• Czy nic się nie da zrobić? Zbliżenie na Kieślowskiego.

    „Dobry  film. Czyste kino. Krótki. Siedemnaście minut. Etiudka opowiadająca o tym, że nic się nie da zrobić. W zasadzie ja zawsze kręcę filmy o tym, że nic się nie da zrobić.”

    Tak powiedział Krzysztof Kieślowski w wywiadzie o jednym ze swoich dokumentów.

    Czasem zdarzają nam się jakieś ważne odkrycia, a my nie wiemy, dlaczego są istotne. Czujemy to, intuicyjnie. Z czasem przychodzi pewność.
    Ja tak miałam z filmami Kieślowskiego i z nim samym.
    Najpierw był moment w starym kinie, po sensie „Podwójnego życia Weroniki”, kiedy wiedziałam, że niczego takiego wcześniej nie widziałam, kiedy, prócz tego, że potężnie się wzruszyłam, czułam, że ten rodzaj narracji zmieni dużo w pewnym rodzaju kina, że będzie tak, kiedy ważne staną się pozornie nieistotne detale. Moment, kiedy Irene Jacob przygląda się sznurówce albo kiedy czeka na kogoś a w tle słychać pobrzękiwanie filiżanek i odgłos ekspresu do kawy. Nadanie własnemu dziecku imienia filmowej bohaterki nie wydaje mi się tylko czysto fanowskim posunięciem. Chciałam już wtedy, wiele lat temu, zaznaczyć istotność mojego odkrycia co do tego, jak można opowiadać o świecie.
    Drugi moment to był początek marca, w akademiku pokój i radio a w nim informacja, że Kieślowski niestety operacji serca nie przeżył i to autentyczne, rzadkie w stosunku do ludzi, których przecież się nie zna osobiście, poczucie zawodu, czy nawet opuszczenia. Bo jak to, przecież miał zrobić z Piesiewiczem trylogię Niebo, Piekło, Czyściec! A tymczasem odszedł, umarł a Piesiewicz za parę lat pogrążył się, lub go pogrążono, w dziwnej niesławie, a co za tym idzie – też niebycie.

    mój człowiek, moje czasy

    Po imponującej lekturze biografii reżysera autorstwa Katarzyny Surmiak – Domańskiej nabrałam kompletnej pewności, że twórca Dekalogu  to był mój człowiek, że to wszystko to były moje kierunki i moje poszukiwania. Czytając „Zbliżenia” ciągle trafiałam na punkty, które niańczę i hołubię w sobie całe lata, a teraz, dzięki naprawdę mega wysiłkowi kronikarskiemu i pisarskiemu Domańskiej mogłam je sobie skatalogować i jasno zwerbalizować.

    Biografię reżysera napisała Surmiak – Domańska bardzo obszerną. Ale zrobiła to tak, że drobiazgowe relacje z dzieciństwa Kieślowskiego, jego zmagania w szkołach, w Łódzkiej Filmówce, jako dokumentalisty, potem coraz bardziej uznawanego reżysera w Polsce, potem w Europie i na świecie, to świetne źródło wiedzy nie tylko o nim samym, ale też o tamtejszym świecie. To  także rzetelne sprawozdanie na temat mechanizmów ludzkich działań nie tylko w czasach komunizmu czy siermiężnego post – komunizmu oraz opis schematów ludzkich zachowań w systemach,a te schematy akurat nie zestarzały się nic a nic. Wciąż jako ludzie jesteśmy tacy sami: chciwi, podli, wielkoduszni, pełni zwątpienia lub absurdalnej wiary w coś, zawistni albo skłonni do współdziałania lub też do podkładania komuś nogi. Zmieniają się tylko nazwy systemów i anturaż. Rdzeń naszych działań zostaje zawsze taki sam. Trochę dobry, trochę nikczemny.

    Jak przedstawia reporterka osobę reżysera? Na pewno nie robi tego „na kolanach”, ale czuje się dużą dozę podziwu dla Kieślowskiego, a nawet zaryzykuję stwierdzenie, że też czułości dla niego jako syna, ojca, nauczyciela, współpracownika, i w końcu artysty. Nie feruje w biografii żadnych wyroków, nie definiuje postaw czy wyborów w sposób jednoznaczny i autorytatywny. Wszystko, co o nim opowiada, rzuca na tło przywołanych zdarzeń, wywiadów i cudzych wspomnień. Przy okazji można bardzo łatwo się przekonać czym jest ludzka pamięć i w jaki sposób funkcjonuje, że nasze wspomnienia to na pewno nie jest wykładnik rzeczywistości, a tylko nasze wyobrażenia o niej, i o naszej przeszłości. Często powołuje się na wspomnienia jakiegoś wydarzenia jednej osoby i samego Kieślowskiego i opatruje to komentarzem „ z niewiadomych nam przyczyn Kieślowski/ lub osoba X – pamięta to zupełnie inaczej”. I mamy sedno – z niewiadomych nam przyczyn ktoś zapamiętuje i interpretuje dane zdarzenia tak, a ktoś inaczej, a to, z czego to wynika to cały kosmos niezbadanych trajektorii, po których porusza się ludzkie myślenie i odczuwanie.

    To, co mnie zawsze interesowało, to jak to się stało, że ktoś stworzył takie a nie inne dzieło, jaka była jego droga do tego, jaki twórca miał stosunek do swojej twórczości, z czego on wynikał, ile wkładał w to pracy, ile talentu, jak to się dzieje, że jedne utworzy przechodzą bez echa, a drugie zyskują status kultowych? Czy bycie dobrym, utalentowanym, pracowitym wystarczy, żeby osiągnąć tak zwany sukces? I odpowiedzi na te wszystkie pytania w tej obszernej biografii są.
    Pokazana jest cała droga Kieślowskiego jako artysty, który sam siebie artystą zresztą nigdy nie nazywał i z artystowskich ambicji kolegów raczej się naśmiewał. Nigdy ze swoich filmów nie był do końca zadowolony, za to zdeterminowany, żeby je wciąż tworzyć i tworzyć, jakby sama praca nad filmami była jedynym paliwem i napędem jego życia. A jednocześnie potrafił być dobrym mężem i ojcem, wykładowcą, nauczycielem i ja naprawdę nie wiem, jak on wszystkie te funkcje, jakich się w życiu podejmował mieścił w swoim 24 dobowym czasie. Jednak przedwczesna i niespodziewana śmierć na serce, które jak wspomina operujący go lekarz było w 80% zwapniałe, pokazuje, że jednak nie da się tak poupychać wszystkich życiowych aktywności bez konsekwencji.

    dlaczego te filmy

    To, co osobiście zawsze lubiłam w filmach Kieślowskiego, to było to, o czym już tu wspomniałam – skupienie na detalu, nadanie wagi bytom pozornie nieistotnym, niezależnie czy to były rzeczy, myśli, emocje czy zdarzenia. Wybrzmi to dość banalnie, ale uwodził mnie zawsze w jego filmach głęboki i pesymistyczny humanizm, to, że umiał dostrzec, a potem pokazać fikcyjny aspekt rzeczywistości, albo inaczej, że pokazywał doświadczenie rzeczywistości jako fikcji. To jest taki trop, który łączy moim zdaniem wybitnych artystów, jak przykładowo Lucia Berlin czy Bukowski, ludzie, którzy swojej niepięknej rzeczywistości umieli nadawać rangę. Kiedy czyta się ich książki alkoholik wydaje nam się atrakcyjnym mitem albo życiowe nieszczęście i porażki malowniczym zdarzeniem w instagramowych filtrach. Tylko, żeby tak pokazać, to trzeba umieć. To trzeba mieć właśnie to coś, co moim zdaniem mają naprawdę nieliczni.
    Oczywiście byli też ludzie, krytycy, którzy w twórczości Kieślowskiego nie gustowali, uważali to za „pseudo mistyczne” nudy pozbawione akcji, pretensjonalne i wydumane i nie wiadomo dla kogo. Z pewnością, dla wielbicieli szybkich cięć długie ujęcia i punktowe skupienia w filmach Kieślowskiego mogą wydawać się trudno strawne, ale dla mnie jego filmy zawsze były podszyte tym czymś, czego nie umiałam nigdy zdefiniować, a czego obecność była doskonale wyczuwalna. Przede wszystkim reżyser  od zawsze mocno skupiał się na samym rdzeniu naszego człowieczeństwa i już jako dokumentalista zrobił jeden film, w którym zadawał przypadkowym ludziom pytanie „Kim jesteś, czego byś chciał”. A tam dostajemy odpowiedzi na fundamentalne i istotne kwestie:

    „Dwudziestodziewięciolatek: Właściwie jestem taki sam jak wszyscy inni. Bardzo bym chciał, żeby ludzie w swoich działaniach, zarówno w tych najbardziej błahych, jak i najistotniejszych, nigdy nie kierowali się strachem przed innymi ludźmi.

    Trzydziestodziewięciolatek: Mam wszystko, co przeciętny człowiek powienien chcieć i mieć. Jednak czegoś mi brakuje. Chciałbym coś zmienić, coś osiągnąć. Nie wiem co, ale chciałbym, żeby było inaczej.”

    Ta druga wypowiedź przywołana w biografii to moim zdaniem jakiś rodzaj credo twórczości reżysera, że wszystko fajnie, fajnie, ale jest coś, czego obecność się wyczuwa, czegoś się chce, ale nie bardzo umie się zdefiniować co to by mogło być. Zaryzykuję stwierdzenie, że chyba większość czujących ludzi tak ma, że przeczuwają, że gdzieś tam jest to coś, choć nie wiadomo co. Tyle że nie każdy ma odwagę tego szukać. Kieślowski moim zdaniem miał i całe życie to robił, szukał. Robił to też szalenie intensywnie.

    Choćby Dekalog. Czasy, w których powstawała produkcja były niełatwe, że użyję tu takiego eleganckiego eufemizmu, budżet mały, klimat stanu wojennego i zamrożenia, artyści odmawiający pracy pod egidą ówczesnej skompromitowanej władzy i nagle Kieślowski, który nade wszystko chce jednak pracować. Nikt wtedy do współpracy się nie kwapi, bo reżim, bo protest, bo Solidarność, ale Kieślowskiego jako nieideowca zawsze bardziej interesowało to, żeby nie musiał martwić się czy w kiblach jest papier toaletowy i żeby mógł robić to, co robi, nic więcej. W atmosferze ogólnej niechęci podjął się więc zrobienia w bardzo krótkim czasie nie jednego a cyklu 10 filmów.
    Potem okazało się, że rzeczywistość jaka nadeszła jemu przyznała rację, bo gdyby nie zrobił „Krótkiego filmu o zabijaniu”, ten nigdy nie pojechałby do Cannes, gdyby nie pojechał do Cannes ludzie we Francji nie zachwyciliby się nim, gdyby nie przemiany ustrojowe odbijające się mocnym echem na Zachodzie ten film pewnie nie zyskałby takiej uwagi i uznania, gdyby nie to uznanie Kieślowski nie dostałby pieniędzy i propozycji pracy we Francji nad Trzema kolorami, gdyby nie Trzy Kolory, nie wkroczyłby do Hollywood.
    A gdyby nie takie mordercze tempo robienia filmów jakie zresztą narzucał sobie sam – nie umarłby tak wcześnie.
    A wszystko to zaczęło się od tego, że po chudych, złych latach stanu wojennego, osobistych tragediach, nadzwyczaj chciał robić tylko jedno – filmy. Filmy, co do których wówczas był przekonany, że nikogo nie zainteresują, bo trzeba tu wtrącić, że miał dość sceptyczny stosunek do własnej twórczości, ale chciał robić dobrze to, co umiał i zrobił. 

    jak przyfejmić

    To, co potem wydarzyło się w związku z „Krótkim filmem o zabijaniu”, cała ta histeria na Zachodzie na jego punkcie, pokazuje jakimi ścieżkami idzie tak zwany fejm. Jak dużo zależy od przypadku, nomen omen tytuł jednego z ważnych jego filmów. Ta historia pokazuje, że talent, robota to jedno, ale bardzo często może pozostać tylko zapis tego, talentu i roboty. A przebicie się to kwestia przypadkowych okoliczności, o których robiąc coś nie ma się zielonego pojęcia, no i też kwestia ludzi na drodze, do których trzeba mieć szczęście. Kiedy spotyka się na swojej drodze same betony, nie wiem kim by trzeba było być, żeby unieść cokolwiek. 

    Kieślowski z tego wszystkiego doskonale zdawał sobie sprawę. Zawsze w kwestii swojej popularności bardzo zdystansowany i skromny, mówiący, że jest tylko od robienia filmów i że to nic takiego, zawsze zadający sobie pytanie – co by było gdyby dokonał na jakichś etapach innych wyborów i poszedł inną drogą. Zawsze w zapytaniu, zawsze w drodze, zawsze w uważności i przekonaniu, że warto robić swoje bez oglądania się jaki benefit się z tego uszczknie, bo przewidywania w tej materii są przeważnie mocno niekompatybilne z naszymi oczekiwaniami.

    Biografia Kieślowskiego „Zbliżenia” to nie jest tylko książka dla ludzi interesujących się kinem. To jest świetna glosa dla każdego, dla kogo istotni są twórczy ludzie, to jak tworzy się tak zwane dzieła i jaki wpływ mają na to wszystko tak zwane okoliczności zewnętrzne, jak można się w nich poruszać nie wiedząc przecież jaki będzie finał przedsięwziętych poczynań.
    Dziś znakomita większość z nas uzbrojona w smartfona jest skłonna uważać się za twórcę, bo robi cozy kolaże na instagrama albo zdjęcia analogiem w odległych krainach albo pisze blogowe poradniki na temat szczęśliwego życia, bo ma dziecko i męża, który ochoczo chodzi do pracy dobierając kolejne kredyty na ładne życie. I tak naprawdę nie wiem, czy ten wybuch możliwości dla wszystkich sprzyja Twórczości czy też mocno banalizuje to słowo. To już trzeba by obejrzeć „Amatora”, przeczytać tę biografię i spróbować sobie samemu odpowiedzieć na pytanie – kim jestem.

  • Kanapka na filmie, na którym nie je się popcornu, czyli o “Manchester by the sea”

    Manchester by the sea jest skromnym, cichym i nienapastliwym filmem, dzięki któremu ponownie odzyskuję odpowiedź na pytanie, po co w ogóle chodzę do kina. Jeśli i ty zakładasz, że kino powinno nieść widzowi jakąś refleksję to idź na ten film, a jeśli zakładasz inaczej, to nie idź.

    Casey Affleck – dlaczego jest fajniejszy od brata Bena? Czy amerykańskie kino może nie mieć 14 nominacji do Oskara a jednak wywołać niagary emocji?

    Po co chodzi się do kina?

    Rozmyślanie nad odpowiedzią na pytanie, po co chodzi się do kina dzisiaj, przybrało na sile przy okazji niespodziewanie wzmożonych dyskusji nad filmem „Sztuka kochania”, kiedy to większość moich znajomych zgodnie okrzyknęła ten film znakomitym, podczas gdy ja i garstka recenzentów niszowych periodyków uznała, że to jarmark jest po prostu, kolorowe fajerwerki. Wielu dyskutantów, słusznie zresztą, podkreślało, że kina przecież chodzi się też po to, żeby „miło się oglądało”, no po prostu po rozrywkę się chodzi, a nie żeby tam w wielkie emocji dzwony bić, zwłaszcza jak ma się słaby humor a za sobą ciężki tydzień tyry w pracy.

    Wiadomo, że kino na początku było rozrywką stricte jarmarczną, gdzie mu tam było do sztuki. Ale w czasach, kiedy seriale telewizyjne ocierają się już o sztukę filmową, tym bardziej od kina spokojnie już można oczekiwać, że czasem zdarzy się w tej dziedzinie coś co nie jest jakimś „La la Landem” czy serią o Performersach czy komiksowych herosach.
    Dla mnie osobiście w jarmarku nie ma nic złego, jak ktoś lubi. Też czasem słucham muzyki disco i bardzo mnie to cieszy, że mam też i takie upodobania a nie wmawiam wszystkim, że jedyną muzyką wartą uwagi jest dajmy na to Dead Can Dance. Tylko że oczekuję w kinie czegoś więcej niż kolorów i świateł. Już w kinie niemym fokusem były nie tylko wygłupy Charliego Chaplina, ale kwestia jak pokazać widzowi co on czuje skoro nie może tego powiedzieć. Widz musiał od razu z twarzy aktora wyczytać w jakim stanie emocjonalnym znajduje się bohater.

    Dźwięk, możliwość wypowiedzenia emocji tylko rzekomo stanowił ułatwienie. Przecież jest mnóstwo uczuć, których nie da się opowiedzieć a na tym polega siła kina, że można je pokazać.

    I ja to właśnie chcę oglądać.

    Fokus na twarz bohatera, na jego otoczenie, które go też w jakiś sposób stwarza, zatem wszystko, co widzimy w danym kadrze ma znaczenie, nic nie jest dziełem przypadku. I w takie rozwiązanie wpisuje się właśnie „Manchester by the sea”.

    Koncentracja na szczegółach otoczenia, jak dla mnie, zaczęła się od filmów Kieślowskiego. Owszem, były one czasem nieco manieryczne, ale od niego w moim pojęciu zaczyna się taki rodzaj kina, w którym ważne są pozornie nieistotne rzeczy, przedmioty z codzienności. Do dziś dźwięk filiżanek uderzających o spodki i szum wody w ekspresie do kawy i przytłumione głosy gości kawiarni kojarzą mi się z filmem „Podwójne życie Weroniki”, w którym to wielbiciel identyfikował i uwodził Irene Jacob, czyli Weronikę nagraniami otoczenia, w jakim przebywała. Jest scena, kiedy ona sobie siedzi i odsłuchuje nagranie na kasecie i słychać te odgłosy z kawiarni, ona wtedy się tak zastanawia, że ojej, on tam był, kiedy ona była i piła kawę. Do dziś silnie identyfikuję ten dźwięk kawiarnianych ekspresów i filiżanek  z Kieślowskim.

    W Manchester by the sea jest podobnie. Nie ma tam oczywiście tej metafizyki charakterystycznej dla Kieślowskiego, ale wszystko, co jest wokół bohaterów, gra rolę. Uwielbiam to. Widzi się dom bohatera, jego auto, jego ubrania, ozdoby na ścianach i wiadomo z grubsza o co chodzi. Kim jest ta postać, jakie są jej losy i sytuacja.

    Ale Manchester by the sea nie jest oczywiście filmem o wnętrzach i outfitach.

    Jest filmem o emocjach.

    Początkowo myślałam, że to jest brytyjska produkcja idąc po najprostszych skojarzeniach jak nazwa Manchester. Co z tego, że nad morzem, Manchester to brytyjskie klimaty. Zresztą właśnie klimat filmu, nieśpieszność, zbliżenia na twarze bohaterów, codzienne dialogi przypomniały mi od razu film brytyjskiego reżysera Kena Loacha i jego „Ja, Daniel Blake”. Tu też mamy środowisko ludzi pracy, jakieś „nieprestiżowe” zawody typu rybak albo mechanik czy dozorca domu. Jest zwyczajność, a nikt inny jak Brytyjczycy nie umie opowiadać o zwykłości w sposób niezwykły.

    Okazało się jednak, że Amerykanin też potrafi. Już nazwisko odtwórcy głównej roli – Casey Affleck – wzbudziło moje podejrzenia, w końcu to brat Bena. Michelle Williams przecież na topie w Hollywood. I jak się okazało reżyser Kenneth Lonergan to też rodowity Amerykanin w dodatku z Nowego Jorku.

    I ci ludzie zrobili film, który podobnie wepchnął mnie w fotel jak nie tak dawno Daniel Blake.

    Jak się robi filmy wpychające w fotel?

    Leżałam dzisiaj rano i się zastanawiałam, jak to jest ulepić z kilku rzeczy film, który silnie działa na emocje widza? Scenariusz to na pewno, ułożenie zdarzeń, gra aktorów, prowadzenie, obraz i montaż. I ciekawa jestem, czy reżyser, jak już dokona się zlepienie tych wszystkich akcji w jedno, wie na pewno, że film mu się udał, że jest taki jak chciał. Tego nie wiem.

    Ale ten film się udał. Dlaczego?

    Układ scen jest nielinearny. I w tym przypadku ma to swoje uzasadnienie. Gdybyśmy na początku poznali historię bohatera, nie byłoby tego efektu jaki uzyskał dzięki brakowi chronologii w przedstawieniu losów bohaterów. Dzięki temu zabiegowi poznajemy stopniowo motywacje bohatera, a zrobione jest to tak, że ani na chwilę nie jesteśmy w stanie ulec naturalnej skłonności do osądzania tego faceta. I to jest takie oczyszczające, bo przecież to skłonność do tego, żeby o kimś wyrobić sobie od razu zdanie jest tak przemożna i zgubna. A tu nie. Podążamy za nim, patrzymy co robi, jak działa i zero osądów.

    A okazji do ocen jest mnóstwo. Bo jest sobie facet, na oko 30 – paro letni, taki ani ładny ani brzydki. Casey w ogóle w porównaniu ze swoim bufonowatym bratem Benem rzeczywiście wygląda dość niepozornie, ale ma sympatyczny wygląd. Niemniej  poznajemy go jako faceta, który naprawia uszczelki w domach, przepycha rury i kible, zgarnia śnieg z chodnika i ma nieprzenikniony wyraz twarzy, jakby zastygł. Ludzie z otoczenia nieustannie go do czegoś prowokują – a on nic.

    Właściwie jest taki przez cały film z małymi momentami, kiedy nie jest.

    Bohater Lee Chandler grany przez młodszego Afflecka dostaje informację, że jego brat nagle umiera i w związku z tym zostaje jedynym prawnym opiekunem jego majątku oraz 16 letniego syna. Lee na skutek swoich przejść życiowych, o których nie opowiem, wyjechał z rodzinnego miasta do innego miasta niedaleko i zatrudnił się jako cieć. Zminimalizował swoje aktywności życiowe do niezbędnego minimum. Człowiek maska. Gada tyle ile potrzeba, ma łóżko, spodnie, buty, dach nad głową i tak sobie jest. Ma swoje powody, ale nagły zwrot losu każe mu wyjść tej norki i zająć się bratankiem i wieloma sprawami dnia codziennego. Robi to mega niechętnie, ale robi, bo i z bratem i z jego synem łączyła go kiedyś silna więź. Ale nie oznacza to, że jest mu łatwo.

    W trakcie dowiadujemy się co takiego się stało, że Lee wycofał się z życia. I jest to mocne uderzenie.

    Siedzi się w kinie i oczywiście rozmyśla – a co ja bym zrobił na jego miejscu? Szuka się w sobie podobnych emocji. Znaleźć je można oczywiście bez trudu. Mamy tu śmierć brata, nagłą, na serce. I oczywiście totalną samotność każdego z jego bliskich wobec tego wydarzenia.

    Sceny, które przybliżają cię do prawdy

    Jest w filmie taka scena, kiedy syn dowiaduje się o śmierci ojca, jest wtedy na lodowisku hokejowym, jako że gra w drużynie hokejowej. Po tej informacji schodzi z lodowiska i widzimy go jak jedzie w jedną stronę i całą watahę innych zawodników, którzy w chwili przekazywania informacji o śmierci ojca kolegi zatrzymują się na chwilę, po czym mkną silną, głośną falangą w przeciwnym kierunku niż poinformowany o tragedii kolega.

    Nie sądzę, aby ta scena była przypadkowa. Pokazuje ona wg mnie, że zawsze w chwili odczucia straty jakiejkolwiek, zawsze w tym jesteśmy sami. Sami wobec wszystkich. I nie jest to niczyja wina, po prostu tak jest, taka jest kondycja ludzi, że nie są w stanie ani opowiedzieć otoczeniu o tym co czują ani ludzie nigdy nie są w stanie wniknąć w obręb czegokolwiek co nie jest nimi.

    Nie ma tym filmie wielkich słów, teatralnych gestów, wszystkie subtelności emocji ograne są przedmiotami, półsłówkami, krótkimi zdaniami pozornie nie na temat. Na tym zasadza się moim zdaniem mistrzostwo i tego filmu i wszystkich innych, z których czyta się więcej niż formalnie pokazuje scena. Cenię sobie filmy, w których nie wsadza mi się do głowy łopatą prawd objawionych podlanych ckliwym sosikiem tanich wzruszeń. Lubię, jak sama wnioskuję jakieś odczucie na podstawie danych zawartych w kadrze, danych nienachalnych, subtelnych, ale mocno czytelnych.

    Jest w filmie inna fajna scena, kiedy bratanek bohatera przychodzi na obiad do dawno nie widzianej matki – byłej alkoholiczki, która porzuciła syna i męża. Teraz jest schludną pańcią z przedmieścia, ma nowego partnera i obraz Jezusa w stołowym pokoju. Te wszystkie rekwizyty versus potem postawa tego jej nowego chrześcijańskiego partnera – i nie trzeba się już rozwodzić nad tym, że bratanek był naprawdę dość osamotnioną osobą po śmierci ojca. Scena ta nie wystawia też pochlebnego świadectwa katolikom, ludziom mocno zadeklarowanym w schlebianiu atrybutom wiary, ale mającymi problem z wprowadzaniem swoich chrześcijańskich zasad w życie.

    Amerykańska “wpadka”

    Co do zaś subtelności w szkicowaniu i sugerowaniu emocji. Raz tylko reżyser podszedł do sprawy po amerykańsku. Oglądamy sceny pogrzebu, te wszystkie akcje związane z nieobecnością brata bohatera i nagle ja siedzę i się zastanawiam dlaczego te łzy tak bardzo nie chcą przestać mi płynąć. Odpowiedź była prosta. Podbito nastój żalu w filmie utworem, co do którego nie mam ani grama wątpliwości, że poruszy nawet głaz:) Jest to grane przez Londyńską Orkiestrę Filharmoniczną Adagio in G Minor.

    Zastanawiałam się skąd ja znam tę nutę, nie jestem koneserem muzyki klasycznej czy coś, ale przypomniałam sobie. Dobrych 20 ileś lat temu byłam z klasą na wystawie w Muzeum Literatury, wystawie poświęconej młodym poetom, którzy zginęli w Powstaniu Warszawskim. Były w gablotach pamiątki i wiersze Baczyńskiego, Gajcego i w tle leciało właśnie to Adagio in G Minor. Od tej pory zawsze jak czytałam czy czytam wiersz Baczyńskiego chce mi się płakać nad losem biednego pięknego 20 latka, który zginął bez sensu.

    Wydaje mi się, że tu w filmie reżyser nie musiał sięgać aż po taką armatę, bo naprawdę ta nuta jest naprawdę mocna, te sceny obroniłyby się same, wywołując w widzu uczucie straty związane w ich własnymi przeżyciami. No i to ten jeden minus, że za bardzo spuchłam podczas seansu, zwłaszcza, że okazji do wzruszeń, już tak na szczęście nie podbijanych minorowymi nutami, było w tym filmie sporo.

    Gwoli podsumowania

    Dobry film to też taki, który pokazuje, że w całym zamieszaniu w z tą samotnością, złem, przykrościami bywają chwile, kiedy można się uśmiechnąć, bo coś się uda, coś się wspólnie zdziała, czemuś wyjdzie się na przeciw, nastąpi zabawne spiętrzenie zdarzeń. A to wszystko ciągle w klimacie złym. A jednak bohaterowie się uśmiechają, dzięki czemu widz wie, że nigdy nie jest aż tak beznadziejnie, żeby nie można było żyjąc wyjść czasem z piwnicy swoich smutków. Jest to mocno krzepiące przesłanie.

    I tak oto skromny film a tyle okazji do przemysleń, tylu poruszeń, tylu wspomnień, tylu rozliczeń, tylu osobistych obietnic.

    Dlatego uważam, jak ktoś nie boi się, że po wyjściu z kina będzie musiał myśleć – to polecam.

    Dlaczego pójdę na jeszcze ciemniejszą stronę Greya?

    Ja zaś pójdę też na nowego Greya. Jeśli film nie udaje niczego prócz tego, że jest widowiskiem, aby wiele pań miało o czym sobie marzyć przed snem – to ja jestem na tak. Chcę sobie siebie wyobrażać w windzie w pończochach i niebotycznych szpilach i jak Jamie Dornan wsadza mi rękę pod spódnicę. Wcale się tego nie wstydzę i nie ukrywam, że trochę mi żal, że taka scena nigdy się z moim udziałem nie wydarzy. No szkoda trochę:)

    fot. za “Los Angeles Times”

  • Kanapka w Stanach

    Mój  były mąż nazywał mnie onegdaj „babą z poduchą na parapecie”, co miało nawiązywać do tego, że byłam wścibska i zawsze lubiłam wiedzieć o ludziach dużo.
    Trudno stwierdzić, czy to podpada pod elegancki „voyeryzm” czy jest zwykłym byciem gossip girl, niemniej jednak, kiedy Tomasz Wasilewski – reżyser filmu „Zjednoczone Stany Miłości” powiedział w jednym z wywiadów, że chciał otworzyć drzwi do mieszkań w blokowiskach w czasach przełomu lat 80 i 90-tych, to wiedziałam, że nie ma opcji, ja tam zajrzeć muszę.

    Zapewne dla wielu z tych, których cudze życie niezabytnio interesuje, wiele obrazków pokazanych w tym filmie może być szokujących. Dywagujmy, czy to jest kwestia tego, że sceny z naszych żyć w naszych mieszkaniach mniejszych, większych, na bogato czy przeciętno są szokujące, czy też to kwestia tego, że właśnie TAK się je pokazuje, na szokująco a nie np. na romantyczno. Czy wszystko jest kwestią tego, że jest, czy kwestią tego JAK ktoś to widzi?

    Ja nie wiem. Ale przypuszczam, że nie ma jednej formy bycia czegokolwiek. wszystko zależy w sumie od tego, którą nogą wstanie się z łóżka.

    W każdym razie, kiedy parę miesięcy zobaczyłam trailer tego filmu – wiedziałam, że muszę go zobaczyć i bardzo czekałam, żeby wpakować się na te imieniny przy stole w jakimś ciasnym dusznym mieszkanku z paniami w welurowych kreacjach.

    Zwiastuny, zdjęcia do filmu, który nota bene miał świetnie zorganizowaną promocję w social mediach, wskazywały potencjalnemu widzowi od razu – helo, to nie będzie łatwy film!

    Dominowały zimne odpychające barwy, ziemiste albo przywołujące na myśl atmosferę prosektorium. Żadnego ocieplającego światła, tylko takie, które cięło bohaterów, ich ciała i dusze jak skalpel. Nie było nad nimi żadnej litości. Mało co mnie szokuje w kinie, pornosów przeróżnych się naoglądałam, ale to widok ciał starych kobiet w basenowej przebieralni wywołał we mnie okrzyk. Przerażenia. Podsunięto mi pod nos to, od czego się ucieka i czego się panicznie boi – od brzydoty, nie takiej wystylizowanej, ale takiej naturalistycznej, przygnębiającej, codziennej, która jest w każdym z nas jak się nas źle doświetli.

    W którymś momencie cały ekran przez kilka sekund zdominowała dupa Andrzeja Chyry (też niedoskonała zresztą) i można by rzec, po co, czy bez tego nie można opowiedzieć o czymś?  Zresztą sporo jest głosów o filmie, że przekombinowany i za dużo golizny. Nie zgadzam się. Ta scena z gołą dupą Chyry, który wstaje i szybko się oddala pozostawiając w łóżku z pościelą z kory Magdę Cielecką zwiniętą w jakieś dziwne kombinacje mówi widzowi od razu – dupa z tego będzie nie związek. Tak właśnie dosadnie to mówi. Żadnych tam subtelności, nie i już.

    Cała warstwa wizualna filmu jest szalenie istotna. Nie pozostawia widzowi wątpliwości, że będzie miał do czynienia ze światem, który pozbawiony jest nadziei, który jest szarzyzną, wydeptanymi trawnikami, betonowymi kościołami, starymi boazeriami, małymi klitkami, w których usiłuje dziać się życie.

    Autorem zdjęć do tego filmu jest Oleg Mutu – Mołdawianin, który robił też zdjęcia do rumuńskiego filmu nagrodzonego w Cannes kiedyś „4 miesiące, 3 tygodnie, 2 dni” o studentce, która w czasach komunizmu w Rumunii usiłowała dokonać nielegalnej aborcji. Do dziś nie obejrzałam tego filmu. Ze strachu, że brzydota rumuńskiego losu przygnębi mnie i zdołuje do cna. I sądzę, że Mutu tu też mógł dać z siebie wszystko, dlatego ten film nie będzie się podobał wszystkim.

    Barierę w miłym odbiorze filmu tworzy też fakt, że obrazu nie uzupełnia muzyka.

    Zero podpowiedzi ze strony ścieżki dźwiękowej co mamy czuć patrząc na to, co podsuwa reżyser. A radź se widzu sam, myśl sam, sam zdecyduj jak jest. To trudne, bo w kinie woli się na ogół być trzymanym za rączkę. A tu znikąd pomocy. Szara rzeczywistość polskich miasteczek, blokowisk i takich samych osiedli z betonu i ludzie z ich paprotkami.

    Trochę mi się początkowo ten film kojarzył z klimatem „Dekalogu” Kieślowskiego, te blokowiska, te światła w oknach jak płomyki rozpaczliwej nadziei, że jeszcze będzie wspaniale, jeszcze będzie świetliście. Ale Kieślowski trochę ten dramat ocieplał, tam gdzieś w rogach brzydkich mieszkań czaiła się odpowiedź na wszystkie zadane pytania. W tym filmie nie ma nadziei żadnej.

    W tej całej prosektoryjnej scenerii reżyser umościł 4 kobiety: mężatkę niekochającą swojego prostego męża i marzącą o seksie z przystojnym księdzem, dyrektorkę szkoły singielkę graną przez posągową Magdę Cielecką, która zaklinała rzeczywistość krwistą szminką na ustach i pomalowanymi na czerwono paznokciami, siostrę dyrektorki młodą instruktorkę – jak to się wtedy mówiło – aerobiku, której mąż wyjechał do Niemiec na saksy a ona czekała i próbowała robić karierę w modelingu i nauczycielkę rosyjskiego też singielkę, która hodowała kanarki.

    stany

    fot. za profil Magdaleny Cieleckiej na Facebooku

    Są też mężczyżni – prosty mąż, uduchowiony ksiądz, lekarz, czyli Chyra. Stanowią oni tło, na którym mocno i wyraźnie widać paradę niespełnień bohaterek.

    Ich losy ładnie się zazębiają, przeplatają ze sobą, przenikają, następuje kombinacja sekwencji ich pragnień i marzeń o wielkiej miłości i spełnieniu, które nie nadchodzi i zapewne nie nadejdzie nigdy.

    Każda z nich desperacko pożąda swoich obiektów, które według nich dałyby im satysfakcję i każda rozgrywa swój pochód ku spełnieniu w najgłupszy sposób, jaki tylko istnieje. Tylko, że prawda jest taka, że tak właśnie postępuje większość z nas, kiedy czegoś chce a nie może tego mieć. Pokazane babki podejmują wysiłki w realizacji swoich pragnień, ale kończą z głową w misce na rzygi, w dworcowym kiblu z przygodnym seksem z byle kim albo leżąc nago na wersalce (!) poruszając nieznacznie spuchniętym palcem u stopy. To wszystko co może się zdarzyć. Kurtyna. I cisza.

    Wrócę jeszcze do Kieślowskiego.

    Jest w tym filmie taka scena, kiedy dyrektorka szkoły nagabuje córkę kochanka. Nie wiemy co jej mówi wioząc ją samochodem gdzieś nie wiadomo gdzie. Ale poruszona córka wybiega z auta i biegnie na zamarznięte jezioro chcąc uciec jak najdalej. Oczywiście lód załamuje się a dziecko wpada w przerębel. Cielecka stoi na brudnym brzegu. Cisza. Nic się nie dzieje.

    Ta scena ma w sobie coś groteskowego.Nastąpiło jakieś mocne zdarzenie, śmierć prawdopodobnie, ale nie dodaje się do tego, żadnej wartości dodanej. U Kieślowskiego zapewne byłaby zaraz cała parada dywagacji o moralności tej babki, o tragizmie losu, zresztą był taki odcinek „Dekalogu”, w którym chłopiec też utopił się w przeręblu a tam zaraz cała masa myśli podsuwających nam wyjaśnienie zagadki sensu życia. Tam reżyser nie zostawił nas samych. A tu owszem.

    I dlatego ten film może się nie podobać.

    Mnie, owszem podobał. Bo uważam, że Wasilewski nas nie oszukuje. Każe nam się konfrontować z tym co jest, czyli, że nie ma nic prócz chęci i niemożności. A już na pewno nie ma nadziei, ani nie istnieje coś takiego jak spełnienie. Jak się to pojmie to paradoksalnie naprawdę łatwiej jest to wszystko ogarniać.

    Świetny film uważam o naszej kondycji, o naszym wiecznym miotaniu się, poszukiwaniu, o rozziewie między tym, kim chcemy być a kim jesteśmy. Że droga od głowy w chmurach do głowy w misce na wymiociny – niedaleka.

  • Kto tu rządzi

    Jestem fanką Kieślowskiego i naprawdę 13 marca 1996 (jezu, niemal 20 lat minęło…) roku chyba nawet płakałam, kiedy dowiedziałam się z radia, że nie nakręci już po Trzech kolorach trylogii Niebo, Piekło i Czyściec. A naprawdę wierzyłam w to, że w tych obrazach, scenariuszach pokaże „jak żyć” i w ogóle w kierunku zmierzać jakim.

    Tak się nie stało. Nie przeżył wielki reżyser, który pokazał nam, że dźwięki filiżanek w kawiarni dworcowej i wkładanie buta przez bohaterkę może być sensualne i  można dopatrzeć się w tym prawdziwego znamienia życia, a nie że tylko akcja, pościg i szalona intryga.

    Nie dał rady też jego wierny scenarzysta, a szacowny senator – Krzysztof Piesiewicz, który pogubiwszy się z niewiadomych przyczyn, skończył przebrany w sukienkę wciągając kokainę.

    No szkoda, szkoda. Ale przyszli nowi wychowani na Dekalogu i tak oto oglądamy kolejny film Małgorzaty Szumowskiej. Piszą o nim, że jest najdojrzalszy z jej dotychczasowych filmów. Body/Ciało dostał Srebrnego Niedźwiedzia w Berlinie, podobał się obraz, że Kieślowski, ale bez zadęcia, że mądry, że głęboki, że Gajos, że nie tylko porusza, ale też bawi! ( a Kieślowski np. był śmiertelnie serio)

    No nie wiem. Lubię wszystkie filmy Szumowskiej. Tak jak Szumowska się nieobciachowo ubiera i żyje, tak samo robi nieobciachowe filmy, mają jej rys, mają to coś. „33 sceny z życia” w sumie poruszyły mną bardzo, kiedy opowiadała o odchodzeniu swoich rodziców. Podobnie „Sponsoring”. Tak jak zgodnie piszą – wszystkie te filmy są w jakiś sposób o ciele. O naszym stosunku do niego.

    W czasach, gdy mierzymy każdy centymetr i gram swoich ciał traktując jak koniec świata to, kiedy   one nam się wymykają – takie tematy jakie ona pokazuje powinny nam być bliskie. Ale niekoniecznie chyba są. Przecież nikt nie lubi pochylać się nad chorowaniem, alkoholizmem, odmiennością, ciałem jako towarem. Lubimy myśleć, że jest siedliskiem naszej duszy i podlega naszej kontroli.

    Tymczasem może się okazać, że ciało swoje, my swoje a duszy wcale nie ma.

    Cóż, w Body/ Ciało Szumowska próbuje nas przekonać, że właśnie ten duch jest. I z tym właśnie mam problem.

    Zawsze uważałam się za osobę bardzo uduchowioną, cokolwiek to znaczy. Dla mnie znaczy to, że uważałam, że posiadam „głębię”. A w tej głębi kryją się tajemnice, które, jak sądziłam, są nie do wykrycia. No niestetyż. Są. Głębia polega na tym, że w sobie mości się schowek przed światem. I w nim się chowa. Duchowość i głębia usprawiedliwiają nasz marazm. Maskują strach przed demaskacją. Są pretekstem wymyślonym przez filozofów, żeby usprawiedliwiać swoją ucieczkę przed światem.

    i tak sobie myślę, że albo moja duchowość zubożała, albo ten film nie trafił do tej części mojej osoby, która odpowiada za jakieś bardziej wyabstrahowane emocje.

    A powinien.

    W końcu jest o odwiecznym dualizmie między tym co nieuchwytne a tym co doczesne, o tym, że na co dzień ani myślimy wczuwać się w to, co oznaczają nasze palce, głowa, nogi czy nos. Co najwyżej nie podobają nam się i są powodem naszej frustracji.

    Na pewno film ładnie pokazuje, jak nie kochamy naszych ciał.

    Nie widzimy tego, że za chwilę zlegną w trumnach podmytych przez uszkodzoną kanalizację miejską. A ktoś nas rozpozna przez buty. Nie przez nasz wyraz twarzy. Bo nie będzie go. Będą buty.

    Film ładnie pokazuje, że nasze ciała mamy w dupie. że ciągle się nad nimi znęcamy. Albo ukrywamy.

    Nie przekonał mnie w filmie za bardzo prokurator wlewający w siebie co dzień pół litra czystej, ani jego córka, która choruje cywilizacyjnie, tj. obrażona na życie rzyga i chudnie.

    Ale już Maja Ostaszewska jako terapeutka urzekła mnie jak zawsze. Cóż, Ostaszewska czy gra Beatkę w serialu TVN czy u Szumowskiej czy u Warlikowskiego jest aktorką totalną i mam nadzieję nigdy nie wystąpi w jakimś Gwiazdy skaczą do wody choćby nie wiem jaka bieda ją przycisnęła.

    Więc Maja gra tu spirytystkę, terapeutkę, nawiązuje kontakt z osobami zmarłymi. Jada obiadek z gotowanej marchewki z wyprostowanymi plecami, trzyma w domu psa wielkości cielęcia i zabawki po zmarłym dziecku. Ubiera się w bezkształtne spódnice, bluzki i ortopedyczne buty. Nosi pryncypialne okularki i straszną fryzurę, która upodabnia ja do sąsiadek z blokowiska mających po 70 lat. Kryje swoje ciało, czego widzowie nie mogą jej wybaczyć i rechoczą w kinie kiedy na nią patrzą jak przemierza ohydne osiedla z wielkiej płyty idąc do domu albo kiedy niezdarnie podryguje w tańcu na terapii.

    Nie mogą jej tego wybaczyć tak samo jak młodej Grycance nie wybaczą pokaźnych cycków wywalonych na instagramie jak trofea nie wiadomo czego. Wyśmiejemy wszystko, co jest za bardzo. Za szare i za mocne, za nie takie.

    Wiadomo na pierwszy rzut oka, kto kocha swoje ciało w nadmiarze, kto udaje a kto nim gardzi, bo ważniejsze sprawy na głowie. Maja w tym filmie ma właśnie, te ważniejsze.

    I te ważniejsze sprawy akurat do mnie nie trafiły. Nie mam wiary w obecność zmarłych, ale nie twierdzę, że nie wierzę. Łaska tej wiary spływa chyba tylko na tych, którzy doznali szczęścia autentycznego kochania kogoś naprawdę.  Może wiara w taką duchowość poza nami zależy od zdolności do kochania takiego poza nami, nie dla czegoś, z jakiegoś powodu, tylko ze względu na całość.

    No to ten fragment czy clou nie dotarły do mnie.

    Zabrakło mi narzędzi.

    Ale ten zrobiony w zaśniedziałej konwencji film, ślicznie malujący brzydotę i ubóstwo naszej codzienności, jej absurd i jej nieuchronność obejrzeć warto.

    Ja się skupić też nie mogłam, bo przeszkodziło mi nomen omen moje ciało, albowiem czułam dyskomfort związany z parciem moczu a nie chciałam wychodzić,  bo widzowie syczeli, kiedy ktoś im przeszkadzał. Takimi prawami rządzi się Kinoteka i nie ma na to rady.. Więc czekałam na koniec. Nie mogłam się skupić i może dlatego duch do mnie nie przyszedł.

    Proste. Wiadomo kto jest zwycięzcą.

  • zjedz kanapkę