• Niechęć, ciało i architektura procesu

    Odwiedzam wiele wystaw, dużo oglądam. To co ludzie robią i na nich potem pokazują, fascynuje mnie. Wolę raczej jakieś performatywne przedsięwzięcia albo interdyscyplinarne działania twórcze niż powiedzmy ładny obraz ładnej pani, pejzażu czy też abstrakcję. Od jakiegoś czasu, kiedy obserwuję te różne akty twórcze – nie wystarczy mi sama rejestracja faktu, że coś widzę i ewentualnie coś w związku z tym obiektem czuję lub coś myślę. Ciekawi mnie za to zawsze to:

    jak do tego doszło, że ten obiekt znalazł się w tym miejscu, kto podjął decyzję, że on tam się znajdzie, jakie to były trajektorie decyzji, jakie inklinacje?
    jak powstał pomysł na ten obiekt?
    czy sam akt tworzenia czyni jego efekt widzialnym z deafoultu?
    i wreszcie:

    jak taki obiekt powstaje? jak to jest zrobione?

    ogólnie ujmując – ciekawi mnie backstage, to co niewidoczne, a bez czego niczego byśmy nie zobaczyli.

    W przypadku obiektów malarskich czy fotograficznych z grubsza wiadomo, jak to się rozgrywa. Kojarzy się narzędzia, techniczny wymiar aktu powstawiania dajmy na to obrazu. Często jeszcze takie artystyczne działania się romantyzuje. Widzi się natchnionego artystę, który maluje, fotografuje ucałowany w czoło przez muzę. Wiadomo też, że jest to raczej intymny akt, którego twórca z nikim nie dzieli, akt osobny.

    Ale jest cały szereg innych działań zasadzających się nie tylko na malarskich, rzeźbiarskich technikach, działań opartych na instalacjach implikujących zachowania powiedzmy bardziej przyziemne jak logistyka, krawiectwo, stolarka, ślusarstwo, mechanika itp. I taki właśnie krąg tematyczny ciekawi mnie najbardziej. Moment, kiedy sobie to uświadomiłam pamiętam bardzo dobrze. Miał miejsce parę miesięcy temu w Polinie na wystawie Od kuchni. Żydowska kultura kulinarna, kiedy brałam udział w oprowadzaniu Anny Królikiewicz pokazującej nam swoje instalacje towarzyszące tej wystawie. Obiekt zatytułowany Diaspora prócz hipnotyzującego działania na zmysły poprzez powolny ruch przesypywania zgromadzonych w wysokim przezroczystym naczyniu ziaren soczewicy, grochu, orzechów, zaciekawił mnie samą swoją historią montażu i powstania. Anna Królikiewicz nie szczędziła szczegółów opisu jak do tego doszło, że to się kręci, mieli, przesypuje. I kiedy to mówiła, jeszcze bardziej nie mogłam przestać na to patrzeć. To samo było z kolejnym obiektem Memories identyfikowanym ze stołem i nałożonymi na niego. Zgromadzone ułożone ciasno obrusy miały fizyczną moc kondensowania myśli i zmysłów. Historie opowiedziane o ich gromadzeniu, układaniu – również.

    Lubię też facebookowe posty Iwony Demko  w których często artystka dzieli się informacjami jak przewozi elementy instalacji swoich rzeźb, z jakimi zmaga się problemami logistycznymi, z czym mierzy przy montażu, przechowywaniu obiektów po wystawach itd. Taki codzienny wymiar sztuki wczoraj czy jutro podziwianej w eleganckich salach a poza nimi… właśnie, co się dzieje zanim trafią do sal i co się dzieje, kiedy z sal się je usuwa robiąc miejsce kolejnym. Gdzie znajdują swoje miejsce, nabywców, admiratorów?

    Może komuś taka wiedza wydawać się zbędna. Dla mnie jednak architektura procesu pozostaje kluczowa dla zrozumienia i domknięcia myśli w pewną złożoną całość. Niestety w większości przypadków nie mamy dostępu do tej wiedzy. Dlatego, kiedy okazało się, że Agata Zbylut poprosiła mnie o pomoc w realizacji jej najnowszych projektów na wystawę w galerii Bacalarte  i Warsaw Gallery Weekend poczułam, że wreszcie nadszedł ten moment, kiedy architektką procesu mogę być trochę i ja, albo przyjrzeć się temu z bardzo bliska, że bliżej już się nie da.

    Na początku jednak myśl ta wprawiła mnie w konfuzję. Pomysł Agaty zasadzał się bowiem na zrobieniu odlewów z piersi, a właściwie z sutków, które potem miały zostać przytwierdzone do instalacji na wzór stuły, jaka jest elementem stroju katolickich księży. Do odlewów miało posłużyć ciało moje i Agaty, a raczej TE jego fragmenty. Nie zwykłam za bardzo interesować się swoim ciałem na tyle, żeby odlewać je w jakiejś masie w charakterze obiektu, właściwie sama myśl o tym wydała mi się mało komfortowa. Zdecydowałam się jednak na ten udział, bo raz że zapewniał mi bliski udział w procesie, co już wspomniałam, a dwa – pozwalał skonfrontować się z niechęcią, jaką odczuwam do tych części ciała. Z tym, że nawet słowo „sutek” wydaje mi się „niewłaściwe”. Nie lubię tego słowa i nawet wiem dlaczego. Nie identyfikuję się ze swoimi piersiami, bo właściwie mi przeszkadzają, spowalniają ruch, sprawiają, że ubranie gorzej leży. Przez kulturę są obłożone całą masą nadinterpretacji o charakterze seksualnym, są obłożone wstydem i anatemą. Męskie sutki nie, żeńskie tak. Pikanterii, że powiem przewrotnie, dodaje sprawie to, że uważam je za brzydkie.Kształt, detale, kolory ludzkich sutków mają w sobie coś odrażającego, podobnie wagina, chociaż nie potrafię jednoznacznie odpowiedzieć dlaczego. Być może wpływ na takie postrzeganie u mnie tych kluczowych jak by nie było dla przetrwania gatunku części ma właśnie dysonans, jaki w postrzeganiu ich wytworzyła kultura i system: z jednej strony obiekty pożądania, z drugiej – wstydu. Uważam, że to jest wysoce destrukcyjne. Żadna z części ciała mężczyzn nie ma takiej złej prasy jak żeńskie pierwszorzędne cechy płciowe i piersi. Penis to dumny obiekt dominacji i sprawczości, męska klatka piersiowa, tors to symbol opoki, pewności, granitu, niezłomności. U kobiet – piersi – to przedmiot do prowokowania i wabienia, do podtrzymania przy życiu ludzkiego dziecka, symbol atrakcyjności, płodności, wagina to tajemnicza otchłań zagrażająca mężczyznom, nieco nieodganiana, ale dobre naczynie do wypełniania męską narracją. I mnie się to wszystko nie podoba, to jak całe wieki to się opowiada, jak się nawiguje narracją. Ludzkie czy zwierzęce ciało jest doskonałe samo ze swojej natury. Nie ma w nim niczego zbędnego, brzydkiego, złego, niefunkcjonalnego. A mimo to kategoryzuje się jego części. Chętnie przykładowo publicznie rozprawia się o chorobach serca, bo serce kojarzy się ładnie, ale już o problemach jelita grubego nie, bo to przecież gówno. I tak samo jest z sutkami kobiet. Wydają się brzydkie.

    Tymczasem jest moment, kiedy spotykamy się z Agatą pierwszy raz i mamy zrobić prototyp tych sutków, odlewy. Nakładanie sobie wzajemnie mikstur, preparowanych metodą prób i błędów, cementowych, silikonowych na początku było nieco ambarasujące. Trzeba było dodać sobie animuszu wspomagając się winem. Ale kolejne razy przeszły w pewien mały rodzaj rutyny i spotkanie z przyjaciółką z siedzeniem przy stole bez staników zrodziło taką myśl, dlaczego właściwie nie robimy tego częściej na spotkaniach towarzyskich. Kiedy jest dajmy na to lato, gorąco, plener, często faceci biegają z gołymi torsami, kobiety zawsze siedzą w coś opakowane. Podejrzewam, że takie wyzwolenie ciał, przyzwolenie kulturowe, brak opresji na temat TYCH części ciała przełożyłby się na totalnie wielkie skutki w postaci zmiany podejścia kobiet do ich ciał, eliminacji skrywanej nienawiści do ciał lub ich części. Ale któremu systemowi zależy, aby połowa populacji poczuła się wolna? na pewno nie temu.

    Robienie odlewów było też niepowtarzalną okazją, żeby oswoić nagość. Siedzieć sobie ze swoimi starannie ukrywanymi przed okiem  świata boczkami, fałdkami, cyckami, brzuszkiem i gadać o sprawach zupełnie innych niż jak wygląda ciało – było odczuciem katarktycznym. Marzenie takie, aby ciała przestały być tematami, przyczynami konfuzji, uwag, ocen, emocji. Wyobrażacie to sobie? Ale nie stanie się tak. Ciało to fundamentalny obiekt trzymania kontroli nad ludźmi. Co lepiej trzyma ich za mordę jeśli nie zawstydzanie i określanie kategorii ładności i pożądania przez męskie, dominujące narracje?

    Kolejne etapy tworzenia projektu zakładały powstanie zdjęć, a na nich postaci ludzkiej, obrazu ciała, na które nałożone zostały odlewy sutków w miejscach typu plecy, przedramiona. Agata była sama własną modelką, fotografką, producentką. Któregoś dnia pomagałam wykonać zdjęcia, kiedy Agata stała tyłem. Większość zdjęć, a potem te wybrane na wystawę obmyśliła i stworzyła sama. Ale jedno z nich zrobiłam ja i jestem z tego powodu zadowolona. Mogłam się też sama przekonać, jak trudno jest uchwycić TEN właściwy moment, ustawienie, ujęcie, żeby poczuć, że TO JEST TO. Ogrom tych zdjęć powstał, potem trzeba było je wyselekcjonować, dobrać papier, tonację w druku. Mnie świadomość tego procesu hipnotyzowała, z prostego w sumie powodu. Większość rzeczy jakie się robi w życiu, w codzienności, w pracy to działania, których efekty są efemeryczne. One w jakiś tam zakamuflowany sposób pchają materie do przodu, ale nieczęsto coś z nich wynika, coś co się pamięta. Kubki do kawy stają się brudne, potem znowu czyste, włosy uczesane, potem znowu potargane, maile napisane i zapomniane, wspomnienia z wakacji przepadły w dziurze czasu, ludzie, którzy kiedyś wiedzieli o nas wszystko też przepadli. Ale czasem zdarza się takie właśnie coś, że się coś robi wiedząc, że każde naciśnięcie spustu migawki ma znaczenie, że ruch pędzelkiem z klejem się liczy, że nakładana i zmywana mikstura nie zostanie zapomniana, że kawałek własnej fizyczności zostanie zaklęty w coś, na co będą patrzeć inni i w związku z tym coś odczuwać. Wrzucać ludziom jakieś skrawki własnych pomysłów, o których oni potem myślą we własnych kontekstach, to jest coś co podciągnęłabym pod definicję „szczęścia” gdyby ktoś o nie mnie zapytał i gdyby ono istniało. W każdym razie, tak to sobie wyobrażam.

    ja z Agatą Zbylut na wernisażu wystawy WHIP w galerii Bacalarte

    Bardzo ciekawa jestem, jakie ludzie mają skojarzenia patrząc na zdjęcia nagiej osoby, w tym przypadku Agaty, na których nie widać nagich piersi, pośladków, waginy, widać wszystko to, co kultura uznała za neutralne, dała etykietę „przyzwoite”,ale rozpoznawalność tych kolan, przedramion, pleców została zakłócona przez jakieś obiekty, które okazują się częściami piersi  skrupulatnie wymazywanymi przez social media, przez obyczajowość, mentalność. Jednak umiejscowione nie na froncie na wysokości płuc, z przodu jakoś mniej rażą, jakoś nie pobudzają erotycznie, nie chichocze się na ich widok, nie odwraca wzroku pruderyjnie spuszczając oczy. Dlaczego? Jeśli odpowiedź brzmi, bo taki nadaliśmy sutkom kontekst, to generuje się kolejne zapytanie – czy nie można tego kontekstu zmienić?

    Sutki w futrze z nutrii przytwierdzone do stuły nasuwają zapewne też wiele myśli. Skojarzenie ze zwierzęcością na pewno, może z kapłaństwem? Ideą kapłaństwa, o ile pamiętam, było niesienie oświecenia, dobrej nowiny, ale w rzeczywistości kapłaństwo i kiedyś i teraz niesie głównie segregację, eliminację, potępienie, hipokryzję, żądzę władzy a wszystko pod hasłem „bo tak urządzony jest ten świat”. A może czas na nowe porządki, na to, żeby niewidoczne stało się widoczne, to co zamknięte otwarte?

     

    na backstage z Agatą Zbylut w trakcie prac

    to zdjęcie zrobiłam ja, a na nim Agata Zbylut

    pomysł, kreacja, wykonanie – Agata Zbylut

  • Dlaczego ona jest taka brzydka? – czyli co może uświadomić sztuka i aktywistki

    Ten tekst nie będzie stanowił precyzyjnej analizy niczyjej twórczości ani działań artystycznych, nie pretenduje też do ukucia jakieś nowej, odkrywczej idei społecznej i kulturowej. Jest za to próbą przedstawienia mojej własnej drogi zrozumienia czym jest wygląd, co oznacza to pojęcie, czym jest ciało moje i ciała innych, czym jest mój stosunek do nich, skąd się wziął i dlaczego taki. Wydaje mi się to istotne, bo nie świadczy wcale o próżności, jak przez stulecia wmawia się kobietom stającym przed lustrami, świadczy za to dobitniej niż nam się zdaje o naszej kondycji w świecie.

    Przeżyłam już parę dekad i dopiero całkiem niedawno dotarła mnie świadomość, jakiej społecznej i kulturowej tresurze zostałam poddana jako osoba płci żeńskiej w tym konkretnym obszarze geograficznym i kulturowym. Wcześniej o tym nie wiedziałam. Uważałam, że „tak po prostu jest” i nie zastanawiałam się nigdy dlaczego widzę swoje ciało tak a nie inaczej, a konkretnie dlaczego nigdy nie jestem z niego zadowolona, a tym samym bardzo zdecydowanie, przeważnie negatywnie, wypowiadam się na temat ciał innych. Nauczono mnie, że dziewczynka powinna być ładna i miła, kropka. Jednak wszystko albo wiele – co jest nami, dziewczynkami – raczej wymyka się z tego dyktatu.

    Tu przychodzi czas, kiedy należy przywołać ważny moment, właściwie punkt zwrotny w procesie mojej świadomości, tj. prace Agaty Zbylut prezentowane w różnych galeriach na wystawach pod tytułem „Pańcia”. Szerzej pierwszy raz zetknęłam się z nimi w 2018 roku w Lublinie w Galerii Białej, dokąd Agata zaprosiła mnie na swój wernisaż. Była to wystawa złożona z jej prac dokumentujących m.in. różne zabiegi medycyny estetycznej, jakim artystka się poddawała dokumentując też na zdjęciach swoje stany emocjonalne związane z tymi zabiegami, a konkretnie z pewnymi ich nieoczekiwanymi – mówiąc eufemistycznie – efektami, których tysiące kobiet poddających się takim zabiegom – raczej światu nie prezentują.

    fot. moja, z wystawy w galerii Bacalarte czerwiec 2021, na zdjęciu kuratorka Inés R. Artola i Beto Bacalarte

    fot. moja, zdjęcie z wystawy w mieszkaniu Agaty w ramach projektu “Our own room” kuratorowanego przez Inés R. Artola, październik 2020

     

    Przyznam szczerze, że oglądając te prace czułam się nieco confused, ponieważ niewiele z nich rozumiałam. Nie bardzo wiedziałam, o co chodzi, czy to apologia czy potępienie, co Agata chce powiedzieć, jakie wrażenie wywrzeć na widzu, ale z pewnością te prace oglądane potem w różnych wystawienniczych konfiguracjach sprawiły, że zaczęłam się zastanawiać, dlaczego właściwie myślę o kimś „brzydka/brzydki”? Z czego wynika, że czyjś wygląd oceniam z wyższością? Dlaczego w ogóle poddaję cudze ciała bezwzględnemu skanowaniu? Dlatego styczność z twórczością Agaty mogę nazwać swoim aktem emancypacyjnym albo inicjacyjnym.

    Jako osoba wytresowana przez system i uważająca, że rolą kobiet jest być ładnymi – jestem w stanie wchodzić dziś z tym poglądem w polemikę dzięki m.in takim aktom jak twórczość Agaty. Z polemik tych nie wynika czysty i prosty przekaz, że jedyną drogą do wolności i odzyskania kontroli nad sobą i swoją cielesnością jest negacja tego, co narzuca kultura. Zakwestionowanie tego, co system kobietom narzuca jeśli chodzi o ich wygląd i ciała to dopiero jeden ze schodków, po których należy wspinać się dalej. Należy na przykład uważnie baczyć na to, aby nie ulec odwrotnej formie opresji i negować wszystkich tych, którzy sobie za pomocą medycyny estetycznej coś poprawili, nosy, usta, biust, czy korygowali bruzdy czy też wstrzykiwali botoks starając się przechwycić moment odchodzenia w strefę kulturowego cienia i temu zapobiec. Należy uważać, żeby nie popaść w wyższościowy ton, kiedy samemu hoduje się np. włosy na nogach z pogardą nie patrzeć na cale rzesze kobiet pracowicie polujące na najdrobniejszy włosek na ciele zakłócający idealną harmonię ich nieskazitelnej gładkości. I uważność, aby nie popaść w tę skrajną wersję wizji wyglądu i oceny ciał wcale nie wynika z prostego przełożenia, że tak nie wypada robić, że to jest niemiłe i komuś może zrobić się przykro. Nie. Uważność ta powinna wynikać z mozolnej pracy nad świadomością, z czego nasze odruchy, zabiegi, ich zaniechanie, oceny ciał swoich i innych wynikają. Wydaje mi się, że zrozumienie tego procesu przełoży się na możliwość odczucia prawdziwej wolności, która pozwoli dokonywać bardziej własnych świadomych wyborów odnośnie naszych ciał, pozwoli na uzyskanie odpowiedzi dlaczego robię ze swoim ciałem to co robię, dlaczego uważam, że 5 kg mniej uczyni mnie szczęśliwszą, dlaczego kaloryfer na brzuchu ma stać się miarą mojej niezłomności, dlaczego trzebienie włosów na ciele ma takie znaczenie, czy farbowanie włosów na głowie to coś więcej niż tylko „dbanie o siebie”, co w ogóle znaczy bycie zadbaną kobietą i zaniedbaną, gdzie przebiega ta granica i jak sama mogę te trajektorie kształtować.

    Kiedy rodzi się pytanie, z czego wynika silny trend poprawiania urody, to w sukurs przychodzi ikoniczne dzieło na ten temat, napisane 3 dekady temu a mające obecnie coraz silniejszy wydźwięk, mam na myśli „Mit urody” (The Beauty Myth) Naomi Wolf  w Polsce wydany w 2014 r.przez wydawnictwo Czarna Owca i do tej pory nie wznawiany. Przypadek?

    fot.moja, książka z zaznaczeniami zrobionymi przez Agatę Zbylut i Zofię Krawiec, ja dodałam swoje

    Wolf bada obowiązujące kanony urody w kontekście czasów, geografii, ekonomii a także związków z religiami, które zresztą zawsze były nośnikiem wszelkich opresji odnośnie ludzkiej cielesności oraz prototypem zniewolenia przez obecny kapitalistyczny chociażby system. Z grubsza rzecz biorąc – z czego wynika trend poprawiania urody u kobiet? Jak zawsze z kanonów społecznych, umów, które powstawały bez udziału ich samych. Wymyślano je pod męskie gusta w taki sposób, aby były zawsze narzędziem władzy nad kobietami. Od wieków to się udawało i udaje się do dziś. Zatem uznano np., że ładne jest wąskie i małe, co w przypadku dorosłych kobiet wiązało się z koniecznością wiązania gorsetami, czy deformowania stóp w Chinach poprzez ich wiązanie, bo męski wzorzec kobiecej urody zasadzał się i zasadza właściwie na pożądaniu kobiet gładkich, filigranowych, wiotkich, czyli przypominających bezwolne, niewinne dzieci. Dziecięcość, virginity, czerwone usta jako symbol witalności to skojarzenie z naiwnością, płodnością, uległością, z czymś czym łatwo jest po prostu sterować.

    Kultura nigdy nie była i nie jest zainteresowana siwymi, dojrzałymi kobietami bez wyraźnie zaznaczonych cech płciowych. Takie postaci były dla patriarchalnego wzorca kłopotliwe. I to nie dlatego, że taka jest „biologia” i jest oczywiste, że przedmiotem męskiego pożądania może być gładka dziecięca kobieta, bo to oczywiste i biologicznie uzasadnione. Takie postawy wobec kobiet dojrzałych, czy o wyglądzie nie podlegającego męskiemu kanonowi urody, wynikają głównie z relacji władzy, nie biologii. Siwa dojrzała kobieta nie wdzięcząca się do patriarchalnego wzorca urody wskazuje, że trzeba się z nią układać, a po co komu taki ambaras jak układy z kobietami. Można zastosować wobec nich inna broń – pogardę i wykluczenie z pola widzenia jako podmiotów do dyskusji.

    Ale cóż z tego, zapyta ktoś. Co da komukolwiek ta świadomość skąd pochodzą wymogi i opresje na temat wyglądu kobiet. Nawet jeśli z układu władzy oczywistym jest też to, że ten kto zajmuje w społeczeństwie uprzywilejowaną pozycję i z tego korzysta, nie wyrzeknie się tej pozycji, bo ktoś inny mu powie, że to jest nie fair. Żadnego systemu takie wskazania jak wyżej nie obejdą ani go nie zdetonują.

    Jednak są sposoby na robienie wyrw w systemowym wmawianiu ludziom, jak mają się prezentować, aby byli społecznie atrakcyjni i widzialni.

    Ta walka, jak wspomniałam wcześniej, nie będzie krótka ani łatwa. Każdy z nas, w tym ja, cały czas pławi się w swoich nawykowych myśleniach o urodzie swojej i innych i niełatwo jest przełamywać te schematy. U mnie pierwszym zwiastunem nowego myślenia było żachnięcie się na postrzeganie mnie np przez pryzmat zgranych nóg. Ich wygląd nie jest bowiem moją zasługą. Udało mi się po prostu w genowej ruletce mieć nogi w kanonie. A co jeśli bym nie miała takich? Co będzie kiedy zbrzydną? Czy nie będę wtedy sobą? Jednocześnie stale we mnie silny jest skaner cudzych ciał. Kiedy widzę na ulicy na oko 60- paro letnią szczupłą kobietę w mini spódnicy z odkrytymi nogami i zwisającą skórą na kolanach – pytam siebie „ale dlaczego tak”, czy kiedy widzę ładną dziewczynę, która z roku na rok ma coraz węższy nos, pytam siebie – „ale po co”, kiedy widzę skóry pokryte tatuażami – znowu zjawia się pytanie – „ale czemu”?
    Dziś mamy na to tyleż sprytną co niezadowalającą odpowiedź – „bo mogę”, wyklucza ta odpowiedź właściwie każdą dyskusję. Ale wg mnie pytanie „po co” pozostaje otwarte i tworzy przestrzeń do zastanowienia się, czy to co robimy ze swoimi ciałami jest NA PEWNO tym, co chcemy my, czy też może wynika z czegoś innego.

    Rozmawiałam niedawno na ten temat z właścicielem kliniki medycyny kosmetycznej, który wykonuje takie zabiegi upiększające, odmładzające swoim klientkom, ale również sam im się poddaje. Pokusił się o bardziej obszerną odpowiedź na pytanie, po co zadawać sobie ból w celu deformowania twarzy pod jakiś kanon niż tylko lakoniczne „bo mogę”. Stwierdził bowiem, że stosując korekty twarzy szuka odpowiedzi na to, czego potrzebuje, a ta wiedza i te możliwości czynią go wolnym. Mówił, że skupia się na tym, na co ma wpływ i satysfakcjonuje go, ze ma te możliwości ma wybór. Posunął się nawet do konstatacji, że gdyby wszystkich było stać na poprawianie wyglądu – to każdy by to robił.

    Jakiś pogłos tego stanowiska odnalazłam w znakomitym komiksie polskiej feministki i działaczki społecznej mieszkającej od lat 80 tych w Australii Wandy Hagedorn. W komiksowej opowieści „Twarz, brzuch, głowa” ( to kolejny komiks po świetnym i recenzowanym przeze mnie “Totalnie nie nostalgia”) pokazała swoje próby sprawowania kontroli nad starzejącym się ciałem, możliwości korzystania z wyboru – wyglądać staro, szaro i przygnębiająco czy też świetliście, energicznie i młodo. Było to o tyle zaskakujące działanie dla niej samej, bo jest świadomą kulturowo kobietą, którą zdawałoby się nie powinno obchodzić kanonowanie się, czyli dopasowywanie się do przyjętych kulturowo wizji widzialnych kobiet. Jednak uszeregowanie jej przez kogoś z obsługi jako babci spowodowało, że wolała narazić się na realne oszpecenie w podejrzanych klinikach kosmetologicznych, a nawet utratę zdrowia niż na traktowanie siebie jako „babci”. Jest to historia o zawstydzeniu samej siebie z powodu pragnienia osiągnięcia nierealnego, czyli zatrzymania czasu oraz zawstydzenia z powodu uświadomienia sobie własnej historii wzajemnego dyscyplinowania się przez kobiety we własnych rodzinnych czy przyjacielskich gronach. Hagedorn pokazuje, że my kobiety robimy to wszędzie i stale. Jesteśmy prawilnymi narzędziami systemu, który chciałybyśmy zwalczyć. To pokazuje także jak trudna jest droga do robienia wyrw w systemie opresji.

    fot.moja

    I tu wracam do prac Agaty Zbylut, która zapytana co dały jej te zbiegi estetyczne, którym się poddała, odpowiedziała, że nic, ale dokumentacja tego otworzyła pole do dyskursu. Dyskursu o potrzebie kontrolowania swojego wizerunku za pomocą bolesnych zabiegów, o cierpieniu, jakie kobiety odbywają w ciszy i wpychają je w strefę tabu aby móc głosić światu, że są po prostu naturalnie gładkie i piękne, a zmiana rysów twarzy wywołana jest dietą. Cierpi się w ciszy i mówi, że ostatecznie to był nasz wybór i tu powraca znów pytanie, czy rzeczywiście ten wybór był nasz.

    fot. moja, prace Agaty Zbylut w jej mieszkaniu, obok praca Pawła Żukowskiego

    Na ciekawą rzecz zwróciła w „Micie urody” Naomi Wolf, kiedy przywołała badania mówiące o tym, że osoby z niepełnosprawnością fizyczną wykazały większe zadowolenie ze swoich ciał niż kobiety całkiem zdrowe. Wolf pisze o tym w klimacie niedowierzania, że w czasach, kiedy kobiety cieszą się rzekomo większą wolnością niż niegdyś, kiedy mogą zachować dłużej zdrowie i życie – pozostają jednak niezadowolone, traktując poszczególne części ciała jako wadliwe – za duży nos, za duży brzuch, za grube uda, za cienkie włosy i dalej niekończąca się litania braków. Ale bądźmy szczerzy. To nie zmieni się szybko. System zadba o to, aby to się nie stało. Jak pisze Wolf – kobieta zadowolona to kobieta nieopłacalna. Dlatego systemy czy to religijny, czy ekonomiczny nie ustaną w wysiłkach w pomnażaniu nienawiści kobiet do samych siebie. Zadba o chwiejność ich samoocen, aby dokarmić miliardowe biznesy kosmetyczne, dietetyczne czy fitnesowe, dlatego możemy być pewne, że nie wyplączemy się z tego łatwo.

    Tymczasem na tę scenę wkracza coraz mocniej zauważalny trend zwany bodypositive, bardziej swojsko – ciałopozytywność. Ale moim zdaniem nie rozprzestrzeni się jeszcze szybko jako główny wątek w dyskusji o ludzkiej cielesności. Choćby z tego względu, że część społeczeństwa łączy ciałopozytywność z propagowaniem otyłości. Zresztą, nawet jeśli zakładając hipotetycznie, że jako społeczeństwo bylibyśmy gotowi znowu za ok uznać ciała pulchne albo włosy na nogach kobiet – to jak wspomniałam wyżej – nie zezwoli na to system, w jakim żyjemy. Kapitalistyczny i korporacyjny system karmi się ludzkimi lękami, więc jest silnie zainteresowany ich podbijaniem. Znajdzie sposób, aby wszczepić lęk przed starością, przed nienormatywnością, przed akceptacją naturalnych oznak zmian, nie zezwoli na fanaberie w postaci mycia twarzy wodą, wmówi nam, że potrzebujemy 150 kremów, bo jesteśmy tego warte.

    Dlatego właśnie fakt, że komentarz do finisażu prac Agaty Zbylut w galerii Bacalarte w czerwcu tego roku dała krzewicielka ciałopozytywności w Polsce – Kaya Szulczewska stanowi wg mnie idealny moment wskazania na pęknięcia systemu a tym samym na możliwości przenikania go i demontażu. Wydawałoby się, że wydźwięk prac Agaty i clou idei propagowanych przez Kayę nie współbrzmią ze sobą w sposób oczywisty, a okazało się, że wręcz przeciwnie – są świetnym swoim dopełnieniem. Prace Agaty nie są prostym potępieniem zabiegów upiększających, nie są też ich apologią. Kierują uwagę na sytuację kobiety we współczesnym świecie, na jej kondycję i samoświadomość. Propagatorka idei „moje ciało, moja sprawa” Kaya Szulczewska swoim komentarzem dopełniła dyskusję na ten temat czyniąc ją wciąż otwartą.

    fot.moja, finisaż wystawy prac Agaty Zbylut, galeria Bacalarte lipiec 2021, od lewej – Agata, Kaya Szulczewska, Agata Całkowska, Paweł Woźniak

    Obie nakłoniły do przyśpieszenia procesu samoświadomości w wyborze składników tego co określa nas jako piękne, ładne czy godne pożądania. Na koniec oddam głos samej Wolf, która pisze tak:

    „Problem z kosmetykami istnieje wtedy, kiedy bez nich czujemy się niewidzialne lub niedoskonałe. Problem z ćwiczeniami fizycznymi istnieje tylko wtedy, gdy nienawidzimy się, gdy nie ćwiczymy. „Uroda” boli, kiedy jesteśmy zmuszane do ozdabiania swojego ciała, by zyskać zainteresowanie, gdy potrzebujemy wyglądu, by chronić tożsamość, gdy chodzimy głodne, żeby nie stracić pracy, gdy musimy zwabić utrzymującego nas kochanka, by móc zająć się swoimi dziećmi. To, co nas boli w związku z mitem urody, to nie ozdoby, wyrażanie seksualności czy czas spędzony na dbaniu o wygląd czy pragnienie zainteresowania kochanka. Wiele ssaków dba o wygląd, a każda kultura wytwarza ozdoby ciała. To co „naturalne” i to, co „nienaturalne”, nie jest tu poddawane w wątpliwość.Właściwa walka odbywa się między bólem a przyjemnością, między wolnością a przymusem”.

  • zjedz kanapkę