• Dickens w czasach facebooka, czyli kanapka Daniela Blake’a

    Jeśli myślicie, że Dickens odszedł do lamusa, mylicie się. Właśnie zmartwychwstaje. W filmie,na którym trudno stłumić szloch. Serio. Ci, którzy jeszcze filmu „Ja, Daniel Blake” nie widzieli, muszą to zrobić, nawet jeśli nie są wielbicielami “Klubu Picwkicka”.

    Szloch, płacz i zgrzytanie zębów

    Zresztą prawie cała sala szlochała. A nie było tam wcale irytującej patetycznej muzyki, która steruje widzem i podpowiada, w jakim momencie powinien wyjąć chusteczkę, kiedy może odetchnąć, a kiedy winien się skupić.

    Zero tanich chwytów. Lubię jak Ken Loach portretuje bohaterów angielskiej klasy robotniczej – jakkolwiek idiotycznie to określenie brzmi.

    Oszczędny w środkach rażenia widza na maksa jest ten film. Więc bez obaw. Nikt nie będzie galopował poprzez łąki spowity we mgłę i umierał na suchoty metaforyzując doraźność tego świata i kruchość ludzkiego życia.

    Daniel to jest ładne imię

    Widzimy za to sympatycznego bohatera koło 60 – tki, parającego się przez 40 lat stolarstwem i widzimy jak dalej niesympatycznie się dzieje, a jednak bohater cały czas minuta po minucie zdobywa naszą sympatię nawet swoim akcentem mówiąc „fok” zamiast „fak”, nawet tym jak reaguje na absurdy społecznego życia gładząc swoją łysą głowę w geście niedowierzania i zwątpienia. Strasznie mi się ten odruch zresztą podobał.

    Nie jest trudno powiedzieć, dlaczego ten film tak większość widzów szarpie za serce i łupie w łeb. Jest on totalnie na przeciw moim ostatnim przemyśleniom związanym z osobistą przygodą i myślę, że werbalizuje lęki właściwie – zaryzykuję stwierdzenie – wszystkich nas. Chodzi tu o to, że wszystko jest dobrze póki jest dobrze, a potem to różnie może się zdarzyć. Więc co, kiedy passa się urywa? Kiedy się ciężko zachoruje, straci pracę albo możliwość jej wykonywania, kiedy zostanie się samemu?

    No właśnie.

    Człowiek versus system

    Loach zrobił film nie o egzystencjalnej, ale o społecznej samotności, która jest tak samo dotkliwa jak ta organiczna. Pokazał bezradność jednostki wobec bezdusznego systemu, pokazał, że ten system każdego jednego ma w sumie w dupie i traktuje jak potencjalnego naciągacza i darmozjada.

    Nie jestem znawcą systemów socjalnych funkcjonujących w Wielkiej Brytanii, ba, wstyd się przyznać, nie wiem nawet jak do końca funkcjonuje to w Polsce, ale boję się chyba zgłębiać. Udaję, że zawsze będę mieć wszystkie zęby. W każdym razie podejrzewam, że u nas system zasiłków dla tych, którzy nie mogą pracować, samotnie chowają dzieci, chorują itp jest żaden. Natomiast w Anglii jest taki, że przeforsować jego procedury graniczy z cudem. Nie wiem, może zbudowali taki system ochrony przed naciągaczami, którzy emigrowali na potęgę na Wyspy w poszukiwaniu lepszego życia i zrobił się tam taki tygiel, że sami tego już nie ogarniają? W każdym razie film pokazuje, że dziurawość i absurdalność tego systemu jest porażająca.

    Facebook versus Dickens

    Oglądając ten film było mi trochę wstyd, że jestem taka naiwna, bo nie wiedziałam, że i w Wielkiej Brytanii i na pewno u nas funkcjonują ludzie, którzy mimo lat pracy, czy chęci do pracy nie mają co włożyć do garnka, głodują czy łatają dzieciom buty na zszywki albo ocieplają mieszkania folią bąbelkową podczas gdy ja lajkuję na facebooku posty o okropnym Mandej i że muszę tramwajem pojechać do pracy a przecież deszcz pada i czuję się w związku z tym dość pokrzywdzona.

    To myślenie jest jednak jakby głupie i straszy naiwnością, do której musiałam się na tym filmie przyznać sama przed sobą.

    Film „Ja, Daniel Blake” nie jest tylko o tym, że w krajach cywilizowanych wciąż rządzi duch Charlesa Dickensa i jego czasów, kiedy się głodowało w rynsztokach, zarabiało prostytuując się w karczmie i kleiło buty na ślinę.

    Jest też o tym, że jesteśmy jednostkami mocno społecznymi i to nas ratuje, to bardzo nam robi dobrze, choć nie chroni do końca przed nieuchronnym – daje czasem powody, do bycia uśmiechniętym.

    Daniel Blake i relacje

    Relacja Daniela z młodą matką z dwójką dzieci bez środków do życia, to jak sobie wzajemnie pomagają i jak ich to cieszy – to najlepszy przykład tego, że ludzie jednak mają znaczenie, a wsparcie może czasem przyjść z najmniej spodziewanej strony.  Daje to jakieś poczucie, że wszystko nie jest tak do końca stracone. Pozwala nie zatracić się w totalnej beznadziei i braku wiary w cokolwiek.

    Tak się zastanawiam, czy naprawdę jedynymi przyjaznymi do życia miejscami jest zimna Skandynawia? Czy tylko tam, nie mając wyjścia wobec tego, że wiecznie zimno i pada deszcz, to ludzie stworzyli sobie bezpieczny sposób na przetrwanie w społeczeństwie?

    A co z nami, co z całą resztą, którzy nie mają szans zaistnieć w Danii, Szwecji czy Norwegii jako zacni poborcy zasiłków na dzieci, koty i zwolnienia na katar?

    Nie wiem tego.

    i’m sorry, but must see

    Ale wiem, że ten film trzeba zobaczyć, żeby się trochę pośmiać, trochę pomyśleć i oczyścić. Za pomocą skromnego, prostego, bezpretensjonalnego obrazu, który mówi prawie wszystko, a wcale przy tym nie krzyczy i dydaktycznie nie smrodzi, można wyjść poza swoją strefę komfortu dość bezboleśnie. Okup w postaci poruszenia to czysty zysk.

  • Kanapka socjalna, czyli po co nam social media

    Po co ci soszale?

    Parę dni temu mój przyjaciel zadał mi właśnie takie pytanie. Po co mi konta w social media?

    Tak to jest, nam wydaje się coś oczywiste, dla innych jest dziwne i nagle nad oczywistością następuje cała masa refleksji i właśnie bardzo fajnie.

    Zresztą nie tylko mój skąd inąd młodszy i zanurzony w rzeczywistości internetowej przyjaciel zadaje takie pytanie. Znam też VIP-ów zaznajomionych z online’owymi biznesami wykładających kawę na ławę, że ale po co nam Facebook i inne jakieś tam kanały. Social media nie generują przecież istotnych i krociowych zysków (uhm, może u nas w Polsce;]) dla firm. Mogą lekko podrasować wizerunek czy wesprzeć Biura Obsługi Klienta stając się pierwszym kręgiem piekieł Departamentu Wylewania Żalów i Hejtów Wszelakich. No to ewentualnie. Ale generalnie są i biznesowo i życiowo zbędne i niekonieczne.

    Nie jest to tekst mający na celu zaistnienie na łamach Nowego Marketingu czy Socialpressa, dlatego nie będę rozwodzić się nad tym, że duże budżety, relokacja środków z tradycyjnych nośników reklam jak telewizja, outdoory, prasa czy ulotki są w stanie niezwykle spektakularnie wzmocnić sprzedaż czegokolwiek za pomocą kilku nietrudnych sztuczek znanych osobom zajmującym się tworzeniem stron www i ludziom obsługującym reklamowe panele największej dziś platformy marketingowej tak naprawdę, czyli facebooka. Jeśli umiejętnie skoreluje się kampanie na różnych kanałach socialowych można skutecznie sprzedać dziś wszystko, i pokazać światu, zaistnieć też. To jest temat szalenie istotny, ale nie o tym dziś chciałam. Na innej części dyskursu o zasadności sosziali niż biznesowe chciałam się dziś – jak to modnie się nazywa – sfokusować;]

    A więc, co mówią na ogół kontestatorzy social mediów:

    • ja tam wolę żyć niż postować o tym na Facebooku (cokolwiek zresztą znaczy to „żyć”)
    • ja wolę przeżywać (znowu to słowo wytrych) niż robić ciągle zdjęcia, nakładać na nie filtry, potem godzinę wpisywać hasztagi, a tymczasem coś mi przecież umyka, taaak??
    • trzeba się zwrócić ku REALNEMU życiu (jaka jest definicja realności?) a nie wirtualnemu, zamkniętemu w smartfonie hasztag iphoneonly, bo traci się kontakt z otoczeniem i z ludźmi, którzy są obok (czyżby? a może już wcześniej był stracony?)
    • a jak tak filtrujesz te zdjęcia, to przecież zakłamujesz swoją rzeczywistość, wcale rano nie wyglądasz jak spowita we mgłę, tylko masz kaca i wory pod oczami kretynko

    Zresztą faktycznie, jak tak sobie idziemy z przyjacielem moim i tłumaczę mu, na czym polega zajebizm posiadania snapchata posiłkując się argumentem: „ale wiesz, możesz np. zobaczyć jak idę” – to brzmi to trochę absurdalnie, ale nie jest to case tak do końca tylko podpadający pod kategorię „z dupy”.

    Zdecydowanie skłaniam się ku opinii mojej znajomej – osoby niezwykle obeznanej w świecie nowych mediów, marketingu digitalowego i socialowego, która twierdzi, że

    ten, kto nie korzysta z sociali – coś traci.

    Zanim rozwinę tę myśl, to słowo dygresji i wyjaśnienia zarazem.

    Rozumiem i poważam, kiedy ktoś nie czuje potrzeby dzielenia się swoim światem i myślami z innymi znajomymi, obcymi za pomocą obrazów i fancy postów. Totalnie ogarniam to, że tego rodzaju komunikacja nie jest oczywistym narzędziem w oswajaniu świata. Mimo że są to narzędzia dostępne powszechnie, to nie każdy musi umieć i lubić się tymi narzędziami posługiwać. Nie dyskutuję z tym, tak jak bez sensu byłaby dyskusja o tym, że ładne są tylko włosy długie a nie krótkie.

    Ale bezdennie drażni mnie to, kiedy ktoś nie czujący potrzeby na coś poszerza tę skłonność na całą rzeczywistość i kreuje własne widzenie jako coś co winno być powszechnie obowiązującym zwyczajem. Otóż takiemu „bucyzmowi” mówię stanowcze NIE, bo NIE 🙂

    Wracając do głównego tematu zaś

    Po co nam soszale?

    Na początek oczywistości: konektują nas z ludźmi, znajomymi z zamierzchłych czasów i tych z wczoraj, z nieznajomymi też i nie mam tu na myśli Tindera, z wydarzeniami, które mogą nas zainteresować, w końcu wall to taka spersonalizowana prasówka, podaje tylko wyselekcjonowane informacje, dla jednych o prezydencie Dudzie, dla innych o kotach do adopcji, no i tak dalej. Oczywistości, oczywistości.

    Ale! tak mi się przypomniało. Znam ludzi, którzy mówią, że Facebook jest nudny (!) i nic TAM się nie dzieje. Tacy ludzie na ogół nie widzą, że sami po prostu są nudni, niczym się nie interesują prócz samym sobą, ale w tym złym kontekście, w związku z czym nie szukają, nie trafiają na ciekawe fan strony, wydarzenia itp. bo jak mają wpadać skoro nic ich nie ciekawi. Zatem, kiedy wpadają na Facebooka widzą w nim swoje własne oblicze, czyli nudę.

    Facebook to też po prawdzie temat na inne story. Zmiana algorytmów, które wyrzuciły treści niegdyś przez nas lubiane na rzecz tych, za które bogate korporacje płacą dużo pieniędzy, żebyśmy je zobaczyli, zmiana sposobu funkcjonowania tej platformy społecznej w całym obszarze social mediów – o tym może kiedy indziej.

    I teraz kwestie mniej oczywiste.

    Wrzucam na snapa, instagrama zdjęcia, video, że oto – idę, doszłam, siedzę, jem, zjadłam, leżę, na prawym boku, a tu na lewym. Pytanie przyjaciela – a kogo to obchodzi – wydaje się zasadne.

    Można to podpiąć pod kwestię, że usiłuję nadać ważności mojemu w gruncie rzeczy nudnemu życiu, bo gdyby było jedną niekończącą się przygodą w górach w warunkach atmosferycznych ciężkich, to nie miałabym potrzeby tego uwieczniać na instagramie (akurat!)

    W moim mniemaniu zaś wiąże się to ze zjawiskiem UWAŻNOŚCI.

    Nie każdy ma talent jak Knausgard i może napisać 6 tomową epopeję o detalach swojego życia jak kolor sznurówek zimowych butów, jakie miał na kinderballu w 92 roku czy o eseju o butelce, torebce foliowej, krześle ogrodowym czy jabłku. Mając deficyt talentu narratorskiego, ale za to dysponując nowym smartfonem z czynnym AppStorem może sobie i innym taki fragment rzeczywistości pokazać nie tylko „takim jakim on jest”, ale tak, jak on sam to widzi. A sposobów na to setki. Filtrów, ramek, znaczków, cięć, blurowań. Nie trzeba być mistrzem photoshopa i znamienitym fotografem z aparatem fotograficznym o wartości samochodu. Wystarczy telefon, soszale i można dzielić się z innymi faktem, że widzi się trawę, albo butelkę, albo śliwki na bazarku. I nagle, patrząc przez pryzmat swojego telefonu, można dostrzec, że to co nas otacza jest dość warte uwagi, ciekawe a może nawet i coś warte, choć pozornie wartości materialnej może nie mieć żadnej.

    Może w ten sposób nadaje się pozornym błahostkom i oczywistościom z otoczenia jakiś meta – sens.

    Moim zdaniem to niepozorne dość zjawisko może mieć zbawienne i długofalowe skutki. W czasach, kiedy dobrze oznacza więcej i więcej, można skupić się na tym co już jest. Koło mnie, obok mnie, za mną, przy mnie. Może to zmierzać ku szerzej zakrojonej akcji – zauważania tego, co się ma a nie wiecznego pragnienia tego, czego się akurat nie posiada.

    Uważam, że obmyśliłam to sprytnie.

    Na koniec taka dywagacja.

    Nie lubię w socialach takiego trendu fotografowania zabytków czy rzeczy uchodzących za piękne (noo za wyjątkiem może zachodów słońca i kotów 🙂 ). Piękno jest trudne do opowiedzenia. Tylko nadawanie rzeczom niepozornym ważności i uczynienie ich wartymi uwagi ma moim zdaniem sens. Dlatego nudzą mnie widoki pięknych budowli, pięknych kobiet i stylizacje porannych kaw. Lubię za to oglądać coś, na co nie zwróciłabym uwagi a czyjaś perspektywa widzenia ściąga moją uwagę ku czemuś co jest obok a dla mnie było dotąd niewidzialne. Patrzę na takie zjawiska i następuje efekt WOW.

    Żeby nie być gołosłowną, to prócz mojego super ekstra profilu na instagramie, chciałabym polecić dwa inne, które ostatnio zrobiły na mnie silne wrażenie i oglądam je z niekłamaną lubością:

    1. to jest profil szybki_wiesiek, który nazywa siebie Januszem fotografii, ale chyba trochę przewrotnie. Robi zdjęcia, widoczki Warszawy, ale nie tej pięknej niby, chociaż Pałac Kultury zawsze spoko jako obiekt o milionach twarzy. Pan uwiecznia bloczki, blokowiska, dziwne zjawiska architektoniczne Warszawy a źródło tego w tym mieście wydaje się niewyczerpane. Okrasza to zawsze dowcipnym komentarzem i patrząc na jego zdjęcia śmiać mi się chce a zaraz potem płakać, ale dzięki tym zdjęciom jeszcze bardziej lubię miasto, w którym żyję. I o to chodzi, prawda?
      kilka przykładów z jego profilu
    2. drugi profil należy do graficzki z Polski, ale de facto obywatelki świata  –Alicji Białej. Swój ewidentny talent promuje oczywiście za pomocą kanałów social mediowych i moje wielkie zainteresowanie wzbudzają tyleż same jej prace jak i sama ich autorka, to jak rozgrywa samą siebie. Jak podnosi kieliszek czerwonego wina do ust albo przeczesuje grzywkę ogrywa tak, jakby to samo w  sobie było aktem sztuki. I ma rację. Poprzez sposób, w jaki pokazuje fragmenty swojej prywatności, zwykłe czynności mogą okazać się sztuką:) To takie krzepiące, że mieszanie jedzenia w garnku nie musi być nudną, pospolitą męką:)
      przykłady z jej profilu

    Prawda, nie każdy też będzie potrafił tak jak oni. Ale myślę, że można znaleźć sposób na swoje sposoby wyrazu. Na szczęście soszale to nie literatura. Nie są tak hermetyczne. I dla wybrańców. Są totalnie demokratyczne i dzięki nim wszystko wokół nas może nabrać nowych znaczeń.

    Amen

     

  • Kanapka z szarańczą, czyli jak się poddać pladze

    Ostatnio gadałyśmy z Gosią na mesengerze i nagle miałyśmy wnioski.

    O zjawiskach społecznych. Serio.

    Że Internet, społecznościówki dają morze możliwości poznawczych i oceany złudzeń. Co do wszystkiego.Choćby do tego, że tyle możemy się dowiedzieć i taki kontakt mamy z ludźmi wieloma. Ba, że nawet więzi mamy z nimi.

    Co dzień, oprócz doniesień, co powiedział kot, jaka ustawa została wprowadzona w nocy dowiadujemy się też, na czym w kinie był znajomy widziany raz w życiu albo dokąd pojechał inny znajomy i dlaczego „czuje się gotowy do działania”, jaki outfit of the day ma szafiarka, w jaki super projekt zaangażowany jest ktoś, ile kilometrów przebiegła X, a ile śniegu w górach ma Y, na jaką dietę przeszła Z i jak bardzo fit jest jest ktoś.

    I mniej więcej w tym momencie dopada nas ona.

    Plaga.

    Chociaż właściwsza byłaby liczba mnoga, ale zaraz do tego dojdę.

    Plaga porównywania się do innych.

    Jest to w sumie zjawisko zadziwiające, bo wszystkie te informacje ani nas zbawiają ani pogrążają, a jednak jest coś, co każe reakcję na te informacje nazwać plagą. Gdzieś tam w głowie pełznie wyrzut,  że hmm a dlaczego ja nie pojechałam, nie przebiegłam, nie ugotowałam kapusty z kapusty, nie zestawiłam cekinów z obuwiem sportowym?

    I tak oto znienacka zaatakowani przez własną podświadomość czytamy, oglądamy te wszystkie doniesienia z kraju i ze świata i czujemy się nagle kimś nic nie wartym w powyciąganym dresie leżącym na kanapie z kotem. Nie chciało nam się  zapisać na crossfit, wyjść na wyprzedaże, zrozumieć zakupionej niedawno książki.

    Przychodzi ciemność i zło.

    Jesteśmy nieudani.

    Nie mamy siły ani motywacji, inni mają lepiej i mają fajne życie. Nasze jest nudne i niewystarczająco super.

    Na tym poczuciu można zresztą zrobić całkiem spoko karierę.

    Tak właśnie w wyciągniętym dresie siedząc i się martwiąc, że nie jest tak fajna jak inni  wypłynęła Małgorzata Halber i jej glutowaty Bohater z sentencjami jakie nam brzęczą w uszach od chwili, kiedy tylko zwleczemy się z łóżka. Co zresztą bardzo mnie cieszy. To jest nadzieja – na niefajności też da się zarobić.

    bohater

    fot. z fan page Bohater

    Internety pełne są memów, humoru rysunkowego, prac mniej lub bardziej zdolnych czy kreatywnych ludzi, którzy zarabiają właśnie na tym, że to wieczne dorównywanie do jakiegoś społecznie lansowanego wzorca to dokładnie tak – prawdziwa plaga, więc trzeba jej zadać jakiś kłam, oswoić, znokautować.

    Dlatego są Bardzo Brzydkie Rysunki – strona studentki z Krakowa, której permanentnie nie chce się uczyć i nie tylko

    rysunki

    fot. fan page Bardzo Brzydkie Rysunki

    jest życie na kreskę – profil dwójki rysowniczek z trzema kotami i dwoma psami

    zycie

    fot. fan page zycie-na-kreske

    jest wielce popularny profil  Trochę nie mam życia a trochę je przegrywam, który trafia w samo serce

    troche

    fot. screen fan page Trochę nie mam życia, a trochę je przegrywam

    No fajnie jest. Wszyscy przygnębieni myślą, że inni są lepsi, zdolniejsi, pracowitsi, fajniejsi, ale nie dają się pogrążyć, walczą.

    Co nie zmienia faktu, że na koniec dnia większość i tak ma nieogolone nogi, bo jest zima i siedzi pod kocem zamiast wyjść na wernisaż i napisać z tego reportaż roku. I tonie w poczuciu winy i gorszości.

    Plaga nadmiaru

    To może wydać się zrazu dziwne, bo jak to, przeważnie przecież czuje się jakiś brak. Zawsze narzeka się na brak: kasy, czasu, fajnych facetów. I te trzy fundamenty wystarczą, żeby pogrążać się w poczuciu wiecznego niedostatku.

    Tymczasem ja uważam, że gubi nie brak czasu, pieniędzy czy ogarniętych kumatych facetów, tylko nadmiar jest tym, co przywodzi do rychłego zatracenia.

    Uważam, że wszystkiego jest za dużo. Za dużo jest informacji zewsząd do przetworzenia, za dużo rzeczy, które nas otaczają, za dużo panów na Tinderze, za dużo blogów, za dużo zdań, za dużo teorii samowykluczających się, za dużo uczuleń, za dużo diet, za dużo bodźców, za dużo pytań, za dużo możliwości, za dużo rozmyślań. A to wszystko dlatego, że właśnie – mamy za dużo czasu.

    To jego nadmiar powoduje, że stać nas na luksus pogrążania się w rozmyślaniu o niczym.  Jestem osobą, która w tym jest stachanowcem, wyrabiam 350 % normy żyjąc w swojej głowie i stosując myślenie nie jako środek, ale stawiając je jako cel. To przywodzi mnie tam, gdzie jestem, czyli donikąd. Rozmyślania te nie pchają mnie na przód w niczym, bo są na tematy, które w niczym pójść do przodu nie mogą. Zapisuję kolejne tomy moleskinów i czy trafię na wpis z 2009, 2011 czy sprzed miesiąca, to jest on o tym samym. Więc to akurat wiem najlepiej.

    Nadmiar wyboru kogokolwiek czy czegokolwiek też daje złudzenie, że jest super, bo nie ma nic fajniejszego niż wybór i nic gorszego jak ograniczone pole działania w tej kwestii. Tymczasem nadmiar w wyborze skutkuje tylko mylnym przekonaniem, że wszystko co chcielibyśmy mieć jest w zasięgu naszej ręki, a to przecież tak strasznie nieprawda.

    Tęsknotą za brakiem jako antidotum na obezwładniający nas nadmiar tłumaczę sobie popularność tematów, motywów kulturowych z czasów siermięgi PRL-u. Nagle fajny jest trzepak i podwórko nie tablet i ajfon, fajne są 2 programy w telewizji, w których zdarzyła się Kobra i Pegaz, a nie 500 kanałów, na których z trudem wypatrywać czegokolwiek z sensem, jeden model rodziny, nie jakieś związki partnerskie, patchworkowe, bo przynajmniej było wiadomo kto co ma robić, że dziewuchy do garów i dzieciom ucierać smarki a panowie do fabryk i na piwo, a nie tak jak dzisiaj, że nic tylko ten relatywizm moralny. Meblościanki na wysoki połysk, taborety w kuchni, czerwona zastawa z plastiku i szklanki duralex, to mieli wszyscy i nikt się nie sadził na posiadanie jakiegoś dizajnu w domu.

    Nadmiar rodzi frustrację, nie wiem, czy nie większą niż brak. Bo poczucia braku na ogół się nie czuje nie wiedząc co jeszcze może być ponad to, co się ma. A jeśli na codzień doświadcza się nakazu posiadania wszystkiego co da się wybić na outdor, reklamę gdziekolwiek, to się cierpi, że w lutym nie jest się na Wyspach Zielonego Przylądka, ma się kota zamiast psa, renaulta zamiast citroena, faceta 36 letniego zamiast 26 letniego, telefon iphone 5 s zamiast 6 s plus i tak można by mnożyć te cierpienia dzisiejszych czasów ludzi z mordorów miast większej i średniejszej wielkości.

    Żeby nie zwariować od nadmiaru można robić sobie detoxy na prywatne potrzeby, np. dzień bez Facebooka, albo dzień bez wina, albo dzień bez telefonu, dzień bez samochodu, dzień bez dzieci, dzień bez samego siebie. I może jakoś się uda.

    Plaga multiscreeningu.

    Jest teraz taki trend w oglądaniu, popularyzowany przez reklamy serwisów oferujących filmy na żądanie, telewizji internetowych, że można sobie siedzieć w domu i nie walczyć z domownikami o pilota, to znaczy pani może sobie oglądać Klan w telewizorze, partner może oglądać na tablecie meczyk, a dzieciak w telefonie bajkę (chociaż nie do końca to jest bezpieczne, jak akurat kochanek napisze wiadomość a ty zapomniałaś wyłączyć w telefonie powiadomienia??). Wszyscy siedzą w jednym pomieszczeniu, każdy ma swoją kość, nikt sobie dupy nie zawraca, panuje ogólne szczęście i pokój.

    Fajnie jest tak w jednym czasie robić trzy różne rzeczy.

    Dotyczy to również jednej osoby, nie muszą trzy w tym brać udziału, aby trend zaistniał.

    Słyszę nie raz takie opowiadania, że wiesz, jak jest sobota i akurat nigdzie nie idę i zostaję w domu, to nie umiem inaczej jak tylko gotować kaszę na poniedziałek, przy okazji zmywać podłogę i jednocześnie konwersować ze znajomą przez telefon zastanawiając się przy okazji, jakie spotkania mam jutro, rozumiesz? Bo szkoda jest czasu, że tak sobie siedzę proszę ciebie i nie wykonuję planu maksimum. Dziś to życie pędzi, wymaga i trzeba mieścić się ze wszystkim w kwadransie.

    Dobrze więc jest mieć np. dwie prace, dwóch partnerów, dwoje dzieci, dwoje zwierząt, a czasami nawet można to potroić, chodzić na trzy rodzaje zajęć sportowych, po jodze basen, po basenie crossfit, a po tym wszystkim kurs gotowania, następnie kurs origami połączony ze scenopisarstwem. Wtedy życie będzie i modne i z sensem a nie jakieś nie wiadomo co.

    Dlatego jak siedzę z książką na kanapie to płakać mi się chce, tak bardzo tonę w oceanie bezproduktywnej  jednoczynności, że z obawy przed wyrzuceniem na margines społeczny przestałam kupować książki.

  • Wpis trochę o niczym, czyli ktoś woli coś a inny nie woli

    Ostatnimi czasy sprawa jest taka, że albo albo:

    albo mam blokadę twórczą i jak pisała Clarissa Pinkola Estes -„mam zabagniony umysł” głupotami typu lęk przed Bożym Narodzeniem, którego nienawidzę

    albo nie mam nic do powiedzenia.

    Ale kiedyś wpadłam na bloga zacnego scenarzysty Piotra Wereśniaka, który radził młodym adeptom scenopisarstwa, że trzeba pisać, nawet jak nie ma się nic do powiedzenia. Bo tylko to odblokowuje a poza tym COŚ do powiedzenia miewa się bardzo rzadko, no co się będziemy oszukiwać. Ten również Piotr Wereśniak spędził na pewno wiele znojnych godzin pisząc scenariusz do jednego z bardziej żenujących obrazów, jakie widziałam ostatnio, tj. mam na myśli „Wkręceni 2”, co daje filmowi mocną pozycję 3 po Ciachu i Kac Wawa. A na pewno, kiedy skończył pracę nad tym dziełem był z siebie całkiem zadowolony, choć wyszła chała. (Boże! był nawet jego reżyserem!!!)

    No to pomyślałam sobie, że to w jakiś sposób legitymizuje moje pisanie o niczym, w sensie niczym istotnym, chociaż w sumie kto wie, może znajdzie się osoba, która znajdzie tu cytat do wypisania jako aforyzm na ścianę.

    Po tym przydługim wstępie zdradzę wreszcie, że tematem będą sociale, w sensie social media, ale nie tak jak w Nowym Marketingu, Marketingu przy kawie, czy nawet Socialpressie, gdzie będę streszczać korporacyjną prezentację o tym, ilu użytkowników w Polsce ma konto na instagramie, ilu na Facebooku a ilu na Twitterze. i po ile reklama na fejsie.

    Nie.

    Ja bym tu chciała całkiem prywatnie tak sobie (!!!) o tym opowiedzieć.

    Ostatnio, tak jak wysłuchałam od znajomych, podczytałam w internetach, poobserwowałam, panują takie przekonania o socialach, że tam (na Facebooku, instagramie, Snapchacie, inne się nie liczą) są tylko:

    • zdjęcia jedzenia egzaltowanych pańć i kaw z serduszkiem
    • zdjęcia dzieci egzaltowanych rodziców (zauważcie, że nie piszę matek! nowoczesność zapukała do bram i mojej świadomości; zresztą znam też egzaltowanych tatusiów, irytujące!)
    • zdjęcia znajomych chwalących się, że wyjechali za granicę
    • zdjęcia znajomych chwalących się, że mają piątek albo weekend
    • zdjęcia znajomych sugerujące, że mają lepiej niż my
    • zdjęcia kotów (chociaż tych powiedzmy sobie szczerze – nigdy za wiele).

    Są też takie nowe trendy, że Prawdziwy Facet albo Niezależna Kobieta nie ma konta na Facebooku, albo je usunął/-a, bo:

    • preferuje rozmowę telefoniczną z przyjacielem,
    • spotkanie face to face,
    • anons z wizytą za pomocą bezpośredniego pukania do drzwi, kiedy przyjdzie ochota na odwiedziny, dajmy na to o 9 rano w sobotę, bo czemu nie,
    • bo tam w tych socialach same nudy są, te jedzenia, koty dzieci, skroluję i nic, nic, nuda (hej, a może masz nudnych znajomych, bo jesteś nudny?:) ),
    • bo nie będzie się poddawać totalnej inwigilacji,
    • remarketingowi
    • presji, żeby sprawdzić co u kogoś tam, a już nie daj boże –
    • nie okaże się takąś osobą słabą, której samoocena jest uzależniona od ilości głupich lajków pod zdjęciem

      no helo.

    Co mogę powiedzieć na to. że bywa. Nic odkrywczego. Najwidoczniej jestem zakompleksioną osobą z niską samooceną, nie znoszę rozmów telefonicznych i uważam, że znajomych mam dość interesujących, może oni też mają niską samoocenę. Taki globalny trend.

    Myślę, że korzenie mojej słabej, bo niskiej samooceny sięgały czasów głębokiej podstawówki, kiedy prenumerowałam Płomyk, takie pismo dla – uwaga – młodzieży i tam, na ostatniej stronie były kolumny z imionami, nazwiskami ludzi, ich wiekiem, zainteresowaniami. Ci ludzie słali sobie kartki do redakcji z takimi danymi a redakcja te dane umieszczała i drukowała:) Super czasy. To był moim zdaniem pierwszy Facebook, taki analogowy:) bo z tymi ludźmi można było nawiązać kontakt! Po to oni te kartki tam wysłali w końcu! Kto tam słyszał o ochronie danych osobowych. Ważne, że było się w gazecie, co nie.

    Więc razu pewnego i ja wysłałam do Płomyka swój adres, wiek i zainteresowania i któregoś dnia i kilka następnych moja skrzynka pękała w szwach. Jezu. Ja nie pamiętam, ja nie umiem z niczym porównać tej euforii, kiedy wyciągałam te kartki i listy od ludzi, których kompletnie nie znałam i których miałam poznać. Z niektórymi uprawiałam sztukę epistolarną długi czas, pracowicie zapełniałam kartki drobnym maczkiem, lizałam klej na kopertach i znaczkach i po drodze do szkoły wrzucałam do skrzynki a potem z drżeniem czekałam na odpowiedź. Do dziś pamiętam imię jednej laski i skąd była, że lubiła muzykę rockową i festiwal w Brodnicy:)

    Tak że to, że Facebook czy tam inne są jaką globalną fantasmagorią mającą odrzeć nas z intymności i czasu to bzdura. Ludzie zawsze czuli potrzebę wychodzenia poza własne środowisko, nawiązywania więzi, znajomości z ludźmi spoza ich kręgów, utrzymywania tych więzi czy kontaktów, tylko sposoby dziś ku temu coraz precyzyjniejsze. I tyle. Cała tajemnica.

    I tak jak zawsze, ktoś miał potrzebę wysyłania listów do prawie obcych osób, a ktoś takiej potrzeby nie miał. I teraz jest tak samo. Tylko narzędzia wglądu w cudzą rzeczywistość są większe. Mnie to akurat i bawi i cieszy niezmiernie.

    Pozostaje oczywiście kwestia, jak tego używać, tych możliwości, jak nimi sterować, żeby to jakoś wyszło nam na korzyść. Czy  hojnie dzielić się sobą w socialach czy też nie wcale, za to chętnie i gorliwie podglądać.

    Myślę, że sprawa jest prosta.

    Jako że co wpadnie w sieć, nigdy z niej poniekąd nie umyka, warto wrzucając cokolwiek do tych kanałów zastanowić się co, oglądając nasze posty czy zdjęcia, powiedziałby o nas ktoś dla nas ważny – potencjalny pracodawca, obecny pracodawca, kandydat na bliską osobę, nasze dziecko. Jaki obraz nas samych buduje to, co dodajemy na FB czy instagram. Czy, kiedy spojrzymy na własny profil z boku, to on nas zadowala i jest z nami spójny.

    Bo poza tą dość istotną i wizerunkową kwestią, to reszta pozostaje niezmienna.

    Niezależnie jak barwnie, jak bardzo zagranicznie, filozoficznie i po angielsku, jakimi filtrami i jak bardzo VSCO i oryginalnie opowiesz o swoim życiu – i tak wszyscy Twoi znajomi mają to w dupie:)

    I tym optymistycznym akcentem chciałabym zakończyć mój mini wykład o socialu:)

  • O mądrościach z dupy, czyli jak żyć

    Nie wiem za bardzo, jak zacząć ten tekst, to powiem bez zbędnych wstępów prawdę, a mianowicie, że jestem wkurzona.

    Jestem bezwzględnie wiecznie nienażartym konsumentem współczesnych mediów elektronicznych, społecznościowych, całego tego dobra, które daje podłączenie do globalnej sieci. W związku z tą zachłannością zaczynam się zatykać z przeżarcia i z trudem tamować odruch wymiotny na widok kolejnego tłustego fastfoodzika udającego szlachetny slow food w postaci wykwintnego deseru z kaszy jaglanej na bazie buraczkowego hummusu.

    Ale tym razem nie chodzi mi o żarcie, użyłam tylko takiej sprytnej w moim mniemaniu metafory:)

    A chodzi mi tym razem o słowa.

    Bo wcale nie jest tak, że współczesne media to tylko obrazki i głupie filmiki na YouTubie. Jest w nich też wiele słów.

    Że słowa mają moc – to wiemy.

    Że język, jakim się posługujemy – stwarza nasze myśli – też wiemy.

    Że jak coś jest napisane, stworzone, opublikowane – to ma jeszcze większą moc – i to też wiemy.

    Tylko czy ta moc słów usprawiedliwia to, że używa się ich w tak zatrważająco idiotyczny sposób jak teraz?

    Dlaczego mocy, jaką daje język używa się do stwarzania rzeczywistości, która przyczynia się do tego, że ludzie idiocieją? Czy dlatego, że po prostu my wszyscy jesteśmy idiotami, którym da się w mówić każde gówno tylko dlatego, że napisze to osoba, która np. ładnie się ubierze na zdjęciu albo zrobi sobie rzeźbę brzucha albo napisze komentarz do czyjejś śmierci i zbierze tysiące lajków na facebooku?

    Lawinowo rośnie liczba ludzi, którym się wydaje, że są  świetnymi ekspertami od życia w związku z tym, że pochodzili np. z Pcimia Dolnego a udaje im się zarobić na trzy razy więcej par butów i iść na 100 razy więcej kaw na mieście niż przeciętnemu Kowalskiemu z Olkusza albo wystąpili w Telewizji Śniadaniowej. I oni dzielą się swoimi przemyśleniami w tych mediach a reszta z powagą kiwa głowami pisząc w komentarzach „Taaaaak, jakie to głębokie, jakie to mądre jest”. A ja nie wiem o co chodzi, dlaczego tak się dzieje i strasznie mnie to drażni.

    Zaczęło się chyba od szalonego pochodu popularności Paolo Coleho. Niby się trochę z niego nabijano, ale własny felieton  redaktor Małgorzata Domagalik w „Pani” mu dała i co miesiąc dowiadywaliśmy się co robi Rycerz Światła a panny z liceum pożyczały sobie „Alchemika” dzielnie wypisując aforyzmy z „powieści” do notesów.

    Niedługo potem zawrotną karierę zrobiła amerykańska pańcia niejaka Rhonda Byrne i jej „Sekret”. Nawet Samantha Jones jak miała doła w Los Angeles, bo jej się znudził zapracowany super kochanek czytała te pierdoły na plaży w pierwszej części kinowego „Seksu w Wielkim Mieście”.

    Akurat mam tę książkę i podzielę się nią z wami. Otwieram na dowolnej stronie i co my tu mamy, czego dowiemy się O ŻYCIU?:

    To jest Twoje życie; czeka tylko, byś je odkrył! Dotąd myślałeś być może, że życie jest ciężarem i walką, a zatem według prawa przyciągania, będzie ono dla ciebie ciężarem i walką.

    (a teraz najlepsze)

    Zacznij od tej chwili krzyczeć do Wszechświata: życie jest takie proste! życie jest takie dobre! Spotyka mnie wszystko, co pożądane”.

    I jak tam? wiecie już jak żyć?:) Gotowi wybiec na balkon i krzyczeć do Wszechświata? Jak nie macie balkonu, to spoko, można chyba też przez okno.

    Idziemy dalej tym tropem, bo chcemy wiedzieć, nie tylko, jak mieć płaski brzuch i jaki koktajl wypić na kaca, ale też jak żyć, oczywista sprawa. I dlatego zaglądamy na fan page trenerki Ewy Chodakowskiej i czytamy:

    (pisownia oryginalna)
    „Czesto mowię : powiedz swoje marzenie na głos, a słysząc je poczuj juz smak spełnienia !! Wizualizuj to co chcesz osiągnąć i zachowuj sie tak, jakbyś to juz osiągnęła ..
    Hmm..

    Moze pora zmienic zdanie?
    Wizualizuj? TAK!!!
    Rozpowiadaj wszem i wobec o swoich marzeniach ? Moze poczekaj az sie spełnią

    🙂

    zeby nikt nie odważył sie wcześniej pokrzyżować Ci planów ..”

    Skądś to już znamy, prawda? No to pora iść krzyczeć do Wszechświata? Gotowi?

    Jak nie, to ugrzęźniecie na zawsze w swoim nudnym beznadziejnym życiu bez planów i nadziei na 13 tysięcy lajków pod postem, z paczką czipsów leżąc na kanapie pielęgnując swoją życiową pierdołowatość.

    No ale dobra, czasem można mieć gorszy dzień i tu z pomocą przychodzi nam top blogerka modowa Maffashion, która nota bene też będzie robić se zdjęcie jak skacze na skakance pod okiem Chodakowskiej. Jest to ten sam sort głębokości przemyśleń na temat życia. No więc jak macie doła to po przebrnięciu przez milion postów na temat twarzy Maffashion w różnych ujęciach i porach dnia, trafiacie na coś takiego:

    (pisownia oryginalna)

    Frustruje nas wiele rzeczy, wiele spraw, zachowań… wielu ludzi nie umie się odciąć, ulegają – poddają się tym ‘słabościom’, które tak bardzo tępią, które ich samych wielokrotnie kaleczą, obrażają.
    Należy zwalczyć w sobie takie myślenie, działania tymbardziej jeśli i my nie lubimy być im poddawani.”

    Tak, że pamiętajmy – doła zwalczamy zawsze bardzo zdeterminowani, najlepiej za pomocą trzech kropek, ta graficzna zaduma zawsze pomaga.

    Ale bywają też gorsze rzeczy niż samotność w tłumie opiewana przez blogerkę w tym poście czy też niewiara w siebie. Tą kwestią śmierć. Wiadomo, że jak ktoś się z nią zetknie, ze śmiercią bliskiego i to przeżyje, to stanie się upoważniony do tego, by napisać kolejny poradnik „Jak żyć”, bo ta osoba już to wie.

    I wtedy wchodzimy sobie na profil Projekt Egoistka i tam pani, której swoją drogą współczuję straty, ale na Boga. Więc Egoistka tako nam rzecze po śmierci swego męża:

    Zamiast generować plany B, C i D skup się na doświadczeniu chwili, bo za chwilę może się okazać, że Twoje plany nie są aktualne.
    Nie podejmuj ważnych decyzji gdy Twój umysł jest zmącony i zakłócony wątpliwościami.
    (moje ulubione)
    Wykorzystaj każdą chwilę swojego życia – nie wiesz kiedy się skończy.

    Bądź żywy a nie martwy za życia. Będziesz martwy gdy Twoje życie się skończy.”

    I tak dalej i tak dalej, takich mądrości wyliczyła ze dwadzieścia a wszystkie na podobnym poziomie odkrywcze i głęboko głębokie.

    No i na koniec pozostając przy tematach funeralnych i ostatecznych przytoczę fragment psychologicznej prozy pani psycholog od Wszystkiego Małgorzaty Ohme, która umieściła na portalu Mamadu swoje przemyślenia związane z nagłą śmiercią narodowego bogacza Jana Kulczyka:

    „Czarny pasek na dole w TVN24.

    (ej! dobrze rozgrywa napięcie co nie?)

    Zaraz po tym przypominasz sobie, że Ty, Twoi bliscy – nadal żyjecie. Pojawia się wdzięczność i radość granicząca z euforią, że to dziwne niepojęte zjawisko, jakim jest życie- nadal jest Twoim doświadczeniem. I że mimo strachu, smutku i wielu bolesnych chwil- nadal chce Ci się żyć. Bardzo mocno.

    (i na koniec mocny strzał między oczy, niespodziewany)

    Więc pomyślałam: ŻYJ. Wróć do domu, przytul tych, których kochasz… Żyj.”

    Najlepiej skomentowała to na FB moja koleżanka Marta, dzięki której trafiłam na ten tekst zresztą:” Czy za takie pierdoły jest wierszówka? Bo moj kot szuka pracy”.

    Tak się zastanawiam, czy takie oburzenie, które wyrażam tutaj nie jest objawem starzenia się, chęci powiedzenia, że „za moich czasów”, kiedy w TV były dwa programy też zbierało się mądrości pisane, ale zamiast Chodakowskiej był Kotarbiński a zamiast Maffashion była Simone de Beauvoir. Można skwitować to prosto – jakie czasy, taka Simone, można faktycznie przypisać moją wściekłość na zalew tych wszystkich pierdół tym, że już nie rozumiem tego świata i to ze starości, ale cytowana powyżej Marta, która szuka pracy dla swojego kota nie ma chyba jeszcze 30-tki. Więc ta opcja odpada. Z tym starzeniem się. Nie mogę mieć tak ciągle kompleksów na punkcie jakiegoś głupiego faktu, że urodziłam się w latach popularności Beatlesów;] Przecież Rhonda Byrne od razu by mi doradziła, żebym tak nie myślała i od razu stanę się optymistką prowadzącą szkolenia motywacyjne dla dziewuszek z małych miast chcących uzyskiwać zdolność kredytową w dużym mieście akurat.

    Wyraziłam oburzenie, ale nie za bardzo wiem, jak zaradzić temu zjawisku, które opisałam. Zatrzymać się tego nie da. Co i raz ktoś kto ugotuje zupę na zielono, kupi sobie torebkę Channel za 150 tys zł., weźmie psa ze schroniska albo nie wiem – usiądzie na ławce i w związku z tym będzie chciał podzielić się ze światem jak do tego doszedł albo jak sobie z tym poradził i nic tym ludziom w tym nie przeszkodzi a pozostałym nie przeszkodzi bić brawo.

    Ja tylko się pocieszę, że są jeszcze na świecie ludzie, którzy mają wątpliwości.

    I choćby nie wiem co przeżyli, nie będą nas uczyć jak żyć, za to jak się ich poczyta, to od razu powraca wiara w to, że słowa mają moc, opisując rzeczywistość taką, jaka jest.

    I to nic, że Alberto Moravia, którego tu przytoczę na koniec dla przyczesania sobie mózgu, już nie żyje.

    „Uderzyło mnie przede wszystkim, że nie chce mi się robić absolutnie nic, mimo iż gorąco coś robić pragnę. Czułem więc, że nie mam ochoty spotykać ludzi, ale nie chcę też przebywać w samotności; że nie ciągnie mnie do podróży, ale nie chcę dalej mieszkać w Rzymie; nie chcę malować i nie chcę przestać malować; nie chcę ani spać ani czuwać; i tak dalej (…)
    Niekiedy poddając się majakom nudy, zadawałem sobie pytanie, czy nie chcę czasem umrzeć; było to pytanie najzupełniej uzasadnione, zważywszy na fakt, że tak bardzo nie podobało mi się życie. Wtedy jednak stwierdziłem ze zdumieniem, że chociaż nie lubię żyć, nie chcę także umrzeć”.
    „Nuda” – A.Moravia

    No i dzięki Bogu, jest jeszcze Masłowska.
    No i ja:) która powiem wam, jak żyć, bo mam dwa koty i usiadłam wczoraj na ławce.

  • zjedz kanapkę