuje, że w całym zamieszaniu w z tą samotnością, złem, przykrościami bywają chwile, kiedy można się uśmiechnąć, bo coś się uda, coś się wspólnie zdziała, czemuś wyjdzie się na przeciw, nastąpi zabawne spiętrzenie zdarzeń. A to wszystko ciągle w klimacie złym. A jednak bohaterowie się uśmiechają, dzięki czemu widz wie, że nigdy nie jest aż tak beznadziejnie, żeby nie można było żyjąc wyjść czasem z piwnicy swoich smutków. Jest to mocno krzepiące przesłanie.

    I tak oto skromny film a tyle okazji do przemysleń, tylu poruszeń, tylu wspomnień, tylu rozliczeń, tylu osobistych obietnic.

    Dlatego uważam, jak ktoś nie boi się, że po wyjściu z kina będzie musiał myśleć – to polecam.

    Dlaczego pójdę na jeszcze ciemniejszą stronę Greya?

    Ja zaś pójdę też na nowego Greya. Jeśli film nie udaje niczego prócz tego, że jest widowiskiem, aby wiele pań miało o czym sobie marzyć przed snem – to ja jestem na tak. Chcę sobie siebie wyobrażać w windzie w pończochach i niebotycznych szpilach i jak Jamie Dornan wsadza mi rękę pod spódnicę. Wcale się tego nie wstydzę i nie ukrywam, że trochę mi żal, że taka scena nigdy się z moim udziałem nie wydarzy. No szkoda trochę:)

    fot. za “Los Angeles Times”

  • “Sztuka kochania”, czyli przekładaniec

    “Sztuka kochania” – film o pani od seksu w PRL-u  Michalinie Wisłockiej mógł być filmem udanym, lecz tak się nie stało.

    Cele i kwestie zaufania

    Cel był właściwie inny. „Elle” Paula Verhoevena z Isabelle Huppert, którą uwielbiam, Paula trochę mniej, bo zrobił kiedyś „Showgirls”, ale postanowiłam mu dać szansę. W każdym razie zapomniałam, że to miasto jest pełne takich samych biedaczków jak ja, którzy mają czas chadzać do kina właśnie w soboty. Toteż, kiedy dotarłam do Kinoteki okazało się, że seanse tego typu, na kino prawdopodobnie interesujące robi się na 20 osób.

    Ale nie chciałam, żeby poszło na marne to, że wyszłam z domu, ubrałam się i nawet użyłam perfum oraz dojechałam metrem, no to poszłam nieopodal na „Sztukę kochania”, bo tak coś czułam, że na to miejsca jeszcze będą.

    Jak bardzo się nie myliłam – utwierdził mnie miły pan sprzedający w Złotych Tarsach bilety zachwalając mi, że seans odbędzie się na największej sali kinowej w Polsce. Faktycznie, sala był wielkości lotniska w Modlinie, ale ja wybrałam miejsce prawie tuż pod ekranem, co miłego pana wprawiło w lekkie osłupienie, bo przecież oferował skórzane siedzenie z dopłatą 3 zł oraz rabat na parkowanie a ja nie dość, że przyjechałam metrem to jeszcze nie doceniłam niczego związanego z tym wydarzeniem jakim jest dystrybucja „Sztuki kochania” w polskich kinach.

    Nie bardzo miałam ochotę oglądać ten film, choć Wisłocka, i owszem, jest interesującą postacią, i też nie dlatego, że to film polski, bo widziałam ostatnio ciekawe polskie filmy, w ilości mało, ale zawsze  coś.

    Nie miałam za bardzo ochoty na ten film, bo wszędzie ochy i achy nad nim wzbudziły moją nieufność od razu. Dobry film nie może podobać się Karolinie Korwin – Piotrowskiej i recenzentom z Polityki, blogerom z Fashionpost jednocześnie, a redaktor Socha jeszcze się nie wypowiedział. Nie ufam filmom, o których się wie już wszystko zanim się go obejrzy, nie ufam potężnym machinom promocyjnym każącym opowiadać reżyserce Marii Sadowskiej w każdej gazecie w tym kraju, że se fajny film zrobiła, choć sama na to nie wpadła oraz, że ona sama ma męża domatora dzięki czemu ma bardziej super niż większość kobiet w tym kraju, których praca i pasje zawsze wywołują poczucie winy, bo przecież dzieją się kosztem dosypywania do rodzinnych ognisk, aby były stateczne i parentingowe i o czym co najwyżej  można kręcić vlogi o tym, jak w ciągu dnia ma się 10 minut dla siebie, a nie, że się lata i filmy kręci, płyty nagrywa czy coś.

    Tak więc nie ufam takim filmom, którego bohaterów zna się już zanim się zobaczy obraz. I nie chodzi o to, że osoba Wisłockiej akurat jest znana. Chodzi o ten rodzaj rysu bohatera jako postaci historycznej, który biografom, twórcom niezliczonych tekstów o postaci gdzieś umknął a dzięki filmowi można by zobaczyć znaną postać niejako na nowo albo inaczej.

    Nie ufam takim filmom, w promocji których zadbano, żeby powiedzieć widzowi już wszystko, w związku z czym obejrzenie materiału będzie już tylko formalnością a nie jakimś zjawiskiem, dzięki któremu będzie można odkryć coś nowego, istotnego dla nas samych nawet może.

    Zabiegi mające pomóc

    Od razu po prostu wiem, że to będzie film robiony z zacięciem hollywoodzkiem, na tak zwanie bogato. Będą bardzo dokładnie oddane realia epoki, dbałość o szczegóły w każdym kołnierzyku, chusteczce, make upie na powiece, krześle, rekwizycie, główna aktorka będzie „całkiem tą postacią”, totalnie wczuje się w rolę, będzie mieć te same ruchy, odzywki i psa jamnika a jednak będzie to film nijaki i tylko efekciarski, nawet nie efektowny.

    Cały ten film jest zrobiony według modnej dziś w kinie zasady nielinearności czasu, toteż przenosimy się to z czasów wojny do lat 70-tych, za chwilę jesteśmy w 50-tych, i tak to się niesie choć jest w zasadzie kompletnie bez znaczenia, a wiadomo,że nielinearnośc na ogół stosuje się w jakimś celu. Tu była bez celu. W związku z czym widz dostaje talię kolorowych kart z epoki, którymi może sobie żonglować, tasować jak mu się chce, bez żadnej konsekwencji.

    I taki to jest ten film, zbiór scenek i obrazków. Scenek, w którym wyniesiono  z dziedzińca przy dawnym KC leżaki z knajpy obok, zaułki Krakowskiego Przedmieścia czy Starówki wyczyszczono z szyldów, współczesnych aut i wstawiono jedną warszawę i starą nyskę, umajono postacią bohaterki ubraną w dziwną chustkę, dzwony i korale z bursztynu.

    Są też sceny w kultowym a zaraz nieistniejącym Syrenim Śpiewie i jego mozaiki ścienne oraz epokowe balustrady. Aż dziw w sumie, że Woźniak – Starak producent a jakże wykonawczy tego filmu nie kupił budynku Syreniego swojej żonie Agnieszce Szulim na prezent załóżmy urodzinowy, gdzie by mogła robić kultowe imprezy dla cool uczestników programu Azja Express.

    Każda scenka jest tak starannie dopracowana a partyjni sekretarze tak betonowi, że przypomina to bardziej kabaret niż film. Jest to śmieszne nawet czasem, kiedy cenzor Barciś Artur boi się wypowiedzieć słowo czlonek i każe zamienić go na penis oraz odrzuca rozdział o orgazmach uznając go w sumie dość nieistotny. No to tam trochę się porechotałam, ale na większości scen wierciłam się niecierpliwie i nie, sceny seksu wcale nie były porywające czy intrygujące.

    Teraz będzie fragment, na który czekaliście, tj. o seksie

    Owszem, jest prawdą, że dobry kochanek nie musi być wcale ładny i można przyjrzeć się w sumie baczniej brzydalom bo a nuż tkwi w nich potencjał seksualny w postaci skłonności do seksu oralnego, wow. Mógłby mieć nawet twarz Eryka Lubosa, bo w sumie jako jeden z nielicznych brzydali kina jest tak brzydki, że aż ładny. No ale naprawdę, intrygujący seks na ekranie nie polega wcale na tym, że aktorka pokaże w lustrze kształtne cycki, że zobaczymy dupę Piotra Adamczyka oraz jego nogę splecioną z nogą innej aktorki co ma sugerować, że znali się na rzeczy i na pozycjach seksualnych już w latach 40-tych!

    Sceny seksu są tak drewniane w tym filmie, że pocałunek Danusi Jurandówny ze Zbyszkiem z Bogdańca z filmu Aleksandra Forda z lat 50-tych miał w sobie więcej żaru niż sceny namiętności między Boczarską a Lubosem. Seks na ekranie mający wzbudzić w widzu jakąś myśl czy nawet tęsknotę za podobnym spółkowaniem opiera się na detalach, na szczególikach typu strużka potu np. na czole albo faktura skóry kochających się osób, pokazane wszystko tak, że widz zamiera i patrzy przed siebie z poczuciem jakiejś dziwnej nostalgii oraz nadziei, że może zanim umrze ktoś go tak dotknie, jak na tym ekranie dotykają się aktorzy. Takie mrzonki można spokojnie snuć np. na filmie Gasapra Noe „Love”. Tak, tam tak, ale na „sztuce miłości” nie, te sceny pozostaną niczym innym jak innym rodzajem zajęć z wu-efu.

    Co na to reżyser i aktor?

    Reżyserka Maria Sadowska przyznała się w wywiadach, że pomysł na film o Wisłockiej nie był jej. I to widać. Widać, że była najemnikiem. Po prostu zrealizowała poszczególne sceny, ogarnęła ekipę na planie i to by było na tyle. W tym filmie nie ma ducha. Nie ma pieczątki, jaką stawia na swoim dziele reżyser. Ten film mógł zrobić każdy średnio zdolny operator albo asystent reżysera. W sensie film w tym kształcie jakim go widzimy na salach kinowych wielkości lotnisk.

    Gra aktorska. Cóż. Powielenie stylu ubierania i bycia danej postaci nie oznacza, że jest się świetnym aktorem. Zdałoby się jeszcze mieć to coś co pokazałoby postać historyczną niejako na nowo. Albo inaczej. Tu mamy odegranie, nie zagranie. Postać Wisłockiej grana przez Boczarską jest komiksowa, barwna, ale rysunkowa i papierowa. Mówi coś szybko, z przejęciem, biega, załatwia, przekonuje, ale to wszystko razem jest jak kronika filmowa w technikolorze. Kronika zdarzeń, żadne tam próby wniknięcia w psychikę postaci. Szybko, szybko, od wojny, trójkąta związkowego poprzez wydanie kontrowersyjnej książki, która jest aktualna do dziś, a pewnie jest. Ostatecznie w seksie nic się aż tak bardzo nie zmienia. Zawsze fajniejszy jest z kimś, na kim nam choć trochę zależy i zawsze fajniej to robić z kimś kumatym w namiętności niż nieśmiałym i pruderyjnym. Wiadomo.

    Jaki mamy właściwie klimat?

    A, i nie podoba mi się to, że często jadąc na fali sentymentu za PRL-em, filmy pokazują tamte czasy z przymrużeniem oka, farsowo. PRL ma twarz Borysa Szyca, który się pozgrywa i będzie śmiesznie. Owszem te wszystkie serwety, narzuty, goździki, dzbanuszki, plakaty propagandowe, żony kacyków partyjnych , wszystko fajnie, ale tak naprawdę przecież te czasy nie miały wizerunku wiecznej wiosny i słońca jak w tym filmie, były ponure, szare, przaśne i królowało w nim poczucie beznadziei, jakby na świecie był wieczny styczeń i nic po nim nie miałoby już nadejść. Nie twierdzę, że wszystkie filmy muszą być w klimacie Smarzowskiego, ale takie nicowanie rzeczywistości na skrajnie inną stronę jak w „Sztuce kochania” mi nie pasuje i uważam to za kolejne przerysowanie.

    Podsumowując, uważam film „Sztuka kochania” za film wydmuszkę, kolorowy slajd, film, który zmarnował temat na ciekawą opowieść, ale kasa się zgadza i to zdaje się miało być najważniejsze i to prawdopodobnie wyszło.

    fot. kadr z filmu “Sztuka kochania” Jarosław Sosiński/Watchout Productions

  • Paterson – sprawdź, czy twój zawód jest poetycki

    Jim Jarmush jest artystą, od którego czegoś się nauczyłam.Pokazał mi mianowicie, że najbardziej ekscytującym filmem może być obraz, w którym bohaterowie siedzą, chodzą, stoją, tańczą, snują się, w którym niby nic się nie dzieje a jednak jest dzianie się doskonale znane nam z własnego doświadczenia. Czyli coś rozwleczone pomiędzy udręką porannego wstawania, wypełniania codziennych obowiązków, celebrowania codziennych rytuałów z małą przerwą na zaskakujące akcje pt. zepsuł się samochód, czekania na wielką miłość albo na zabawienie albo czasem już na nic.
    Moje ulubione jego filmy „Inaczej niż w raju”, „Nieustające wakacje” i teraz „Paterson” nie pokazują mi odstrzelonej na różowo, lśniącej cekinami Ameryki z butików i apartamentów na 5 Avenue w NY. Widzę w nich, że Ameryka to taki sam Radom jak nasz, zaniedbane ulice, przedmieścia, brzydkie budynki, autobusy graty, zaśniedziałe kuchnie wszystkich mieszkań nie z wilanowów.

    A jednak Jarmush potrafił tym filmem zdziałać to, że po wyjściu z seansu chciałam napisać wiersz o tandetnym wystroju Galerii Mokotów, o ludziach zajętych zwyczajnymi rzeczami jak czekanie na jedzenie, grzebanie w telefonie, rozmowa, chodzenie, patrzenie. Nigdy nie przepadałam za poezją a naszła mnie ochota, żeby wygrzebać z półki Emily Dickinson.

    Mniej więcej wszyscy zainteresowani filmami Jarmusha wiedzą, o czym jest „Paterson”.

    O kierowcy autobusu, który nazywa się Paterson, mieszka też w mieście Paterson w stanie New Jersey, ma żonę irańskiego pochodzenia, mały domek, starą hondę i buldoga angielskiego, który jest tu postacią dość istotną akurat.

    Adam Driver znany z serialu „Girls” dziwak i neurotyk tutaj tworzy postać poczciwca kochającego żonę, znoszącego z kolei  jej dziwactwa ze spokojem wzbudzającym moją niepohamowaną zazdrość. Spokojnie zjada za słone potrawy, przykleja się do wszystkich tkanin pomalowanych przez nią w pseudoartystyczne wzory, co dzień budzi się bez budzika tuż po 6 rano, łagodnie całuje tę żonę w ramię, zjada swoje płatki na śniadanie i idzie do pracy. Wsiada do autobusu, o czymś tam sobie rozmyśla, ze spokojem wysłuchuje narzekań kolegów, z uśmiechem przysłuchuje się rozmowom pasażerów, wraca, zabiera psa na spacer, wstępuje do baru na piwo, rozmawia albo nie rozmawia i w międzyczasie pisze wiersze w białym notesie długopisem zwykłym niemarkowym tak samo jak notes.

    Taka akcja jest pokazana na przestrzeni 7 dni tygodnia, mniej więcej to samo, zmieniają się pasażerowie, tematy rozmów z mniej ważkich na tak samo mniej ważkie i tematy rozmów w barze z tych samych na te same.

    Można by rzec, nuda. I faktycznie, z pewnością nie jest to film dla wielbicieli mocnych wrażeń, pięknych widoków i chęci „oderwania się od szarej rzeczywistości”. Poszukiwacze recept „jak żyć”, jak czuć się spełnionym, też poczują się raczej rozczarowani i znudzeni tym wlokącym się tygodniem, w którym bohater wstaje, idzie do pracy i łagodnym uśmiechem kwituje wariactwa swojej irańskiej żony, która w poniedziałki chce być jak Patsy Cline a we wtorki znaną projektantką ubrań malowanych w białe koła, w środy zaś właścicielką cukierni z babeczkami zdobionymi też w białe koła.

    W tak zwanym międzyczasie, pomiędzy tymi wszystkimi ekscytującymi zajęciami, które swoją powtarzalnością i monotonią powaliłyby w tydzień niejednego poszukiwacza ekscytacji w życiu typu podróże, zmiana pracy, mieszkania i pobytu z dowolnego miejsca w Polsce na dowolne miejsce w Australii, bohater Paterson pisze wiersze. I wcale niekoniecznie o tym, jak strasznie kocha swoją żonę. Siada na przykład do śniadania, sięga po paczkę zapałek, obraca w palcach pudełko, czyta napis i pisze wiersz o zapałkach. Najpierw opisuje jak wyglądają te zapałki, jak się nazywają, jaki mają kolor, kształt, żeby potem spuentować to takim zestawieniem ich cech i innych słów, że trochę opada mi szczęka, że tak można. Btw. te wiersze są prawdziwe, napisał je Ron Padgett – tak zwany piewca codzienności. Chyba się za nie wezmę.

    Zobaczyć coś w czymś, co jest pozornie tak totalnie nic nie warte i nieinteresujące.

    I to jest clou. To jest cały sens tego filmu.

    Jest mi to bardzo bliskie. Wychodzi także na przeciw temu, co w swoim cyklu pór roku chce pokazać Knausgard opisujący fenomeny istnienia rzeczy pozornie nieistotnych jak jabłko, torba foliowa, krzesło i tym podobne fajerwerki z otoczenia o czym wspominałam TU

    Mam w sobie jakiś rodzaj wewnętrznego sprzeciwu wobec powszechnego dyktatu konieczności sięgania po więcej, wyżej, ładniej, bardziej spektakularnie. Męczy mnie ten nakaz, żeby biec dalej, być gdzie indziej. Owszem, zmiany napędzają, to wychodzenie poza strefę komfortu jako warunek do osiągnięcia szczęścia i narzędzie poznania siebie – tak, bywa przydatne. Tylko nie sądzę, aby to był jedyny sposób na to, żeby być zadowolonym ze swojego życia.

    Nie sądzę, że w tej chwili usprawiedliwiam swoją akurat niechęć do zmiany, być może usilnie chcę wiedzieć, że to co mnie otacza też ma jakiś sens, może dość zawoalowany i może nie opiszę Mordoru jako miejsca tryskającego poetyckością, ale kto wie. Może jakaś metawartość znajduje się w błocie na chodniku na postfabrycznym Służewcu bardziej niż w zachodzącym słońcu na Malediwach?

    Myślę, że ten film potrafi pomóc w temacie – jak nie czuć się przegranym, jeśli siedzi się w swoim miejscu i jest się z tego całkiem zadowolonym.

    Ale czasem nawet w filmach Jima Jarmusha zdarzają się niespodzianki, coś idzie nie po myśli bohatera. Nie przyspoileruję co to było w Patersonie, ale też to całe wydarzenie pokazuje, jak można poradzić sobie ze stratą. Czysty notes niekoniecznie musi oznaczać stratę lub brak. Może być też obietnicą nowych możliwości i tego trzeba by się myślę trzymać.

    Żeby nie było tak miło i wzniośle muszę dopisać prawdę o tym, że plakat reklamujący ten film mnie zniechęcał.

    Ta śliczna smagła paniusia z miłym, tolerancyjnym kochającym mężem śpią bez marudzenia ładnie razem na łyżeczki. Jako singiel mam do spania razem stosunek zły jak również drażnią mnie szczęśliwe pary na ekranie, nie zgadzają mi się z osobistą wizją tego typu przedsięwzięć życiowych. Dodatkowo ta bohaterka strasznie mnie irytuje, tym, że tyle jej ten mąż wybacza i jeszcze się cieszy z jej wymysłów. To takie niesprawiedliwe przecież! Ale potem rozumiem, dlaczego on ją tak kochał. Jest kobietą a nie powiedziała mu w trudnej chwili, kiedy o dziwo naprawdę miała rację, to nie powiedziała mu – „a nie mówiłam!”
    A przecież większość, w tym na pewno ja, nie straciłaby okazji do pokazania panu, że moje na wierzchu.
    W tej scenie odgadłam tajemnicę powodzenia w związkach, tajemnicę ich trwałości. Że nie ma walki o to, kto ma rację. To trudne. Ale jak się okazuje – można robić tak, żeby nic nie udowadniać.

    I czegoś takiego życzyłabym sobie i wam, więcej poezji w życiu i komfortu złożenia broni przed kimś innym niż my sami.

  • zjedz kanapkę