• Kto się boi zejść do piwnicy, czyli kanapka na drogę poznania

    W swoim dorosłym życiu często wykazuję się rodzajem dziecinnej beztroski polegającej na tym, że udaję, że nie ma czegoś, co jest, a co jest dla mnie niewygodne.

    Bardzo lubię udawać.

    Wykonuję wtedy taki trick jaki robią dzieci, kiedy nie chcą przyjąć czegoś do wiadomości. Zamykam uparcie oczy, wierząc, że jak nie będę na to patrzeć, to to zniknie. Więc udaję, że jak mnie boli ząb, to, że samo przejdzie, udaję, że nie ma poniedziałków, że nie ma franka i banków światowych, że czas stoi w miejscu i ze wszystkim zdążę, że moje życie mija w filtrze amaro, no ogólnie, lubię udawać, że mi fajnie i że wesoła ze mnie dziewucha, że patrzcie tu mamy brzydkie buty, a tu śmieszny serial, no i takie to heheszki.

    Ale tak naprawdę, to wcale nie jest wesoło, choć rzecz nie sprowadza się tylko do nieudawania, że nie jest się na życiowym debecie i do pamiętania o rachunkach za prąd.

    Tutaj musi wjechać takie pojęcie jak pamięć. 

    Pamięć to ciekawe zjawisko. Jak działa mechanizm pamięci jednostkowej i zbiorowej? Jak w jednej i drugiej nasze mózgi mniej lub bardziej świadomie wkładają pełną parę w proces zafałszowywania tego, co się pamięta?

    To dlatego tak szaleńczo oręduję za prozą Knausgarda, bo jako jeden z nielicznych, o ile nie jedyny, miał odwagę udokumentować swoją pamięć jednostkową szczegółowo, nie pomijając żadnych żenujących faktów stawiających go w nieprzychylnym świetle.

    My się ubarwiamy na ogół, filtrujemy zawzięcie swoje wspomnienia, żeby nie zgłupieć, nie zwariować i jakoś lekką stopą przechodzić przez te muły czasów, które minęły. On obrał inny kierunek i pokazał wszystkie bebechy zaszłości opowiadając sobie i nam wszystko, także to przykre, złe i niewygodne.

    Kiedy ja próbuję zrobić to samo, utykam już na pierwszym akapicie, nie będąc w stanie zaakceptować tego, że tak się działo, tak to pamiętam. Udaję więc, że wcale nie właśnie, bardzo fajnie było, jasno i wszyscy pletliśmy sobie warkocze.

    Z pamięcią zbiorową jest zdaje się jeszcze gorzej. Skoro prywatne bagna zasypujemy żwirem, to co dopiero zbiorowe.

    O tym, jakie katastrofy ściąga zbiorowe udawanie, że nic się nie dzieje, nic się nie stało – pisze w niepozornej, prosto napisanej książeczce z wymownym zdjęciem na okładce Martin Pollack – „Topografia pamięci”. 73 letni dziś pan to syn austriackich nazistów, ojca – zbrodniarza wojennego działającego na terenie Polski, wnuk dziadków fanatycznie wiernych nazizmowi aż do śmierci i długo po wojnie, publicysta, dziennikarz, tłumacz Kapuścińskiego, próbuje odpowiedzieć sobie i innym na pytanie – dlaczego działo się jak się działo, skąd bierze się zło, dlaczego wykształceni ludzie, kochający synowie, mężowie, ojcowie i takież matki, córki i żony okazują się zdolni do najgorszego wobec innych, jak to wszystko funkcjonuje w pamięci poszczególnych nacji, narodów i zbiorowości i jak wpływa na to, co się wydarza także teraz.

    Skąd napływają fale zła, które zmiatają nagle tych, którzy dziś siedzą, piją sobie kawę i marudzą na pracę, a jutro już kopią sobie doły pod własne groby w jakimś zacisznym lesie na czyjś rozkaz – nie sposób na to odpowiedzieć w jednym tekście.

    W filmie „Dzieciństwo wodza” (reż. Brady Corbet 2015 r. na podstawie powieści J.P. Sartre’a „The Childhood of Leader”) pada takie zdanie : „Rzecz nie w tym, że ktoś ma odwagę czynić zło, lecz w tym, że tak licznym zabrakło męstwa, aby okazać dobro”.

    Martin Pollack swoją skromną książką podpowiada, jaki może być klucz do pamięci i do tego, żeby chociaż w tym zalewie udawania i fałszu ocalić samego siebie.

    W kilku felietonach przywołuje pamięć sielankowego dzieciństwa spędzanego u dziadków w Austrii, pamięć panujących nastrojów, reakcji rdzennych Austriaków na wygnanych z Polski Ślązaków i Kaszubów i Mazurów, którymi ci rdzenni gardzili jako brudnymi i gorszymi, niepełnymi. Pamięć zbiorowości ludzi z Karpat, terenów Galicji, Ukrainy, Huculszczyzny, Łodzi, Wiednia itd. przywołuje za pomocą fotografii z tamtych lat wydobytych, wyszperanych w różnych miejscach, na internetowych aukcjach. Widzimy więc zdjęcia z czasów I wojny, II wojny, międzywojennych, na nich albo uśmiechniętych niczego nie spodziewających się ludzi albo upokarzanych, jak młoda wiedeńska Żydówka zmuszana przez bojówkarzy SA do mycia bruku szczotką ryżową na środku miasta tuż po Anschlussie Austrii do Rzeszy. To zdjęcie i domniemywania autora, co na nim widzimy, wstrząsnęły mną. Ładna twarz młodej Żydówki spogląda trwożliwie w obiektyw, panna przykuca, jedną ręką trzyma elegancką torebkę, w drugiej trzyma szczotkę i pewnie próbuje dociec, dlaczego wczorajsi ziomkowie każą jej dziś myć ulice, otaczając ją i jej podobnych kordonem tłumu złożonym z dorosłych, starców i dzieci szydzących z nich. No bo po prostu – wczoraj byłaś proszę pani klientką, a dziś robisz co ci każę, bo tak, taki mamy klimat, sorry.

    Pollack pokazuje w ten oto nienachalny, pozbawiony jakiegokolwiek dydaktyzmu, pouczanek i patetycznych mądrości sposób, że zło to nie jest jakaś amorficzna efemeryda nie wiadomo skąd. Umiejętnie i sugestywnie pokazuje czytelnikowi, że zło to jest takie coś, co czai się także w naszych domach, pod naszymi dywanami i przy naszych stołach, wystarczy tylko nie udawać, że tego nie ma.

    Przyjrzyjmy się nam.

    Przez jakiś czas żyliśmy sobie we względnym poczuciu spokoju, owładnięci nadzieją, że przeniósłszy biznesy z łóżek polowych do szklanych kurników w Mordorze, uwiedzeni kredytami i leasingami – będziemy przeć wciąż ku lepszemu. Otworzyliśmy się trochę na świat i choć nigdy nie doświadczyliśmy bezwizowego ruchu do eldorado wolności, czyli do Stanów, to i tak byliśmy jacyś tacy fajniejsi, mogliśmy z góry popatrzeć na sąsiadów z Ukrainy, którzy wciąż czekają na to, żeby też być fajnymi. Wiemy już jak smakują kolorowe drinki w hotelach all inclusiwe z biurem Itaka na Costa Brava albo na Krecie i dumnie peregrynujemy po starej Europie nie musząc się legitymować na granicy aż do samego jej krańca.

    Ale przyszedł czas, że zrobiło się jakby trochę mniej przyjemnie.

    Nagle jakieś ciężarówki islamskich ekstremistów wjeżdżają w nasze bożonarodzeniowe markety, eksterminuje się (bo jak inaczej to nazwać) ludność cywilną w Syrii, w Stanach wybory wygrywa dziwny człowiek, w kraju też skończyły się dowcipasy z Tuska i nieporadnych wypowiedzi jego ministrów o klimacie, niezauważalnie przypełznął kościelny reakcjonizm, rządowy ekstremizm, prezes telewizji narodowej pozywa portal plotkarski o szerzenie fałszywych informacji o zdjęciu serialu Na dobre i na złe. Absurdy przybierają na sile, zaczyna się poczucie bezradności i zdziwienia – że jak to się mogło stać? co teraz? Co z nami będzie na tym zakręcie?

    Ale Sylwia Grzeszczak nam na to pytanie nie odpowie.

    Wybito nas ze snu spokojnej konsumpcji, znowu musimy oglądać łyse głowy i marsze panów z Małym Powstańcem wytatuowanym na ramieniu i słuchać pomruków niezadowolenia, że państwo zamiast dawać swoim to chce przygarniać skośnych, ciapatych, arabów, którzy na pewno pakują wąglika w każdego kebaba. Zaczyna się pozornie niewinnie. Od takich żartów, od używania dosadnych określeń w charakterze żartów. Sama robię tak właśnie dziwiąc się mojej koleżance, że ją to oburza. Ale przecież to tylko takie heheszki, nic poważnego, zobacz, przecież oni inaczej pachną, i chodzą w grupach po mieście, przecież wiadomo, że ja wrażliwa na krzywdę zwierząt, musze odpuszczę, a co dopiero człowiekowi, ale serio, z ciapatym to bym nie mogła, no wiesz czego.

    Takie rozmówki odbywają się zapewne w tysiącach domów, na tysiącach skwerów, nic nie znaczące, po prostu, chcemy tak pokazać, że jesteśmy u siebie a ci skąd inąd są INNI, nie tacy jak my, trochę się panoszą i milczą, ale póki robią dobre kebsy, to niech im będzie. Ale ogólnie to wiadomo – my i oni, odwieczna zasada.

    Takie reakcje nie pojawiły się teraz, nie jest to wymysł naszych czasów, po prostu historia lubi się powtarzać, powtarza się też inny mechanizm – że nikt nie chce jej zgłębić ani o niej pamiętać, wolimy myśleć, że jesteśmy wyjątkowi i z kosmosu i że nas te wszystkie zła tego świata nie dotyczą. Wojna już minęła, Borowski, Grzesiuk, Szmaglewska – i ich wspomnienia to już tylko kanon lektur, których nikt nie czyta. Jakiś dziennikarz Ed Vulliamy upominający się w książce „Woja umarła, niech żyje wojna” o pamięć ofiar wojny w byłej Jugosławii w latach 90- tych, też nie jest w forpoczcie głosów, których ludzie chcą słuchać.

    Do Bośni czy Chorwacji jeździe się przecież tylko po to, żeby taniej napić się wina. Poza tym wszystko spoko tam jest. Medjugorje tak, ale że obozy koncentracyjne tam? No co ty! To propaganda.

    Pamięć się uszczelnia, zamyka na to wszystko, zapomina się i wciąż udaje, że jest pięknie. Czasem tylko, kiedy jadę sobie metrem i przyglądam się ludziom grzebiącym zapamiętale w swoich telefonach – zastanawiam się, jak by zareagowali, gdyby nagle ogłoszono, że w tym tunelu pociąg się pali i z wagonu może wyjść tylko 3 ludzi. Jak by to rozegrali, kto z nich stałby się moim oprawcą lub moją ofiarą? Kim byliby ci ludzie dla mnie, a kim ja dla nich, gdyby reżim naszej jedynej partii ogłosił, że wszystkie kobiety po 50 – tce, brunetki muszą nosić kolorowe opaski na rękach jako oznaczone, że są niepłodne, czyli bezwartościowe. Kim byliby moi współpasażerowie, gdyby ogłoszono, że dowody na dyskryminację ludzi o innym kolorze skóry niż biały będą nagradzane np. darmowym przedszkolem dla ich dzieci? albo dodatkami do emerytur? Czy byliby tymi samymi spokojnymi ludźmi, którzy kochają swoje dzieci, żałują swoich grzechów i starają się żyć godnie?

    Jaki powstałby do tego scenariusz?

    Martin Pollack przychodzi nam tu trochę w sukurs. Ma pewien patent na to, żebyśmy nie stali bohaterami czarnych scenariuszy. Niestety wiąże się to z wysiłkiem poznania. A to jak wiadomo zawsze robimy niechętnie. Ale moim zdaniem na pewno trzeba by.

    Autor pisze o tym tak:

    „Badanie historii – własnej, ale także cudzej, bez żadnych uprzedzeń, jest najważniejszym warunkiem zrozumienia samego siebie, znalezienia własnej tożsamości – i spotkania się z Innym na równym poziomie. Bez historii nie da się tego zrobić. Nigdy nie wolno nam ulec pokusie, by chcieć wyrzucić za burtę ówczesne narodowe narratywy, chcieć je wymazać z pamięci, ponieważ boimy się, że gdy się z nimi skonfrontujemy, mogą coś popsuć, stać się przeszkodą. Wszystko musi zostać powiedziane, spisane, nawet jeśli jeszcze dziś może być bolesne, nie wolno przemilczeć żadnej tragedii.”

    Pamięć, i to, jaki z niej robi się użytek, ma zatem kluczową rolę w procesie wyzwalania się w własnych uprzedzeń, lęków, własnych osobistych paranoi. Chciałabym przestać się bać tych konfrontacji.

  • “Pociąg” – czyli jedźmy nad morze, kiedy coś nam nie wychodzi

    Jak mam w głowie milion myśli, poszukuję obrazów i słów, które pomogłyby mi dokładnie zilustrować, to co odczuwam.

    Wtedy filmy albo książki uderzają mocniej. Problem w tym, że dziś trudno znaleźć w filmach czy książkach taki zmasowany atak inspiracji, który uporządkowałaby biedne myślątka błądzące po manowcach naszego umysłu.

    “Mojej walki 2″ Knausgaarda wciąż wypatruję w przedsprzedaży i wciąż jej nie mam, poza tym wciąż łudzę się myślą, że napiszę podobnie doskonałą kiedyś opowieść o moim życiu, które jest zwyczajne i nudne, ale tysiące ludzi odnajdzie w nim siebie 🙂

    No wiem, porywająca wizja:)

    No a filmy dziś są skandalicznie głupie. Jeden „Boyhood” nie wypełni tej biedy, jaka panuje w repertuarze. Pomijam te transformersy, sensacje, myślę tylko o tzw. obyczajowych, wszystko takie nieznośnie schematyczne, powtarzalne, mdłe i nudne. Już nawet najlepsze seriale zaczyna się robić wedle sprawdzonych hitowych schematów i też wieje nudą. żegnamy Soprano, Mad Mena, już teraz wtórne kity będą tylko.

    Tak więc siedziałam i szukałam w głowie jakiegoś ratunku. Na pomoc przyszła Lucyna Winnicka, która w filmie J. Kawalerowicza pt. „Pociąg” grała Martę, młodą, tajemniczą, piękną dziewczynę z dekoldem na plecach i którą napastował w pociągu Zbigniew Cybulski.

    Obejrzałam ten film kolejny raz, aby przekonać się, że czasem (nie zawsze niestety) myśli moje prowadzą mnie we właściwym kierunku.

    Ogólnie taka mała rada, że jeśli ktoś chce obejrzeć film totalny, bez product placement, bez irytującego mrugania do widza, film czysty w przekazie, w którym każdy bohater , każdy gest, mina, ubiór i zdanie mają znaczenie – niech sięgnie po kino lat 60 tych, polskie.

    Ci ludzie z ekranu mówią do nas a nie mizdrzą się do kamery, te opowiedziane tam historie mają sens i dotyczą nas wszystkich niezależnie od tego czy akurat jesteśmy szczęśliwi czy niekoniecznie.

    Pierwsze kadry filmu to tłum na dworcu. Bezimienna masa ludzi przelewająca się w różnych kierunkach z różną dynamiką.

    Stopniowo z tej masy zaczynają wyłaniać się poszczególne postaci, na których kamera kieruje swoje oko tak, że wiemy kto jaką rolę odegra w tej historii, mniej lub bardziej znaczącą i mniej więcej o jakim charakterze. Kilka „kresek” operatora i wiemy mniej więcej kto jest kim z masy podróżnych wsiadających do pociągu jadącego nad morze w czasie wakacji.

    Ci, którzy błyszczą w tym filmie – już nie żyją, w 1959 roku – piękni i młodzi. Tajemniczy, roztargniony Leon Niemczyk dzieli przypadkowo kuszetkę w pociągu z równie tajemniczą, piękną i niepokojącą Lucyną Winnicką. I Cybulski – skaczący do pędzącego pociągu, czym wywróżył sobie własną śmierć – w pogoni za utraconym rajem bycia razem z bohaterką graną przez Winnicką.

    Oczywiście, nie byłabym sobą, gdybym w tym momencie nie pomyślała, wiadomo, o przemijaniu. że oto jesteśmy – młodzi i piękni, o coś nam w życiu chodzi, chcemy kochać, chcemy być kochani, chcemy, aby nam się coś udawało, ponosimy porażki, radzimy sobie z nimi na różne sposoby, a potem nic z tego nie ma żadnego znaczenia, bo nas już nie ma. Zawsze zabija mnie ta prosta prawda.

    Ale tymczasem i still alive, ci ludzie na ekranie też prowadzą celuloidowe życie, więc skupiam się na zabiegach mających mi pomóc w odpowiedzi na pytanie”jak żyć”. Proste.

    W życie tej małej chwilowej społeczności w pociągu wpleciona została historia z poszukiwaniem i znalezieniem faceta, który zamordował swoją żonę. Wokół tej historii oplata się wspólna podróż bohaterów granych przez Niemczyka i Winnicką. Ale sprawa mordercy nie jest głównym wątkiem tego filmu, ma za zadanie wyeksponować sobie życiowe porażki głównych bohaterów.

    Bohaterowie ci ponoszą klęskę i uciekają gdzie indziej niż miejsce, w którym żyją. Niemczyk ponosi porażkę zawodową, Winnicka – emocjonalną.

    Jest bardzo zraniona (dosłownie też, bo ma blizny na nadgarstkach), ale stara się to starannie ukrywać, jest niedostępna, uparta i trochę opryskilwa, nerwowa też bardzo, zwłaszcza w momencie, kiedy znienacka policzkuje biednego Niemczyka nie wiadomo za co. Do końca filmu nie wiemy, co bohaterom w życiu się nie udało. Wiadomo tylko, że bohaterka podcinała sobie żyły i Niemczyk wyczuł, że to z „miłości za bardzo”.

    Na końcu bohaterka wyjaśnia, że jej mogło się udać, ale on był zbyt ambitny i żył tylko tym, co może się stać a nie tym, co dzieje się teraz, więc ta miłość nie znalazła spełnienia.

    Tak samo nie znalazła spełnienia relacja z „plasterkiem” na zawiedzione uczucia – tj. z Cybulskim, który desperacko wieszając się za oknem pędzącego pociągu nie mógł zrozumieć, dlaczego ona go nie chce, skoro 2 tygodnie było im tak dobrze. Próbuje siłą i szantażem emocjonalnym zmusić ją do zmiany zdania, ale jak wszyscy wiemy – im bardziej na coś napieramy – tym bardziej nam to nie wychodzi.

    Zanim Winnicka opuści pociąg i wysiądzie tylnymi drzwiami na plaży, po czym odejdzie w dal w nieznanym kierunku szukając zapewne ukojenia w zawiedzionych oczekiwaniach, wypowie stwierdzenie, które sobie właśnie przypomniałam i dla którego ponownie obejrzałam ten film.

    Otóż upinając wsuwkami blond włosy Winnicka mówi

    „Wszyscy chcą być kochani, nikt nie chce kochać”.

    I tym optymistycznym mottem kończę wywód dobry dla wszystkich tych, którzy teraz żyją w poczuciu zawodu i dla tych, którzy go jeszcze doznają, bo że to się stanie, to pewne. Jak nie w miłości, to w czym innym.

    Na szczęście przyjdzie kiedyś koniec tych nierównych walk o sprawiedliwość w życiu. Wiadomo jaki to będzie koniec:)

    Tymczasem udaję się przez plażę w jakimś kierunku, ze swoją walizką. Nie wiem jakim, ale jakimś jeszcze na pewno.

  • zjedz kanapkę