• Fúsi, czyli kiedy życie mówi ci NIE

    Uwielbiam skandynawskie kino.

    Kiedy film powala mnie na wstępie widokiem zapierającym dech, kaskadami barw, egzotyki, spektakularności to ja patrzę na to z niechęcią. Nie znoszę takiego wdzięczenia się w kinie. Lubię takie filmy jak Fúsi. Lubię, jak dzieje się w Islandii.

    Widzę pierwszy kadr z filmu, płyta lotniska, szaro jest, buro, totalnie nijako, widać wózki bagażowe, na które pracownicy obsługi wyrzucają bagaże z samolotu. Wiadomo od razu po tempie, w jakim rusza się kamera, po barwach i klimacie, że nie, zza węgła nie wyskoczy zaraz Bruce Wiilis i nie urządzi Szklanej pułapki. Wiadomo od razu, że tam się nic nie zdarzy, że tak jest co dzień i nagle robi mi się głupio, że czasem narzekam. Mogłabym mieć w sumie gorzej, pracować przy wyładunku bagażu i mieszkać nadal z matką.

    Ale czy tylko o to chodzi? Żeby się tanim kosztem pocieszyć, że inni mają gorzej albo tak samo słabo?

    Lubię skandynawskie kino, bo nikt w tych filmach niczego nie udaje. Rozmowy są rzadkie, jeśli już to jak wszystkie rozmowy – właściwie o niczym, to co ważne rozgrywa się na poziomie działań  bohaterów i ich uśmiechów, które też zdarzają się rzadko, ale kiedy wystąpią, to wiemy, że właśnie tak wygląda szczęście i wcale nie jest ono na Hawajach, w 100 orgazmach na minutę, tylko głęboko w nas, tylko jest pewien problem. Dość trudno to dostrzec.

    Fúsi ma skończone 40 lat. Wymyka się standardom przyjętym w społecznościach. Nie przeszkadza mu, że jest gruby, że łysieje a nosi długie włosy, że nie ma żony ani dziewczyny, że mieszka z zaborczą matką, że nie chodzi z kolegami na piwo, że ma nikomu niepotrzebne zainteresowanie w postaci układania planu bitew z II wojny światowej za pomocą żołnierzyków i czołgów. Co rano ugniata sobie czekoladowe kulki w misce z mlekiem, idzie do pracy, wraca, maluje mikroskopijne plamy na swojej armii spod El Alamain, bawi się samochodami na baterie pod blokiem i trudno powiedzieć, czy jest szczęśliwy, czy nie. Po prostu sobie jest i zdaje się to akceptować, choć dobrze wie, że inni nie są tak wyrozumiali dla niego, jak on czy matka.

    W pracy jest szykanowany. Jest inny. A ludzi drażni inność. Trzeba być ładnym i  się dostosować, wtedy ludzie obok czują się bezpiecznie. Ale Fúsi znosi to bez skargi. Godzi się z tym, że jest jak jest. Nie udaje, że zmieni świat i siebie, bo tako rzecze społeczeństwo w postaci bandy biednych półgłówków z aspiracjami do bycia męskimi.

    A jednak przychodzi zmiana. Podręczniki, z których czerpie się wiedzę, „jak żyć” nauczają, że aby doznać jakiegoś poczucia szczęścia, trzeba porzucić swoją strefę komfortu. Czyli prócz tego codziennego ugniatania kulek w mleku i jarania skrętów z sąsiadem przy układaniu żołnierzy w bitwach – może coś jeszcze.

    I to akurat zdaje się być prawdą. Ta nauka o komforcie. Fúsi, podejmuje wyzwanie. Za namową matki idzie na naukę tańca, kowbojskiego zresztą. Pasuje przecież jak ulał. Nie za bardzo ma ochotę wystrojony przez mamę w krawat i koszulę tam zostać, ale przypadek zrządza, że nastaje śnieżyca i dziewczyna z kursu prosi go, aby ją podwiózł do domu.

    Dziewczyna nie jest ani ładna ani brzydka, ani młoda ani stara, ale oczy jej się śmieją i zadaje Fúsiemu pytania. Fúsi bardzo się dziwi, że ktoś go o coś pyta, bo nikt nigdy się nim nie interesuje, no może za wyjątkiem dzieci z podwórka, które jeszcze śmiało się dziwią, że jest dorosły a nie ma żony. Wiadomo – żona, mąż to podstawa.

    Dziewczyna zaprasza go do siebie, Fúsi,pije mleko, dowiaduje się, że pracuje w kwiaciarni i lubi podróże.

    Coś wstępuje w bohatera, dobrze wiadomo co. Czyjś uśmiech i czyjeś zainteresowanie podbijają chęć do życia. Więc Fúsi nawiązuje kontakt. Po drodze zdarzają się życiowe perypetie, którym ociężały, pozornie nijaki bohater stawia czoła bez żadnych zbędnych heroizmów pt. patrzcie, jestem dobry, pomagam.

    Fúsi po prostu robi. Robi dużo dla dziewczyny, która się do niego uśmiechała i zadała parę pytań.

    Zmiana dotychczasowych nawyków i odwaga, jaką podjął przy zmianie trybu życia, nawet pracy z lepszej na gorszą spowodowała, że znowu wychodząc ze znanej sobie strefy, w której nie było za dobrze ani za źle – natknął się na coś co potrzebne każdemu, na akceptację.

    Niesiony falą życzliwości przyjaciółki, jej planów, marzeń ulega nawet jej namowom i wyprowadza się od matki i znowu wykupuje wycieczkę w ciepłe kraje.

    I wszystko zdawałoby się wieść do happy endu, żyli długo i szczęśliwie, każdy zasługuje (???) na szczęście, wygląd jest nieważny, kiedy życie znowu mówi bohaterowi NIE.

    Fúsi nigdy nie obrażał się na życie, choć nie wiadomo skąd pobrał tę mądrość, że właśnie tak należy postępować. Może ludzie już tacy się rodzą? Mądrzy albo głupi i nic nigdy tego nie zmieni. Niemniej ani się nie obraził ani nie zawrócił z tego na co się zdecydował.

    Niezależnie od wszystkich TAK lub NIE w życiu stwierdził, że jedyne co trzeba, co można, co warto to spróbować wsiąść do swojego samolotu.

    Piękny, mądry film o panu, który zamawiał raz w tygodniu w knajpie to co zwykle, aż kiedyś przyszedł tam nie sam i zamówił co innego. Widok pary tych roześmianych i żywo gestykulujących ludzi przywodzi widzowi na myśl tylko jedno skojarzenie, że szczęście jest bardzo blisko. Tylko paradoks polega na tym, że naprawdę trudno się go doczekać, czasem trudno dostrzec i nie wszystkim łatwo się pogodzić z tym, że to mija.

    Fúsi patent znalazł. Wcale nie w tym, że postanowił biegać, przejść na dietę, schudnąć, lepiej się ubrać i oglądać porno w internecie, przypodobać innym. On po prostu zrobił coś czego nigdy nie robił – wsiadł do swojego samolotu. Z niedowierzaniem, niepewnością, wahaniem, ale zrobił to.

    Film polecam każdemu, kto ma słabszy okres w życiu. Ilośc skandynawskich filmów opiewanych przeze mnie nawet na tym blogu przywodzi na myśl, że ciągle mam taki okres, ale może faktycznie, wciąż nie wyszukałam dla siebie odpowiedniego połączenia.

     

  • Kanapka z Islandii, czyli rzecz o baranach

    O miłości trudno się opowiada.

    A jednak

    Jednym z lepszych filmów o miłości, jaki widziałam ostatnio jest islandzki film o baranach.I taki ma też tytuł: „Barany. Islandzka opowieść”.I co ciekawe, jest o miłości a nie ma tam seksu. OK. Może trochę jest. Ale taki  trochę skąd inąd:)

    Osią fabuły tego skromnego filmu są owce, barany i dwaj bracia, starsi panowie, jeden z nich wygląda jak święty Mikołaj, żyjący sobie na Islandii, mówią dziwnym językiem, prowadzą gospodarstwa u podnóża nieprzyjaznych jakichś wzniesień, w krainie lodu, wiatru, do której na miesiąc przybywa rachityczna wiosna. I prowadzą tam hodowlę specjalnej rasy owiec. Bracia są od czterech dekad skłóceni ze sobą, nie dowiemy się dlaczego, ale w sumie, jakie to ma znaczenie o co ludzie się kłócą, no i rywalizują ze sobą w kategorii – który ma lepsze te owce i barany.

    Każdy przyzna, że to mega zachęcająca zajawka do tego, żeby wybrać się do kina albo w ogóle do tego, żeby obejrzeć taki film. Nie jest o singlach w wielkim mieście, nie gra tam Daniel Craig, laski są brzydkie i jest ich mało, główni bohaterowie nieatrakcyjni i obcinają sobie paznokcie nożycami krawieckimi. Nie ma ładnej przyrody zachęcającej do szturmu na biura podróży i wyszukiwania tanich lotów do ojczyzny Bjork. W ogóle nie ma tam nic co popkultura wmówiła nam, że jest ładne. Czyli zero ekscytacji w  samym zarysie.

    A jednak.

    Siedzę i siedzę w tym kinie. Jestem trochę zniechęcona, na pewno nie zachęcona do  aktywnego udziału w akcji pt. a teraz afirmuję swoje życie i to, co mi się w nim przydarza.

    Ale czuję, jak z każdą minutą tego filmu ogarnia mnie fala ciepła, na przekór tym nieprzychylnym krajobrazom w tle.

    Po pierwsze ci bracia traktują swoje owce jak ja koty. Czuję, że nie jestem w z tym na świecie sama. I jest mi lepiej. Oni mówią do nich, całują je, myją w wannie (!!!) polerując rogi szczoteczką i przede wszystkim personalizują. Barany są dzielnymi chłopcami, owce rzecz jasna grzecznymi dziewczynkami. Widz nie ma wyjścia. Ponoszą go silne emocje, kiedy dochodzi do konieczności posłania tych owiec na rzeź. Sorry za spoiler, ale ta biblijna sytuacja jest nie do pominięcia. Więc płacze razem z bohaterami dramatu nad losem jakichś kudłatych owiec na cienkich nóżkach, których mięso zresztą ci bohaterowie ze smakiem też jedzą.

    Owce – Symbole niewinności i stadnego losu. Widz je kocha, widz widzi w nich całą swoją miłość do wszystkich braci mniejszych, których hoduje sobie w domciu na własny użytek do pomyziania, jak źle.

    I niezależnie od tego, jak bardzo szanuje się zwierzęta i uznaje, że ich główne prawo to prawo do bycia w warunkach jak najbardziej naturalnych, to czy tutaj, czy na surowej Islandii a może i wszędzie gdzie indziej za wyjątkiem Chin, bywa tak, że niezależnie od funkcji zwierząt w naszym życiu, zdarza się tak, że się je po prostu bardzo kocha.

    I to jest jeden aspekt miłości, który ten film pokazuje w sposób tak strasznie nie egzaltowany, ale za to tak ujmująco prawdziwy, że nie sposób obok tego przejść obojętnie i nazwać tych bohaterów głupcami.

    Oprócz problemów z owcami są też problemy z relacjami. Wiadomo. Film bez problemów z relacjami międzyludzkimi jest o niczym. No bynajmniej dla mnie.;]

    Te problemy dotyczą akurat braci. Nie odzywają się do siebie, rywalizują. Najgorzej.

    A jednak

    przez cały film widz obcuje z subtelną wymianą między nimi. OK, subtelny to nie jest dobry przymiotnik. To może – z wymianą „między słowami”. Tak, to właśnie „między słowami” jak kiedyś między Billem Murrayem a Scarlett Johansson w Tokio w filmie Sophii Coppoli działo się najwięcej, w tym, czego nie dopowiedzieli, nie wyjawili, a było.

    Jak pisałam w ostatnim tekście – żyjemy w czasach nadmiaru. Mamy wszystkiego totalnie za dużo. Za dużo bodźców, informacji, żarcia, przedmiotów, ludzi, którzy tylko z pozoru ze względu na ich ilośc wydają się przez to osiągalni.

    A tu niewiele zdarzeń, niewiele słów, niewiele emanacji emocji z cyklu : „musimy o tym porozmawiać”, „musimy to przegadać’, „musimy to ustalić”, „wrzućmy w kalendarz spotkanie”. Emocje między braćmi rozgrywają się w tym, co wobec siebie robią.  Jakieś zdawkowe zdania, emocjonalne okrzyki plus działanie mające zawsze na celu uchronienie jednego albo drugiego przed katastrofą. Wszystko to bez sentymentalnego sosu, ckliwego sztafażu współczesnej popkultury, bez pierdół wymyślonych przez marketingowców i księżniczki Disneya, żeby móc sprzedawać miliony świec, róż i gadżetów w kształcie serc.

    I na koniec ostatnia scena. Kulminacja ich prawdziwych emocji i uczuć względem siebie, odarta z pretensji, urazów, zostawiająca na koniec creme de la creme tego ich bycia braćmi.

    Jak się okazuje, na sam koniec ginie wszystko, owce, psy, koty, przedmioty, sprzęty i zostaje tylko to, całkiem nagie i całkiem pure, niewyćwiczone w popie, nie podrasowane smętnymi melodiami z listy ze spotify pt. Dark and stormy, prawdziwe w swoim najrdzeńszym rdzeniu.

    Bohaterowie, powiedzmy sobie to, znaleźli się w sytuacji trudnej na koniec. I to jest bardzo delikatnie powiedziane. Ale mimo to poczułam zazdrość.

    Nie każdy może chylić się do jesieni życia, być w sytuacji zagrożenia i wiedzieć, że mimo wszystko to jedno było jego udziałem i dlatego bez względu na przeciwności zgarnął ze świata to, co ma jakiekolwiek znaczenie.

  • Piekło spełnionego życia, czyli “Kłopotliwy człowiek”

    Islandzki „Kłopotliwy człowiek” to moim zdaniem film o życiu po śmierci, o życiu po życiu.

    Myślę też, że każdy – wierzący, niewierzący, przyłapał się na rozkmince o tym jak TAM jest, gdzie jest TAM? Że może robi się tam coś, czego nie mogło robić się żyjąc, jest się kimś kim się nie było a chciało być, np. grubi w raju są chudzi, brzydcy są ładni, nieśmiali są tam odważni a głupi – mądrzy, biedni zaś bogaci, poniżani są podziwiani itd.

    Czyli raj jako kompensacja. Ja sobie tak to widzę właśnie.

    Ja w raju to ja bogata obrzydliwie jak Jay -Z i szejk z Dubaju pomnożeni, mój chłopak to Mr Big, ale emocjonalnie dostępniejszy niż ten z serialu.
    Tylko sobie tak myślę, co ja bym robiła po roku z tym wszystkim.
    Nakupowałabym mieszkań, butów, objechałabym wszystkie plaże, namyziała z Bigiem i co dalej? Co z resztą nieskończonej wieczności?
    Musiałabym żyć w raju, w miejscu wiecznych spełnień. Wydaje mi się to straszne.

    Bo nudno.

    Bo bez smaku.

    Bo nijak.

    Bo można rzygać tym powodzeniem, bezproblemowością i smal talkiem, grzecznością, uprzejmością i uśmiechem, wszystkizmem.

    W filmie bohater – facet po 40-tce, taki trochę Mr Nobody, przeciętny, zwykły – popełnia samobójstwo. A potem nagle znajduje się w księżycowym krajobrazie, w którym jakiś inny facet beznamiętnie wita go banerem na starej stacji benzynowej – WITAMY. Bohater przechodzi przez bramy do raju.

    W nowym świecie, w rzeczywistości po śmierci  jest wożony do nowego domu, do nowej pracy. Wszyscy się uśmiechają, szef jest życzliwy, łagodny, koledzy przemili. Bohater ma swoje biuro, z oknami, chadza na kolacje, wiąże się z ładną dziewczyną, nie pocą się w seksie, urządzają dom, rozmawiają przyciszonym głosem.

    Jest wygodnie i miło.

    Po mieście chodzą sami młodzi ludzie śpieszący się do pracy. Nie ma hałasów ani chamstwa. Ani dzieci, ani starców ani śmieci.

    Wszystko ma kolory jak z filtra na instagramie, kiedy chcemy zblurować niewygodne szczegóły jak  krosty albo zmarszczki. Jest zgniłozielono. jednakowo.

    Z dziewczyną rozmawiają o kolorach kafelek do nowego domu i nowych kanapach, o wannie w łazience.

    W pracy nie ma problemów ani ciężkich zadań. Większość czasu bohater patrzy w okno. Kupuje jedzenie. Ser, wino, mięso, bułka mają ten sam smak, czyli żaden.

    Trochę mu się to nudzi, więc poznaje nową dziewczynę, bo nowy ktoś to przecież zawsze jest odpowiedź. Tak myśli.

    Jedzą sobie wspólnie lody i chodzą na kolacje.

    Bohater pyta dziewczynę co jest jej marzeniem, na co ona odpowiada, że wanna. Bo ma u siebie tylko prysznic.

    Bohater postanawia więc się zabić z rozpaczy, ale nie może, bo zmartwychwstaje. za każdym razem.

    Nie chce żyć dalej i wiecznie, bo życie bez smaku ciasta, kłótni z kimś innym, aspiracji większych niż design w domu,  wydaje mu się bez sensu.

    Nie chce rozmów o niczym ani seksu bez potu, pracy po nic i pieniędzy znikąd. Chce trosk i tego co przydaje życiu czegoś.

    Mnie ten film podniósł na duchu. Bo uświadomił mi, że jak jest niemiło, to znaczy, że  to dobrze, że nie jestem jeszcze w raju, tylko w życiu.

    Jak będę chciała się zabić to będę mogła to zrobić, ale nie zrobię, bo boję się, że bym zmartwychwstała i to by było straszne, musiałabym żyć wiecznie, musiałyby się spełnić wszystkie moje marzenia i pragnienia. I znikąd nie byłoby ratunku.

    Fajnie jest iść spać z poczuciem, że nie chce się do raju, że własne piekiełko jest spoko, bo czasem trafi się na rozmówcę, który nie gada tylko o wannach, albo zje się kawałek czegoś, czego się nie zapomina, upije łyk dobrego wina w towarzystwie kogoś, kto nie pyta tylko o pogodę na jutro.

    Nie no, bardzo optymistyczny film, wielka metafora wszystkiego i dość przerażający w takiej warstwie pierwotnej. Oglądałam go na raty, ale trafił mnie w sam środek mojego środka. Co polecam w sumie każdemu.

  • zjedz kanapkę