• Drenda i Halber, czyli miłość w czasach popkultury

    Zamysł napisania, wydania książki o miłości, tak jak zrobiły to Olga Drenda i Małgorzata Halber, wydał mi się zrazu zamysłem tyleż dziwnym co karkołomnym, bo czyż nie powiedziano o tej miłości już wszystkiego? Czy nie jest to zbyt banalne, żeby się tym zajmować? Niemniej jednak kupiłam tę „Książkę o miłości” ponieważ obie autorki bardzo cenię i poważam, za ich kunszt pisarski, słowne wolty, nieoczywiste frazy, celność uwag oraz za postawy, jakie prezentują wobec życia i jego zjawisk. Dlatego wyszłam z założenia, że to co powiedzą, napiszą może nie być głupie. 

    Trochę mi wstyd z tego powodu, ale często reprezentuję mało chwalebną postawę wobec rozmówców „powiedz mi coś, czego nie wiem”. Wiem, że brzmi to arogancko, ale naprawdę ilość powielanych frazesów i półprawd często mnie przygniata. I choć o tej miłości powiedziano już chyba wszystko ze względu na to, że jest to rodzaj przeżycia będącego doświadczeniem chyba każdego z ludzi, to udało się autorkom – jeśli nie dokonać spektakularnych odkryć w temacie, to z pewnością w ciekawy sposób uporządkować palące kwestie współczesnych miłosnych relacji.

    Ciekawym wg mnie rozwiązaniem, choć też przecież ryzykownym, było opowiedzenie o tych wszyskich kwestiach zakochań, związków i miłości na własnych przykładach i ludzi uczestniczących w ich osobistych doświadczeniach.

    Książka ta zrodziła się z bazy ich messengerowych wymian i dyskusji w tym temacie. Autorki uznały, że wypowiedziały tam tyle trafnych diagnoz, że postanowiły związać to w książkowe rozdziały. Ich rozmowa to taki dwugłos „serca i rozumu”, emocjonalny język Halber i precyzyjny, syntetyzujący język Drendy, takie ścieranie się poglądów wywiedzionych z emocji i doświadczeń uporządkowanych w sposób bardziej niejako racjonalny. Razem daje to fajny ogląd dwóch postaw współczesnych młodych kobiet, który śmiało można rozszerzyć na doświadczenie wielu osób z naszego kręgu kulturowego.

    Prócz tego, że podziwiam zamysł porządkowania tej niełatwej w sumie materii jaką jest miłość, to z jeszcze większym podziwem podchodzę do ich szczerości. Halber ma doświadczenie w publicznym przyznaniu się do osobistych słabości, wiemy o jej chorobie alkoholowej opisanej w „Najgorszym człowieku świata” i nierzadko też dowiadywaliśmy z postów na FB o jej związkowych porażkach. Drenda, mimo że bardzo aktywna w internecie, mniej bywa skłonna do osobistych wynurzeń, tu jednak szczerze opowiedziała o swoich własnych ograniczeniach względem związków, rozwodzie, porażkach, zranieniach. Zapewnie wiele osób pozna się w tych ich historiach i zapewne wiele z nich będzie miało może inne wspomnienia odnośnie ich relacji niż one, ale tak to właśnie jest. I o tym też obie wspominają w książce, że podstawową zasadą udanych relacji jest uwzględnienie faktu, że każdy człowiek inaczej odbiera świat, inaczej pamięta wydarzenia, stosuje inne do nich filtry wynikające z jego własnego doświadczenia i nie ma co liczyć na to, że zawsze z kimś będziemy w czymś jednomyślni. Ta pozornie oczywista prawda, doświadczona na samym sobie pełni rolę wyzwalającą.

    Zresztą opowiedzenie o tym, jaką pułapką jest przypisywanie komuś jakichś cech na bazie szczątkowych naszych interpretacji cudzych zachowań – jest punktem wyjścia rozważań o miłosnych związkach.

    W książce znajdziemy też omówienie roli seksu w związku, kwestii płci kulturowej, stawiania granic własnych i respektowania cudzych, obalenie mitu o tym, że związek dwojga ludzi to jedność i mariaż dwóch połówek pomarańczy, kontynuacja tego, o czym czytałam choćby u Alaina de Bottona, który winą za to, że ludziom związki się nie udają, obarczał mit miłości romantycznej, która pokutuje i kładzie się cieniem na relacjach ludzi od XIX wieku. Obie autorki zgodnie stwierdziły, że zakochanie i romantyczne uniesienia nie mają wiele wspólnego z miłością, bo ta jako taka przypomina dobrze prosperującą spółdzielnię pracy a nie trele pod drzewem w świetle księżyca. I nie chodzi też o to, żeby pojmować miłość jako ciężką pracę, to kolejny zgubny mit, ale jako o uczciwą wymianę między ludźmi, prawd o sobie, chęci działania, dobrej woli, chęci bycia dobrym dla siebie nawzajem.

    Fajnie też rozprawiają się z kolejnym, moim zdaniem, głupim mitem, że kochać może ten, kto „pokocha siebie”. Z tym jest trochę jak z coachingowymi amwayowskimi zawołaniami, że możesz wszystko. Jak słusznie zauważa Halber, nie można pokochać siebie nie będąc nigdy przez nikogo pokochanym, nie dostając nigdy pozytywnego feddbacku od kogokolwiek na naszej drodze rozwoju, aktywności i życia. To się po protu nie może udać to kochanie siebie bez żadnego backgroundu czy wsparcia naszego jestestwa.

    Bardzo podoba mi się podejście obu autorek do języka. Soczysta polszczyzna Halber pełna ciekawych językowych, kulturowych, memowych skojarzeń niejednokrotnie wywoływała u mnie big smile, uwielbiam taki język!I Z drugiej strony pełen lekturowych odniesień ścisły język Drendy niepozbawiony przy tym soczystości.

    Bardzo się ubawiłam, jak panie rozprawiały o banale, bo przecież nikt nie chce pisząc o miłości brzmieć jak prawdy z kalendarza z kwiatami albo skrzyżowanie lamy Ole z aplikacją mindfulnessową  – słowa Halber:) I dyskutują o tym, jak banał odnosi się do doświadczenia i jak dobrze czasem przyznać po prostu, że woda jest mokra (Drenda). Uwielbiam takie dywagacje, kiedy nikt nie sili się na ton ex catherda ani też przaśnie się z czytelnikiem nie fraternizuje pod kątem werbalnego przekazu. Lubię język skrzący się od czytelnych dla mnie porównań, pełen odniesień bliskich mi kulturowo a jednocześnie wprowadzający w dyskurs o danym temacie jakiś porządek, którego ja sama nie zaprowadziłam.

    Czy ja się wobec tego dowiedziałam czegoś czego nie wiedziałam? Nie, ale uporządkowałam kilka treści odnośnie niełatwego tematu relacji i dobrze się bawiłam czytając. Lubię coś czytać i się zgadzać z tym co czytam, to też jest miłe odczucie czytelnicze, nawet jeśli niespecjalnie odkrywcze. Myślę, że dla wielu – zwłaszcza młodszych ludzi to może być ciekawa i odkrywcza właśnie lektura na temat tego jak sobie radzić w bliskich relacjach, czego się spodziewać, czego unikać, jak być dobrym dla siebie i kogoś innego, jak patrzeć na drugiego człowieka nie jak na zbawcę albo kogoś zagrażającego naszej wolności.

    Tak, że mocne polecanko.

  • „Jedyna historia”, czyli kanapka zrobiona z miłości

    Jedyna historia

    Książki o miłości. To jest taka kategoria, której nie tykam, bo co można powiedzieć ciekawego o tym ponad to, co napisano, pokazano, opowiedziano a co już czytałam i widziałam. Jakkolwiek zblazowanie to brzmi, to tak właśnie jest. Ale rekomendacja z „Polityki” i pikantna historia wystarczyły, żebym na „Jedyną historię” Juliana Barnesa odżałowała.

    Nie znałam wcześniej Juliana Barnesa, a nagradzany ponoć i ceniony brytyjski pisarz, którego sława jednak jakoś mnie ominęła. Nie wiem, czy organicznie mnie omijają „światowej sławy pisarze”, może z defaultu nie ufam lekturom, które podobają się wszystkim, tym bardziej takim o miłości, bo przecież na tej miłości znają się wszyscy, nie jest to jazz czy historia sztuki, i każdy jakieś tam pojęcie o tym ma. Zna się i wypowie. Toteż ja podeszłam sceptycznie, ale jako urodzoną plotkarę zaintrygował mnie wątek mezaliansu z kategorii wiek opisywanego w tej książce.

    Nietypowa historia miłosna

    Zacznę więc od sensacyjki. Bo nie ukrywajmy, jeszcze dziś związek młodego faceta ze starszą od niego o 30 lat kobietą mógłby być uznawany za nietypowy, niespotykany i sensacyjny, a co dopiero w latach 60 – tych XX wieku, kiedy akcja się dzieje! Jak to możliwe? że romans znudzonego młodzieńca z poznaną w klubie tenisowym stateczną mężatką i matką dwóch starszych od niego córek nie okazał się tylko wakacyjnym romansem?

    No nie okazał się. Ale ciekawsze jest: dlaczego był tą „jedyną historią”, jaką bohater miał do opowiedzenia w życiu, dlaczego przetrwał tylko? aż? 12 lat, dlaczego się skończył, jaka była historia jego upadku?
    Tak, upadek to jest coś działa na mnie kojąco. Sukcesy w dziedzinie miłości sprawiają, że przestaję czuć się bezpiecznie.

    Tworzyć powieści czy filmy o miłości, moim zdaniem, nie jest łatwo. Z prostej przyczyny. Ponieważ miłość jest doświadczeniem każdemu bliskim, łatwo można popaść się w banał, w ckliwość, manieryzm, irytującą egzaltację. O miłości wiadomo już chyba wszystko, ale nadal sposób, w jaki twórca ułoży daną opowieść, może sprawić, że czytelnikowi czy widzowi uda się podsunąć znaną prawdę w nowym świetle, podrzucić jakiś nowy trop w śledztwie pt. dlaczego nie mam szczęścia w miłości, dlaczego mi się nie udaje i czy jestem wobec tego normalny.

    Jak dobrze opowiedzieć jedyną historię

    Julianowi Barnesowi udało się taki sposób znaleźć. Prócz rzadko spotykanej konfiguracji wiekowej partnerów w tej akurat historii, zastosował też inny dobry chwyt, mianowicie nielinearność zdarzeń. Podobnie jak Knausgard odwołał się do niezbadanej istoty naszej pamięci, którą jest zapamiętywanie zdarzeń nie po kolei, ale w taki sposób, który pozwala nam przetrwać. Ten z premedytacją stosowany subiektywizm i niesilenie się na jakieś wiekopomne prawdy sprawia, że opowiedziana historia staje się tyleż wciągająca co przekonująca. Nikt nie wciska nam kitu, że wie, nie wmawia „że tak jest zawsze”, nie tworzy 10 nowych przykazań na bazie własnego przypadku. Wręcz przeciwnie, dostajemy szczerze opowiedziane studium przypadku, wielkiego uczucia, jego wybuchu i jego upadku, bez prób usprawiedliwiania się czy tworzenia irytujących aforyzmów na ten temat mających nas rzekomo uratować przed popełnieniem podobnych zaniechań.

    Narrator przywołuje różne wątki, wskrzesza różne wrażenia z tamtego okresu, idzie śladami zawodnej pamięci i przypomina sobie doskonale np. kształt uszu kochanki, a nie pamięta zupełnie jak wyglądały jej piersi czy nogi, poddaje głębokiej analizie porównanie domu jego rodziców i domu jego ukochanej, a nie dowiadujemy się za wiele o tym, jak to było na początku tej całej zażyłości, nie wiemy tak naprawdę dlaczego, właśnie – dlaczego – się w sobie zakochali. A nie dowiadujemy się tego, bo takiej odpowiedzi po prostu nie ma. Nigdy nie wiadomo, dlaczego człowiek się zakochuje, dlaczego potem kocha. Nigdy. Trochę więcej za to wiadomo, dlaczego mimo ognistego startu i szczerego mocnego zaangażowania jakieś historie się nie udają, dlaczego nie dochodzi w nich do happy endu.

    Narrator mocno kluczy w tym szperaniu w swojej pamięci, zmienia perspektywy narracyjne, raz opowiada we własnym imieniu, a raz mówi o sobie w drugiej osobie, czyli per „ty”. Taki zabieg jest moim zdaniem dość intrygujący, pozwala spojrzeć na samego siebie jak na inną osobę, stanąć z boku i spojrzeć na siebie, swoje działania i myśli z innego kąta.

    Czas na aforyzmy

    Czasem jednak narrator zdobywa się na aforystykę i zakłada w powieści tezę o tej jednej historii właśnie. Jeśli się nad tym zastanowić, to chociaż lubimy sobie wyobrażać, że przed nami jest bezkres czasu, zdarzeń i bezmiar ludzi, to obawiam się, że ten autor może mieć tu rację. Teza ta brzmi tak:

    „Większość z nas ma do opowiedzenia tylko jedną historię. Nie chcę przez to powiedzieć, że w życiu przydarza nam się tylko jedna rzecz: jest niezliczenie wiele wydarzeń, które obracamy w niezliczenie wiele historii. ale tylko jedna się liczy, tylko jedną warto opowiadać (…)
    Pierwsza miłość układa życie na zawsze: tyle odkryłem przez lata. Może nie mieć większego znaczenia niż kolejne, ale jej istnienie zawsze będzie na życie wpływać. Może służyć za model albo za kontrprzykład. Może przyćmiewać kolejne miłości; z drugiej strony może czynić je łatwiejszymi, lepszymi. Choć czasem pierwsza miłość wypala serce i jakiś przyszły poszukiwacz znajdzie tylko tkankę bliznowatą”.

    Sama myślałam o tym niezliczoną ilość razy, bo przecież niczego innego nie lubimy analizować tak, jak własnych sercowych przygód, na końcu których nigdy nie dokopywaliśmy się żadnych skarbów. Bo jak to jest? Jaki jest algorytm? jakimi regułami rządzą się powtarzane przez nas błędy w relacjach? Barnes oczywiście nie daje na to odpowiedzi, ale rzuca trop i można idąc nim, wysnuć swoją własną historię i odpowiedzieć sobie na niezliczoną ilośc razy zadawane pytanie – dlaczego?

    Dlaczego mi się nie udało?

    Jedyna historia Barnesa też ma taką samą dynamikę jak wszystkie historie miłosne bez happy endu. Zauroczenie, fascynacja, wszystko staje się możliwe, pokonujemy wszystkie bariery, a kiedy już zostają one pokonane pojawiają się te o istnieniu których nie miało się na wcześniejszych etapach zielonego pojęcia.

    Jest to tak zwany „bagaż”, a potem to, że współpartner nie umie pomóc kochanej osobie w jego noszeniu. Nie dlatego, że nie chce, tylko długo nie ma świadomości jego istnienia, a potem nie ma narzędzi do tego, aby ten bagaż zdetonować i się go pozbyć.

    Oczywiście nie przedstawię jaki bagaż miała 48 letnia bohaterka tej historii Susan, wystarczy przywołać taki fragment, żeby wiedzieć o co chodzi i móc też swobodnie odnieść to do swoich własnych historii:

    „Nie zdawałem sobie sprawy, że nosi w sobie panikę. Jak mogłem się domyślić? Myślałem, że tylko ja ją w sobie noszę. Teraz, dość późno, zdaję sobie sprawę, że wszyscy ją w sobie nosimy. (…) ta panika jest w nas wszystkich, nawet najbardziej zrównoważonych i racjonalnych. Niech tylko zaistnieją odpowiednie okoliczności, a z pewnością się objawi. I będziesz zdany na własną łaskę. Ta panika jednych doprowadza do Boga, innych do rozpaczy, jedni zwracają się ku działaności charytatywnej, inni sięgają po alkohol, jedni popadają w stan emocjonalnej nieświadomości, inni żyją dalej, żywiąc nadzieję, że już nigdy nie przydarzy im się nic poważnego.”

    To, jak ludzie chcą kochać, jest zawsze poruszające, to, jak bardzo jest im trudno to robić, porusza jeszcze bardziej, a opowiedzenie tego w dobry sposób – to jedyne pokrzepienie.

  • Związki w czasach tindera, czyli redefinicja

    Tinder i czego tak właściwie szukamy?

    Nie chciałam dziś iść do kina na rosyjski film „Niemiłość”, którego diagnozą jest współczesna niezdolność do okazywania, posiadania emocji i uczuć. Mam i tak za wysoki poziom scynicznienia w tym temacie, więc nie chcę sobie dokładać przykładów, że miłość to dziś towar nawet nie tyle deficytowy, co po prostu na wspólne życie nierzadko niewystarczający. Klikałam więc bezmyślnie po Netflixie, który jak należało się spodziewać, na wszystko przygotował nam odpowiedź. (Tak to jest już przedsionek dystopii z Black Mirror). Wygrzebałam niepozorny film, nie miałam go nawet w moim newsletterze!, o błahym tytule „Nowość”.

    Jest to dość skromny materiał, nie zawiera fajerwerków, ani głębokich analiz społecznych. Skupia się na parze głównych bohaterów żyjących gdzieś tam sobie w Stanach, ale anturage nie ma tu większego znaczenia, wedle nowej myśli, że biali ludzie z klas średnich mogą w sumie żyć wszędzie, jeśli zechcą. Wchodzimy za to w emocje pary młodych, ładnych ludzi. Nie bez znaczenia, przynajmniej dla mnie, jest fakt, że młodego mężczyznę gra Nicholas Hoult, kultowy Tony Stonem ze „Skins” i nieporadny nastolatek z „Był sobie chłopiec”.

    Patrzcie. (nie, nie kochałam się w nim, jestem już za stara)

    Był sobie chłopiec – fot. za Kulisy kultury

    Skins – fot. za fanpop.com

    Tak więc on przystojny, wysoki, ma niebieskie oczy, ona młoda, apetyczna, bursztynowe oczy i zdrowe, długie włosy traktowane w sposób nonszalancki. Ogólnie swoje idealne ciała traktują jak coś co jest oczywiste i coś co jest narzędziem odczuwania miliona rozkoszy, przyjemności i przyjmowania ekscytujących bodźców bez końca płynących ze świata. Kamera fokusuje się głównie na ich twarzach, na wyrazie ich oczu, na grymasach, innymi słowy chodzi tu o skupienie się na tym, co mogą ci ludzie odczuwać względem siebie nawzajem i względem siebie samych.

    Film niespodziewanie podrzuca jakąś odpowiedź na pytanie, jak na nowo, w czasach tindera, aplikacji randkowych zdefiniować miłość. Jak ją w ogóle zidentyfikować, kiedy wszystko dzieje się szybko, łatwo i kiedy internet podrzuca nam szybko odpowiedź na jakiś zawód w relacji z innym człowiekiem, czyli innego człowieka, który też prawdopodobnie nie będzie odpowiedzią na nasze oczekiwania i potrzeby.

    Bohaterowie Martin i Gabi spotykają się umawiając się przez aplikację na niezobowiązujący seks, akurat bowiem tego wieczora nie udały im się inne umówione seksy. Okazuje się jednak, że powstał zalążek przyszłego uczucia, czyli zaciekawienie. Rozmawiali ze sobą i byli sobą wzajemnie zainteresowani. Na takich spotkaniach, każdy kto zaliczył kilka takich mityngów, wie, że to prawdziwy rarytas. Seks okazał się taki, jakiego oczekiwali oboje, dlatego jak przystało na te czasy – szybko zdecydowali się zamieszkać razem i wylogować z aplikacji randkowych z entuzjastycznym okrzykiem – Jebać bycie singlem.

    Potem dopiero zaczęły mnożyć się w nich pytania.

    Czym może być ta miłość dziś

    Pytani na przykład przez znajomych, czy kochasz ją/jego odpowiadali „myślę, że tak”, ale nie nie wiedzieli, czy miłość to:

    • wstęp do merkantylnych transakcji?
    • czy to, co fałszywie wbił nam do głowy romantyzm, że miłość to bycie dwiema połówkami tego samego i przy okazji lekarstwo na samotność?
    • czy to wieczny stan uniesienia, pragnienia dwojga idealnych, pozbawionych wad ludzi w jakimś idyllicznym raju?

    Z pewnością młodzi, piękni, bez trosk finansowych ludzie ci przywykli do tego, że odczuwanie ekscytacji i przyjemności to warunek sine qua non, aby uznali swoje życie za udane. W związku z tym wykluczały się obowiązki typu rodzina i dzieci, nie bardzo też przygodne seksy w klubie czy z ludźmi z tindera. To może by tak coś pośredniego. Razem, ale bez zamykania się na innych, wspólnie, ale bez odcinania się od ekscytujących bodźców płynących do atrakcyjnych ludzi z zewnątrz.

    Spróbowali więc czegoś, co jest największym wyzwaniem współczesnego życia emocjonalnego, tj. mariażu pomiędzy poczuciem przynależności i poczuciem swobody, oparciem, stabilnością, ale i wolnością i autonomią.

    Kochać i być wolnym – czy to się uda w ogóle?

    Cóż się okazało?
    To, że w głębi ducha, niezależnie od wieku, w jakim jesteśmy i sposobów w jakich poznajemy innych, jesteśmy ludźmi, którzy najwyżej cenią sobie wyłączność.

    Jeśli przytrafi się problem, chcemy, by był on rozwiązywany wspólnie z bliską osobą, tak szybko, czule i z oddaniem jak w czasach, kiedy byliśmy niczego nieświadomymi oseskami i dostawaliśmy od matek wszystko, czego nam było trzeba. Takich samych relacji, jak pierwotnych relacji z matkami, oczekujemy potem od partnerów. Oddania. Żeby jak źle, to był i wsparł tu i teraz, nie rano i nie później. Natychmiast i bezwarunkowo.

    W jakiś wywiadzie w ostatnim „Przekroju” filozof Alain de Botton słusznie zauważa, że miłość to nie jest naturalny stan, tylko ogromny wysiłek po prostu. To nie jest galop na jednorożcu na drugą stronę tęczy, tylko wybór implikujący ciężką robotę nad sobą, nad układem, o którym się myśli, że it must be the love.

    Ci bohaterowie zdobyli się na wykrzesanie jakichś zwiastunów dojrzałości z siebie. Przyznali decydując się na wybór siebie, że są nieidealni, że bali się zawsze przyznać do tego, że zawiodą, nie spełnią oczekiwań i że te właśnie lęki killują większość, nawet dobrze rokujących emocjonalnych układów.

    Najczęściej górę bierze zniechęcenie i rozczarowanie tym, że układ okazał się mniej dopasowany do naszych potrzeb i wyobrażeń niż na początku się zdawało. Tak było w przypadku pary pokazanej w głośnym i skandalizującym filmie Gaspara Noe „LOVE”. Co wskazuje na to, że same chęci, wielka namiętność, magia, piękne ciała, duże członki, jędrne cycki, dobra wola, naprawdę mogą okazać się niewystarczające.

    Ale jak film „Nowość” pokazuje, czasami ktoś tam zdobywa się na odwagę wzięcia na klatę znużenia, irytacji, zawodu i rozczarowań i tym poświadczyć istnienie jakiegoś uczucia do drugiej osoby. Przynajmniej w fazie deklaracji. I jeśli przyjąć skandynawski model myślenia o związkach, że nigdy nie ma się nikogo na zawsze, a ludzie towarzyszą nam na poszczególnych etapach naszego życia, ale na danym etapie na wyłączność, to okazuje się, że nawet tinder tego nie jest w stanie zepsuć.

  • Kanapka z Islandii, czyli rzecz o baranach

    O miłości trudno się opowiada.

    A jednak

    Jednym z lepszych filmów o miłości, jaki widziałam ostatnio jest islandzki film o baranach.I taki ma też tytuł: „Barany. Islandzka opowieść”.I co ciekawe, jest o miłości a nie ma tam seksu. OK. Może trochę jest. Ale taki  trochę skąd inąd:)

    Osią fabuły tego skromnego filmu są owce, barany i dwaj bracia, starsi panowie, jeden z nich wygląda jak święty Mikołaj, żyjący sobie na Islandii, mówią dziwnym językiem, prowadzą gospodarstwa u podnóża nieprzyjaznych jakichś wzniesień, w krainie lodu, wiatru, do której na miesiąc przybywa rachityczna wiosna. I prowadzą tam hodowlę specjalnej rasy owiec. Bracia są od czterech dekad skłóceni ze sobą, nie dowiemy się dlaczego, ale w sumie, jakie to ma znaczenie o co ludzie się kłócą, no i rywalizują ze sobą w kategorii – który ma lepsze te owce i barany.

    Każdy przyzna, że to mega zachęcająca zajawka do tego, żeby wybrać się do kina albo w ogóle do tego, żeby obejrzeć taki film. Nie jest o singlach w wielkim mieście, nie gra tam Daniel Craig, laski są brzydkie i jest ich mało, główni bohaterowie nieatrakcyjni i obcinają sobie paznokcie nożycami krawieckimi. Nie ma ładnej przyrody zachęcającej do szturmu na biura podróży i wyszukiwania tanich lotów do ojczyzny Bjork. W ogóle nie ma tam nic co popkultura wmówiła nam, że jest ładne. Czyli zero ekscytacji w  samym zarysie.

    A jednak.

    Siedzę i siedzę w tym kinie. Jestem trochę zniechęcona, na pewno nie zachęcona do  aktywnego udziału w akcji pt. a teraz afirmuję swoje życie i to, co mi się w nim przydarza.

    Ale czuję, jak z każdą minutą tego filmu ogarnia mnie fala ciepła, na przekór tym nieprzychylnym krajobrazom w tle.

    Po pierwsze ci bracia traktują swoje owce jak ja koty. Czuję, że nie jestem w z tym na świecie sama. I jest mi lepiej. Oni mówią do nich, całują je, myją w wannie (!!!) polerując rogi szczoteczką i przede wszystkim personalizują. Barany są dzielnymi chłopcami, owce rzecz jasna grzecznymi dziewczynkami. Widz nie ma wyjścia. Ponoszą go silne emocje, kiedy dochodzi do konieczności posłania tych owiec na rzeź. Sorry za spoiler, ale ta biblijna sytuacja jest nie do pominięcia. Więc płacze razem z bohaterami dramatu nad losem jakichś kudłatych owiec na cienkich nóżkach, których mięso zresztą ci bohaterowie ze smakiem też jedzą.

    Owce – Symbole niewinności i stadnego losu. Widz je kocha, widz widzi w nich całą swoją miłość do wszystkich braci mniejszych, których hoduje sobie w domciu na własny użytek do pomyziania, jak źle.

    I niezależnie od tego, jak bardzo szanuje się zwierzęta i uznaje, że ich główne prawo to prawo do bycia w warunkach jak najbardziej naturalnych, to czy tutaj, czy na surowej Islandii a może i wszędzie gdzie indziej za wyjątkiem Chin, bywa tak, że niezależnie od funkcji zwierząt w naszym życiu, zdarza się tak, że się je po prostu bardzo kocha.

    I to jest jeden aspekt miłości, który ten film pokazuje w sposób tak strasznie nie egzaltowany, ale za to tak ujmująco prawdziwy, że nie sposób obok tego przejść obojętnie i nazwać tych bohaterów głupcami.

    Oprócz problemów z owcami są też problemy z relacjami. Wiadomo. Film bez problemów z relacjami międzyludzkimi jest o niczym. No bynajmniej dla mnie.;]

    Te problemy dotyczą akurat braci. Nie odzywają się do siebie, rywalizują. Najgorzej.

    A jednak

    przez cały film widz obcuje z subtelną wymianą między nimi. OK, subtelny to nie jest dobry przymiotnik. To może – z wymianą „między słowami”. Tak, to właśnie „między słowami” jak kiedyś między Billem Murrayem a Scarlett Johansson w Tokio w filmie Sophii Coppoli działo się najwięcej, w tym, czego nie dopowiedzieli, nie wyjawili, a było.

    Jak pisałam w ostatnim tekście – żyjemy w czasach nadmiaru. Mamy wszystkiego totalnie za dużo. Za dużo bodźców, informacji, żarcia, przedmiotów, ludzi, którzy tylko z pozoru ze względu na ich ilośc wydają się przez to osiągalni.

    A tu niewiele zdarzeń, niewiele słów, niewiele emanacji emocji z cyklu : „musimy o tym porozmawiać”, „musimy to przegadać’, „musimy to ustalić”, „wrzućmy w kalendarz spotkanie”. Emocje między braćmi rozgrywają się w tym, co wobec siebie robią.  Jakieś zdawkowe zdania, emocjonalne okrzyki plus działanie mające zawsze na celu uchronienie jednego albo drugiego przed katastrofą. Wszystko to bez sentymentalnego sosu, ckliwego sztafażu współczesnej popkultury, bez pierdół wymyślonych przez marketingowców i księżniczki Disneya, żeby móc sprzedawać miliony świec, róż i gadżetów w kształcie serc.

    I na koniec ostatnia scena. Kulminacja ich prawdziwych emocji i uczuć względem siebie, odarta z pretensji, urazów, zostawiająca na koniec creme de la creme tego ich bycia braćmi.

    Jak się okazuje, na sam koniec ginie wszystko, owce, psy, koty, przedmioty, sprzęty i zostaje tylko to, całkiem nagie i całkiem pure, niewyćwiczone w popie, nie podrasowane smętnymi melodiami z listy ze spotify pt. Dark and stormy, prawdziwe w swoim najrdzeńszym rdzeniu.

    Bohaterowie, powiedzmy sobie to, znaleźli się w sytuacji trudnej na koniec. I to jest bardzo delikatnie powiedziane. Ale mimo to poczułam zazdrość.

    Nie każdy może chylić się do jesieni życia, być w sytuacji zagrożenia i wiedzieć, że mimo wszystko to jedno było jego udziałem i dlatego bez względu na przeciwności zgarnął ze świata to, co ma jakiekolwiek znaczenie.

  • O miłości i innych problemach, czyli seks w 3 D

    Szczerze mówiąc zabierałam się do opowiedzenia o filmie Gaspara Noe „Love” z niechęcią.
    Nie dlatego, że jest to film kiepski, bo przecież gdyby był to raczej nie zawracałabym sobie nim głowy.
    Tylko ten tytuł, ten temat.
    Taka jakby ciężka sprawa. Taki jakby temat drażliwy i akurat taki jeden z nielicznych, w którym każdy może być ekspertem.

    Jedno wiem – film podobał mi się.

    Jest jednym z filmów, obok „Wielkiego piękna” i „Boyhood”, obejrzanych w tym roku, które mną poruszyły; jest filmem bardzo smutnym i brzydkim i dlatego tak bardzo jest to dla mnie  „życiówka”, ale nie z gatunku „Domu nad rozlewiskiem” czy coś tylko podana w formie, która nie ułatwia widzowi prostego lubienia, zwykłego podobania. Film będzie drażnił. Będzie prowadził widza po meandrach pamięci bohatera w sposób taki, w jaki działa nasza pamięć – tzn. wybiórczy, nielinearny. Będziemy przenoszeni ze środka do końca, z końca do początku aż wreszcie wszystko złoży się w całość.

    Czy to pornografia?

    Zaczyna się mocnym wejściem. Tj. podekscytowany widz, zakłada okularki 3 D i z drżeniem wyczekuje na „momenty” a tu taki figiel, nim zdąży te oksy założyć, już zapoznaje się dogłębnie (hmm freudowska pomyłka?) z penisem głównego bohatera i obcuje ze sceną wzajemnego onanizowania się bohaterów podaną w czasie rzeczywistym, czyli kilka dobrych minut widz musi siedzieć tuż obok bohaterów i wczuwać się bynajmniej nie we wschód słońca, kwiaty na łące, tylko naturalistyczne ciamkanie, mlaskanie i tym podobne odgłosy oraz senną atmosferę rozgrzanego seksem kwadratu łóżka. Aż do zazdrości, że ci ludzie obok,  ja – nie mamy tak dobrze akurat;]

    Są takie opinie, że to porno w 3 D. Nic bardziej głupiego.

    Zero pornografii, zero scen ze szczegółami anatomii budowy narządów płciowych czy kreowanych sztucznie aż do śmieszności scen spółkowania dwojga ludzi. Ale napięcie widownię trzyma. Dowodem na to jest jej reakcja. Pierwsze kolejne sceny, kiedy bohaterowie coś dla odmiany mówią – wzbudzają w widzach rechot. Jakby ludzie chcieli odreagować napięcie oraz to, że z tym seksem tak naprawdę niewiele mają w życiu do czynienia. Strasznie mnie te rechoty wkurwiały. Na sali siedzieli dorośli ludzie i stare dziady i udawali, że nie widzieli w życiu gołej dupy i cycków czy spółkowania.

    Sam seks w tej technice, bycie tych ludzi widzianych trójwymiarowo jest pokazane – rzekłabym – smacznie.

    Bohaterka  jest piękną osobą, ale to piękno jest trochę nieoczywiste, ma duże przerwy między zębami, co nadaje jej takiego trochę wulgarnego looku (ja akurat wolę ladacznice niż dziewice hahaha), ale jest niezwykle kształtna i zmysłowa, powolna w ruchach, mruży oczy, wolno zgina ramiona nad głową jak zasypia i mówi nie za wiele.

    W ogóle taka dygresja – doszłam do wniosku, że jak babka mówi mało – jest naprawdę sexy! I to obojętne czy nie mówi, bo nie ma nic do powiedzenia czy świadomie zatrzymuje dla siebie jakąś tajemnicę. Po prostu, to działa! Im więcej gadki – tym więcej pojawia się zbędnych, rozczarowujących dopowiedzeń, które związek z najpiękniejszą panią czynią nieudanym (zresztą, facetów też to dotyczy, czasem lepiej jak są milczący, można by przypisywać im tajemniczość i na pewno jest weselej niż kiedy się odezwą i czary pryskają).

    Seks a zwykłe życie

    Sceny seksu, na wydzielonym obszarze łóżka ogląda się jak lepszy aspekt ich życia.
    Bo poza tym seksem, tą chemią między nimi jest już tylko gorzej: brzydko, brudnawo, mgliście, jakby całe życie było listopadem.

    Oczywiście, że zawieszenie się bohaterów na sobie i na tej mocnej przyjemności jaką daje im seksualne obcowanie musi skończyć się tym, że będą chcieli je zatrzymać a potem wzmocnić.

    Prostym wyborem są zatem narkotyki, opium, kokaina czy palenie trawy zwykłe.

    Za chwilę prostym wyborem stają się kolejne seksualne wyzwania jakim jest przekraczanie barier w postaci trójkąta czy gang bangów. Widomym jest, że po takich eksperymentach – powrotu do tych pierwszych uniesień, śmiejących się na widok partnera oczu, czystej radości z obcowania choćby za pomocą gładzenia po ręce, już nie ma i nie będzie.

    Każdy z nas jest Murphym

    Bohater ma na imię Murphy, mieszka w Paryżu, do którego przybył z Ameryki, aby uczyć się kręcić filmy, a ona – Electra jest początkującą malarką.

    Jak wszyscy zaangażowani w siebie, podwieszeni pod swoje rozkosze i swoje sprawy w łóżku – zapominają, że fajnie jest też coś porobić na własny rachunek. Za to dużo o tym opowiadają, zwłaszcza on.

    Uznałam, że każdy z nas ma coś z Murphy’ego.

    Ma taki obraz siebie, że ma plany, marzenia i dobre mniemanie o sobie, ale kończy rano z kacem, fajkiem, drapiąc się po dupie myśli, że nowe rozdanie zacznie jednak od jutra.

    Każdy jak on ma tendencję do pójścia na łatwiznę, za głosem pożądania, do bezmyślności, zazdrości, małości i folgowania własnym potrzebom, użalania się nad sobą i żałowania tego, co było przez chwilę fajne, ale minęło. Do bezsensownej i idiotycznej wiary, że to wróci, do zgorzknienia, kiedy okazuje się, że życie naprawdę może skończyć się na otyłości, wąsie, wyciągniętym podkoszulku i gadaniu o planach.

    Myślę, że dlatego film może chwycić za serce, bo chyba każdemu zdarzyło się choć przez chwilę być takim nieudacznikiem jak Murphy. Poczuć się czasem tak jak on.

    Co z tą miłością?

    Film ten jest o specyficznym rodzaju miłości, mocno niedojrzałej. Gdzie uczucia, potrzeby uderzają w wysokie C, ale kończy się to destrukcją, bo żadne z bohaterów nie jest w stanie przejść na inny level – tj porobić planów i na bazie swoich uczuć zbudować np. przyjaźń, szacunek i lojalność wobec siebie i dożyć sobie starości wychowując zgodnie dzieci i wnuki.

    To jest film o istocie każdej jednak miłości, bo jej naturalnym składnikiem jest to, że się kończy. Zawsze.

    Dlatego poruszy każdego, kto choć raz doznał choćby niemiłego ukłucia zawodu z powodu niespełnienia w miłości, ukłucia zawodu, że chciało się, a nie wyszło.

    Ta tytułowa miłość, która się rozpadła na kawałeczki na skutek starań obojga bohaterów, to przykra bardzo świadomość, że czasem? często? choćbyśmy bardzo chcieli to to się nie uda i całe życie nosi się ten czy inny rodzaj niespełnień i wyjątkowej oskarowej umiejętności zawodzenia naszych bliskich i siebie samych.

    Pokazuje to scena, kiedy nagi bohater siedzi sobie w wannie, leje się woda, on sobie wspomina, łapie się za głowę, bo już może sobie tylko płakać za tym co minęło, gdy wchodzi do łazienki jego dwuletnie dziecko. Bohater bierze je na ręce, przytula, dziecko zaś szlocha.

    Ten mierny w sumie bohater dopiero na koniec filmu pokazał prawdziwe jaja – mianowicie przyznał się sam przed sobą, że dał i daje dupy i że jest to tak smutne, tak strasznie smutne, że już w tym momencie wcale nie myśli się o seksie, miłości.

    Pogodzenie

    Jest to odczucie zawodu na myśl o samym sobie, które czasem uda nam się schować, ale de facto nie opuści nas nigdy. I ja uznałam, że lepiej się z tym pogodzić.
    Potem wyjść z kina i nie wiem – ugotować sobie zdrowe jedzenie z naiwną wiarą, że się nad tym wszystkim jakoś panuje…

    Ha Ha.

  • Nowa definicja męskości, czyli rzecz o ruskim filmie

    Przychodzę do pracy rano i na pytanie „Jak życie?”, odpowiadam, że hej, fajny film wczoraj widziałam.

    Dygresja – mam nadzieję, że zwraca uwagę fakt, że jakość mojego życia sprowadza się do oglądania filmów, co wieczór zastanawiam się co z tym zrobić, ale jeszcze nie wpadłam co.

    W każdym razie. Odpowiadam, że fajny film wczoraj widziałam i oczywiście streszczam o czym był, że taki fajny.

    Niezwykłe było to, że mnie zainteresował, bo był ruski, a Ruskich nikt nie lubi, ja w każdym razie nie. Ruskie nie może być dobre. Nieustająco jestem w szoku, że Czechow, Gogol i Tołstoj byli Rosjanami (Dostojewskiego celowo pomijam, bo ten z kolei nie lubił Polaków).

    A tu ruski film i wow, dobry!

    Tematyka też taka, że jak tylko przeczytałam opis na gazeta.pl, nie mogłam się doczekać aż dobrnę do domu i odpalę legalnie kinoplex a tam za darmo ten film właśnie.

    A rzecz była o tym, że bohaterka – młoda, ładna, wykształcona kobieta, mężatka, córka jakiegoś ruskiego potentata czegoś tam zostaje zgwałcona podczas powrotu do domu skądś tam (choć to może istotne, bo od kochanka). Co ciekawe – przez patrol ruskiej milicji.

    Rzecz dzieje się współcześnie, jak najbardziej, rok jest 2010.

    Nie byłoby w tym nic jakiegoś dziwnego, bo filmów o przemocy mamy milion, ale tu było trochę inaczej, bo ofiara, zgwałcona, upokorzona kobieta szukała swojego oprawcy a następnie się z nim emocjonalnie związała, mało tego, zakochała się w nim i chciała uprawiać z nim seks.

    Biurowi rozmówcy zareagowali zatkaniem uszu, tralala, nie słyszę co do mnie mówisz, to okropne, bleee, weź mi nie mów.

    Nie wiem, może coś ze mną jest nie tak, ale uwiodła mnie taka sytuacja – że ofiara może zakochać się, związać ze swoim oprawcą.

    Wiadomo, że film na starcie może odrzucić potencjalnego zainteresowanego. No bo ze wschodu, temat – ciężki kaliber, a do tego ma idiotyczny tytuł

    „Portret o zmierzchu”. 

    Tytuł sugeruje raczej jakąś komedię romantyczną z Hollywood, gdzie gra Amanda Seyfried i Channing Tatum i jest to film o pięknych młodych ludziach, którzy się romantycznie kochają, zostawiają sobie listy w butelce czy coś.

    Cóż, w sumie ten film też jest o hmm.. emocjach i grają w nim ludzie, powiedzmy sobie niebrzydcy. Tylko trochę od innej strony to wszystko jest pokazane. I jest to zrobione oraz zagrane tak, że myśląc o tym, jak to podsumować – wymyśliłam nowe kryterium oceny.

    Jest to „scrollowanie feeda” na Facebooku w telefonie, który leży obok.

    0 scrollowań – film jest znakomity/wybitny

    1 scrollowanie – film jest świetny a nawet super

    2 scrollowania – film jest dobry całkiem

    3 scrollowania i więcej –  do bani, szkoda czasu, lepiej sprawdzić na FB lub instagramie co znajomy zjadł na kolację i dokąd udał się na długi weekend.

    U mnie ten film miał miał scrolllowań 0. A warto nadmienić, że robię to nieustannie przy okazji robienia różnych czynności, obsesyjnie wręcz to robię, a tymczasem taka niespodzianka – film, który wgniata w cokolwiek na czym się akurat siedzi czy leży. Zero myślenia o kolacjach znajomych i dokąd udali się na festiwal.

    Ten film nie pozostawia złudzeń co do tego, jakim narodem są Rosjanie i jak im się żyje obecnie. A z filmu wynika, że są wyniośli, nieufni, agresywni, zakłamani i zachłanni. Leniwi, gnuśni, zobojętniali.

    No i oczywiście dużo piją, wiadomo. Wódę co prawda wymienili już na wino czy piwo, ale w sumie wino też popijają czystą.

    Otoczenie mają nad wyraz przygnębiające, zaślimaczone, obskurne, brudne i zaniedbane blokowiska, w których gnieździ się ich cała ludzka nędza. Jest tam szaro, mrocznie, duszno i bez wyjścia. Można sobie co najwyżej wyjrzeć przez okno z popękaną framugą na morze innych robaczywych blokowisk z wielkiej płyty.

    Zrzut ekranu 2015-07-20 o 19.10.05

    fot. screen z filmu

    W takim mniej więcej otoczeniu, bohaterka próbująca przedostać się z przedmieść jakiegoś nieokreślonego dużego miasta do swojego mieszkania z ochroną i domofonem – zostaje zatrzymana przez drogowy patrol milicji. Uprzednio złamała obcas, więc szła boso. Fakt ten był oczywistym powodem,dla jej ruskich ziomków, żeby ją okraść, co zresztą się stało, nie udzielić pomocy i patrzeć podejrzliwie.

    Przyszło jej do głowy, żeby się poskarżyć na to milicjantom i poprosić o odwiezienie do domu. Ale milicjanci mieli inne plany a ponieważ im się na służbie nudziło – to ją zgwałcili. Trzech na jedną, jeden przygłupi, drugi gruby, trzeci milczący i uwaga – przystojny.

    Kiedy obdarta, nieszczęsna dotarła z czyjąś, o dziwo, pomocą, do domu – mąż udał, że nie słyszy i nie widzi jak wchodzi. Od razu wiemy patrząc na tę scenę, że woli nie wiedzieć, bo tak mu wygodniej. Ona go okłamuje, że spała na kanapie, bo też nie widzi potrzeby wchodzenia w bliską relację z mężem.

    Potem dowiadujemy się dlaczego.

    Przystojny mąż jest bowiem zwykłą pizdą, która zdradza swoją żonę z jej przyjaciółką i żeruje na koneksjach swojego teścia, dodatkowo wiecznie boi się o pieniądze, sukces i wszystko właściwie, jest w sumie nijakim kimś, kto się dobrze wżenił i jeździ leksusem. Wieczorami bawi żonę dykteryjkami o tym, że Japończycy wymyślili innowacyjny sposób pozyskiwania paliwa z ludzkiego gówna i że będą robić takie specjalne stacje do tego przeznaczone. Tak, że można będzie zarobić na własnym gównie!

    Facetka zamiast siedzieć cicho albo szukać winnych czy raczej – winnego, bo wiadomo, że padnie na tego ładnego a nie na tych brzydkich – i szukać zemsty, to owszem – szuka, ale nie żeby wziąć odwet.

    Chociaż nie, taki zamysł gdzieś tam powstał w jej głowie, ale na widok odnalezionego, chwiejącego się pijanego gwałciciela, którego namierza pod jego blokiem – zamiast wbić mu tulipana z rozbitej butelki w kark – cóż, robi mu soczystego loda.

    Potem sytuacja się powtarza, aż zgwałcona bohaterka wprasza się do gwałciciela do domu, smaży mu kotlety, podstawia zupy jak wróci z pracy, gawędzą sobie i on na małym wąskim łóżku w kuchni ( w pokojach obok rezyduje zdziwaczały dziadek, który stracił rozum i młodszy brak narkoman)  spuszcza jej co noc seksualny łomot.

    Ona jako niewolnica w kuchni czekająca na powrót swego pana, robi wszystko dobrowolnie, jemu zaczyna się to podobać, ale kiedy mu mówi, że go kocha, on spuszcza jej większy łomot, a ona tym chętniej przykłada się do robienia zup.

    Trudno uwierzyć?

    A jednak.

    To jest możliwe.

    Kochać swojego oprawcę.

    Ktoś, kto zna mechanizm syndromu sztokholmskiego, rozumie. Ktoś kto zna przypadek Nataszy Kampush więzionej przez sąsiada pedofila przez 8 lat w piwnicy też rozumie, ale to nie znaczy, że oglądając taki film też można zrozumieć.

    Okazuje się, że można, że to całkiem nietrudne.

    Kiedy bohaterka zadomawia się w tym obskurnym, ciasnym mieszkaniu poznajemy historię oprawcy. Ona, zgodnie z psychologiczną zasadą zaczyna go rozumieć, współczuć mu, wie, że życiem tego pochmurnego, zaciętego i smutnego przystojnego faceta kieruje „zamrożony strach”.

    Facet boi się. Dlatego zostaje milicjantem i oprawcą, ale tego, czego obawia się najbardziej, czyli uczuć, nie udaje mu się opanować.

    Film pokazuje, że ten nielubiany przeze mnie naród nosi w sobie mnóstwo złych historii, które wpisały się, mocno wdrukowały w psychikę każdego członka tej nacji. Historie te pokaleczyły ich i uczyniły złymi i brzydkimi, zgniłymi, smutnymi i nieufnymi.

    Ta babka z filmu mówiąc facetowi „Kocham cię”, za co on początkowo leje ją bez opamiętania – pokazuje mu, że niezależnie od tego, jak się tego boi, to to może istnieć. Bo jaki może być większy dowód na to, jak nie fakt, że ona- osoba potraktowana źle a nawet gorzej – wybacza  mu i czule myzia za uchem.

    Nie jest to kobieta głupia i umysłowo zniewolona. Pochodzi z zamożnego, inteligenckiego domu, jest w nim ważna. Nie jest ofiarą, a jednak wchodzi  rolę kogoś, kim za chiny ludowe nie chciałaby być żadna z nas w domu, wobec partnera.

    Dlaczego to robi?

    Moim zdaniem nie tylko dlatego, że ogólnie Rosjanie nie mają szacunku do kobiet i traktują je ciut lepiej niż bezdomne psy, które zresztą też mają w pompie.

    Ja w tym widzę ponadnarodową tęsknotę kobiety za prawdziwym mężczyzną, który nie siedzi i nie rozmyśla, nie rozpacza, nie dywaguje i nie martwi się, który swój strach i swoje lęki ukrywa za kłamstwami, matactwami i zdradą wszystkich i wszystkiego, łącznie z sobą samym.

    Ona po prostu potrzebuje faceta z jajami.  Który nie siedzi i nie pierdoli o strachu, tylko który z nim walczy. A że walczy nie tylko za pomocą dbania o siłę swojego ciała, ale też za pomocą agresji i przemocy, to cóż. To ten syndrom. To wywrotowe poczucie, że jak kocha, to bije, że jak się baby nie bije, to jej wątroba gnije.

    Zastanawiałam się, czy pomijając ten syndrom sztokholmski, nie ma w tym filmie jednak przesłania, że męskość w dzisiejszych czasach, we wszystkich krajach, a już na pewno w krajach dobrobytu – przestaje właściwie istnieć.

    Panowie co dzień zaglądają dziś paniom w oczy zgadując jaki pani ma nastrój, próbują dostosować się do nowych wymogów, chodzą na tacierzyńskie i wymieniają się outfitami typu skinny ze swoimi partnerkami i plotkują przy prosecco, czasami też płaczą, że mama nie kochała ich zazbytnio, bo po szkole musieli sami sobie odgrzewać zupę. Ostatecznie za jakiś czas nudzi im się zgadywać nastroje pani i przychodzi naturalny męski odruch, aby wszystko pieprznąć i udać się na poszukiwanie swego szczęścia gdzie indziej. Toteż odchodzą do innej babki, z którą powtarzają ten sam schemat nie umiejąc po prostu stanąć i powiedzieć do pani – weź nie pierdol, zrób mi zupę a pieprzyć będziemy się tak właśnie, bo tak mi się podoba.

    Ja się założę, że spora liczba kobiet by tak chciała mieć powiedziane właśnie w domu i mieć z głowy zastanawianie się, po co on ciągle pyta podczas seksu czy jest jej dobrze.

    No tak. od oprawcy i ofiary do lepszego modelu prawdziwego mężczyzny – w sumie droga nie tak odległa;]

    O dziwo nie dopowiem, jak film się skończył, ale doprawdy.

    Takiego poruszenia i wzruszenia, jak na tym filmie o milicjancie gwałcicielu i ćwoku oraz ładnej pani z dobrego domu – nie przeżyłam już dawno.

    To mi pokazało, jak szeroki, niezwykły i złożony jest wachlarz ludzkich emocji, jak wiele czynników wpływa na to, jak działamy, jak odbieramy to, co i kto nas spotyka i że jednak przystojni mężczyźni i ładne kobiety, w ogóle ładni ludzie, no cóż, mają w życiu lepiej:) Jak by nie patrzeć. I że w na swój pokręcony sposób wszyscy jesteśmy biedni i każdy się czegoś boi.

    Tak że miło, uważam.

  • “Pociąg” – czyli jedźmy nad morze, kiedy coś nam nie wychodzi

    Jak mam w głowie milion myśli, poszukuję obrazów i słów, które pomogłyby mi dokładnie zilustrować, to co odczuwam.

    Wtedy filmy albo książki uderzają mocniej. Problem w tym, że dziś trudno znaleźć w filmach czy książkach taki zmasowany atak inspiracji, który uporządkowałaby biedne myślątka błądzące po manowcach naszego umysłu.

    “Mojej walki 2″ Knausgaarda wciąż wypatruję w przedsprzedaży i wciąż jej nie mam, poza tym wciąż łudzę się myślą, że napiszę podobnie doskonałą kiedyś opowieść o moim życiu, które jest zwyczajne i nudne, ale tysiące ludzi odnajdzie w nim siebie 🙂

    No wiem, porywająca wizja:)

    No a filmy dziś są skandalicznie głupie. Jeden „Boyhood” nie wypełni tej biedy, jaka panuje w repertuarze. Pomijam te transformersy, sensacje, myślę tylko o tzw. obyczajowych, wszystko takie nieznośnie schematyczne, powtarzalne, mdłe i nudne. Już nawet najlepsze seriale zaczyna się robić wedle sprawdzonych hitowych schematów i też wieje nudą. żegnamy Soprano, Mad Mena, już teraz wtórne kity będą tylko.

    Tak więc siedziałam i szukałam w głowie jakiegoś ratunku. Na pomoc przyszła Lucyna Winnicka, która w filmie J. Kawalerowicza pt. „Pociąg” grała Martę, młodą, tajemniczą, piękną dziewczynę z dekoldem na plecach i którą napastował w pociągu Zbigniew Cybulski.

    Obejrzałam ten film kolejny raz, aby przekonać się, że czasem (nie zawsze niestety) myśli moje prowadzą mnie we właściwym kierunku.

    Ogólnie taka mała rada, że jeśli ktoś chce obejrzeć film totalny, bez product placement, bez irytującego mrugania do widza, film czysty w przekazie, w którym każdy bohater , każdy gest, mina, ubiór i zdanie mają znaczenie – niech sięgnie po kino lat 60 tych, polskie.

    Ci ludzie z ekranu mówią do nas a nie mizdrzą się do kamery, te opowiedziane tam historie mają sens i dotyczą nas wszystkich niezależnie od tego czy akurat jesteśmy szczęśliwi czy niekoniecznie.

    Pierwsze kadry filmu to tłum na dworcu. Bezimienna masa ludzi przelewająca się w różnych kierunkach z różną dynamiką.

    Stopniowo z tej masy zaczynają wyłaniać się poszczególne postaci, na których kamera kieruje swoje oko tak, że wiemy kto jaką rolę odegra w tej historii, mniej lub bardziej znaczącą i mniej więcej o jakim charakterze. Kilka „kresek” operatora i wiemy mniej więcej kto jest kim z masy podróżnych wsiadających do pociągu jadącego nad morze w czasie wakacji.

    Ci, którzy błyszczą w tym filmie – już nie żyją, w 1959 roku – piękni i młodzi. Tajemniczy, roztargniony Leon Niemczyk dzieli przypadkowo kuszetkę w pociągu z równie tajemniczą, piękną i niepokojącą Lucyną Winnicką. I Cybulski – skaczący do pędzącego pociągu, czym wywróżył sobie własną śmierć – w pogoni za utraconym rajem bycia razem z bohaterką graną przez Winnicką.

    Oczywiście, nie byłabym sobą, gdybym w tym momencie nie pomyślała, wiadomo, o przemijaniu. że oto jesteśmy – młodzi i piękni, o coś nam w życiu chodzi, chcemy kochać, chcemy być kochani, chcemy, aby nam się coś udawało, ponosimy porażki, radzimy sobie z nimi na różne sposoby, a potem nic z tego nie ma żadnego znaczenia, bo nas już nie ma. Zawsze zabija mnie ta prosta prawda.

    Ale tymczasem i still alive, ci ludzie na ekranie też prowadzą celuloidowe życie, więc skupiam się na zabiegach mających mi pomóc w odpowiedzi na pytanie”jak żyć”. Proste.

    W życie tej małej chwilowej społeczności w pociągu wpleciona została historia z poszukiwaniem i znalezieniem faceta, który zamordował swoją żonę. Wokół tej historii oplata się wspólna podróż bohaterów granych przez Niemczyka i Winnicką. Ale sprawa mordercy nie jest głównym wątkiem tego filmu, ma za zadanie wyeksponować sobie życiowe porażki głównych bohaterów.

    Bohaterowie ci ponoszą klęskę i uciekają gdzie indziej niż miejsce, w którym żyją. Niemczyk ponosi porażkę zawodową, Winnicka – emocjonalną.

    Jest bardzo zraniona (dosłownie też, bo ma blizny na nadgarstkach), ale stara się to starannie ukrywać, jest niedostępna, uparta i trochę opryskilwa, nerwowa też bardzo, zwłaszcza w momencie, kiedy znienacka policzkuje biednego Niemczyka nie wiadomo za co. Do końca filmu nie wiemy, co bohaterom w życiu się nie udało. Wiadomo tylko, że bohaterka podcinała sobie żyły i Niemczyk wyczuł, że to z „miłości za bardzo”.

    Na końcu bohaterka wyjaśnia, że jej mogło się udać, ale on był zbyt ambitny i żył tylko tym, co może się stać a nie tym, co dzieje się teraz, więc ta miłość nie znalazła spełnienia.

    Tak samo nie znalazła spełnienia relacja z „plasterkiem” na zawiedzione uczucia – tj. z Cybulskim, który desperacko wieszając się za oknem pędzącego pociągu nie mógł zrozumieć, dlaczego ona go nie chce, skoro 2 tygodnie było im tak dobrze. Próbuje siłą i szantażem emocjonalnym zmusić ją do zmiany zdania, ale jak wszyscy wiemy – im bardziej na coś napieramy – tym bardziej nam to nie wychodzi.

    Zanim Winnicka opuści pociąg i wysiądzie tylnymi drzwiami na plaży, po czym odejdzie w dal w nieznanym kierunku szukając zapewne ukojenia w zawiedzionych oczekiwaniach, wypowie stwierdzenie, które sobie właśnie przypomniałam i dla którego ponownie obejrzałam ten film.

    Otóż upinając wsuwkami blond włosy Winnicka mówi

    „Wszyscy chcą być kochani, nikt nie chce kochać”.

    I tym optymistycznym mottem kończę wywód dobry dla wszystkich tych, którzy teraz żyją w poczuciu zawodu i dla tych, którzy go jeszcze doznają, bo że to się stanie, to pewne. Jak nie w miłości, to w czym innym.

    Na szczęście przyjdzie kiedyś koniec tych nierównych walk o sprawiedliwość w życiu. Wiadomo jaki to będzie koniec:)

    Tymczasem udaję się przez plażę w jakimś kierunku, ze swoją walizką. Nie wiem jakim, ale jakimś jeszcze na pewno.

  • zjedz kanapkę