• A może by tak rzucić wszystko i uciec na Podlasie? Kanapka z Alpakarium.

    ab ovo

    Z Agatą Raczyńską spotykam się kilkanaście lat temu. Tworzy dla nas – grupy ludzi, którzy chcieli, żeby im się udało – projekty rysunkowe dla śp. portalu broszka.pl. Nie był on o broszkach wbrew pozorom. Agata imponuje, wie czego chce i rysuje piękne postaci i layouty. W dodatku mieszka w Meksyku! Dlaczego w Meksyku??
    Dziś powie mi, że nie umiała wtedy rysować i to był jeden z pierwszych jej projektów. Jak dla mnie, takie sentymenty jak dobra robota, nie umierają nigdy.

    Agata jest ilustratorką książek dla dzieci i młodzieży, autorką komiksów, rysuje m.in dla meksykańskiego dwutygodnika „Tú”, ale też dla polskiego wydawnictwa  Nasza Księgarnia. Te informacje przywołuję, bo okażą się nie bez znaczenia w tej historii. Więc kiedy wpadam na na Facebooku na fan page Alpakarium z wizerunkiem rysowanej alpaki w mazowieckim anturage ewidentnie sygnowanym przez Agatę – eksploruję temat.

    Powodów, dla których to robię jest trzy:

    • Agata – jak wyżej
    • alpaki to modny wątek, chcę go więc zbadać
    • myślenie a la Mikołaj Rej, Jean Jacques Rousseau i Maria Antonina, czyli uciekamy z miasta, powracamy do natury – jest na totalnej fali, która wznosi także i mnie. Oto nie marzę już, aby zamieszkać w Nowym Jorku, marzę o świętym spokoju, znikomej ilości ludzi i o byciu pasterką.

    Ogólnie rysuje się taka tendencja dzisiaj: zmęczenia biegiem, udowadnianiem, zdobywaniem, spłacaniem kredytów, kupowaniem torebek marki Guess czy czegoś równie brzydkiego i drogiego. Dziś co drugi mieszkaniec dużego miasta chce „rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady”. Albo na Podlasie, wszystko jedno, byle by były pola, przestrzeń, prości ludzie i potrzeby proste. Chcemy wracać do swoich wiejskich korzeni.

    Wydaje się, że zrobienie tego też jest proste.
    Lecz nie.
    Nie jest to proste.

    Jak uciec z miasta, mieć super na łonie natury i nie pisać z tego raportów w Power Poincie i w exelu – bardziej inspiracja niż poradnik

     

    Twórcami takiego miejsca na Podlasiu we wsi Rudka 13 są rodzice Agaty – Kasia i Wiesław Raczyńscy, zwany przez żonę pieszczotliwie „Raczkiem” (jakie są statystyki odnośnie długoletnich małżeństw, w których małżonkowie mówią do siebie zdrobniale i pieszczotliwie?). W dniu 15 lipca, kiedy przebywam tam w charakterze jednego z pierwszych gości pensjonatu państwo Raczyńscy obchodzą właśnie 45 rocznicę ślubu i wierzcie mi – to też nie jest to bez znaczenia.

    Hasztag team, rodzina, te tematy odegrają w powstawaniu tego miejsca kluczową rolę. W grę wchodzą też kwestie mniej modne – jak tradycyjne podziały ról w małżeństwie, ale jak widać na tym przykładzie, czasem daje to dość spektakularne efekty.

    Tego dnia dzieje się też inne zdarzenie, ale przykre. Odchodzi niespodziewanie ciężarna alpaka Plujka. Komplikacje ciążowe. Przeżywamy  to wspólnie, my goście, Agata i Raczyńscy, przy ognisku, szampanie i nalewkach. Gościnność – to kolejny hasztag, który nadaje temu miejscu dodatkową rangę. Nie jestem osobą szczególnie stadną, ale sensowne gadki przy ogniu? Towar dziś raczej luksusowy. Więc korzystam.

    A więc Raczyńscy.
    Oboje na emeryturze, oboje mają białe włosy, oboje pochodzą z Podlasia, oboje bardzo ruchliwi, sprężyści i wyglądają młodo i rześko. W ich postawach i w oczach trudno doszukać się typowo polskich znamion zgorzknienia, złośliwości, zbolałości. W kraju, w którym są dwa rodzaje tonu dyskursów: narzekanie i przechwałki, ci zadowoleni z życia i skromni ludzie są zjawiskiem, są obiektem mojego niedowierzania, bo jak zazwyczaj ludzie śmiertelnie mnie nudzą, z prostego powodu – wiecznym marudzeniem wysysają resztki mojej skromnej energii, tak ci ludzie powodują, że sama za nimi łażę i pytam o wszystko, bo jestem ciekawa, jak zrobili, to, co zrobili.

    Pani Kasia jest kobietą żywiołową. Zauważamy z Szyszką, że nosi na kostce bransoletkę. Interpretujemy to jako oznakę rzadkiej w jej wieku u polskich kobiet witalności. Nie mylimy się. Sama pani Kasia opowiada nam któregoś leniwego (dla nas) dnia, że obce są jej atrybuty kobiet dojrzałych jak np. zawijanie się w tony gaci, koszul i chust i czekanie aż nadejdzie koniec i wyzwolenie z obecnego życia. Pani Kasia wydaje nam się być bardzo ze swojego ziemskiego życia zadowolona.

    Pan Wiesław jest cichy, spokojny i drobny, co dzień rano przemierza swoje 5 hektarowe włości drobnym szybkim kroczkiem i domyślam się, że za tą dobrotliwą fasadą kryje się człowiek, który wie czego chce i jest dość nieugięty. Poznaję z ust Agaty dramatyczną historię walk o telewizory w pokojach w pensjonacie, pan Wiesław chce wszędzie, Agata – nigdzie. Potem, kiedy pytam pana Wiesława jak to było – z wdziękiem wypiera się tej wersji i twierdzi, że chciał tylko na dole w living roomie:)

    Ostatecznie telewizorów nie ma, ale walkę o to Agata wspomina i zawsze wzdycha. Czyli było ciężko.

    Trudno mi sobie wyobrazić tego dobrotliwego pana jako nieprzejednanego egzekutora swoich pomysłów, ale w sumie jak się tworzy tyle obiektów do użytku i siłą rzeczy wspólpracuje z różnymi ludźmi – to chyba trudno być zawsze miłym i uległym. Ale o tej potencjalnie innej stronie pana Raczyńskiego nie dowiaduję się w czasie tego pobytu.

     

    Z Legionowa do Rudki, czyli skąd pośrodku pól wziął się wielki 100 letni dom

     

    Cała akcja zaczęła się dawno temu, kiedy państwo Raczyńscy się poznali ( a jest to wyjątkowo malownicza historia! ) gdzieś tam na Podlasiu, następnie przenosi do Legionowa, gdzie Pan Wiesław prowadzi firmę montującą bramy garażowe, a pani Kasia – była nauczycielka w-f próbuje, skutecznie, swoich sił w gastronomii i zakłada dwie kawiarnie, w tym jedną kultową.

    Mijają lata. Dzieci odchowane i poszły w świat w sensie dosłownym. Coś by trzeba porobić, gdzieś fajnie sobie pobyć. Nie chcą podróży dookoła świata, chcą wrócić w miejsce, z którego pochodzą i żyć sobie ładnie wbrew temu, że starość jest brzydka i bez nadziei. Oni chcą inaczej. Chcą ładnie i nadziejnie. Wpadają na pomysł, żeby kupić sobie na Podlasiu dom.

    Ale co znaczy dom?

    Domy w Polsce mają jedną cechę wspólną, a właściwie dwie – są brzydkie i pretensjonalne. Skromność i funkcjonalność nie leżą raczej w naturze polskich właścicieli, którzy lubią na seledynowo i lubią się pokazać. Wśród zamożniejszych króluje styl a la dworek, musi być kolumnada, wśród wyrafinowanych – styl zakopiański: drewno i spadziste dachy, wśród średniozamożnych dom klocek z balkonami kutymi w dziwne motywy. I nagle ten dom.

    Położony jest nieco na uboczu wsi, pod lasem, co wzbudza moją lekką irytację, kiedy wydaje mi się, że dotarłam docelu a wciąż jestem w jakimś polu. W końcu trafiam, widzę tablicę „teren prywatny” i z daleka drzewa, a za drzewami na lekkim wzniesieniu duży, drewniany, brązowy monumentalny DOM, taki dużymi literami, dwukondygnacyjny, z przybudówkami, werandą, spadzistymi dachami. Nie przypomina żadnego dworu. W ogóle nic typowo polskiego nie przypomina, jest okazały i ma godność. Bo uważam, że prawdziwe rzeczy mają cechy ludzkie.

    Alpakarium Rudka 13

    Alpakarium Rudka 13

    Państwo Raczyńscy szczęśliwie wpadają na pomysł kupna tego domu, 5 hektarowej  działki w Rudce i  w 1997 roku finalizują zakup.

    Jak tak teraz się zastanawiam, to nam trochę odbiło” zwierza się pani Kasia.
    No bo tam prócz w złym, na pół w surowym stanie domu, obór i płaskiego, pustego pola nie było zupełnie nic. Próżno było 20 lat temu szukać tam uroczych zagajników, siedzisk pod brzozami dla gości chcących pomedytować, albo zapić winem przykry los żołnierza korporacji z miasta, kwiatowych rabat, warzywniaków, miejscówek na ognisko i grille, ławeczek, świątyń dumania rozmaitych, hamaków przywieszonych do drzew. Wszystko to powstawało z czasem, zadrzewiane świerkami wykopywanymi ręcznie z dawnej działki w Legionowie przez panią Kasię i jej męża i zasadzanymi przez nich w Rudce.

    Musiałam tam posiedzieć sobie w każdym z tych wypieszczonych miejsc, pogapić się na chmury, słońce, alpaczki na sąsiednim pastwisku ciekawsko patrzące co tam robi w tych krzakach jakaś facetka. Chodziły za mną domowe burki, kleiła do mnie domowa kotka, która w dowód sympatii znosiła mi do pokoju martwe myszki , wkradając się przez okno (pani Kasia będzie zła, bo nie pozwalała, żeby kot właził do domu) o 4 nad ranem i głośno zachęcając mnie do spożycia. Na odmowę reagowała dobrze, sama zjadała śniadanie i zostawiała dla mnie flaczki.

    alpakarium Kicia

    alpakarium Kicia

    No ale na dom patrzę tylko z podwórza i chadzam na posiłki na ganek. Odnosząc talerze do kuchni ciekawsko zerkam na wnętrze tego przepastnego domu, ale pozostaje on dla mnie tajemnicą. Ostatecznie właściciele nie mogą wpuszczać tam każdego gościa, dom nie jest mauzoleum, nie jest na pokaz, ale to nie wyklucza faktu, że jestem go strasznie ciekawa.

    Zostaję zaproszona na ogląd ostatniego wieczora, po ognisku, przy którym państwo Raczyńscy wspominają swoje historie i o domu dużo opowiadają.

    No więc wchodzę.

    Pierwsze wrażenie mam takie, jakbym była w starym drewnianym kościele, jest podobny zapach, to od oryginalnych, starych desek. Dom liczy sobie ok 100 lat. Wrażenie bycia w świątyni potęguje to, że parter jest bardzo wysoki, sufit zawieszony nie na nasze miejskie standardy, a do tego w salonie są woluty, takie dwa drewniane elementy zdobnicze z prawdziwego kościoła podarowane właścicielom przez architekta Stanisława Fijałkowskiego, który nie była akurat projektantem tego domu. Bo kto był – to nie wiadomo.

    W każdym razie, stropy, woluty, kolor i zapach tych desek wprawiają mnie w lekko nabożny nastrój i taka też jest tam atmosfera, że aż dziwią mnie elementy zwykłego życia jak łóżka czy kanapy. Ale wszystko razem pozostaje w klimacie, meble też, nie uświadczy się tam mebli Bodzio czy kompletów z Ikei.

    Gdybym ja tam mieszkała, to na dole chyba bym się tylko modliła, że mam taką miejscówkę, a mieszkałabym na górze. Niski sufit poddasza sprawia, że ja człowiek bloków czuję się już swojsko, tylko niestandardowe metraże mnie nieco przywołują do rzeczywistości, że jestem jednak w domu a nie w mieszkaniu. Są tam pokoje Agaty i wnuczki Raczyńskich, no i rozległa łazienka, a raczej pokój kąpielowy. Głupio tak  zwiedzać czyjeś intymne miejsca, więc z niechęcią je opuszczam, fotografuję jeszcze sprzęty na dole, zasuszone kwietniki Agaty i wygrzebane skądś komody czy krzesła.

    Okazuje się, że ten dom nie stał tu, gdzie teraz stoi.

    Niemal 100 lat temu zbudował go ktoś w Bachorzy. Kto – trudno powiedzieć, ale na pewno nie był to człowiek biedny. Wskazuje na to wielkość domu, bo zwykłe domki w tamtych czasach były niskie, parterowe. Nie wiadomo też czy właściciel był rodowodowym ziemianinem, bo ci z kolei woleli stawiać domy z kamienia. Wygląd domu, surowiec, z którego go wykonano nie wskazuje na typowo polską czy podlaską zabudowę. Zatem, jak spekuluje Agata, ten dom to efekt „importu idei” ze wschodu, wskazuje na podobieństwo do architektury rosyjskiej, jeśli chodzi o zabudowę wiejskich domów z tamtych lat.

    W latach 50 – tych dom kupił niejaki Adam Wróbel i postanowił przenieść go do Rudki. Jest to o tyle ciekawe, bo w sumie jak można przenieść dom?

    Okazuje się, że można. Tak deska pod desce. Wszystkie części domu zostały ponumerowane, można zobaczyć dziś nacięcia numeryczne na deskach i różne zapiski mające pomóc ten dom złożyć. Podjął się tego cieśla. Są zachowane dokumenty z tego wydarzenia – pisane ręcznie, kopiowym ołówkiem, który trzeba było poślinić, żeby chciał pisać na fioletowo. Majster więc się pisemnie zadeklarował i dom faktycznie złożył. Potem czyścił i impregnował każdą belkę z osobna, przysposabiał pomieszczenia. Dom został wykończony, niemniej nowy właściciel z rodziną zajmują tylko parter domu. Po przejęciu domu przez Raczyńskich okazuje się, że wielki salon wykorzystywano jako salę weselną. Na sufitach zostały wzory kwiatowe, zwisające spłowiałe bibułki po zabawach czy weselach ludzi, którym może już teraz wcale nie jest do śmiechu.

     

    Co by tu fajnego porobić?

     

    No to może pensjonat? Albo hodowla?

    Ale zanim pensjonat zmaterializuje się w budynku, który kiedyś dawno temu służył za pomieszczenie gospodarcze zwane oborą, pierwsze będą zwierzęta do hodowli. Nie na mięso, po prostu, żeby fajnie się im żyło i innym też fajnie, żeby było, jak te zwierzęta będą oglądać.

    Wybór okazuje się dość egzotyczny, ale faktycznie – malowniczy. Na alpaki. Nie lamy – alpaki. Na pytanie – skąd pomysł, żeby akurat alpaki odpowiedź pada prosta – nie wiem, rodzice wyczytali w jakimś piśmie rolniczym i postanowili temat sprawdzić, mówi Agata.

    Raczyńscy zakupują więc od przedsiębiorcy zajmującego się sprowadzaniem alpak z Chile 15 osobników. Teraz jest ich 35, czyli 20 urodziło się w Rudce i są to alpaki podlaskie:) Nie wiedzą jeszcze Raczyńscy, w jakim kierunku pójdzie ich hodowla, czy ku oglądaniu miłych ciekawskich misiów biegających za człowiekiem po rozległych pastwiskach czy też ku hodowli sensu stricte, czyli precyzyjnemu dobieranie par tak, aby rodzaj wełny się zgadzał. Bo z alpak można pozyskiwać wełnę na szaliki, ale sprawa jest taka, że nie każda alpaka ma runo nadające się do takich zbiorów. Trzeba je więc sprytnie ze sobą parować, aby alpaki stały się dochodowe pod tym względem.

    W tej chwili w Rudce jest 17 dojrzałych samic, 2 młode samice, 8 młodych samców, 7 dojrzałych panów i 2 maluchy – Patryczek i Larysa.

    Agata drobiazgowo bada członków i członkinie stada pod kątem ich wełnianej przydatności. Wyróżnia niektóre z nich i mówi o nich jak o ludziach, zna ich nawyki, charaktery, o Pestce i Bońku mówi jako alpaczych skarbach. Ale jaki obiorą kierunek w tym przedsięwzięciu – to nie wiedzą jeszcze.

    Mnie i tak najbardziej podobał się wykastrowany Piotrek, którego Agata uznała za dość nieudanego rasowo, ale za to najprzyjemniejszego z chłopaków. Na pastwisku Piotrek rządzi gimbazą.

    Póki co każdy rodzaj wieku i płci aplak ma osobny dom, osobne pastwiska, każdy członek i członkini stada ma swój odrębny charakterek a ich cechą wspólną jest to, że są niezwykle ciekawskie, ale też płochliwe. Owszem, podejdą po jedzenie z ręki i zanurzą urokliwe nosy we włosy, ale tylko wtedy, kiedy człowiek nienamolnie i grzecznie sobie stoi na pastwisku i nie próbuje się rządzić.

    Prawda jest taka, że można sobie stać czy siedzieć z którymś ze stad i się na nie gapić. Patrzeć jak urządzają sobie swoje życie towarzyskie, jak się pozycjonują w swoim stadzie, bawią i kłócą. Ładne to jest wszystko i odpręża. Pola, trawa, cummulusy, przestrzeń, święty spokój i te niby z innej bajki zwierzęta, jak zjawiska. Udany mix. Sielankowy obraz, który wywołuje we mnie całe oceany nostalgii.

    Alpaki, ich zdjęcia, historie znaleźć można na stronie hodowla alpak Alpakarium, którą wielce udatnie skonstruowała Agata.

    No a pensjonat.

    Dla mnie samej coś takiego jak remonty, urządzanie domów to jest rodzaj kary za grzechy. To znaczy był. Bo dziś może już inaczej bym do tego podeszła, gdyby nadarzyła mi się okazja.

    Tym bardziej podziwiam pasję, z jaką Raczyńscy i Agata urządzali dom dla gości. Ten pensjonat to połączenie pasji do sprawnego remontowania starych pomieszczeń z innym przeznaczeniem niż mieszkanie z pasją i totalnym wyczuciem – jak takie pomieszczenia mają wyglądać. Umówmy się, większość tego typu przybytków dla gości jest nastawionych tylko na zysk, nie żeby było ładnie. Mają podstawowe funkcjonalne przedmioty i neutralne albo ohydne wykończenia. Jak ściana będzie w brązie i tylko jeden obrazek z łódką – można uznać, że trafiliśmy znakomicie. Tu w Rudce ten pensjonacik jest wypieszczony w każdym calu i w każdym szczególe.

    Na dole jest pomieszczenie wspólne, jadalnia i kuchnia dla gości. Zero chodzenia na łatwiznę w tym designie, Agata doskonale wiedziała, co chce osiągnąć, szukała krzeseł, stołów, kredensów, zegarów, etażerek,foteli z lat 60-tych, lamp jakie pamiętamy z domów cioć. Twierdzi, że tak jak na górze nic by już nie zmieniała, tak tu wchodzi i wciąż myśli co by tu. Zatem wyrzuci czarne kinkiety i wsadzi mapę Podlasia, żeby gościom wytłumaczyć, gdzie mogą sensownie poszwędać się po okolicy, kanapa będzie nie ta żółta i brakuje kilimu od babci.

    Styl pomieszczeń na dole i 4 pokoi na górze określiłabym jako efekt ożenku stylu rustykalnego z nowoczesnym podejściem do sprawy. Zatem nie będzie udawania, że jesteśmy w Skandynawii, ale też nie będzie przytłaczającej sugestii, że jesteśmy na wsi, więc nie będziemy spać na drewnianych łóżkach wypchanych siennikami ze słomą. Wszystkie elementy „wiejskie” jak kilimy po babci, stojaki na paprotki, drewniane szafy, babcine kredensy i zdjęcia rodziny czy znajomych sprzed wojny czy tuż powojenne przedstawiające ludzi w polu czy stojących pod płotem funkcjonują tam na zasadzie cytatu nie zaś głównego środka wyrazu. Wygodne, duże łóżka z Ikei, czy pościel komponują się z białymi deskami, którymi wykończone są podłogi i pochyłe stropy. Każdy pokój zawiera jakieś cenne znalezisko z olx czy ze sprzedajemy.pl, a to komodę z lat 50 – tych, a to krzesło „ludwik” wykończone czerwonym aksamitem, wybitnie się na nim duma o przemijalności i bezsensie egzystencji patrząc przez okno w dachu na drzewa z pobliskiego lasu. Są tam urocze etażerki, stoliczki, krzesła, ozdobne kanki na mleko, obrazy wzbudzające niepokój, zero zbędnych rzeczy, polne kwiatki w butelce, zasuszone elementy łąki na obrazkach za szybką, piękne dywaniki przełamujące surowość bieli panującej w pokojach, skrzypienie podłóg, brzęczące namolne muchy, bezpretensjonalne funkcjonalne łazienki. Ogólnie całość taka, że zamiast latać po polach chce się tam siedzieć i siedzieć i siedzieć i albo coś albo nic i jest najlepiej.

    Większość tego urządzenia to sprawka Agaty, ale mama dzielnie jej w tym towarzyszyła, co generowało pewne  zatargi. Domyślam się, że wojna gustów musiała tam zostać stoczona i wymagała sporej siły od Agaty, aby doprowadzić całość do takiego końca jak chciała. Odbywało się to mniej więcej tak, że Agata coś ustawiała, a mama przestawiała w inne miejsce. Albo dokładała jakieś elementy nie z wizji Agaty. Co Agata komentuje z wrodzonym sobie wdziękiem następująco :” A potem weszłam ja i powiedziałam nie”.

    Efekt tej postawy jest wg mnie oszałamiający, zupełnie nie na polskie standardy i nasze typowo polskie wyczucie otoczenia.

    Pani Kasia spełnia się za to w kuchni. I serio, jako goście możemy się spodziewać, że nie dostaniemy mizerii ze schabowym czy rosołu z kluskami z lidla albo parówek na śniadanie z kostką zmrożonego masła. Już dawno nie jestem zwolenniczką tradycyjnej polskiej kuchni, białych mąk, krowich przetworów i mięsa. Myślałam, że jak zapowiem, że tego nie jem, to będzie to kłopot i będę żyć na ogórkach małosolnych, ale okazało się, że przeżyłam prawdziwy kulinarny wege festiwal. Owsianki z migdałami i kurkumą, jajecznica z czarnuszką, arbuz z oliwkami i kozim serem, kartacze z soczewicą i kurkami z lasu obok, carpaccio z buraka z kozim serem gospodarstwa nieopodal, dżem z kiwi, o którym myślałam, że jest musztardą, kotlety z kaszy gryczanej, sos grzybowy, pasty z pieczonego bakłażana, dziesiątki przeróżnych dań i daniek, które pani Kasia przygotowuje i ulepsza oglądając programy kulinarne w tv i nie robi z tego wege nabożeństwa, co dziś jest modne i co mnie drażni. Po prostu, wchodzi sobie do kuchni i zdrowo się odżywia a tym samym tak samo karmi i gości. Ale spokojnie, amator smażonego boczku też wyjdzie z ganku z różowym napisem CAFE – w pełni zadowolony.

    Nie byłabym sobą, gdybym przy okazji się nie poumartwiała.

    Obcowanie z miejscami, które są po mojej myśli – jak fragment Norwegii, który zwiedziłam w ubiegłym roku, czy jak to w Rudce wywołuje we mnie rodzaj euforii, że serio – może być na świecie tak bezpretensjonalnie zajebiście, ale też wprawia mnie w rodzaj melancholii. Wywołuje we mnie nieodparte poczucie straty, że nigdy mnie tam nie będzie na zawsze. Że niebieski mały domek rybacki na fiordzie nie będzie mój, że to miejsce ciszy i poczucia harmonii z tym wszystkim co tam jest, nie będzie moim udziałem na stałe. Odżywa we mnie emocja z dzieciństwa, kiedy wracałam z wakacji od dziadków i widziałam na dworcu kolejowym napis z nazwą mojego miasta i serdecznie tego momentu nienawidziłam. Tak jakby moje życie toczyło się przeważnie nie tam gdzie trzeba.

    Ale może też każdy ma jakiś tam inny swój etap. Że po melanżach na mieście, po ocieraniu się o setki ludzi, wysłuchiwaniu setek słów bez znaczenia przychodzi potrzeba powrotów na wieś albo do pustych miejsc, żeby nie zwariować i utrzymać swoje rachityczne emocje w ryzach, w poczuciu, że jeszcze nie wszystko stracone, że przynajmniej jest dokąd uciekać.

    A to miejsce na uprawianie eskapizmu warto brać pod uwagę, nie tylko latem. W każdym razie mam taki plan na posiedzenie na ludwiku jesienią i zimą i na przyjrzenie się sobie w sposób, który nazwałabym ciepły.

    fot. moje

  • Fotografowie, czyli chciałam opowiedzieć o sobie, ale nie wyszło

    Jeśli bym miała przyznawać się do rzeczy, których trochę się wstydzę a trochę nie, to prócz standardowego dłubania w nosie kiedy nikt nie widzi, byłoby to oglądanie programu Top Model i obsesyjne przeglądanie się w witrynach na ulicy. I te sprawy wcale nie są takie bagatelne, jak by zrazu mogło się wydawać.

    Nie ma nic w sumie złego, że idzie się ulicą i odruchowo bada, czy nasze odbicie w szybie przystaje do naszego wyobrażenia o nas samych. No przeważnie właśnie nie przystaje. Ilośc razów, kiedy mogę sobie powiedzieć, że fajnie, zajebiście właśnie wyglądam, jest tak imponująca jak ilość zrobionych przez mnie pożytecznych rzeczy, czyli znikoma.

    Najczęściej jest to odczucie wielkiego zawodu, że jednak coś odstaje, coś za krótko, coś za długo, coś nieproporcjonalnie, włos znowu się nie ułożył, całość jakaś taka niezazbytnio.

    Będąc poza zasięgiem luster – nie ma się wcale lepiej. Bo wtedy są spojrzenia innych, którzy na pewno widzą naszą krostę, co dziś wyskoczyła, wory pod oczami i krzywo wydepilowane brwi.

    Program Top Model jest programem, który niewiele ma wspólnego z jakąś tam prawdą czy rzeczywistością, są lepiej albo gorzej napisane scenariusze, dobrani bohaterowie a publiczność się bawi. Ale fajnie tam jest pokazane, jak na przykładzie lasek czy facetów, którzy zapewne też nie we wszystkie dni myślą o sobie jako o skończonych pięknościach, udaje się pokazać coś, co oni w sobie mają, ale nigdy nie przypuszczali, że w nich to właśnie jest.

    Jak łatwo można się było zorientować, po tym wstępie, tematem rozważań będzie – czy nie wyglądam dziś przesadnie grubo oraz fotografia jako odbicie czego, to tego jeszcze nie wiem.

    Dziś fotografia to takie zajęcie, którym parają się wszyscy. Bo przefiltrowanie jakiegoś widoku VSCO czy posiadanie lustrzanki jako prezentu pod choinkę czyni przecież z każdego specem od fotografii. Obserwuję od paru lat losy znajomych mi ludzi, którzy kiedyś robili coś innego, a dziś fotografują. Przy okazji przekonywania się obiektywem jednego z nich, że nie jestem gruba, zdołałam przekonać się, że wychodzi mu to, mało powiedzieć, że dobrze.

    Dobre zdjęcie dla mnie nie musi być technicznie doskonałe, ale musi mnie wzruszyć. Musi opowiedzieć mi historię. Jak powieść Moja walka. Albo inna jakaś wybitność.

    Zrobić dobre zdjęcie uważam jest tak trudno jak napisać pierwsze dobre zdanie.

    Zacznę od tego, co interesujące dla mnie jest najbardziej, to jest od siebie samej i od akcji, że ktoś opowiedział historię o mnie.

    Historia 1
    czyli Kasia.

    Parę lat temu przyszła sobie do nie wiem czy jeszcze redakcji, ale czegoś co miało nią być i stało się nią –  taka dziewczynka, na casting przyszła, ubrała sobie biały sweterek, miała wielkie oczy, piękne zęby i uśmiech i kolczyk w języku. Co trochę było dziwne i tworzyło powiedzmy dysonans między niewinnym, dziecięcym wyglądem a tym kolczykiem. Operator zrobił zdjęcia, nakręcił co tam miała mówić, bo kandydowała na twarz brandu i mimo braku cech Giselle Bundchen (chwała Bogu;]) tą twarzą została i potem potoczyła się cała historia, którą miałam okazję obserwować.

    Z czasem Kasia stawała się osobą coraz więcej znaczącą tak zawodowo jak i  emocjonalnie dla nas, z zespołu kolegów i któregoś dnia, chociaż wcale nie ot tak, stwierdziła, że nie będzie robić tego co robi, bo będzie robić co innego. Okazało się tym fotografowanie, co wcale nie jest wyborem jakimś z dupy, bo podyktowanym kilkoma czynnikami, z których składała się Kasi rzeczywistość, ale przecież mogło okazać się, że chcąc sięgnąć po aparat nagle okaże się, że jej zdolności ku temu są zerowe i nawet wsparcie najbardziej życzliwych ludzi wokół nic by tu nie pomogło. Talent okazało się, że jest, opowieści okazało się są, toteż ja, wiedziona doświadczeniem z obserwacji innych znajomych, że jak utwierdzą się w zawodzie to nie mają czasu czasu dla mimozowatych paniuś przed menopauzą, trzeba szybko działać i wprosić się na sesję.

    Nie za bardzo jednak wiedziałam, jak tu się zilustrować, co włożyć, czy na Ewę Demarczyk się przystylizować, czy na seksi mamę czy frywolnie peniuar i kapcie z puszkiem, czy wedle looku i tego kim jestem czy zupełnie a rebours. Nie jest to wcale takie proste, kiedy o wyglądzie przed obiektywem nie decydują zleceniodawcy, którzy np. wynajmują cię do reklamy kremu na hemoroidy sadzają na konia i przynoszą odpowiedni ubiór i oficerki. Wtedy sztab ludzi robi z nas amazonkę i sprawa załatwiona. Jak w Top Model. Mogą sobie skakać ze spadochronem, pływać pod wodą, wyglądają ładnie i w nagrodę dostają pralkę Electrolux.

    Tu nie było sponsora a za stylizację miała służyć moja szafa, którą postanowiłam zrobić ostatnimi czasy na świętego Aleksego spod schodów, czyli totalnie niewymyślnie.

    Kasia wykonała na mojej twarzy make up, który mi się podobał, bo nie wyglądałam jak call girl, napiłyśmy się wina i weszłyśmy na plan.

    Ja nie wiem, jak minęło te parę godzin, nie wiem, jak mi się chciało w piątek wieczorem, po tygodniu pracy, ale było coś takiego w tym wszystkim, jakbym spotkała się z całą tą historią, która była naszym udziałem, kiedy pracowałyśmy razem.

    W każdym razie bawiłam się świetnie.

    Moja próżność została wysycona na maksa. Ktoś stał przede mną i kierował swoje oko na mnie i rozmyślał, jak ująć moją osobę tak, żeby było ciekawie.

    Minęło dwa dni, dostałam te prace i w pierwszym odruchu, nie, nie wzruszyłam się. To był w ogóle szloch jakiś gwałtowny. Z dwóch powodów: że jestem taka fajna;) i że Kasia tak umie.

    _DSC0535_DSC0445_DSC0589_DSC0753_DSC0777_DSC0236

    fot. Katarzyna Kalisz Fotografuje

    Nie widziałam tego w sobie co pokazała ona i te zdjęcia. To było to dla mnie nowe, całkiem odmienne od innych doznanie. Agata mówi – „wyjęła ciebie z ciebie”. Nie znam się na teorii fotografii i nie jestem Susan Sontag, ale, uwaga, mam pretensje! Uważam, że to nie jest łatwe oraz ta umiejętność pokazania kogoś w kimś, nie dotyka każdego.

    historia 2
    czyli Bartek

    Bartka zapoznałam w swoim innym życiu. Kiedy byłam stateczna i chadzałam na imieniny.

    Na jednych z takich imienin a może urodzin, nieważne, poznałam u siostry mojej Bartka właśnie, który był wtedy i nadal zresztą jest (szacun) mężem pewnej sympatycznej Irlandki, która w tamtym czasie pracowała z moją siostrą w jednej pracy. No i oni się tak spotykali, rodzili sobie dzieci, brali kredyty, urządzali mieszkania, ja się wtedy na takie historie załapywałam.

    Potem spotkałam Bartka już w innym życiu, kiedy on nadal kultywował ciepło domowego ogniska i pracę w zacnej korporacji a ja nie. Tzn. pracę tak, ogniska nie.

    Chyba lubił outsiderów Bartek. Bo za jakiś czas odezwał się do mnie po długim czasie oznajmując, że ma dość korporacyjnych systemów, wiecznie w nich choruje i chce fotografować. Mnie to się trochę śmiać chciało, bo każdy se tak mówi i wielkie halo, ale ponieważ początkował i chciał chyba praktykować to zaprosił mnie na sesję. No dobra, co mi tam w sumie, tak pomyślałam wtedy, a był to wrzesień 2011, dzień bardzo ciepły. Wzięłam wolne z pracy, a to coś znaczy!

    On mówi, żebym ubrała się jak ja i wzięła jakiś make up, to tak zrobiłam i pojechaliśmy na Pragę na ul. Inżynierską, gdzie czas trochę się zatrzymał i są prawdziwe trzepaki i psie kupy dumne na podwórkach, śmierdzi piwnicami, baby drą się z domów na swoje dzieci, żeby przyszły na obiad. W tej lokalizacji uznaliśmy wyrazimy moją osobowość i mnie bardzo ten pomysł się podobał, bo ja lubię to, co trochę tak jakby jest nie z bilboardu reklamującego mieszkania na Białołęce tylko 10 minut od centrum.

    Dlatego Praga była idealna. Bartek jak to Bartek – w kapelutku, w modnych butach miotał się po podwórzu ze sprzętem, który mi zaimponował i pomyślałam sobie, że faktycznie, może ta jego pasja, to hmmm, coś z tego będzie a co tam, zapozuję. 3 godziny tego pozowania. Zmęczona byłam strasznie zrobieniem pięciu min i doceniłam prace modelek i modeli, co tak ostatnio skwapiliwie a głupio wyśmiał Lizut, ale mniejsza z tym.

    Na zdjęciach starannie przez Bartka wyselekcjonowanych zobaczyłam siebie taką jaką jestem, nie byłam zaskoczona, ale zaskoczył mnie kontekst, w którym byłam i który Bartek umiał pokazać. Uważam, że do dziś idzie w tym samym kierunku coraz mocniej, bardziej i doskonalej, tj w pokazywaniu ludzi w sytuacji życia jakiejś. Ludzie wzięci w cudzysłów, nieważni bez kontekstu, kontekst nieważny bez nich. Fotografia społeczna, jak filmy Kena Loacha.

    bartek_ja bratek ja1fot. Bartosz Maciejewski Photography

    Robi to na mnie wrażenie, to jak on opowiada nie tyle o ludziach, tylko o ludziach w sytuacji.

    Tu jedno z moich ulubionych jego ostatnich zdjęć. Na podstawie tego jednego obrazu można śmiało już zabierać się za scenariusz.

    bartek 1

    więcej zdjęć na Bartosz Maciejewski Photography

    Ostatecznie z tej korporacji sobie odszedł i z powodzeniem robi, to co lubi, potężny szacun, brawa i zazdro. Będziemy chodzić na wystawy, które zresztą odbyły się już 3.

    Historia 3
    czyli Julia

    Julię poznałam dawno temu, ale może to też był rok 2011? Produkcja dużego show, trochę nudy, trochę wyniosłości, trochę niepewności.

    Jedliśmy jakieś kotlety z plastikowych opakowań i przyszła Julia. Szczuplutka, kok jak z epoki fin de siecle i życzliwość dla każdego taka, że najbardziej zagniewany na świat ktoś jak ja, nie mógł się oprzeć jej życzliwości. Już wtedy była żoną, i matką. I jedyną żoną i matką, która traktowała te zajęcia jak najważniejszą posadę w życiu. Ona emanowała zadowoleniem z tego powodu, że może żonować i może matkować. Oczywiście, że myślałam, że to taka fanaberia i zapewne jej przejdzie, przejrzy na oczy i zobaczy hehe. Nic z tego.

    Minęły lata. Dzieci ma troje i męża tego samego i choć z nią nie rozmawiałam o tym osobiście, to wydaje mi się, że szczęście, jakie u niej zaobserwowałam wtedy, teraz sobie po prostu potroiła.

    Obserwuję to na instagramie, na którym ja udaję, że kreuję moje życie na wysublimowane:)

    Wpuściła mnie do siebie i obserwuję, jak robi zdjęcia telefonem, wrzuca na instagrama i wyraża np uczucia tak mi obce, jak tęsknota za dziećmi, kiedy se wyjedzie na 3 dni z domu bez nich. Fucking amazing.

    Wierze jej. Jest jedną z nielicznych matek, które robią zdjęcia swoim dzieciom, mężowi i nie ma tam ani grama taniej egzaltacji. Tak potrafi przefiltrować te sytuacje, że razu pewnego, a nie piłam nawet grama wina, usiadłam sobie, przejrzałam zdjęcia dzieci, rodziny i ten, rozpłakałam się.Serio.

    1389504_576040405867555_640541661_n

    11374688_1868453043379903_212880785_n 11821199_1498766897088854_1347985247_n 11930897_1632737160311426_1499299475_n

    źródło Instagram profil Julii, fot. Julia

    Uważam, że bycie w rodzinie, nadawanie temu total sensu jest sztuką, porównywalną do zarządzania wielkim projektem, dużą ilością osób itd. Jest umiejętnością rzadką i wybitną. A do tego opowiedzenie takich historii za pomocą zdjęć jest tak samo talentem. Julia ma nie tylko szczęście mieć fajną rodzinę, nie tylko szczęście, że ją to kręci, ale ma też talent, do opowiadania historii obrazami.

    Wzrusza mnie. Chciałabym, żeby dała kiedyś powzruszać się innym.

    Historia 4
    Czyli Monika

    Monię poznałam strasznie dawno, jeszcze w swoim życiu przed życiem, tj, wtedy, kiedy wszystko wydawało się oczywiste i proste.

    Studia, robota, dobre pieniądze,ambicje,dzieci, mieszkania, domy, prosperity,  podróże, nie no w ogóle kraina szczęścia i ona mi się wydawała dzieckiem szczęścia. Typ urody modelkowaty, ciągi spełnień marzeń każdej kobiety. Jak spotykaliśmy się na dorocznych urodzinach Kuby, syna jednej z naszych przyjaciółek, w domu pod Łodzią, Monika zawsze biegała z ciężkim  aparatem i robiła zdjęcia tabuna dzieci, którym rodzice Kuby urządzali zawody sportowe i tym podobne zajęcia ruchowe na powietrzu.

    Ja, źle ubrana i sfochowana pańcia oczywiście, że patrzyłam na to z pobłażaniem, nigdy nawet tych zdjęć, które robiła nie widziałam.

    Za jakiś czas dowiedziałam się, że z koleżanką utwrozyły firmę, która parała się fotografowaniem takich imprez jak ta urodzinowa, i podobnych. No fajnie. Zdjęcia fajne. I zapomniałam o tym.

    Przyszedł czas, kiedy Monika przestała być żoną, której marzenia się spełniły. Nie została jednak z niczym, ani materialnie ani mentalnie, okazało się bowiem, że ma właśnie to, determinację i talent.

    Monika robi zdjęcia inne niż wymienieni poprzednicy, one są takie glamour, bo Monika taka jest, one są na okładki, na witryny, one pokazują bohaterów ładnymi, pogodnymi, dobrymi, lepszymi, seksowniejszymi niż są w rzeczywistości. To u Moniki chciałam wystąpić przed obiektywem jako osoba seksi w butkach z puszkiem, myślę, że znalazłaby formułę na moją trudną seksualność:)

    Największe wrażenie zrobiła na mnie jej sesja sprzed 3 lat, jaką zrobiła Julii Kuczyńskiej, znanej dziś jako Maffashion. Wtedy jeszcze chyba Julka nie miewała 10 tysięcy lajków pod postem w minutę, ale nieistotne. Monika robiła jej zdjęcia na bloga w początkach medialnej kariery i zrobiła potem tę właśnie sesję. Julia wiadomo, pokazuje się jako seksowna dziewczyna, bo w sumie czemu nie, niczego absolutnie jej do tego nie brakuje, ale wtedy, 3 lata temu, kiedy była taka młodziutka jeszcze miała w sobie to coś ulotnego i zajebiście powalającego co tylko Monice udało się uchwycić – połączenie kobiety i dziecka. Niewinności i seksualności. Temat trudny i mega łatwo go spieprzyć, udosłownić, spłaszczyć. Na tych zdjęciach, w tej sesji pokazana jest osoba, której historia mnie obchodzi, nie „it girl”, która rządzi w portalach społecznościowych i objawia się w kolejnych odsłonach stylizacji takiej czy owakiej. Na tych zdjęciach jest osobą, kimś kto mnie nie tylko interesuje, ale nawet obchodzi.

    maffashion_P&B_1maffashion_P&B_14maffashion_P&B_15a

    fot. Monika Szałek ; źródło blog Maffashion

    Życzę Monice coraz więcej takich sesji, w których będzie opowiadać ludziom historie innych ludzi poprzez swoją umiejętność uchwycenia w nich ich życiowych wątków.

    I oczywiście Monika robi to, przed jej obiektywem stoją tuzy – Kazik Staszewski, Stańko i ja chcę więcej, a najbardziej bym chciała, żeby odkrywała talenty:) Tj. wyłuskiwała ludzi, którzy jeszcze nie do końca wiedzą, że coś w sobie mają, ale ona im to pokaże:)

    I tak oto niespodziewanie wyszedł mi tekst dość niezwykle entuzjastyczny, co mnie samą zadziwia, że nie mogę spointować jakimś ulubionym zgorzknieniem, ale nie czuję w związku z tym dyskomfortu. Więc może jest dla mnie jakaś nadzieja, tylko skąd ja wynajdę tylu fotografów, którym wepcham się przed obiektyw, żeby mnie w tym mniemaniu o nadziei utrzymali?

  • zjedz kanapkę