• Od zahukania do wolności, czyli Knausgård po raz 6

    Książki to dzisiaj trudny temat. W większości nikogo prócz garstki freaków, hipsterów i domorosłych egzystencjalistów – dziwaków nie obchodzą. A jeśli nie są rozrywką, poradnikiem „sekretem, jak żyć”, kryminałem „pani zabiła pana, okoliczności były nieodgadnione”, to tym bardziej nie obchodzą. Czytanie nie daje żadnych wymiernych korzyści, nie mnoży majątku, nie sprzyja przedsiębiorczości, nie jest fitnesem, jest czynnością luksusową, na których stać ludzi, którzy mogą sobie pozwolić na fanaberie i wymysły oderwane od „prawdziwego” życia. Jest to w gruncie rzeczy czynność dość bezużyteczna i niekonieczna. Ale są czasem ludzie, którzy piszą, żeby nie zwariować i ludzie, którzy czytają z tego samego powodu.

    Od zahukania do wolności

    Napisanie czegoś, przeczytanie czegoś, choć nie byle czego, może sprawić, że zyskuje się jakiś rodzaj wolności w wymiarze emocjonalnym, egzystencjalnym i fizycznym. Taki conect odnotowałam między mną a Karlem Ove Knausgårdem To, co napisał on, mogłabym napisać ja, ale napisał to on, a ja przeczytałam, i jest to jakby różnica w wymiarach naszych wolności. Jego wolność po ukończeniu 6 tomów „Mojej walki” stała się namacalna, fizyczna, moja realizuje się wciąż w wymiarze duchowym, niemniej istnieje. I właśnie po to ja czytam książki, i też piszę, żeby chociaż musnąć pojęcie tego, co oddala mnie od zupełnego zatracenia się w zidioceniu i pustce.

    W tej chwili upijam łyk białego wina, do którego wrzuciłam truskawkę, chociaż nie wiem po co, a pod oknem piszczą dzieci, które piszczą jeszcze bardziej nie wiadomo po co. Strasznie mnie to denerwuje, ale mogę o tym napisać i jakoś mi z tym lepiej. A potem ktoś to przeczyta i pomyśli, że on też tak ma, że robi coś nie wiadomo po co i irytują go piszczące dzieci. I właśnie o ten rodzaj relacji między mną a tym pisarzem mi chodzi. Mniej więcej.

    Lubię wielu pisarzy. No dobra, niewielu. Ale lubię jakichś.
    Np. Lucię Berlin, bo jak nikt inny moim zdaniem potrafiła z codziennostek życiowych zrobić opowiadanie, czyli literaturę. Dzięki niej człowiek się budził i myślał, że napisze opowiadanie o chodzeniu do pracy, ale tego nie zrobił, zrobiła to ona. Chociaż tyle, żeby wiedzieć, że zwykłe życie naprawdę może być literackim tworzywem.

    Albo Masłowską. Nieważna fabuła i wymysły, kto komu powiedział a potem odrzekł, za to język, w używaniu którego ona nie ma sobie równych. Nikt tak jak ona nie umie pokazać, jak ogromny to jest materiał i narzędzie do stwarzania gorzko sardonicznej wizji świata, bo inaczej niż gorzko przecież się nie da. Ale też zrobić to jak ona, nie potrafi nikt.

    Czy David Foster Wallace, którego erudycyjny sarkazm w opowiadaniach o tzw. życiu każe mi stawiać mu kapliczki i uprawiać modły do kogoś, kto w taki sposób potrafi pokazać realia, że spadają buty i przychodzi świadomość, że nam nigdy się takie coś po prostu nie uda.

    I teraz Knausgård

    Napisał swój 6 tomowy cykl „Moja walka”, żeby nie zwariować, a ja go przeczytałam i nie, nie chodzi o to, że „zmieniło się moje życie”, bo nadal zamulam w podobnym tonie, jak parę lat temu, kiedy ukazał się w Polsce 1 tom. Ale śmiało mogę stwierdzić, że ja sama, dzięki lekturze, zapisowi jego życia, nie tylko nie zwariowałam. Ten cykl skrystalizował moje wieloletnie upodobania, zwerbalizował niechęć do tzw. fabuł, objawił mi, co ja bym sama chciała napisać, ale pewnie tego nie zrobię, uzmysłowił, że tego typu faktyczna, realistyczna, niemal big brotherowa literatura to jedyne wygodne dla mnie schronienie przed ogłupieniem.

    Sam autor pod koniec 6 tomu objaśnia dlaczego zaczął pisać „Moją walkę”:

    „Prawdą było, że siadając do pisania tej powieści, nie miałem nic do stracenia. Dlatego ją napisałem. Byłem nie tylko tak sfrustrowany, jak można być, kiedy ma się małe dzieci, mnóstwo obowiązków i musi się rezygnować z siebie, byłem po prostu nieszczęśliwy jak nigdy przedtem, i byłem zupełnie sam. Uważałem, że wiodę okropne życie, tak je postrzegałem, miałem okropne życie, a brakowało mi sił i kręgosłupa, by je porzucić i zacząć od nowa. (…) Nie byłem w stanie stawić czoła tym ogromnym wyrzutom, jakie by na mnie spadły.(…) Ale właśnie z tej przyczyny podjąłem decyzję napisania powieści, w której kompletnie na nic nie będę się oglądał i w której nazwę rzeczy po imieniu, opowiem dokładnie jak to wygląda. Dopiero, kiedy tekst był gotowy do wydania, dotarło do mnie, co zrobiłem.”

    Ktoś może stwierdzić, że facet użala się nad sobą, bo w końcu mnóstwo ludzi ma dzieci, żony, życie ich zawodzi, nie tak miało być, jest ciężko itd., a jednak nie popada w skrajną frustrację z tego powodu, bo uznaje, że takie jest życie i koniec. Dodatkowo zasobny narzekający Norweg w Szwecji, to już w ogóle podejrzane i w dupie mu się poprzewracało. Ale tak naprawdę ja uważam, że każdy z nas, ale to absolutnie każdy z nas, ma czasem dość swojego życia i absolutnie mało kto z nas jest w stanie się do tego przyznać. Ze wstydu, że ktoś uzna go za użalającego się nad sobą przegrywa. Robi więc dobrą minę do złej gry i brnie aż do końca w przeświadczeniu, że istota wszystkiego polega na akceptacji takich stanów. Mógłby w sumie napisać książkę, ale umówmy się. Nie napisze.

    I to miał być taki wstępik o tym, że jest to ważna w moim życiu książka, a nie wiem, czy nie najważniejsza, ale jak zwykle – coś poszło nie tak, bo wyszło za długo.

    Co daje pójście na front?

    Żeby to jakoś składnie wyszło, to przypomnę, że tych 6 tomów Knausgård pisał przez 3 lata, wyszło mu ponad 4000 stron rozległego mierzenia się ze swoimi lękami, traumami, małościami, wielkościami, porażkami i krótkimi chwilami uniesień. Każdy tom, chociaż nie ma w nich linearnej narracji czasowej, traktuje jednak o jakimś innym etapie życia pisarza, dzieciństwa, etapie pierwszych sukcesów pisarskich, pierwszej pracy w charakterze nauczyciela, studiów  w Bergen, związku z Lindą, ojcostwie, ale osią wszystkich jest ojciec pisarza, jego mroczność, brutalność, nieprzeniknioność, przemoc psychiczna i fizyczna, jaką stosował wobec synów, jego odejście, alkoholizm i zapicie się na śmierć. 6 tom natomiast – jeden z najlepszych w cyklu moim zdaniem, jest spajającym komentarzem do całości, opowieścią o istocie literatury, o jej zbawczej, ale też niszczącej mocy oraz ostatecznym wybijaniu się na wolność poprzez tę drogę, której drobiazgowy opis w „Mojej walce” Knausgård zawarł.

    Istotności tego cyklu dla mnie nie jestem w stanie przecenić.

    Powiedzieć sobie w trakcie lektury całego cyklu magiczne „to o mnie!”, to mało. Powodów dla których życie norweskiego pisarza w Szwecji czy Norwegii może zdawać się nam bliskie jest kilka. Dla mnie był ich ogrom.

    Facet ma w sumie tyle lat co ja, jego życie jest umiejscowione w sytym, zamożnym, mało ludnym kraju, którym nie targały komunizmy, strajki, deficyty i rewolucje, jednak, kiedy pisze o swoich emocjach z czasów szkoły, studiów, związkowych afer czuję te emocje doskonale.

    O czym konkretnie pisze w 6 tomie i jakich dokonuje podsumowań?

    Zaczyna się w momencie, kiedy pisarz ma 40 lat i gotowe do wydanie są pierwsze dwa tomy powieści. Szczegółowo zdaje relacje z tego, jak przebiegał proces wydawniczy, swoje zmagania ze spotkaniami autorskimi, wywiadami, ale nade wszystko relacjonuje reakcje swoich bliskich na to dzieło, chęć wniesienia pozwu do sądu o zniesławienie przez wuja, czyli brata ojca pisarza, depresję żony po lekturze pierwszych tomów, swoje lęki związane z tymi reakcjami i jednocześnie głębokie przekonanie, że chce tę książkę wydać, choćby nie wiadomo co miało nastać.

    Czego dowiemy się z ponad 1000 stron ostatniego tomu?

    • o powodach napisania powieści o prawdziwych wydarzeniach i ludziach, używając ich prawdziwych nazwisk
    • o tym, co można zyskać przekraczając granice wyznaczone przez to, co społeczne, opisując to, czego opisania nikt sobie nie życzy, czyli to, co powinno zostać ukryte i w tajemnicy
    • jakie są koszty przyznania się do wstydu z powodu np. alkoholizmu ojca, bycia ofiarą przemocy domowej, czy też do swoich własnych małości, nienawiści i niechęci do ludzi, z którą nie powinniśmy się ujawniać
    • jaka jest funkcja literatury, czy zadaniem jej jest „upiększanie” rzeczywistości, aby niosła nam ukojenie, czy też pokazywanie jak się sprawy faktycznie mają?
    • czy istnieje „faktyczne dzianie” się? jaka jest funkcja pamięci? czy istnieje jedna prawda i jedna pamięć o danym zdarzeniu i czy mamy prawo do własnej pamięci?
    • czy pisarz rzeczywiście wszystko pamiętał „jak było” czy też wiele drobiazgów, faktów sobie dopowiadał i czy to dyskwalifikuje takie pisanie czy też wręcz przeciwnie – czyni je literaturą?
    • gdzie leży granica między rzeczywistością a zmyśleniem?
    • czy można oswoić i ujarzmić wstyd poprzez opisanie go, czy też przeciwnie – można ściągnąć na siebie jeszcze więcej problemów niż się miało?

    Nie wiem, czy odpowiedzi na te pytania są dla każdego istotne. Dla mnie są. Dlatego ten cykl to moja prywatna czytelnicza rewolucja i objawienie.

    Knausgård zapewnia atrakcje

    Myślę też, że o atrakcyjności całości stanowi to, że Knausgård nie bał się przyznawać do odczuć, do których mężczyźni na ogół niechętnie się przyznają. Np. do tego, że uważał się za kogoś nudnego, zwyczajnego, wręcz na granicy zahukania, że ta zwyczajność nigdy nie pozwoli mu na to, by stać się pisarzem, że zawsze wpadał w panikę, kiedy inni się na niego złościli, że nie umiał, nie chciał wczuć się w ciężką depresję swojej żony, za to utyskiwał, że nigdy nie sprzątała w domu za to on owszem itd.
    Nie znam w sumie facetów, którzy powiedzieliby, że „Moja walka” im się podobała, każdy z moich zmaskulinizowanych rozmówców kończył lekturę gdzieś na 2 tomie stwierdzając lekceważąco, że ma lepsze rzeczy do roboty niż czytanie drobiazgowych opisów sikania czy wiązania butów oraz, że Knausgård jest irytujący, bo się nad sobą wiecznie użala i że to jest żałosne. No tak, żałosne, takie przecież niemęskie, chłopaki nie płaczą i tak dalej – a nie jęczą, że mają dzieci i jakieś tam obowiązki.

    Kobiety za to przeważnie darzą go uwielbieniem. Dlaczego? Wydaje mi się, że pomijając wszystkie walory literackie cyklu można zaryzykować stwierdzenie, że mężczyzna szczery wobec samego siebie – to rarytas. Taki mający odwagę przyznać się do tego, czego się wstydzi, czego boi, do tego, że miewa niskie pobudki i słabe odczucia to gatunek skutecznie trzebiony przez kulturę. Kiedy ja sama przywołuję w myślach figurę mężczyzny  – myślę: „niepołączony z własnymi emocjami”. Kobiety, co by o nich nie powiedzieć, jakoś usilniej jednak o taki konekt walczą w swoim życiu, chcą rozumieć, chcą wiedzieć dlaczego coś im w życiu nie działa, faceci przeważnie uważają, że wszystko jest super a reszta to fanaberie. I nagle zjawia się Knausgård i opowiada to wszystko, wywleka z piwnic pamięci i świadomości te wszystkie rzeczy, które każdy, nawet i kobiety, w ogóle ludzie, wmiatają głęboko pod dywan tworząc sobie i na zewnątrz jakieś bańki, ułudy, że mają spoko życie właśnie, super rodziny, super singielstwa, super życiowe miejscówki.

    Knausgård tak nie chciał, nie wytrzymał kotłowaniny tych rozpaczy i napisał 6 tomów o tym, jak walczył, dzień w dzień, miesiąc w miesiąc za pomocą takich samych narzędzi jakie mamy my.

    Drugą kwestią, która czyni ten cykl wyjątkowym jest właśnie ta codzienność. Knausgård drobiazgowo opisuje zwyczajne czynności np. parzenia herbaty, sprzątania, wiązania butów, wspomina kolory sznurówek butów jego dzieci, układ palców na butelce od piwa pitego na balkonie, kolejność sprzątania, robienie zakupów, gotowanie obiadów. To wszystko w połączeniu z całym spektrum emocji, jakie tym czynnościom towarzyszą stają się literacką kreacją, światem przedstawionym, który jest atrakcyjniejszy bardziej niż wymyślna i pełna zwrotów akcji wydumana fabuła. My też co dzień wykonujemy tysiące nudnych, automatycznych, nudnych czynności, kroimy warzywa, myjemy zęby, przymierzamy ubrania, zmieniamy dzieciom pieluchy, ogarniamy bałagany, chodzimy do pracy i słuchamy co ludzie mówią i nagle dzięki „Mojej walce” dowiadujemy się, że życie jest literaturą. Że składa się ono w przeważającej części z nudnych czynności, bo na tym to po prostu polega, ale to nie znaczy, że usmażenie kotleta nie może być literackie. Jednak nie należy się za bardzo podniecać, bo ostatecznie nie każde pamiętnikarskie wspominki czy kronikarskie blogaski, w których autorki wypisują szczegółowo co robiły w ciągu dnia to będzie literatura. Literaturę z tego zrobił Knausgård  dając czytelnikom jakiś rodzaj nadziei, że te wszystkie nudne, powtarzalne czynności życiowe mają sens tak samo, jak krótkotrwałe przebłyski naszych życiowych uniesień.

    Imię i liczba, czyli niekoniecznie

    Pisząc o 6 tomie niestety nie sposób nie wspomnieć aż o 400 stronicowej jej części „Imię i liczba”. Przeczytawszy rozmaite interpretacje lektur np. wierszy Paula Celana, powieści Flauberta, Kafki czy Zweiga, tę część poświęconą w dużej mierze Hitlerowi i jego Mein Kampf, można sobie z powodzeniem darować. Rozumiem chęć wytłumaczenia się z tego, że swojej powieści nadał ten kontrowersyjny w gruncie rzeczy tytuł. Tylko te intelektualne pasaże mające uczłowieczyć Adolfa Hitlera wydają mi się kompletnie zbędne a nawet wręcz irytujące. Inna jest perspektywa widzenia wojny, zła, nazizmu, tego tej totalnej klęski dawnego świata z perspektywy członka społeczeństwa, z którym wojna obeszła się stosunkowo łagodnie. Miałam taki okres w życiu, w okolicy liceum, kiedy postaci dyktatorów odpowiedzialnych za miliony ofiar i zmiany porządków w naszym obszarze geograficznym szalenie mnie interesowały, a co za tym idzie też szukałam odpowiedzi na pytanie, jak się rodzi zło, skąd wziął się Hitler czy Stalin, i podejmowałam bezowocne próby zrozumienia tego. Jednak dziś tego rodzaju poszukiwania odpowiedzi o źródła zła wydają mi się pięknoduchowym klepaniem kotka za pomocą młotka, są zwyczajnie zbyteczne. Ładnie podsumował  to Krzysztof Varga w swojej recenzji w Gazecie Wyborczej pisząc: „ten imponujący tekst jest raczej buksującą w błocie piękną limuzyną, a nie przełomowym tekstem Hannah Arendt czy Susan Sontag. (…) Knausgård chciałaby być pryncypialny, ale jest radykalnie relatywistyczny, jednocześnie pragnąłby, aby jego esej stanął obok tekstów typu „under malum” Arendt, Sontag, Levinasa. Ale mimo erudycji, mimo imponującej liczby lektur, jakie przywołuje, mimo wielopiętrowych konstrukcji intelektualnych wszystko tonie w relatywizmie, ponieważ nie ma tam ani grama własnego doświadczenia z jakąkolwiek formą opresji, chyba że za taką uznamy przesadną szwedzką poprawność.” Ostatecznie Varga i inni recenzenci uznali, że nie warto było rozbijać powieści esejem o tak wątpliwym przekazie.

    Dobra wiadomość jest taka, że można go pominąć po prostu, albo potraktować pobieżnie bez szkody dla odbioru całości. Ja jeszcze tak sobie myślę, że Knausgård uczłowieczał zło mając gdzieś z tyłu głowy chęć wyjaśnienia, dlaczego jego ojciec mający wszelkie zalety jako człowiek i obywatel okazał się być złym ojcem, złym mężem i który okazał się też złym człowiekiem dla samego siebie. Szuka usilnie przyczyn takich zachowań i chce to zrozumieć, tylko nadal nie rozumiem konieczności przywoływania do tego Adolfa Hitlera. Wydaje mi się to podejrzanym emocjonalnie pasażem.

    Gratulacja – to naprawdę koniec

    Podsumowując – czuję po końcu 6 tomowej lektury taki rodzaj smutku, jak w czasach kiedy byłam dzieckiem, kończyły się wakacje, a ja musiałam wracać do domu. Niby nic takiego się nie działo, nieodwracalne procesy kończenia się wszystkiego, niemniej nie zmienia to faktu odczucia pewnego rodzaju osierocenia czy osamotnienia, że teraz oto zostaję ja sam na sam ze swoimi wyzwaniami, lękami i wstydem, które muszę oswajać po swojemu, już mi Knausgård w tym nie pomoże, już nie oprę się na protezie z cudzego kawałka życia, cudzych myśli i cudzego talentu. Muszę mierzyć się ze swoimi.

  • Kanapka z Norwegii, czyli Knausgard po raz piąty.

    Zakończyć czytanie kolejnego, 5 tomu „Mojej walki” Knausgarda, to nie tak jak po prostu zakończyć czytanie książki. To jest uczucie porównywalne do odczucia z dzieciństwa, kiedy na coś bardzo się czekało, potem doczekało a potem to się skończyło.

    Zostaje jakiś rodzaj poczucia opuszczenia, straty, ale też świadomość, że szło się przez te 800 stron nie tylko w towarzystwie konkretnej postaci, w tym przypadku Karla Ove Knausgarda, ale w towarzystwie swojej własnej osoby, swoich osobistych emocji, doznań, spostrzeżeń, przywołanych znowu przykrości i przyjemności, jakie niesie  własne, osobiste życie.

    Tak, że sporo tego.

    Fenomen popularności

    Biorę do ręki kolejny opasły tom osobistych wynurzeń Karla Ovego i za każdym kolejnym razem wiem, dlaczego ten cykl osiągnął światowy sukces i że nie jest to tylko kwestia dobrego marketingu, choć potencjał marketingowy zdecydowanie i autor, i cykl mają.
    Fenomen popularności moim zdaniem leży w tym, że Knausgard pisze o sobie, ale z piwnic naszych zapomnień wywleka to, co na ogół chcemy wmieść pod dywan, ale z czym w zasadzie borykamy się i zmagamy każdego dnia. Te setki tysięcy czytelników ma historie utkane na innych osnowach, ale zasadnicze emocje myślę pozostają dla wszystkich wspólne, czyli:

    – poczucie wstydu
    – poczucie, że jest się do niczego
    – poczucie, że inni są fajniejsi
    – poczucie, że inni mają nas za głupszych
    – poczucie, że inni się z nas śmieją w duchu albo za plecami
    – poczucie rozczarowań innymi ludźmi, sytuacjami
    – poczucie krzywdy doznanej od innych
    – poczucie niezrozumienia
    – poczucie obcości w tłumie
    – poczucie pożądania samotności i walka z tym jako próba dostosowania się do społecznych oczekiwań co do tego, jakie rolę powinniśmy odgrywać
    – poczucie, że nie spełniamy oczekiwań innych i swoich własnych
    – poczucie braku bezpieczeństwa w świecie i w relacjach z innymi
    – poczucie, że jest się złym i nic nie wartym człowiekiem
    – poczucie, że wszyscy inni są pracowici i zdolni a my leniwi i miałcy
    – poczucie, że inni mają lepiej a my zawsze pod górkę
    – poczucie winy
    – poczucie rozpaczy
    – poczucie chęci bycia gdzie indziej niż się jest
    – poczucie bycia ocenianym negatywnie
    – poczucie wiecznego lęku, strachu przed demaskacją i blamażem

    To tak na szybko, co mi przyszło do głowy odnośnie wspólnoty odczuć z tym, o czym pisze Knausgard. I myślę, że każdy, nie zależnie od tego, w jakiej rodzinie się wychował, w jakim miejscu, jak działał, jak mu wychodziło – zetknął się, jeśli nie ze wszystkimi, to z niektórymi z wyżej wymienionymi odczuciami. Dlatego może czytać o norweskiej rzeczywistości obecnie 48 letniego faceta i może powiedzieć sobie jak Flaubert

    Pani Bovary to ja.

    W przypadku 5 tomu takie stwierdzenie było dla mnie wyjątkowo łatwe.
    800 stronicowa opowieść obejmuje tym razem okres od 1988 roku do ok. 2001, od czasu, kiedy Knausgard wybrał się do Bergen studiować rok na Akademii Pisania do czasu aż minęło parę lat od jego pierwszego debiutu prozatorskiego. A więc studia, poszukiwania, nowe twórcze znajomości, prace dorywcze w szpitalach psychiatrycznych, praca w studenckiej rozgłośni radiowej, kampusy, kluby, granie w kapeli, imprezy, upijanie się, dziewuchy, pierwsze poważniejsze związki, zazdrość, że komuś już się udało, rozpacz z powodu poczucia, że jemu się nie uda, że nie ma nic do powiedzenia, zauroczenia, wnikanie w swój świat, odgradzanie się od reszty za pomocą przemieszczania się z miejsca na miejsce.

    W tym samym czasie wybrałam się z małego miasta do dużego miasta i ja. Studia o podobnym wydźwięku, choć do głowy nie przyszłoby mi, że mogę być pisarką:) Czegoś takiego w komunistycznej Polsce się nie planowało, ale studiowało się na pewno łatwiej niż teraz bazując na systemach stypendiów i świadczeń dla studentów, co po 89′ roku przestało funkcjonować zamieniając się w seledynowo buraczany wilczy kapitalizm.

    Knausgard w tej Norwegii miał z pewnością łatwiej, i choć mimo wiecznie padającego w Bergen deszczu – zdaje się dość doceniał swoje warunki w kraju. Wolał raczej nienarzucający się społeczny porządek swojej przaśnej Norwegii niż chaos i brud angielskich miasteczek czy słoneczną, ale niezborną rzeczywistość krajów śródziemnomorskich.
    Knausgard nie ma zacięcia polityczno społecznego w pisaniu, ale łatwo da się wyśledzić w jego książce tę nieuchwytną łatwość bytu każdego Skandynawa w porównaniu z tym, z czym musiał kiedyś/musi dziś borykać się przeciętny Polak.
    Jedyną pociechą jak dotąd musi dla nas pozostać to, że nie żyjemy w Bangladeszu.
    Cóż.

    W każdym razie wszystko co robił, myślał i czuł Knausgard – było moim robieniem i odczuwaniem. Cofnęłam się w swoim własnym czasie wgryzając się jednocześnie zachłannie w opowieści Kanusgarda o jego własnych perypetiach. Niezwykły to przykład dopasowania uważam.

    Ja, pisarz

    Dużo miejsca w 5 tomie jest poświęcone tematowi narodzin Knausgarda jako pisarza. Mnie akurat proces twórczy interesuje szalenie, często zastanawiam się, jak to jest – napisać książkę, zrobić film, wyprodukować siłą swojego umysłu coś, co ludzie oglądają, czytają, co ich potem bawi, wzrusza i w jakiś sposób buduje. To trudne. I lubię dowiadywać się, jak ludzie się do tego zabierają.
    Knausgard to pięknie pokazuje, te swoje rozterki, że nie umie, że to złe, to się nie nadaje, pokazuje jak zamyka się na długie tygodnie, próbuje pisać a tworzy 3 zdania na 3 miesiące, które potem lądują w koszu, pokazuje jak zmaga się z zazdrością, że innym przyjaciołom się udało a jemu wciąż nie i boi się, że będzie wiecznie pisał recenzje cudzych utworów.
    Pokazuje, jakim kosztem osiąga w końcu cel, wydaje książkę, debiutuje, zostaje dobrzy przyjęty, ale już nie umie się cieszyć, kiedy to osiąga.
    Pokazuje wszystkie twórcze lęki i emocje związane z nauką pisania, kiedy wydaje mu się, że wszyscy umieją, a on wciąż nie jest wystarczająco cool.

    Nie waha się obnażyć swojej małości w ocenach, tego, że osądza po ubraniu, po gestach, że w gruncie rzeczy nic o ludziach nie wie, ale ocenia, szufladkuje a jednocześnie boi się tego, co ludzie powiedzą na jego gesty, jego ubiór i jego zachowania.
    Tysiące małych bitew i wielkich przegranych każdego dnia i uśmierzanie tych nastrojów hektolitrami alkoholu.

    Kto pierwszy rzuci kamieniem?

    Damsko męskie sprawy

    Jak to u Kanusgarda, jednym z ważniejszych wątków są kwestie – czy będę miał dziewczynę i czy nie skończę w niej za wcześnie.
    To, że był przystojny, dobrze wiedział, bo często ludzie mu o tym mówili, ale jakimś dziwnym trafem, rzadko, w zasadzie nigdy, nie bazował na poczuciu pewności płynącym z przekonania, że wygląda super. Po prostu, uważał się za wysokiego i tyle.
    Lubię czytać o jego rozterkach co do babek. Zawsze próbuję znaleźć jakąś regułę na to, dlaczego jedne go pociągały a inne nie, z czego to wynikało, czy da się z tego wyknuć jakiś uniwersalny wzorzec.

    Otóż niestety – nie da się.

    Zawsze jego zakochania przebiegały na zasadzie deus ex machina. Po prostu. Przytrafiała się dziewczyna i coś, nie wiadomo co, on sam też nie wiedział, sprawiało, że przeżywał katusze i męki związane z lękiem przed odrzuceniem a  czasem zdarzało się tak, że trafiała się dziewczyna i zaciągał ją jedynie do łóżka na jednorazowy seks. Nigdy nie było wiadomo, dlaczego tak się działo i jakie reguły tym rządzą, że ta na jeden seks a ta na wielką miłość.

    Zatem jeśli ktoś się zakochuje, albo nie może się zakochać, albo ponosi porażkę w temacie – nie powinien chyba analizować kwestii „co ze mną jest nie tak”, tylko wiedzieć, że coś po prostu się zdarza albo się nie zdarza.
    That’s all.

    Niby mało to odkrywcze, ale iluż kwasów można zaoszczędzić, kiedy się coś nie uda w relacjach. Zamiast myśleć – a może byłam za gruba, a może za chuda, a może źle powiedziałam to zdanie w 2013, a może powinnam była wrócić zamiast wyjechać, pójść do Galerii Mokotów zamiast do Arkadii, włożyć zielone buty zamiast czarnych – to wystarczy przywołać te szczegółowe rozpisane knausgardowe historie i wiedzieć, że nie ma reguł. Nie ma i już.

    To jest tylko kwestia przypadku i szczęścia lub jego braku, że trafiamy tak lub inaczej albo, że nie trafiamy.

    Coś tam oczywiście z dawnych lat, z dzieciństwa nakłada się jak ksero na nasze losy w tej kwestii, to nie ulega wątpliwości i to na pewno warto mieć na uwadze i sobie z tym radzić, ale to temat na inną rzekę.

    Co do samego Knausgarda chyba wiem, dlaczego udało mu się z jego obecną żoną Lindą, z którą ma już 4 dzieci, a która skrajnie mnie irytowała w 2 tomie i nie mogłam dociec dlaczego on jest z taką trudną babą.
    Ale po przeczytaniu 5 tomu, wiem dlaczego.

    Generalnie Knausgard jako syn mamusi, mający bliskie i dobre relacje z matką, bardzo dobrze czuł się w towarzystwie kobiet, lubił tworzyć z nimi relacje i domy, czuł się w tym dobrze i bezpiecznie, ale jak sam stwierdził w opisie relacji z jedną dobrą dziewczyną z tych studenckich czasów, jej troska i czułość dla niego były tyleż przyjemne co upokarzające.
    Dlatego dobre, zgodne, na wszystko mu pozwalające, wyrozumiałe dziewczyny na dłuższą metę go nudziły. Ewidentnie potrzebował wyzwań. Linda z pewnością jest kobietą, która swoje wie i mocno go dociska stawianymi przed nim wyzwaniami czy to w postaci rodzenia kolejnych dzieci i domagania się współopieki nad nimi czy też respektu dla własnych twórczych zapędów, przestrzeni dla własnych problemów nie mniej ważnych od knausgardowych. Innymi słowy – nie daje sobie w kaszę dmuchać i jak jej nie pasi akcja, to się stawia. I to go trzyma przy niej według mnie.

    Ale to nie jest przecież reguła dla każdego. Jeden będzie wolał to, a drugi co innego. to jedyna złota myśl na temat związków i relacji, jaką z lektury życia Knausgarda wyniosłam. A jest to aforyzm wielce cenny, bo nie pozwala mi zagrzebywać się w poczuciu, że jak coś nie wychodzi, to jest to moja wina.
    Mówię sobie wtedy jak Vonnegut, ale nie pamiętam gdzie – zdarza się. Nie znalazł się amator jabłek, może znajdzie się amator gruszek. Will see.

    Aforyzm o relacjach

    Jest już prawie 8 tysięcy znaków, ale recenzja książki liczącej 800 stron, zobowiązuje i tak to sobie tłumaczę nie mogąc przestać pisać o tym dalej.

    Wiele stron w książce zajmują opisy rozterek Knausgarda co do tego, jak widzą go inni. Nieustająco rozmyśla o tym, jak go oceniają, co o nim myślą, skłonny przypisywać spotykanym ludziom jak najgorsze opinie o sobie, że mruk, że nudny, że nieciekawy. Większość czasu schodzi mu więc na nie odzywaniu się i zdziwieniu, że komuś coś się w nim podoba, cokolwiek.
    Te wszystkie akcje składają się na jeden wniosek, że totalnie nie mamy wpływu na to, w jaki sposób odbierają nas inni. Można zakładać – kurde, tak niewiele wiem, pewnie jestem nudny, nie będę się odzywał, po czym zjawia się osoba, która nas podziwia, bo to i tamto. Knausgard super pokazuje, że to co chcemy, aby o nas sądzono a to co się dzieje w głowach innych ludzi jest tak totalnie nie do zaplanowania, nie do ogarnięcia, że przychodzi taki moment w życiu, że nie ma wyjścia – trzeba sobie to odpuścić. I ta świadomość jest mega uwalniająca. Ja przynajmniej czuję się tak, jakby ktoś spuścił mnie ze smyczy tych wszystkich lęków co do powinności.

    Nagle okazuje się,że bycie sobą jest wystarczające, choć tak się śmiejemy zawsze, że jak chcemy cokolwiek zniszczyć w relacjach to właśnie emanujmy byciem sobą, mamy gwarancję, że wszystko się popsuje, żeby nie powiedzieć – spierdoli. A tu okazuje się, że wcale niekoniecznie.

    To też oczywiście temat na osobną rzekę, ba nawet na morze, ale jako wniosek z lektury uważam godny do zapisania w moleskinie, do wdrukowania w nawyki myślowe.

    Jak on to napisał?

    że wyszła mu znowu taka cegła? No ująć kilkanaście lat w szczegółowy zapis – prosto nie jest i Knausgard przyjął tu strategię niekonsekwentnego rozkładania akcentów.

    Wśród zarzutów mniejszych entuzjastów pisarstwa Knausgarda (przeważnie są to panowie) pojawia się coś takiego, że kogo obchodzi jaki kolor butów, ba sznurówek, miał Knausgard na przyjęciu dla dzieci w 2011. Albo kogo interesują parostronicowe opisy jak on gdzieś tam idzie z pokoju do łazienki.

    W 5 tomie Knausgard też stawia akcenty nierównomiernie. Potrafi rzeczywiście parę stron poświęcić na opis wizyty jakiejś mało znaczącej postaci w jego domu, na opis w co była ubrana, jak potem wychodziła i jak wkładała rękę do kurtki, zaciskając pięść przy wkładaniu do rękawa:)
    Ale już skrzętnie pomija wyczekiwane przecież opisy także wyczekiwanego przez niego seksu z dziewczyną, z którą chodził. To wydaje się dziwne jak na takiego ekshibicjonistę.
    Albo przytacza szczegółowo telefoniczne rozmowy z bratem na tak ważkie tematy jak umówienie się do knajpy na piwo wieczorem, a pod koniec Yngve (brat) nagle ma dwoje dzieci, nie mieszka ani w Bergen, ani nawet w Stavanger tylko w Vass i ma żonę. A my tacy niedoinformowani.

    Mnie akurat podoba się to, że nie idzie ta proza według klucza – przytaczamy tylko wzniosłości, że jest fokus na zdawałoby się nieistotny detal jak to, jak ktoś wkłada kurtkę i jest to gest osoby, która nie ma większego znaczenia. Lubię, jak on mnie tak zaskakuje. Że często mega ważkie tematy są podane w sosie totalnie sprawozdawczym, jak relacja z sejmu albo o ruchu drogowym. Zero emocji w dobranych słowach i zdaniach, ale wydźwięk jest o sile ciężkości transatlantyckiego tankowca.

    Oto przykład, jak można powiedzieć o sobie, że jest się człowiekiem z gruntu nieszczęśliwym nie mówiąc tego wprost: Knausgard wraca z podróży, nie ma pieniędzy na powrót, kilka dni nic nie jadł i nie ma za co dostać się do domu:

    „(…) wróciłem na dworzec autobusowy, skąd zadzwoniłem do taty. Rozzłościł się, był nieprzyjemny, oświadczył, że moja wizyta w ogóle mu nie pasuje, mają przecież maleńkie dziecko i nie mogą przyjmować gości bez uprzedzenia. Powinienem był zadzwonić wcześniej, wtedy byłoby inaczej. Niedługo mieli ich odwiedzić babcia i kolega z pracy. Powiedziałem, że rozumiem, przeprosiłem, że nie zadzwoniłem wcześniej i się rozłączyłem”.

    Koniec historii kontaktu z papą.
    Słabo?

    Te wszystkie zdawałoby się drobiazgowe, nieistotne z pozoru opisy nadają temu utworowi wymiar dzieła, przyszpilają nas do naszych własnych zwykłości każąc spostrzec, że my też wkładamy ręce do kurtek, przeprowadzamy rozmowy przez telefon o niczym, robimy sobie śniadanie, myślimy o kimś i o czymś i że to jest ciekawe. Taka różnica, że nie umiemy o tym TAK opowiedzieć a on umie.

    Mielizny

    Żeby nie było, że nie widzę mielizn. Bo bywają. Oczywiście w całym tym oceanie świetnych konstrukcji takie niewielkie łachy to nic, ale czuję się w obowiązku powiadomienia, że i geniuszom zdarzają się wpadki.
    Jego wpadki mnie rozczulają, np. takie sformułowania jak to:

    Bo wszystko się zmieniło, wiedziałem. Serce mi to mówiło. A serce nigdy się nie myli.
    Nigdy przenigdy nie myli się serce”.

    ekhm

    Taki Saint Exupery, taki Lis, taki Coelho. Ale jak widać, wobec emocji, które pojawiają się nagle i przeważnie znikąd – nawet taki pisarz jak Knausgard pozostaje bezradny:)

    6 tom

    Znowu czekanie.

    Podejrzewam, że 6 tom będzie już o nim jako człowieku wykonującym zawód pisarza i pozostaję niezmiennie ciekawa jakie tym razem problemy z tym związane nam pokaże. Bo to, że żona upierdliwa a środowisko literackie Norwegii nudne – to już wiemy z tomu 2.
    Ale może będzie o tym, jak doszedł do tego, że pewnego dnia usiadł i napisał longiem praktycznie 6 cegieł zajebistej powieści niby o sobie, ale o każdym z nas, która zwala z nóg ekshibicjonistyczną wręcz szczerością, prawdziwością i smutkiem zawartym w każdej części naszego życia, nawet jeśli na daną chwilę jest przyjemnie, to zawsze z wyzierającym tym smutkiem niespełnienia, rozczarowania i przemijania wszystkiego, smutkiem wyrażonym tak, że wnika aż do kości, ale wcale nie zniechęca a właśnie wręcz przeciwnie.

  • Kanapka ze składników dziwnych, czyli Knausgård na “Jesień”

    Oczywiście, że wiedziałam, że kupię „Jesień”, taką niespodziewaną niespodziankę, przed ukazaniem się tłumaczenia 5 tomu „Mojej walki”, tylko zastanawiałam się, co można lepszego niż „Moja walka” napisać ,a moje obawy, że nic, właściwie okazały się nie takie bezpodstawne. Tak więc Kanusgard ponownie, ale trochę inaczej.

    Justyna Sobolewska w recenzji „Jesieni” w „Polityce” napisała krótko i uczciwie, że są mielizny w stylu Emmanuel Schmidt „Oskar i pani Róża” (no, czyli colehizowanie), że są trudne niespodzianki, że wciąż inteligentnie, ale dla zagorzałych wielbicieli. Albo wielbicielek, bo Knausgård ma taką wrażliwość, która mężczyznom jest raczej obca. Ma Sobolewska rację i w sumie na tym można by poprzestać, czego jednak nie zrobię.

    Nie tylko dlatego, że jestem zagorzałą fanką „Mojej walki”, skandynawskości i sposobu, w jaki Knausgård przywołuje przeszłość i raportuje teraźniejszość.

    Widzę w „Jesieni” zamysł, który odpowiada moim emocjonalnym potrzebom.

    Pisarz tłumaczy, że zapisał kilka pozornie niepozornych, błahych elementów otaczającej jego i rodzinę rzeczywistości dla czwartego, mającego przyjść na świat jego dziecka.

    Trochę wydało mi się to naciągane, bo nawet jeśli przy pierwszym nie był gotowy na takie wzniosłości, to dlaczego tak uroczyście nie witał pozostałej dwójki? Był przed 40-tką, kiedy się rodziły, więc coś tam już sobie jako rodzic uświadamiał. Jednak zatrzymać w książce ulotność rodzinnych chwil postanowił właśnie teraz, przed narodzinami dziecka czwartego. Ogólnie bardzo tam się wczuwa, że a to stópka w brzuchu, a to dziewczynka, i ojej ale super i przyznam, że jest mi obcy ten rodzaj, nazwijmy to, egzaltacji. Wolałam jak w II tomie utyskiwał na upierdliwość losu ojca trójki małych dzieci, bo był w tym autentyczny. Choć wyzierała z tekstu miłość do tego potomstwa, to nie wahał się dzielić z czytelnikami typowo ludzkimi odruchami – irytacji, zmęczenia, chęci ucieczki od nich, co zresztą skwapliwie robił, narzekaniem, że fajnie fajnie, ale tak naprawdę to wolałby być gdzie indziej, a jednocześnie chadzając z tymi dzieciarami na jakieś kinderbale potrafił w małych geścikach pokazać czytelnikowi prawdziwość rodzicielskich uczuć do dzieci. I to było fajne, to było szczere i prawdziwe.

    Tu mamy pana lat 45, który opisuje nienarodzonemu dziecku świat, żeby jak dorośnie sobie poczytało, jak było. Świadomość tego założenia jest potrzebna, bo usprawiedliwia uproszczenia i ewidentne coelhizmy w tej książce. Mamy przecież w głowie – że tłumaczy dziecku, jak co działa, do czego służy, stąd taka trochę łopatologia pomieszana z naiwnością. Jak chociażby tu:

    “W naturze nie istnieją żadne ramy. Wszystkie rzeczy i zjawiska przenikają się wzajemnie, ziemia jest okrągła, wszechświat nieskończony, a czas wieczny.”

    Ekhm..

    Więc z trudem, ale wybaczam. Jest usprawiedliwiony. Chociaż za chwilę to usprawiedliwienie traci rację bytu…Ale o tym za chwilę.

    Wrócę do tego, co do mnie dotarło z tego Kanusgardowego zamysłu.

    Otóż starzeję się (fanfary) i godząc się z tym faktem postanawiam być spokojniejsza i bardziej uważna, bardziej skupiona na tym, co, kiedy byłam młodsza wydawało mi się oczywiste, że jest, że to mam, a teraz, kiedy już nie jestem młodsza to już wcale takie oczywiste nie jest, że coś jest albo to mam.

    Proste, co nie?

    No ale tak, chodzi oczywiście o uważność.

    O skupienie się nie tylko na tym, co zajebistego zrobię jutro czy za rok, czego pragnę i potrzebuję, tylko na tych biedaczkach, które są obok, ale z reguły nie zauważane, jak to oczywistości. Moje oczywistości są zapewne inne niż cudze oczywistości, ale na pewno każdy jakieś ma. Nie wiem – kanapa, laptop, dwa telefony, samochód, praca, dziecko, pies, kot, słońce, deszcz. Bardzo trudno pisać o wielbieniu tych oczywistości bez ryzyka otarcia się o banał i frazę a la Coelho, że życie jest piękne i trzeba je kochać. Dlatego bardzo liczyłam na Knausgårda. Zwłaszcza, że w przedrukowanym w Gazecie Wyborczej wywiadzie  dla „The Paris Review” tak ładnie o tym opowiada, że aż zacytuję:

    „Butelka piwa zasługuje na tyle samo uwagi, co pojęcie miłości. Pociąga mnie postrzeganie rzeczy bez hierachii, w świecie, który istniał, zanim podzieliliśmy go na kategorie”.

    Pierwsze zdanie – prawda – ryzykowne, wzbudza nieufność i obruszenie, że jak to?! Miłość tak samo ważna jak jakaś tam butelka? Jak to możliwe, że w świecie, gdzie nie szanuje się nawet braci mniejszych, jest miejsce, żeby gloryfikować butelkę, no come on. Jakiś nawiedzony pięknoduch ze Skandynawii, który ma super w życiu i sobie tak cuduje.

    Ale potem mówi drugie zdanie i ono zmienia wszystko.

    To hierachizowanie. Myślę, że to jest coś co nas gubi i czego nie zauważamy. Polega to na tym, że coś wydaje nam się bardziej warte zachodu, wartościowsze, a coś innego nie. Nie zastanawiamy się, skąd te kategorie pochodzą, kto nam wmówił, że to trzeba mieć a tamtego nie, że np. buty z Zary są cool a już z CCC nie, albo że takie za 6 tysi to absolutny hit życiowy a takie z H&M to bida z nędzą, wstyd i obciach iść na imieniny.

    Nie rozmyślamy, że ktoś i coś zewsząd nam wmawia, że czegoś potrzebujemy, że musimy wciąż gdzieś biec i coś nowego mieć, jak nie spędzimy wakacji w super miejscu, to zmarnowaliśmy czas i zasoby, a jak spędzimy to mamy lajki i fejm, ale jak odpowiemy na pytanie – co robiliśmy dziś – że nic, to ho ho, najgorzej, niekreatwnie, no nie będziemy zwycięzcami, zmarnowaliśmy życie. Trzeba przecież chcieć mieć i mieć.

    Nie żebym tu nawoływała do zamieszkania w eremeach i jedzenia korzonków tylko dlatego, że pewnie tylko w tym stylu starczałoby mi do 1-go na spokojnie, ale po prostu wzbudza się we mnie od jakiegoś czasu poczucie, że kompletnie mam w dupie to, co posiadam. Ale to się zaczyna zmieniać, nie tylko wtedy, kiedy myziam i obwąchuję swojego piątego nowego moleskina, miącham z lubością mazaczka Staedtler albo doceniam, że moje auto, w które nie inwestuję ciągle wozi moją dupę jak mi się nie chce coś tam.

    Mimo że tracę powoli ostrość widzenia i z daleka i z bliska, paradoksalnie widzę coraz wyraźniej wszystko, co mnie otacza. Stąd już tylko kawałek drogi skrajem, żeby się z tego cieszyć. Z rzeczy, które mnie otaczają nie cieszą mnie może rybiki w łazience, ale już upierdliwe muszki owocówki mi nie przeszkadzają. Wiem bowiem, że kiedy znikną, skończy się definitywnie lato i co mi z tego, że rozkrojona cytryna będzie mogła leżeć na blacie cały dzień skoro to będzie nienawistny listopad, albo jeszcze gorzej – styczeń, który zawsze ciągnie się w nieskończoność i jest jedynym miesiącem, którego mijanie autentycznie mnie cieszy.

    Dlatego dywagacje Knausgårda na temat rzeczy z podorędzia są mi bliskie.

    Ale.

    Uczciwie przyznać muszę, że tym razem Knausgård wystawia swoich czytelników na próbę.

    Przyzwyczaił nas do epickich opisów swojego upodobania z dzieciństwa do robienia kupy. Spoko. No co tu kryć, zdarza się przeżywać fascynacje swoim wypróżnianiem, zwłaszcza małym dzieciom, które nie znają poczucia wstydu i bardzo się jarają, że zrobią ładną kupkę, a rodzice nierzadko im w tym wtórują. Dopiero z czasem tracimy nawyk dzielenia się ze światem czynnościami uznawanymi za intymne i sikanie, pierdzenie, robienie kupy nazywamy „wypróżnianiem się” i puszczamy wodę w kranie, żeby zagłuszyć odgłosy, no bo szczerze – chyba nie interesują mnie faktycznie problemy gastryczne moich koleżanek z biura, więc choć moje mnie interesują nad wyraz, to dzielić się z koleżankami tym hobby nie będę ze względu na powszechny brak akceptacji tej tematykiw przestrzeni publicznej, mówiąc oględnie.

    Knausgård próbuje to niejako odczarować. Ten wstyd. Ten rodzaj intymności.

    I oto po fascynującym eseju o Flaubercie, benzynie, trzymaniu nowo narodzonego człowieka (ej, nawet się wzruszyłam), słońcu, jabłkach, ustach, liściach, meduzach, morświnach przechodzimy z zaskoczki do erupcji zachwytu pisarza nad wargami sromowymi pachnącymi moczem, sikaniem, muszlą klozetową, która przypomina łabędzia. Hmmm.

    W „Mojej walce” tego rodzaju wtręty o wypróżnianiu, zmazach nocnych, fizjologii pożądania itp. były wplecione w pewną spójną, jasną całość. Knausgård potrafił tak to pokazać, że wydawało nam się to oczywiste, bliskie, na pewno nie disgusting. W „Jesieni”, ponieważ treść jest poszatkowana na niezwiązane ze sobą fragmenciki rzeczywistości ukazane w kolejności całkiem przypadkowej, te intymności jednak szokują.

    Trudno jest znaleźć formułę pisania o tym, że kobiety mają okres i brudzi im się bielizna, albo że jak się nie popierdzi, to ma to złe skutki dla funkcjonowania naszych jelit. Jakoś przełyka się (sic!) fizjologię seksu uznając to nawet za podniecające, a te tematy jakoś nie przebiły się do popkultury. Nawet dla mnie, starej wielbicielki gastrycznych dowcipów z filmów Almodavara i nie tylko.

    Ja przebrnęłam przez te jego achy nad pięknem aktu wtulania twarzy w wargi sromowe, nie wiem na co jego dziecku ta wiedza, ale może w sumie jest w tym jakiś sens. Skoro można uświadamiać dziecko, że ma wątrobę, nerki, serce, to czemu nie, że ma wargi sromowe?

    Ale jestem świadoma tego tego, że nie jest to lektura dla każdego i w sumie szkoda.

    Poćwiczyć taką wrażliwość nie tylko na oczywiste zachody słońca, cuda narodzin, łagodny powiew złotej jesieni – to jest challenge:)

    Ja tam polecam. Spróbujcie:)

  • Kanapka dojrzewająca, czyli Knausgård po raz 4

    Doczekałam się na 4 tom „Mojej walki” i nie spodziewałam się, że tym razem będzie inaczej niż podczas lektury poprzednich 3 tomów opasłego, mięsistego literackiego selfie Karla Ove Knausgårda. Tak samo jak poprzednio, wydzielałam sobie strony, żeby nie przeczytać za szybko i być dłużej w życiu pewnego Norwega, mojego równolatka, zaglądać mu przez okno a może nawet nie tylko przez okno:)

    Kończąc 4 tom zwierzyłam się przyjaciółce z nadchodzącego momentu poczucia osierocenia, a ona powiedziała, że doskonale rozumie, bo wie, jaka ta książka jest dla mnie ważna. Chciałabym odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego ona jest tak istotna dla mnie i czy może być tak samo ważna dla innych.

    W tej części zdarzenia z życia pisarza, jak zawsze, nie są ułożone chronologicznie, ale oscylują wokół wybranego wątku, jakim jest podjęcie przez Knausgårda pracy nauczyciela na północy Norwegii (wiecie gdzie jest Finnesnes i Tromsø?) Opisuje on czas, kiedy zdaje maturę, kończy 18 lat, nie ma ochoty iść do wojska ani na studia, zamierza być wolny, już wtedy wie, że chce zostać pisarzem i aby sobie to umożliwić chce w spokoju na jakiejś zabitej deskami norweskiej wiosce na północy pisać, a przy okazji zarobić sobie pieniądze na realizację kolejnych pomysłów. W to główne zdarzenie, opis jego szkolnych perypetii w charakterze nauczyciela zostają wplecione wątki pierwszych oznak upadku jego ojca, skomplikowane relacje pisarza i z ojcem i rodzicami ze strony ojca, z pozostałymi członkami rodziny oraz z nowo poznanymi ludźmi, uczniami, uczennicami ze szkoły, w której uczył.

    Cały ten okres 18, 19 lat jest przesycony drobiazgowymi opisami anatomii męskiego dojrzewania, kilkaset stron o tym, jak Karl Ove chciał przestać być prawiczkiem, aby wreszcie skończyć na festiwalu w Rotskilde w namiocie mając przed sobą wielką białą dupę, którą wreszcie udało mu się spektakularnie zerżnąć bez uciążliwego zjawiska przedwczesnego wytrysku.

    Można rzec – tom z happy endem.

    Ujmuje mnie w jego pisaniu, tak w tym tomie, jak i w poprzednich, to, że jak rzadko kto potrafi być tak bezwględnie szczery. Zapewne ubarwia swoją biografię w jakiś tam sposób, bo kto by po 20 latach pamiętał, że w dany dzień w lutym 87 roku zjadł na śniadanie 8 bułek z topionym serem. Ale z pewnością nie ukrywa przed czytelnikami żadnych swoich porażek i towarzyskich czy intymnych niepowodzeń, wręcz z precyzją zegarmistrza opisuje swoje upadki, czy to podczas upajania się alkoholem czy wspomnianych już przedwczesnych wytrysków podczas akcji z dziewczynami w łóżku czy też upokorzeń doznanych od rozmaitych ludzi, jakich spotyka na swojej drodze.

    Nie jestem pewna, czy każdy czytelnik zniesie te szczegółowe opisy majtek pisarza z zaschłą spermą, jak daleko udało mu się posunąć w relacjach z jakąś dziewczyną i w jakiej kondycji znajdował się wtedy jego członek. Nie jestem pewna, czy wielu fanów znajdą drobiazgowe opisy Knausgårda jak się upija i w ilu fazach przebiega potem wymiotowanie w momencie kaca. Nie wiem, czy nie są to te strefy tabu, które dla wielu ludzi są nie do przekroczenia nawet w powieści. Nie sądzę też, aby dla wszystkich było to interesujące. Z jakichś powodów dla mnie jednak jest… Dlaczego?

    Knausgård pytany w jednym z wywiadów, jak widzi to przekraczanie granic, opisywanie swoich intymnych spraw oraz to, jak naprawdę widzi ludzi ze swojej rodziny czy znajomych, odpowiada, że literatura służy temu, żeby mierzyć się z tym, co przyjmuje się za normę i przekraczać ją. Zadaniem literatury według niego nie jest bycie właściwą czy przyjemną.

    Zatem faktycznie, udało mu się, lektura jego powieści nie jest przyjemna, a jednak sprawia, że nie mogę przestać o niej myśleć.

    4 tom, tak jak poprzednie, wywołuje we mnie lawinę własnych wspomnień, także tych „brudnych”, tych, o których chciałabym zapomnieć, uświadamia mi, jak wiele jest już za mną i jak dużo spraw i ludzi poszło w zapomnienie, a może całkiem niesłusznie i może tego szkoda. Jego pisanie uświadamia mi, że życie, także moje, to świetny materiał na powieść i gdyby być tak uczciwym wobec swojego życia, przeszłości jak on, to może i cały ogląd własnego losu by się magicznie odmienił i przesterował bieg mojego życia na bardziej sensowny.

    I to jest odpowiedź na pytanie, dlaczego jego książki są dla mnie tak ważne i jednocześnie na kwestię – dlaczego te książki nie są też dla każdego.

    Nie każdy chyba potrzebuje takiej wiwisekcji na tym, co przeżył, na swoich emocjach, nie każdy potrzebuje wracać do tego na przykładzie czyichś drobiazgowych opisów jego fizjologii i emocji rozłożonych na czynniki pierwsze.

    Szanuję to, ale uważam, że to strata dla tych, którzy próby takiej konfrontacji z własnym losem za pomocą lektury Knausgårda nie podjęli. Nas samych nie zawsze stać na szczerość, a cudza może pomóc. Tak sądzę.

    Dla mnie 4 tom był też ciekawy z punktu widzenia czysto poznawczego. Jeszcze nigdzie nie spotkałam się z tak dogłębną analizą męskiego pożądania, mechanizmów rządzących męskim zakochaniem, pożądaniem, różnicami między tymi zjawiskami. Otóż kiedy przeczyta się zwierzenia Knausgårda czytelnik, a zwłaszcza czytelniczka! przekonuje się, jak mało skomplikowany jest to system.

    Kobiety, dziewczyny jeśli chodzi o nieudane relacje z facetami mają na ogół wpisany taki mechanizm, że zachodzą w głowę, co z nimi jest nie tak, gdy się nie udaje. Czy są za grube? a może za chude? za wysokie, za niskie, za mądre za głupie, zbyt zaradne czy zbyt nieporadne, zamknięte czy za bardzo otwarte, że on je rzucił, że się nie udało. Spędzają całe dnie na dochodzeniu – co mogę zmienić w sobie, aby odnieść sukces w związku, bo przecież dla poczucia wartości to fundamentalna sprawa! Knausgård ładnie pokazuje, że facet takich pytań raczej sobie nie zadaje. Owszem i jego spotykają niepowdzenia, nie podoba się tym, które podobają się jemu i na odwrót. Ale w całym tym kontredansie dobierania się w pary nie ma wcale żadnej wielkiej logiki ani wiedzy tajemnej. Nie ma odpowiedzi na pytanie, dlaczego facet w tej się zakochał, nosi jej światło w sobie i myśli o niej jak o relikwii, a dlaczego tę chce tylko przelecieć i pomacać po cyckach, dlaczego z tamtą wbrew wszystkiemu już wizualizuje dom i rodzinę, a z tą poszedłby tylko na szybki seks i piwo. Wszystkie te obiekty pożądania pisarza to dziewczyny ładne, zgrabne, ciekawe i wygadane, ale ta, w której się zakochał, a która go nie chciała, nie miała w sobie niczego wyjątkowego czego nie miała inna dziewczyna, z którą miał do czynienia. Zakochał się w  tej, bo po prostu tak wyszło, a w tamtej nie, bo też tak wyszło, zero algorytmów, porad i wzorców. Po prostu, coś zdarza albo się nie.

    Mam już dużo lat, ale uświadomienie sobie tego procesu w jakiś sposób uczyniło mnie wolną. Wolną od mylnych przekonań, że to jaka jestem ma w ogóle jakieś znaczenie dla moich powodzeń w związkach lub nie. A co ma znaczenie – nie wiadomo. I to jest wolność. Tak, że dzięki Karl Ove!

    Ten tom jest dla mnie ważny także z innego powodu. Knausgård opisał w nim proces, jak stawał się pisarzem, jak do tego doszło.

    To ciekawa konfrontacja z poprzednią powieścią „Mam na imię Lucy”, którą czytałam, gdzie narratorka, alter ego pisarki wstydziła się przyznać, że chce pisać, że chce zostać pisarką. Karl Ove nie miał takich problemików i zawahań. Jeszcze w liceum pochwalono jego recenzje muzyczne, pisał do lokalnych gazet, sprawiało mu to przyjemność, ludzie to doceniali, miał fejm. Wiedział już wtedy, że chce pisać, podejmował świadome decyzje prowadzące go ku temu. Wybrał się na rok do pracy w szkole na ciemną północ, żeby mieć przestrzeń i spokój do pisania i mimo pijackich eskapad, perturbacji związanych z niezaspokojonym pożądaniem, któremu nie mógł dać upustu – konsekwentnie zasiadał w wyznaczonym czasie przy maszynie i pisał opowiadania, które z początku podobały się tylko rodzinie, wydawcom niekoniecznie. Ale nie zepchnęło go to na skraj rozpaczy. Raczej niczym mickiewiczowski Kordian stanął se na szczycie swojego Mount Blanc i pogroził światu, że on im jeszcze wszystkim pokaże, będzie pisarzem i będzie wielki.

    I tak też się stało. Zapewne dlatego, że spośród całego szeregu ważnych życiowych akcji jakimi są związki, relacje, zarabianie pieniędzy, dzieci to pisanie było dla niego zawsze na pierwszym miejscu i nie miał zamiaru robić sobie z tego powodu wyrzutów.

    W moim ulubionym wywiadzie powiedział : „w stawaniu się pisarzem ważny jest moment, w którym dochodzisz do wniosku, że twoje myślenie ma jakąś wartość.”

    Knausgård dość wcześnie napawał się tym, że może i go obśmiewają czy obgadują w szkole, może jest prawiczkiem w wieku 18 lat, ale WIE i UMIE lepiej niż inni. To przekonanie zawiodło go tam, gdzie jest teraz i oczywiście cholernie mu tego zazdroszczę.

    No ale chcesz być słuchany – odważ się przemawiać.

    Nie ma wyjścia:) Trzeba działać. Trzeba na kacu napisać tych klikanaście stron, choć może być tak, jak zauważył jeden mój światły kolega, że po prostu nie mam talentu. Może nie mam, ale na pewno wciąż zbieram się na odwagę, aby stanąć na szczycie swojego mojego Mount Blanc i krzyczeć „ja wam wszystkim jeszcze pokażę”.

    Jeszcze na koniec z kronikarskiego obowiązku trochę o stylu, w jakim pisze mój, było nie było, idol. Otóż jeśli chcieć określić jaki jest styl Knausgårda można powiedzieć – prosty. Owszem, są drobiazgowe opisy tego, jak ktoś wygląda, jak był ubrany, co Karl zjadł na kolację w marcu 1988 roku i ile wypił w grudniu 1987, a dokładnie 16 grudnia. Ale ogólnie nie jest to narracja skomplikowana, ogranicza się do prostych wskazań – zacząłem, poszedłem, ubrałem, zrobiłem, poczułem, pomyślałem, położyłem, zjadłem. Życie faktycznie rozgrywa się w obrębie kilku czasowników.

    Ale pierwszy raz podczas lektury jego książek zdarzyło mi się poczuć czasem irytację. Określenia typu „jesień przykryła świat swoją ręką” albo „ Pierś zasznurowała mi się ze strachu, serce w niej tłukło jak uwięzione” nie bardzo mi pasowały do surowego stylu Knausgårda. Ale może tłumaczka miała gorszy okres w życiu, np. się zakochała i została porzucona, stąd ta egzaltacja rodem z Grocholi. No niestety. Nie znam języka nynorsk, muszę poznawać się z Knausgårdem przez pośredników.

    Nie przeszkadza mi to jednak w uwielbieniu jego, jego pisania, w myśleniu o własnym życiu jak o dobrym kawałku prozy.

    Wypijmy za to.

  • “Mam na imię Lucy”, czyli kanapka dla matek i córek

    Ciekawy zbieg okoliczności zaistniał, że przeczytałam tę książkę w Dniu Matki czując jednocześnie niesmak z powodu takiego, jak się ten dzień świętuje na facebooku.

    Morza, oceany cukru, waty cukrowej w kwiatkach, życzeniach, aktach oddania, pozach, egzaltacjach na cześć mamuś, matek, mam, że tak wspaniale, że jesteś mamusiu, bo bez ciebie to by mnie było i w ogóle super.
    No ale ja kumam. Mimo wprowadzenia ikonek również negatywnych ekspresji facebook jest miejscem, gdzie podbija się entuzjazm a nie leczy traumy.

    Niemniej warto mieć świadomość, że relacje rodzinne przeważnie w niczym nie przypominają facebookowych laurek.

    A nawet więcej, przeważnie są ich totalnym zaprzeczeniem. Są mrokami, które tłuką się w ludziach przez całe życia i są praktycznie nie do pokonania, wbrew temu co mówią za duże hajsy terapeuci i specjaliści od ustawień Hellingerowskich, od pewnych rodzinnych mroków ucieczki nie ma.

    Nie wiem jak trafiłam na książkę Elizabeth Strout „Mam na imię Lucy”. Nie znam pani, ale znam serial, który nakręcono na podstawie jej książki. Co prawda z samą Frances McDormand, ale raczej dla garstki hipsterów, ma tytuł „Olive Kitteridge”.

    Mignęło mi w recenzji, że dwie babki sobie plotkują, że jest to matka i córka, które nie umieją ze sobą rozmawiać, więc porozumiewają się na swój temat za pomocą historii o innych ludziach.
    Miałam więc już przed zakupem dwa sznurki, za które uważam zawsze warto pociągnąć – trudne relacje rodzinne i ploty.

    Teraz zrobię dygresję, chociaż nie jest to taka oczywista dygresja.

    Jakie książki/filmy na ogół podobają się ludziom?

    • jak dzieje się w nich akcja, jak ona coś powie, to coś wynika z tego dla niego i dla nich i odwrotnie, można śledzić i się, jak to mówią, „wciągnąć”
    • jak jest „o życiu”, czyli zawiera garść łatwo przyswajalnych aforyzmów w stylu „łatwo jest się zakochać, ale kochać to już ciężka praca”, czy coś takiego
    • jak czytając książkę czuje się, że nie jest się z kosmosu, uśmierza się na chwilę poczucie wyobcowania, przekonuje się, że nie jest się samotnym w swoich odczuciach, innymi słowy, kiedy powiedzenie „to o mnie” staje się faktem

    To ostatnie kryterium jest dla mnie obowiązujące. Jeśli jakiemuś autorowi uda się stylem, sposobem i tematem wstrzelić w moje osobiste poczucie niewygody, niedosytu, niezgody i wielu jeszcze słów na „nie”, to wchodzę w tryb paroksyzmów empatii. Ten paroksyzm przypomina wtedy skurcz od środka, jakby te słowa, które czytam ściskały mi wnętrzności i wtedy to tak jakby boli, ale nie jak od ukłucia iglą czy uderzenia, ale jakby ktoś gmerał ręką we flakach w sposób wirtualny, niby nie odczuwalny a jednak bolesny. No i efektem tych paroksyzmów jest to, że płaczę.

    Ostatnimi czasy dwa razy zaistniała taka sytuacja przy czytaniu książki. 3 tom „Mojej walki” Knausgarda to we mnie wywołał już na 6 stronie, już wiedziałam, że operacja będzie na otwartym sercu.

    Podobnie stało się przy lekturze „Mam na imię Lucy”.

    To jest książka o tym samym, co „Moja walka”. O tym, że całe życie jest się ciągle i ciągle tym samym samotnym dzieckiem, które na przemian boi się, nie rozumie, nienawidzi i potrzebuje swoich rodziców, obojga, albo jednego z nich.

    To co Kanusgaard opisał w opasłych 6 tomach przywołując najdrobniejsze wspomnienia koloru sznurówek do butów noszonych w 4 klasie Elizabeth Strout zawarła w skromnej, cichej, ledwie 200 stronicowej powieści, jeszcze w dodatku duże litery są.

    Jest to książka bardzo oszczędna w formie, pozbawiona egzaltacji i wielkich wybuchów, matejkowskich opisów i analiz rodzinnych układów bohaterki i narratorki, ale mimo to książka ta kipi od emocji. One narastają, narastają aż zaczynają boleśnie pulsować w niechronologicznej narracji, żeby przy końcu pozornie się wyciszyć i zostawić czytelnika z poczuciem, o którym już tu wspomniałam, że pewne sprawy pozostają w naszym życiu dramatyczne na zawsze.

    Akcję można opisać w paru słowach: bohaterka jest dość młodą jeszcze mężatką i matką 2 małoletnich córkę, mieszka w NY, zapada na jakąś dziwną, przewlekłą chorobę, mąż nie ma czasu przy niej siedzieć cały czas, zaprasza więc do żony jej matkę z odległego stanu Illinois. Stosunki bohaterki z matką były oschłe całe życie, ale teraz matka przylatuje i siedzi w izolatce szpitalnej, śpi na krześle i opowiadają sobie z córką plotki o kobietach z sąsiedztwa albo o gwiazdach z pisemek plotkarskich. Tym sposobem próbują nawiązać ze sobą kontakt, powiedzieć coś o sobie lub dowiedzieć się czegoś o tej drugiej.

    Jest to książka o dość powszechnym zjawisku – mianowicie o nieumiejętności nawiązania porozumienia z najbliższymi, o obcości w rodzinie, o chęci, by na zawsze od niej uciec i nigdy nie wracać, ale też o bezdennym braku tej bliskości odczuwalnej na każdym późniejszym etapie życia, o tym, że wyobcowanie w rodzinie czyni z człowieka kosmitę na zawsze.

    Choćby nie wiem jak się starał, zawsze będzie z boku i zawsze inny.

    I Knausgard i Strout znaleźli sposób na to, żeby przetrwać. Lubili oboje intensywnie i skrupulatnie się uczyć, odchodzić w światy wyimaginowane, toteż dużo oboje czytali, ich wiedza poskutkowała tym, że wydostali się ze swoich traumatycznych gniazd i miasteczek na studia, ocierali o wielki świat wciąż pozostając w nim małym, odrzuconym i pełnym lęków dzieckiem przekonanym, że zawsze przegra i ktoś go zdemaskuje.

    Aż oboje wpadli na to, że chcieliby pisać. Nie pamiętam już dokładnie, ale Knausgaardowi przyszło to chyba łatwiej. Uprawianie przez niego literatury było w jakiś sposób nobilitujące w oczach jego rodziny, otoczenia, jego samego. Miał nawet osobne mieszkanie do pisania. Miał prawo tam się udać kiedy chciał i z czego zresztą, ku niezadowoleniu małżonki z 3 dzieci, skwapliwie korzystał.  Natomiast bohaterka tej książki, a gdzieś czytałam i sama Strout, miała problem z powiedzeniem o sobie „jestem pisarką”. Wydawało jej się to niedorzeczne i jakieś takie głupie, wstydliwe.  No bo jak to jest odpowiedzieć na pytanie „czym się zajmujesz”, że „piszę opowiadania”? Głupio nie? Trochę jak hipster ze Zbawiksa, który robi „projekt”, ma iphona od rodziców i nikt nie traktuje go poważnie. Trochę jak pańcia, która marzy, że kiedyś będzie o niej głośno z nie wiadomo jakiego powodu.No jasne.

    W książce ładnie jest pokazane, jak bohaterka dochodzi do tego, żeby jednak przestać się tego wstydzić. NY daje jej odwagę i radość ze znalezienia się w tak energetycznym miejscu, gdzie ciągle się kogoś spotyka. Zresztą ona też spotkała, przypadkiem, w sklepie znaną pisarkę Sarah Payne i dzięki niej, jej historii, warsztatom odważyła się wysłać swoje opowiadania do wydawcy a to przyniosło skutek taki, że sama odniosła niespodziewany sukces.

    No i tak po prostu. Są ludzie, którzy nigdy nie będą piąć się po szczeblach karier ani pisać poradników „Jak być szczęśliwym w 5 dni – 10 porad”. Ale oni też muszą zdobyć się na odwagę przełamania w sobie poczucia, że to co robią jest głupie, śmieszne i nieodrzeczne.

    Pomoże im w tym desperacja na skutek niemożności nawiązania porozumienia z nikim dokoła. Wtedy nie będą mieli wyjścia. Będą musieli sięgnąć po komputer, pusty dokument i wypełnić go treścią o tym, co ich przytłacza.

    A co do rekomendowanej książki. To nawet jeśli waszych rodziców interesowało, że urodziliście dziecko albo dostaliście 5 w szkole, nawet jeśli wasi ojcowie powiedzieli do was więcej niż 5 zdań przez całe życie, nawet jeśli nigdy nie czuliście się gorsi od innych, to myślę, że i tak może wam się ta książka spodobać. Bo jest mądra, dyskretna i piękna.

  • Slumsy dzieciństwa, czyli Knausgård po raz 3

    Kiedyś pomyślałam sobie,że będę jak Knausgård. Stworzę dzieło, napiszę parę tomów bazując na najlepszym motywie jaki znam, tj. na własnym życiu, to jest proste, to znam, to wiem, zostanę literacką gwiazdą, rodzina i znajomi się na mnie poobrażają, ale pokażę, że zwyczajne życie super się przekłada na życia innych i jest ekstra metaforą, jeśli zabrać się do tego odpowiednio.

    Zacznę od dzieciństwa, pójdę w chronologię dla odmiany. Nikogo to co prawda nie interesuje co też ja porabiałam na PRL-owskim osiedlu z łysymi trawnikami, babami z poduchami na parapetach w małym mieście gdzieś w Polsce chyba bardziej południowo – wschodniej niż centralnej. Ale co tam. To przecież DZIECIŃSTWO. To jest kraina, do której chcemy uciec, jak źle, to jest raj utracony, to jest ciepło mamusinego padołka i tatusia silnej dłoni mierzwiącej niesforną grzywkę dziecka.

    Otóż nie. Tak nie jest.

    Nie zostanę drugim Knausgaardem

    Utknęłam na jakimś 3 akapicie usiłując przywołać pierwsze wspomnienia z życia, które niby było moje. Nie to, że nie podobał mi się uszyty przez jakąś lokalną krawcową  zielony (tak!) kapturek, rozkloszowany płaszczyk, zrolowane na kostkach stylonowe rajstopki, brzydkie plecione sandały czy wystraszył mnie dziki sąsiad z przekrwionymi oczami jeżdżący na dużym czarnym motocyklu (do dziś nie znoszę motocykli!) i lubiący złowrogo łypać na małe dziewczynki w zielonych kapturkach.

    To, co nie pozwoliło mi wyjść poza 3 akapit to było dojmujące uczucie wstydu.

    Ale najpierw jakiejś obezwładniającej melancholii i żalu nad tym, kim wtedy byłam. Jakbym była zostawiona sama sobie przez samą siebie, przez własną świadomość, która zawsze przychodzi późno, zdana na łaskę i niełaskę ułomnych dorosłych, którzy byli moimi rodzicami.

    Czego wstydzisz się dziewczynko?

    Miliony kawałeczków drobnych emocji, zapamiętań, fleszów, które zostały wypchnięte do lamusa, na dalekie peryferie pamięci, jak możliwości kredytowe obywateli, którzy mogą z Siedlec tylko na Białołękę. Te miliony determinują do dziś różne poczynania, kładą cień na tym, w jaki sposób zmywa się naczynia, porządkuje rzeczy w szafie, prowadzi auto lub go nie prowadzi, rozmawia z dzieckiem, kolegą, szefem. To jest milion drobiazgów, których się boimy, wstydzimy, upychamy w szafach, a które przyłażą właśnie STAMTĄD, z tego szczęścia, którego wielkość polega Bogu dzięki tylko na tym, że minęło, że uciekliśmy i jesteśmy mniej lub bardziej cali.

    Dzieciństwo jako więzienie

    Susan Sontag, pani, która brała pieniądze za to, że myśli, nazwała cały ten proces związany z dzieciństwem bardzo trafnie wg mnie. Zwierzyła się komuś w jakimś wywiadzie, że odsiedziała w swoim życiu 3 wyroki: wyrok własnego dzieciństwa, dzieciństwa swojego syna i wyrok swojego małżeństwa i teraz jest nareszcie wolna, jest sobą i może sobie robić co chce.

    Jakkolwiek w obecnych czasach dzieci miewają się zgoła inaczej niż my, ich rodzice, nasi rodzice i dziadkowie, jakkolwiek by w te dzieci dziś nie upychać miliona pierdół z Chin, nie wysyłać do prestige szkół, nie zabierać po lądach, morzach i oceanach, żeby dziecko widziało, nie dawać mu 300% uwagi skupiając się na wyliczaniu, kiedy powinno pierdnąć, usiąść, powiedzieć A, zdać egzamin, znaleźć sobie dziewczynę/chłopaka, zjeść kanapkę z jarmużem, to i tak moim zdaniem pewne sprawy pozostają niezmienne.

    Dzieciństwo to ubezwłasnowolnienie, więzienie, inny rodzaj bytu, który z urodzonego człowieka czyni żałośniejsze stworzenie niż szósty kotek z przypadkowego miotu na wsi przeznaczony do życia w stodole stołujący się na polu pełnym myszy.

    Dobrnąłeś/-aś do fragmentu o książce

    Takiej historii poświęca cały 3 tom Mojej Walki Karl Ove Knausgård, Norweg urodzony w 67 roku jako drugie dziecko przystojnego taty – nauczyciela i przystojnej mamy – pielęgniarki.

    Jestem na 8 stronie tej książki i już wiem, że to będzie tak samo jak z moim 3 akapitem. Utknę w emocjach pt. totalna melancholia i żal. Będę płakać.

    Knausgård opisuje scenę, kiedy młodzi rodzice z nim w wózku zmierzają do swojego nowego domu, na nowym przedmieściu, prowadząc za rękę małego brata. Wygląda to tak:

    “Miał cztery i pół roku, jasne, niemal białe włosy i opaloną skórę (…). Jego brat, niespełna ośmiomiesięczny leżał w wózku i wpatrywał się w niebo, nie wiedząc ani gdzie ani dokąd idą.”

    Knausgård uważa, że niesłuszne jest odnoszenie się do siebie z okresu wczesnego dzieciństwa jako do naszego „ja”, że te osoby, które miały nasze imię i nazwisko, leżały na przewijakach z czerwoną pomarszczoną skórą drąc się nie wiadomo dlaczego, czy z rozpaczy, zimna czy smutku, to inne osoby niż my, nie te same, które siedzą teraz i to czytają, w tym miejscu i w tym czasie. My w każdym wieku to części nas, które składają się na tę osobę, którą jesteśmy teraz, każda z tych osób powinna w sumie nawet nosić inne imię.

    Te wszystkie wspomnienia też są podejrzane, są totalnie prowizoryczne i trochę wyssane z palca. Knausgård pisze:

    ” Pamięć nie stanowi w życiu żadnej obliczalnej wielkości. A jest tak z prostego powodu, że pamięć wcale nie ceni prawdy najwyższej. To nie wymóg zgodności z prawdą decyduje o tym, czy pamięć odzwierciedla jakieś zdarzenie w sposób właściwy lub nie. Decyduje o tym korzyść własna”.

    A potem wchodzimy do tego slumsa, którego Knausgård nazywa swoim dzieciństwem, przyglądamy się tym drobiazgom, które wyszukał w swojej pamięci i mimo, że wcale nie jesteśmy z Danii, nie mieliśmy dobrobytu, mieliśmy innych rodziców, inne szkoły i zjazdy KC PZPR, kolejki w sklepach, to wchodzimy tam i wcale nic nas nie śmieszy, tylko ściska za gardło, że większość tych wspomnień jest tak podobna do naszych i z większości z nich wieje grozą.

    Ojciec – metafora zła

    Knausgård osnuwa swoje tomy walki wokół postaci ojca.

    Nie robi w żadnym z trzech tomów, które przeczytałam żadnych głębokich analiz jego osobowości, po prostu  szczegół po szczególe opisuje zdarzenia z jego udziałem. W tomie 1 np. jesteśmy świadkami, jak on, młodszy jego syn radzi sobie ze śmiercią ojca, z jego wcześniejszym alkoholizmem i totalnym ludzkim upodleniem, którego świadkiem staje się przyjeżdżając do domu jego matki, w którym mieszkali razem. Drobiazgowo opisuje, jak czyścił ten dom z gówna, dosłownie, z gówna i pisze, jakimi środkami chemicznymi był w stanie doczyścić poręcze z fekaliów.

    W tomie 3 pokazuje ojca jako młodego, przystojnego i ambitnego nauczyciela z ewidentnymi skłonnościami psychopatycznymi. Ojciec to była postać, którego działania wydają się wręcz nieprawdopodobnym dowodem zastraszenia i zniewolenia.

    Oto np. mały Karl Ove idzie na basen, bardzo lubi pływać, lubi atmosferę pływalni. Po zajęciach gubi skarpetkę. Jak oszalały biega po całej pływalni w rozpaczy szukając tej skarpety, spóźnia się na autobus i już wie, że kiedy wróci ojciec wyczuje, że coś  jest nie tak – spotka go kara. Czytając to doskonale czujemy zwierzęcy niemal strach, jaki odczuwał bohater.

    W domu ojciec ten strach wyczuwa bezbłędnie, pyta, dlaczego się spóźnił, a kiedy syn przyznaje, że zgubił skarpetkę wykręca mu uszy i udziela kazania na temat tego, jak syn nie szanuje pracy i pieniędzy rodziców tylko gubi sobie skarpety.

    Takich szokujących momentów jest bardzo wiele, jak choćby przemoc fizyczna jakiej dopuścił się Knausgård ojciec wobec syna, kiedy ten wcześniej rozpakował urodzinowy prezent, który zresztą sam sobie wybrał i sobie go przymierzał przed lustrem. Za ten czyn syn został upokorzony ciągnięciem za uszy, popychaniem i wyzwiskami. Proste, wszystko takie adekwatne.

    Inny przykład – kiedy Karl Ove zapomina kluczy do domu, ale boi się czekać pod domem na ojca, który ma wrócić jako pierwszy, bo ani chybi byłoby lanie, gdyby się dowiedział, że syn zapomniał kluczy. Więc Karl wpada na pomysł, żeby wejść przez okno z tyłu domu. Ciągnie wielki kosz na śmieci, żeby po nim dostać się do okna, kiedy operacja się udaje, wraca, zabiera kontener na miejsce i… przyczesuje trawnik, żeby ojciec nie zorientował się, że coś się działo.

    Dzieciństwo – kraina szczęścia

    Nie trzeba mieć w głowie tego typu zatrważających wspomnień poniżenia, jakich doświadczało się od bliskich, żeby uznać dzieciństwo za najmniej udany okres w swoim życiu.

    Cały szereg pomniejszych zdarzeń, jakie przytrafiają się w szkole, w relacjach z rówieśnikami, całe rzędy drobniejszych i większych upokorzeń, rzadkie pasma tryumfów czy sukcesów, odczucia odrzucenia i  złudne szczęście przynależności, wspomnienia tego, jak pachniały domy kolegów a jak nasz własny, fragmenty pozornie nieistotnych rozmów, rzeczy czy spraw, które nakładają się jak matryca na całe nasze życie i siedzą jak zbiorowisko rzeczy bezużytecznych w lamusie naszej pamięci, którą boimy się pobudzić, żeby nie wpaść w doła, depresję czy przygnębienie, żeby pamiętać, że dziś nazywamy się inaczej, możemy wszystko i nikt nad nami nie ma tak obezwładniającej władzy jaką mieli kiedyś nasi mniej lub bardziej udani rodzice.

    O tym jest ta książka.

    O tym, że nie mieszkamy już w slumsie swoich wspomnień, że ocaleliśmy i warto z tego zrobić jakiś konstruktywny happening, imprezę z radości, że nikt nami nie rządzi, że sami tworzymy zapach naszych domów, że nasze dzieci nas się nie boją, że jak coś zgubimy, zaprzepaścimy, pomylimy się, to nikt nam za to nie wykręci ucha, za to wiemy, że sobie poradzimy i naprawimy szkody, bo możemy.

    A kiedy stwierdzimy, że może jednak jest ktoś w naszym dorosłym życiu, kto nas tak obezwładnia, to rozwiązanie jest proste –  pogonić. A potem się zastanowić, dlaczego sobie robimy wciąż to, co powinno być już poza nami, siedzieć w szafie i nigdy nie wychodzić na świat.

    amen

  • Dlaczego nie czytam, czyli pochwała nieprzydatności

    Wielu dzisiaj ubolewa nad spadkiem poziomu czytelnictwa w Polsce. Że niby statystyczny Polak czyta jedną książkę w roku.

    Ja się w sumie naprawdę nie dziwię. uważam albowiem, iż:

    • książki u nas są nieprzyzwoicie drogie; chociaż w sumie u nas wszystko jest drogie
    • czytanie to luksus dla dobrze sytuowanych pańć; w końcu to pochłania kupę czasu. Czyta ten, kogo stać, kto nie musi dzień i noc myśleć o pomnażaniu dochodów albo zapewnieniu sobie szczypiorku do pomidora.. Argument, że można wykorzystać czas w poczekalni u lekarza albo jadąc autobusem do pracy, jest słaby, bo ktoś kto musi nadrobić kasę, raczej nie bywa w tych krótkich wolnych chwilach zazbytnio uduchowiony i ma w dupie to, że Huellebecq w ostatniej powieści przewidział, że pochłonie nas islam.
    • to ostatnia deska ratunku dla bab, których nikt nie chce i których nic w życiu nie czeka, bo co im pozostało; dlatego czytają, ale się nie przyznają do czytania, jak do tego, że chciałyby mieć/mają koty, najlepiej w stadzie.
    • no i cóż, bywają też książki mocno rozczarowujące, za bardzo przeintelektualizowane, za durne, za infantylne, za proste, za skomplikowane, więc się ich nie czyta, proste.

    O tym ostatnim przypadku chcę opowiedzieć, chociaż podbijam statystyki czytelnictwa, bo te książki kupiłam. Ale ich nie doczytałam.

    Po prostu – lubię kupować książki, ale nie wszystkie nadają się do przeczytania. Mam taki zwyczaj – kupuję, bo książka ma dla mnie trochę cechy ludzkie. Jest jakimś tam światem i uważam, że pożyczanie od kogoś albo pożyczanie komuś to tak jak pożyczanie żony czy dziecka, męża albo babci, trochę bez sensu. Mam też inny zwyczaj; nie jestem tzw. pożeraczem. Jak mi się dzieło nie podoba, to odkładam na półkę, no przynajmniej będzie ładnie wyglądać! Ale nie męczę się z czytaniem. Szkoda mi po prostu czasu. Czy taką odrzuconą książkę bym pożyczyła? Hmm, taaak, ale z ociąganiem, niechętnie, bo nielubiane dzieci czy wkurzający mężowie to też w sumie rodzina, co nie?

    Krótka historia niedoczytanych książek

    Opowiem o tym, bo czasami bywa tak, że zniechęcenie działa jak zachęcenie. Ktoś pisze – ale dno, ale głupota i ja jestem zaraz ciekawa, o co chodzi. Nierzadko peany na jakąś cześć generują u mnie daleko posunięty sceptycyzm. Zatem who knows.

    1. Krzysztof Varga – „Masakra”
      4fot. moje
      Wielkie moje rozczarowanie. Ileś tam lat temu pan w moim wieku wydał książkę „Nagrobek z lastryko” i była ona strasznie nudna. Ale 2 lata temu kupiłam sobie kolejną powieść „Trociny”. I to było objawienie.
      Rzecz jest o gościu, w sile wieku, koło 40-tki, który wspomina swoje przeciętne życie w PRL, rosoły, schabowe i wyjazdy na działkę, potem nudną pracę w korpo, koszmar małżeństwa z jakąś pindą, która tradycyjnie traktowała go jako finansowe zabezpieczenie i skarbonkę, zawsze sfochowana, zawsze niezadowolona, zawsze chcąca pana zmieniać. Czytałam tę książkę na słonecznej plaży i tylko dlatego, że byłam w jakimś totalnie a niespodziewanie zwyżkowym okresie swojego życia – nie poległam zalana żółcią goryczy wylewającej się z tej książki. To był mocny, dogłębny i trafny cios. Odnalazłam się w tym bohaterze i zapamiętałam, że tak samo jak on jestem niezadowolona przeważnie ze wszystkiego. Co za ulga. że inni mają podobnie!No i teraz „Masakra”. Oczekiwania duże. Znowu dojrzały bohater, taki mocno po 40-tce. Rockman, niegdysiejszy gwiazdor, przychodzi na myśl Muniek albo Kazik; ma młodą żonę, małe dzieci, trendy chatę na Saskiej i fajny wóz, ale lubi chlać i się stacza. Zamysł był taki, że w stanie totalnego delirium spotyka na ulicach miasta Warszawy jakichś ziomków i snuje refleksje o życiu. Nie przemówiło to do mnie. Za dużo klisz, za dużo tej trendy Warszawy, tych hipsterów, tych ogranych motywów i jego spostrzeżenia co do dzisiejszego życia – banalne i nieodkrywcze. Zresztą alkoholicy jako temat znudzili mi się. Nic w tym ani ciekawego ani wyjątkowego.
      Porzuciłam pana. Nie zidentyfikowałam się.
    2. Umberto Eco – „Temat na pierwszą stronę”.6fot. moje
      Mam dużo jego książek, ale w całości przeczytałam tylko „Imię róży”, pozostałe kupuję, bo chcę uchodzić za osobę z zacięciem na intelektualistkę. Nic nie rozumiem, ale udaję, że rozumiem i to mnie ubogaca.
      To jest w ogóle niesamowite, że facet nawymyślał sporo fajnych tematów, ale wszystkie zapodaje w takiej formie, jakbyśmy słuchali wykładu o semantyce na Sorbonie czy gdzieś tam, gdzie wykłada. Ja się gubię w zawiłościach jego rozumowania, w tych przemądrych dysputach narratora, nie łapię wątku i po jakimś czasie zawsze dzielnej walki – odkładam.
      Teraz też wziął mnie temat. Akcja jest o tym, jak media tworzą sobie newsy czy zdarzenia z dupy, opisują coś, co nie istnieje, a głupi ludzie robią na temat wczuw na forach, w gazetach, w internetach, mediach, gdzie się da. Skąd inąd wiadomo, że większośś, jeśli nie wszystkie wydarzenia czy to z kraju czy to ze świata są rozdmuchiwane tak, że wszystko urasta do rangi Wielkiej Sprawy, jak choćby losy tych paru tysięcy uchodźców. Skąd wiemy, że nie jesteśmy manipulowani przez media w kwestii tego tematu na przykład? Że gazety, tv nie kierują przekazem tak, żeby wzbudzić pożądane reakcje – np. komuś zależy, żeby to była nienawiść, a biedne pańcie na Feju wypisują posty z wczuwam nastawionym na maksa pt. ach jak można takim być rasistą. Serio? Naprawdę w to wszystko wierzymy?
      Ale więcej o tym, jak manipuluje się opinią publiczną, jak drenuje nam się mózgi i wmawia, że coś jest dobre a coś nie – dowiedziałam się ze skromnej książki „Nowa Rosja”  – zbioru reportaży telewizyjnego reportażysty z Anglii, który współpracował z TV Ostankino i ładnie pokazał, jak się pichci w zaciszach partyjnych gabinetów a potem gabinetu prezesa TV newsy. I od razu wiadomo, dlaczego oni kochają Putina i uważają, że anschluss Krymu to zajebista sprawa.
      Natomiast z książki Eco nie dowiedziałam się takich rzeczy. Zgubiłam się w zawiłościach umysłu światowej sławy erudyty.
      Ale urzekł mnie m.in ten cytat. Uważam, że w punkt. Dlatego kupiłam.7fot. moje
    3. Marcin Kołodziejczyk – „Dysforia – przypadki mieszczan polskich”5fot. moje
      Gdzieś tam o tym przeczytałam, że spoko reportaże o współczesnych Polakach, a ja lubię rzeczywistość, zwłaszcza w krzywym zwierciadle i jak można się ponabijąć, to on Janusz, ona Grażyna, ja mieszkam na Kabatach, mam kredyt i jestem fajna.
      I pierwsza opowieść o kredytowcu z Tarchomina i jego smętnych sąsiadach, o naszym pragnieniu mieszkania z ochroniarzem na osiedlu, w strefie bezpieczeństwa i tylko 40 minut do centrum – spoko.
      Ale później niestety czułam się zażenowana, że autor tak pojechał w tym obśmiewaniu Grażyn i Januszów. Końcówka książki – „Bierhalle w Warszawie, siedzą Józefy skrzyknięte przez Facebooka”. Serio? Taki rodzaj wytykania oczywistości, bo już wszyscy naobśmiewali to Bierhalle jako przyczółek naszych pro zachodnich gustów na początku lat 2000, trąci żenadą, tak jak mówienie przez ludzi, którzy mają inny telefon na iPhona – srajfon. To jest takie poślednie i kojarzy mi się z marudzeniem podstarzałego pana, który jest źle ubrany, ale chciałby wcisnąć się w rurki.
      Naszą ludzką i polską nędzę potrafi w sposób karykaturalny, ale jednocześnie śmieszny ująć tylko Masłowska. Jej felietony, jej bohaterowie są pokazani krzywo, karykaturalnie, ale lubi się ich, identyfikuje się z tym, jak Masłowska nas portretuje, wywołuje to we mnie jakiś rodzaj melancholii z powodu takiego, że jesteśmy tacy trochę żałośni w tych swoich modach i tych minach.
      No ale to jest kwestia talentu po prostu. Wybaczamy panu Kołodziejczykowi, że ma go trochę mało i idziemy dalej.
    4. Lars Christensen – „Półbrat”3fot. moje
      Cóż. Kupiłam, bo byłam po 1 tomie „Mojej walki” Knausgaarda i nie miałam co czytać. Ale sprawa jest tego typu, że nie każda książka napisana przez Skandynawa i nie każda opasły tom – jest dziełem na miarę Mojej walki. Przeważnie przecież nie jest, nie wiem, dlaczego założyłam, że ta będzie.
      Milion stron tej powieści to konstrukcje w stylu – on powiedział, ona odpowiedziała, że on pomyślał. Język taki jak z opowiadań świątecznych dołączanych do gazety Olivia lub Poradnik domowy. Nuda. Szkoda mi czasu było na śledzenie losów ludzi, którzy mnie nie obchodzą, bo są opisani językiem, który nie jest objawieniem talentu.
      To teraz ładnie wygląda na półce.
    5. Herbjorg Wasmo – „Te chwile”2fot. moje
      Aby zakupić tę książkę skłoniło mnie to, że ok 70 letnia pisarka wyglądała dobrze na zdjęciach, dobrze ubrana, przecząca temu, że w tym wieku można być tylko starą babą. Typ prof. Staniszkis. Fajna. W dzieciństwie molestowana przez ojca, nie użala się nad sobą, tylko pisze książki, które są mroczne, o kobietach, że są silne i ogólnie fajniejsze niż faceci. Spoko, ale.
      Zaczęłam czytać i stwierdziłam, że nie jestem w jakimś super zajebistym nastroju, żeby się dołować niedolą skandynawskich dziewczynek z początku wieku.
      Poza tym nie mogłam lubić babki, która w wywiadach opowiada, że Knausgaard to wcale nie taki dobry pisarz, bo pisać o sobie to jest najprościej i dlatego on w 2 lata napisał 6 tomów o sobie a ona nad jedną książką ślęczy 4 lata.
      Tej zniewagi nie mogłam przełknąć, bo zazdrości baba i tyle i odłożyłam książkę na półkę, żeby sobie wyglądała.
    6. Agnieszka Kosińska – „Miłosz w Krakowie”1To jest mój hit.Tak jak w przypadku wyżej wymienionych książek wiedziałam czym był podyktowany zakup, tak w przypadku tej – nie jestem w stanie wytłumaczyć fenomenu wydania na nią 60 zł. !!! Nie umiem powiedzieć, co mną kierowało, żeby tyle kasy wydać na opowieść asystentki Miłosza relacjonującej ostatni dni naszego Wielkiego Poety. Ani się nim nie fascynuję, ani nie prowadzę badań, więc nie wiem, co w moim życiu zmienią zapiski, że pan Czesław w piątek napisał do urzędu, w poniedziałek pani list nadała a w sobotę jeszcze poeta polizał znaczek. Na setkach stron, dzień po dniu wypisane są takie facynacje i jeśli ktoś życzy wiedzieć, że pani Agnieszka w dniu 27 czerwca 2007 we wtorek wysłała do wydawców informację podatkową, to welcome. Mogę pożyczyć nawet.
      To już moje poranne strony z moleskina, w którym każdego ranka po wstaniu i zrobieniu sobie kawy opisuję co mi się śniło (wow) i jak zajebiście spędzę dzień a wieczorem – dlaczego mi nie wyszło, są ciekawsze niż to monumentalne dzieło. Ale co tam  – Miłosz, też dobrze wygląda na półce i też kilka książek (przeczytanych!) jego mam.

    A i tak, przy kolejnej wyprowadzce będę ciągnąć te wagony książek, te kochane i te wzgardzone, jak grupę dzieci, z których jedne się lubi a drugie wcale nie, ale z odpowiedzialności zapewnia im się wikt i opierunek na stosownych półkach wykonywanych za niemałe pieniądze, za które można by sobie kupić zgoła coś bardziej przydatnego:)

    Ja lubię przydatność nieprzydatności.

     

  • “Moja walka” 2, czyli codzienność jako bohater

     

    Pojedyncze, 20.05.2015 o 20.21

    Na tę książkę nie mogłam się doczekać.

    2 tom Mojej walki miał ukazać się w marcu, a trafił do księgarń dopiero pod koniec maja.
    Przeczytałam to, a raczej połknęłam i pożarłam, w jakieś 3 doby i tak na końcu dawkując sobie tekst jak ostatnie odcinki Rodziny Soprano, żeby na „dłużej starczyło”, bo miałam przeczucie, że kiedy skończę, nic nie będzie już takie jak wcześniej.

    Tak jak z nadziejami na temat związków, które upadają.

    Po prostu, tak po katastrofie, której nic nie zapowiadało, tak po lekturze tej książki wiedziałam, że wszystko co nastąpi potem, wszystko cokolwiek przeczytam potem – to będą tylko popłuczyny, marna imitacja i świadomość, że nie, to nie to.
    Na szczęście tu wiemy, że kolejny tom już za kilka miesięcy.

    Myślałam o tym, czy ta książka podoba mi się tylko dlatego, że trafia dokładnie we wszystkie punkty i podpunkty moich własnych emocji, z którymi się mierzę. Czy to taki zbieg okoliczności po prostu, że jakiś przekaz wychodzi na przeciw naszym aktualnym odczuciom, czy coś więcej to jest.

    Uważam, że coś więcej niż zbieżność z moimi emocjami. Fenomen 6 – tomowej powieści Knausgårda wynika z tego, że facet zastosował się w 100% do złotej zasady dobrego pisarstwa, czyli „pisz o tym, co znasz najlepiej”.

    Zaprzestał wymyślania fabuł o aniołach, kreowania protagonistów i antagonistów a do tego struktury intrygi, żeby nie nudziła. Uznał, że najlepszym materiałem powieściowym jest on sam.

    Może wydawać się mega nudne i niepotrzebne to, że przez dziesiątki stron gość opisuje z detalami jakieś przyjęcie u znajomych czy kinderbal, raczy czytelnika szczegółami takimi jak: co podano do stołu, co robili poszczególni goście, jak się przemieszczali, co jedli, co mówili, jak zachowywały się dzieci w pokojach, jak był ubrany, jak ubrana była córka, jakiego koloru miał sznurowadła butów.

    Ale to ma swój sens. Taka apteczna drobiazgowość w relacjonowaniu przebiegu tego, co nam się przydarza w życiu niejako tę codzienność, zwykłość sakralizuje. Pokazuje, że moczenie torebki herbaty w kubku z wrzątkiem ma głębszy wymiar, ma znaczenie, jest ważne, zwłaszcza jak komuś o tym wszystkim opowiemy.

    Nie lubię wymysłów. Tego całego nadęcia związanego z wymyślaniem nie wiadomo czego, tej ekscytacji wielką przygodą, marzeń o zdobywaniu gór czy  marzeń o życiu jak w Jamesie Bondzie. Takie powieści jak ta pokazują, że największą przygodą jaka nam się przytrafia, jest samo życie, z jego nudą, rutyną, obmierzłością. Że codzienne wstawanie, mycie zębów, zmuszanie się do entuzjazmu w sprawach, które nam się opatrzyły, sterowanie swoimi emocjami, żeby nie wybuchnąć, nie wrzasnąć, bo mamy bliskich, znajomych i pracę, więc nie wypada – że to też jest bohaterstwo.

    Jesteśmy bohaterami naszej powszedniości.
    I Knausgård to pięknie pokazuje, dlatego te opowieści o przyjęciach, kinderbalach, dzieciach, rutynie, złości, wzniosłości czyta się lepiej jeszcze niż zawiłe acz spektakularne intrygi u Stiga Larsssona.

    2 tom Mojej walki jest bardzo różnorodny, a jednocześnie spójny. Nie ma tu chronologii zdarzeń, nie ma opisanych wydarzeń dzień po dniu, rok po roku, ale całość spaja wątek relacji pisarza z żoną oraz z trójką dzieci.

    Relacje damsko męskie, dzieci, rodzicielstwo, wiadomo większość z nas ma coś na ten temat do powiedzenia, a obserwacje i losy większości z nas w tej kwestii są bardzo podobne. Dlatego czytanie tego jest takie przejmujące. Ja miałam wrażenie, jakby ten facet pisał moje własne myśli.

    Niejeden z nas ma problem z tym, że zaczyna jakąś relację, związek i jest super fajnie, wysokie C emocji, szczęścia i tak dalej, a potem w tym związku już nic nie przypomina tego, co było na początku. Druga osoba zaczyna drażnić, jej zachowania, gesty, słowa stają się nie paliwem miłosnego uniesienia, tylko zwyczajnie wkurwiają, osłabiają. Knausgård  nie oszczędza nam żadnych szczegółów w tym temacie. Uczciwie bez ściemy pisze o kłótniach, o absurdach w relacjach, o zmęczeniu tym wszystkim, o przerastającej go liczbie kompromisów, na jakie musi iść, by relacja trwała.

    Potem dochodzą do tego dzieci i zmagania z ich chowaniem, pielęgnacją itd. To on usprawiedliwia wszystkich rodziców, którzy kochają swoje dzieci, ale często, nie czasem, często, mają tego wszystkiego co z nimi związane serdecznie dość.

    Już niemal na początku książki padają słowa, które były balsamem na moje wieczne życie w poczuciu winy:

    „Przebywając z innymi byłem z nimi związany, czułem z nimi niesłychaną bliskość, ogromnie się przejmowałem, do tego stopnia, że ich dobre samopoczucie było ważniejsze od mojego. Podporządkowywałam się niemal do granicy samounicestwienia. Ale w chwili, kiedy zostawałem sam, inni przestawali dla mnie cokolwiek znaczyć. (…)

    Codzienność z jej obowiązkami i rutynowymi czynnościami wytrzymywałem, lecz nie czerpałem z niej radości, nie przydawała ona sensu mojemu życiu ani mnie nie uszczęśliwiała. Nie chodziło o brak ochoty do umycia podłogi czy zmienienie dziecku pieluchy, tylko o coś bardziej zasadniczego, o to, że nie przeżywałem wartości codziennego życia, lecz chciałem się od niego oderwać; tak było zawsze. Życie, które wiodłem, nie było moim życiem. Starałem się uczynić je swoim, toczyłem ze sobą walkę o to, bo przecież chciałem tego, ale mi się nie udawało, tęsknota za czymś innym dziurawiła na wylot wszystko, co robiłem”.

    Genialny moim zdaniem opis poczucia nieadekwatności do tego, z kim, w czym żyjemy, który wcale nie wynika z prostego stwierdzenia – to egoista, myśli tylko o sobie, tylko z jakiegoś głębszego egzystencjalnego dysonansu w duszy, jaki nosi w sobie wielu z nas.

    W książce jest wiele, wiele kapitalnych scen. Knausgård  swobodnie przechodzi od szczegółowego opisu przyjęcia do wnikliwej obserwacji i refleksji na temat jakiegoś członka tegoż przyjęcia albo do refleksji nad jakąś lekturą, zjawiskiem społecznym, jakie zaobserwował.

    Ale jest też mistrzem opisu pojedynczych scen, z których każda nadawałby się na osobną filmową etiudę o ludziach.

    Np. scena porodu. Nie ma tam naturalistycznych opisów, ale jednocześnie jest to tak opisane, że i detale i emocje w niej przekazane poruszyły we mnie jakąś głęboko ukrytą, atawistyczną strunę odpowiedzialną za odczucia wspólnotowe – i się popłakałam, z żałości, że te instynkty objawiają się u mnie tak strasznie, ale to strasznie rzadko, a są one jeszcze fajniejsze niż zakochanie, bo zakochanie jest wsobne, a takie wspólnotowe emocje wybijają nas na mocniejszą pozycję naszego człowieczeństwa.

    Albo scena, kiedy pisarz zmuszony przez żonę idzie na gimnastykę dla niemowląt. Jest tam jedynym facetem, zajęcia prowadzi super babka, którą chciałby przelecieć, ale tymczasem musi śpiewać kosi kosi łapci i robić z siebie idiotę. Refleksje na temat tacierzyństwa, roli faceta w opiece nad swoim potomstwem – to są uwagi ponadczasowe.

    Sceny przyjęć ze znajomymi, przyjaciółmi, kiedy robią licytację – kto miał najgorsze dzieciństwo, albo kto w życiu poniósł najbardziej spektakularną porażkę.

    Uwielbiam.

    Albo konfrontacja z przyjacielem – przyjaciel mówi jak postrzega Knausgårda i myśli przyjaciela są totalnie odwrotne od tego, co pisarz sądzi sam na swój temat. To rozbicie opinii, naszych o sobie i tego, jak widzą nas inni. wow.

    W trakcie lektury ogarniała mnie też zazdrość i wściekłość, taka osobista. Strasznie wkurzającą osobą jest jego żona, albo tak ją pokazał. Histeryczna, labilna, nieprzewidywalna, zmemłana, smędząca, upierdliwa, wybuchowa, wyniosła, a jednak wciąż przy niej był i chyba nadal jest.

    Zastanawiałam się, co sprawia, że ludzie mimo wszystko pozostają ze sobą? Choć to męczące, destrukcyjne nierzadko, wcale nie takie, jak miało być. Ale nie znalazłam odpowiedzi.

    Bo moim zdaniem dobrze nie jest nigdy. Tylko jedni znoszą to lepiej, inni gorzej, a jeszcze inni – wcale.

  • zjedz kanapkę