• Ładne życie, czyli dajmy się ponieść utopii

    To będzie tekst, którego nie wypozycjonują wysoko roboty googla w wyszukiwarce prostego powodu, że nie podam 5 sposobów na to, jak żyć. Będzie za to w nim dużo pytań, na które raczej nie znajdę odpowiedzi i mogłabym sobie w sumie darować wysiłki, ale stwierdziłam, że nie właśnie, chcę opowiedzieć o tym, że żyjemy coraz brzydziej i coraz głupiej. To będzie tekst o rzeczach, architekturze, o Warszawie, o tym co ładne a co brzydkie i czy jest jakiś wyznacznik tego, jak kategoryzować rzeczywistość według tych płynnych pojęć, tekst o tym, czy ładne życie to utopia.

    Ktoś zapyta, co łączy budynek gdzieś tam, z tym co ktoś na siebie włoży i z tym, na jakim talerzu jada śniadanie? No więc bardzo dużo łączy. Ludzie wsiąkają bowiem w przestrzeń, w budynki, przedmioty, ubrania. Są swoim wzajemnym świadectwem. Ale czego i jakim?

    Dość pesymistyczna wizja mi wyszła, kiedy pojechałam nad nasze wybrzeże. Tam zrodził się tekst o tym, że polska architektura jest brzydka. A teraz ciąg dalszy poszukiwań odpowiedzi.

    Utopia uniformizacji

    Wszystko zaczyna się w zwyczajny dzień, tak zwany codzień, dzień jakich mam dużo za sobą i przed sobą zapewne, kiedy wsiadam do metra. Patrzę na ludzi, na to jak są ubrani. Jedni ubrani zwyczajnie, zgodnie z tym co dyktuje rynek i sieciówki, typowo, rzadko ktoś zaskakująco interesująco – to praktycznie się nie zdarza w Warszawie, a pozostali strasznie. Ci ostatni zawsze skłaniają mnie do zadania pytania – dlaczego dokonali takiego właśnie wyboru kupując jakieś dziwaczne obuwie czy nakładając na siebie warstwy niepasujących do siebie deseniem, fakturą ubrań niedopasowanych najczęściej do sylwetki. W Polsce, gdzie nad wyraz cenimy sobie prawo do własnego zdania oraz do idei „wolnoć Tomku”, ocenianie czyichś wyborów i gustów jest równoznaczne z zamachem stanu na ocenianą osobę, która zapytana, dlaczego wybrała brzydkie buty odpowiada – bo mi się podobają. I temat wydawałoby się zamknięty. Tak jednak nie jest, bo problem, DLACZEGO ci ludzie wybierają właśnie tak, nadal zostaje otwarty.

    Tego typu nastawienie, nie ukrywam, prowadzi mnie do marzenia o uniformizacji czegoś takiego jak ubranie, ale nie dekretem jak w Korei Północnej, ale według jakiegoś utopijnego klucza, według którego wszyscy byliby oczytani, kulturalni, chodziliby na wystawy sztuki nowoczesnej a nie na gale disco polo i wiedzieliby, że nadmierne ozdabianie się w jakichś sposób jest wyrazem bezguścia.

    Widzę ten grymas dezaprobaty na waszych twarzach, przecież w obronie swoich upodobań do tipsów, malowanych brwi albo kurtek w panterkę czy też pomarańczowych ścian w mieszkaniach staniemy z bagnetami na barykady zawsze, w każdej chwili. Przecież uniformizacja to dyktatura, faszyzm, socjalizm i zło, a darem jest indywidualizm. Zapewne tak, ale co zrobić, kiedy mierny gust społeczeństwa rozszerza się na wszystkie formy życia w jakich egzystuje każdy, także biedni minimaliści?

    Trochę się tu zapędziłam w tym marzeniu o tym, że wszyscy ubierają się podobnie, dyskretnie i gustownie i jest to jednak totalna mrzonka, już pomijając nawet kwestię dziwnego poczucia estetycznego Polaków.

    Utopia designu

    Bo też trzeba zastanowić się na czym polega to, że jedne rzeczy uznawane są za godne pożądania a drugie nie, dlaczego jakaś biurkowa lampa jest dizajnerska i kosztuje krocie a druga jest zwyczajna, choć na pierwszy rzut oka niczym się nie różni odpierwszej a jest tania? Dlaczego obudowa a nawet kable do sprzętów Appla są hołubione przez designerów, myziane i głaskane z czcią jaką kiedyś darzono relikwie a sprzęty technicznie o niebo lepsze niż macbooki czy iphone’y są w dizajnerskiej pogardzie? Dlaczego notes moleskine za prawie 100 zł jest lepszy od zwykłego notesu z tesco za 5 zł? Dlaczego jakieś krzesło za niebotyczą cenę uważane jest za bardziej godne pożądania a inne sprzedawane w salonie mebli bodzio za 50 zł już nie? Odpowiedź na pytania jest dość prosta. Projekt przedmiotów codziennego użytku, jego design kolaborujący ze sztuką, czyli czymś pożądanym, ale nieużytecznym winduje przedmiot naszej codzienności w górę. Jest design, jest tym samym wyższa cena. Jest wyższa cena przedmiotu codziennego użytku – jest pole do aspiracji. Dlatego kupimy gorszy, ale ładniejszy sprzęt, bo używając go uzyskamy złudzenie, że jesteśmy lepsi.

    Aspirowanie do używania rzeczy specjalnie zaprojektowanych, ładnych to jeszcze nie jest bolączka ludzi wyczulonych na wygląd czegoś. Bo nadal pozostaje otwarta kwestia – dlaczego jedni z upodobaniem malują swoje domy na seledynowo a dla innych będzie oczywiste, że dom ma być dyskretny i szary?

    Utopia równości

    Dlaczego jedne miasta są ładne, uporządkowane, przejrzyste a inne chaotyczne i pełne nieładu? Czy np. tacy Węgrzy sposobiąc sobie Budapeszt okazali się mądrzejsi niż my sposobiąc sobie Warszawę? Czy tłumaczy nas to, że Warszawa miała historycznego pecha? Ja przemieszczając się po mieście i widząc co się dzieje wszędzie – nie umiem tego pojąć, zrozumieć, dlaczego 72 lata po wojnie jest coraz brzydziej, brzydziej i brzydziej. Nie mieszkam w tych wszystkich skażonych miejscach, niby mnie to nie dotyczy, ale jednak z jakiegoś powodu strasznie przygnębia, jak brzydkie buty przypadkowego pasażera w metrze.

    Czy jest możliwe, żeby „ładne” było dostępne dla wszystkich i materialnie i mentalnie?

    Czy podział dóbr w społeczeństwie – jak zawsze niesprawiedliwy – polegający na tym, że jedni mają za dużo a inni za mało, będzie na zawsze skazywał jedne grupy na życie w seledynach i sztucznych kwiatach w oknie a innych na życie w przyjemnych okolicznościach natury i wysublimowanych designów?

    Utopia architektury jako narzędzia do poprawiania świata

    Na początku 2000 roku internetowe fora wrzały kręcąc bekę ze „słoików” przybywających do Warszawy z małych miasteczek i wsi. Słoikowie dorobiwszy się pierwszych stałych zacnych pensji zaczęli masowo brać kredyty we frankach i stawiać osiedla na warszawskich Kabatach z ochroną i płotami. Grodzili się monumentalnymi bramami, co wywoływało wśród tzw. rdzennych warszawiaków śmiech i pogardę.

    Ale tak właśnie zaczęła się era architektonicznych grodzeń i podziałów w mieście na masową skalę. Oto spektakularnie zaczęliśmy się przekonywać, że nikt nad tym nie panuje, panuje developerska wolna amerykanka, architektura stała się oddzielaniem, separowaniem niby bogatych od biedniejszych, odłączaniem tego, co w środku od tego co na zewnątrz, odgradzaniem tego co moje od tego co wspólne. Idea „wolnoć Tomku” przybierała na sile aż do obecnego szaleństwa.

    I w tym momencie pojawiają się Hansenowie w mojej głowie.

    Nie jestem dyplomowanym koneserem sztuki i architektury. Starcza mi wrażliwości, żeby pewne rzeczy dostrzegać. To na pewno. Jakiś czas temu urzekła mnie niepozorna opowiastka Marcina Wichy „Jak przestałem kochać design”, potem czytałam sobie do poduszki „Odczuwanie architektury” Steena Eilera Rasmussena czy „Język rzeczy – Dizajn i luksus, moda, sztuka. W jaki sposób rzeczy nas uwodzą” Deyana Sudjica. I chyba Facebook mnie wyśledził po historii moich wyszukiwań podsuwając wydarzenie w Muzem Sztuki Nowoczesnej nad Wisłą, czyli wystawę na temat idei i dorobku Zofii i Oskara Hansenów.

    Polazałam tam oczywiście i uznałam, że wyniesione spostrzeżenia zasługują na coś więcej niż post na Facebooku i kilka zdjęć, z których nikt nic nie zrozumie.

    Otóż ta para genialnych architektów polskich (chociaż Hansen był pół Norwegiem pół Rosjaninem to obywatelstwo miał polskie i tylko w Polsce działał) wymyśliła koncepcję jak na tamte czasy prawdziwie kosmiczną, ale co ciekawe, ich idee, koncepcje są dziś żywe nie tylko na muzealnych wystawach. Są one bardzo bliskie skandynawskiej koncepcji czynienia życia rzesz zwykłych ludzi ładniejszym, znośniejszym i funkcjonalniejszym.

    Ich pomysł Formy Otwartej i i Lineranego Systemu Ciągłego w projektowaniu osiedli i miast żyje, ale rzadko w takiej formie, jak oni chcieli i na pewno nie u nas. Mimo że niektóre koncepcje architektoniczne Hansenów uznawane były w PRL-u za reakcjonistyczne wymysły zepsutych modernistów, to cała ich idea budowania miast, osiedli zintegrowanych ściśle z otoczeniem, wykorzystujących jego możliwości przestrzenne, zakładająca, że mieszkania dla setek ludzi można skomponować modułowo, tak, żeby wyjść na przeciw indywidualności charakteru i potrzeb każdego mieszkańca była mega pro socjalna. Dajmy ludziom to, na co zasługują, wyjdźmy im na przeciw. Bądźmy otwarci, nie zamknięci, na ludzi, na przestrzeń, na problemy i rozwiązania.

    Te szlachetne idee, wielkie wizje, jak nietrudno się domyśleć – nie wyszły. W Polsce projekty ich osiedli na warszawskim Rakowcu, na Przyczółku Grochowskim, na osiedlu Słowackiego w Lublinie ze względu na braki materiałowe, na fatalne wykonanie zakończyły się klęską. Także polscy mieszkańcy tych przemyślnych architektonicznych powiązań nie umieli się w tym odnaleźć i nie pasowało im, że mieszkania łączą wspólne długie korytarze, że każdy z tego korytarza mógł im zaglądać do kuchni. Szerzyła się tam przestępczość, jak na Grochowie, po 89 roku ludzie zakładali spółdzielnie i grodzili (sic!) te otwarte społeczne przestrzenie, które były clou założenia Hansenów. Idea „wolnoć Tomku” zwyciężyła a osiedla zaprojektowane przez tych dwoje wizjonerów popadają w ruinę i dziś pewnie jakiemuś przechodniowi nie przyjdzie do głowy, że Przyczółek Grochowski zwany Pekinem to projekt wybitnych architektów.

    Przyczółek Grochowski - Warszawa

    Przyczółek Grochowski – Warszawa fot. za warszawa.wyborcza.pl

    Przyczółek Grochowski - Warszawa

    Przyczółek Grochowski – Warszawa fot. za warszawa.wyborcza.pl

    Wielkie myśli jednak nie umierają. Hansen znalazł swoich naśladowców, w Bergen w Norwegii jego uczeń założył szkołę w duchu hansenowskiej Formy Otwartej, a ja wypatrzyłam w filmie dokumentalnym na Netflixie „Abstract” historię o wybitnie zdolnym młodym architekcie z Kopenhagi Bjarke Inglesie, którego koncepcja rozwoju  zrównoważonego przypomina mi bardzo to, co chcieli osiągnąć lata temu Hansenowie.

    Patrzę na realizacje projektów Inglesa i widzę, że można. Pieniądze, chęci, materiały i powstanie przestrzeń dla zwykłych ludzi, która nie jest brzydka a jest ładna i funkcjonalna, przestrzeń, w której nie trzeba być powinowatym Jana Kulczyka, żeby w niej zamieszkać. A może trzeba? Tylko niesie mnie moja naiwność? I tak naprawdę w tych świetnie zaprojektowanych modułowych osiedlach w Kopenhadze mieszkają ci, których na to stać a nie przeciętni obywatele?

    Bjarke Ingels projekt

    Bjarke Ingels projekt fot. za lsnglobal.com

     

    Bjarke Ingels projekt

    Bjarke Ingels projekt fot. za archpaper.com

    Utopie warszawskie

    Przemieszczając się wzdłuż warszawskich arterii typu Trasa Prymasa Tysiąclecia czy Dolinka Służewiecka czy idąc w jakiś zakątek Mokotowa chociażby dzielnicy przecież zacnej, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że coś się dzieje, że dzieje się źle. Przy ruchliwych trasach powstają mieszkaniowe mordory a ja nie wiem, kto będzie chciał mieć okna na zakorkowane całe dnie ruchliwe ulice nawet w budynku imitującym Skandynawię? Kto będzie chciał mieszkać w krzywo poustawianych klockach wciśniętych między biurowce i stare bloki na Mokotowie albo w jednym z dziesiątek blokowisk w zagłębiu biurowym warszawskiego Mordoru, gdzie korki są nawet w święta? A jednak to się dzieje. Może uczyniły to ostatnie miesiące dotacji ze skarbu państwa na rzecz jakichś developerskich przedsięwzięć, może ostatnie chwile opłacalności budowania tych koszmarków byle jak i byle gdzie? W każdym razie co myślą ludzie na osiedlu Kabaty, którzy mieli przez lata widok na plac zabaw, ale ktoś go wykupił wstawił plombę. Czy ludzie z plomby płacąc jakieś chore pieniądze za mieszkanie w tej lokalizacji będą szczęśliwi mogąc słyszeć przez otwarte okno co gada sąsiad z bloku sąsiedniego? Czy było jakieś zamierzenie architektoniczne z miasta co do tego miejsca zakładające jakąś spójność w wyglądzie tych bloków? Wystarczy na to popatrzeć, żeby wiedzieć, że nie. Kasa u inwestorów się zgadza. Reszta niech się z tym męczy.

    warszawskie Kabaty zabudowa

    warszawskie Kabaty zabudowa fot. moja

    Tymczasem jedne rzeczy bez sensu powstają, inne bez sensu giną.

    Filip Springer w swojej super książce „Źle urodzone” pisze o architektonicznej rzezi obiektów z czasów PRL – u, które projektowali i tworzyli tuzy polskiej architektury. I tak na naszych oczach zniknął pawilon Emilia i zniknęła Rotunda. Niby miał zostać szkielet, ale nie zostało nic. Na ich miejsce powstanie dziesiątki oszklonych nijakich kurników do koszarowania ludzi dłubiących raporty i pierdoły ku chwale swoich zamożnych pryncypałów, zapomni się o takich fanaberiach jak światło, przestrzeń, wkomponowanie w krajobraz, bo przecież po co. Komu ma się zgadzać wszystko to się zgadza, reszta jeśli się godzi na koszary to widocznie ich wina. Niewystarczająco pracowici i skuteczni byli. Więc niech mają za swoje i siedzą w kurnikach.

    To wszystko jest dla mnie osobiście przykre.

    Utopia ogólna

    Czasem podróżując po różnych miejscach nie mogę przestać myśleć o tym, jak ludzie sobie fajnie żyją. Najbardziej chciałabym tak jak tu:

    Stavanger Norwegia - ładne osiedle mieszkaniowe

    Stavanger Norwegia – ładne osiedle mieszkaniowe

    lub tu

    Stavanger Norwegia

    Stavanger Norwegia fot. moja

    W Norwegii to akurat jest. Albo mały prosty domek, może być na fiordach, ale może być i silos w tle, bo lubię takie mixy. Albo może osiedle takie jak to, drewniane, funkcjonalne nad zatoczką, z widokiem na wodę, z dużą ilością powietrza. Ale powiedzmy sobie znowu prawdę. Tam też nie mieszkają mityczni „wszyscy”, to też nie jest tania fanaberia, może tylko możliwości dojścia do tego są bardziej sprawiedliwe niż u nas.

    Tak czy owak, mieszkam tutaj, w Polsce, w Warszawie, gdzie niby fajnie, a niefajnie, gdzie niby nie muszę a muszę i martwię się, bo nie mam sobie nic w tym temacie optymistycznego do powiedzenia.

    Architektura w Polsce nie służy do czynienia przestrzeni lepszą, nie stanie się tak, że lepsza przestrzeń uczyni nas lepszymi ludźmi. Mogę sobie co najwyżej kupić ładny telefon za zyliard, mogę ubrać ciemne ubranie zapięte pod szyję i mentalnie odgrodzić się od tego co brzydkie. Ale mogę też zrobić inaczej. Mogę pójść do ludzi i posłuchać, co mi opowiedzą o stylówkach jakimi żyją i zobaczymy, czy nieopodal są same brzydkie rzeczy, czy też zdarzają się ładniejsze.
    Zobaczymy. Może uda się przetrwać.

  • Kanapka nadmorska, czyli jak żyć ładnie

    Jestem w Unieściu na urlopie i roztrząsam sobie temat nadmorskiej architektury, a konkretnie, jakie są źródła tego architektonicznego koszmaru. Miasteczka takie jak Unieście przed sezonem oferują szerokie, klifowe, piękne plaże tylko dla mnie, spokój jeziora Jamno tylko dla mnie i architektoniczno – designerską kwintesencję horroru też tylko dla mnie i dla paru niedobitków żyjących tu na stałe, a potem czasowo dla rzeszy turystów przyjeżdżających tu jeść gofry i ryby z norweskich hodowli.
    Robię nordic walking po miejscowej kostce bauma i poszukuję odpowiedzi, dlaczego w Polsce, mimo iluś tam lat przemian ustrojowych, to architektonicznie – jak okiem sięgnąć – jest brzydko, brzydziej, coraz brzydziej?

    Czy kiedyś było tak samo brzydko, a dopiero teraz po krótkich wizytach w Norwegii, Kopenhadze i followaniu Puro Hotels na instagramie – zaczynam to dostrzegać? A może faktycznie – zalewa nas ta brzydota od morza po Tatry coraz mocniej i jest tego jakaś przyczyna?
    Czy jest tak dlatego, bo jesteśmy krajem coraz biedniejszym czy coraz głupiej sterowanym? A może dryfujemy ku architektonicznej zagładzie kompletnie bez steru i tu jest pies pogrzebany?

    Jak jest w Skandynawii?

    Przechadzając się ulicami jakiegoś ich miasta spotyka się i silosy, i budynki przypominające urzędy z czasów PRL-u i okazy brzydsze i ładniejsze, niemniej nie zdarzyło mi się natknąć na wstawiony nagle budynek z seledynową elewacją podczas gdy wszystkie wokół mają elewacje białe. Nie natknęłam się na dom stojący półbokiem, bo właściciel tak sobie właśnie umyślił. W Kopenhadze wiem, że obowiązuje limit wysokości nowo budowanych obiektów. Mimo że tego nie przestudiowałam dokładnie, jestem skłonna przypuszczać, że mają tam jakieś standardy budowania państwowego i prywatnego na takiej zasadzie, że ma się nie wyróżniać i mniej więcej pasować wszystkim. Tę spójność dostrzeże z pewnością nawet średnio zainteresowany budownictwem czy architekturą.

    Jak jest na Kubie?

    Na Kubie nigdy nie byłam. Mogę tylko powiedzieć, że wyobrażam sobie ten kraj jako obszar jakiejś totalnie absurdalnej biedy i nieszczęść architektonicznych połączonych z ruiną. Tymczasem była tam ekipa Razem Taniej a ja natknęłam się na ich blogu na taki oto wpis o kubańskiej architekturze użytkowej:
    “Jeżdżąc po Kubie zauważyliśmy że wszystkie domki są do siebie podobne. Ładne, zgrabne, kolorowe, bardzo podobne, a wręcz identyczne. Jeden z pierwszy krajów i to biednych krajów, który ma tak uporządkowany architektonicznie krajobraz. Okazuje się, że nie dzieje się tak za sprawą mieszkańców, tylko za sprawą? Oczywiście, że Fidela, który to dokładnie określił jak mają wyglądać domy, ile mają mieć okien, z której strony domu mają się znajdować oraz że mają być kolorowe. Uzyskanie pozwolenia na budowę domu wyższego niż 1 piętro podobno graniczy z cudem. Trzeba przyznać, że ładnie to wszystko wygląda ale… no właśnie! / Vinales, Kuba, luty 2017”

    Jak jest u nas?

    Nietrudno dostrzec, że kolektyw  raczej kojarzy nam się źle i nie trzyma się mocno w Polsce na skutek zaszłości ustrojowych. Już sobie wyobrażam jak pan Ryszard mający kawałek swojej posesji nad jeziorem Jamno pozwoli jakiejś lokalnej społeczności gminnej decydować o tym, jak ma być ustawiony jego dom i w jakim ma być kolorze elewacja i jak spadzisty dach. Panu Rysiowi nikt nie będzie mówił, jaki on ma mieć gust, jak on lubi, żeby kolorowo było skoro w Polsce klimat taki, że światła mało, to zróbmy ten kraj różowo – łososiowo – żółtawo – seledynowym.
    Centralne planowanie to też już u nas było i nie sprawdziło się. Efekty? Setki tysiące osiedli z takimi samymi szarymi blokowiskami, które na szczęście też pomalowano na kolor łosoś, żeby nie było aż tak bardzo widać, że niszczeją i ropieją od środka.
    Dlatego taki pan Ryszard – właściciel posesji nad jeziorem Jamno może sobie na swoim kawałku ziemi robić, co tylko mu się zachce.

    Estetyka według statystycznego pana Ryszarda, który akurat mieszka nad morzem (bo może też w Zakopanem, to bez różnicy)

    Na początek taki polski -tu akurat – nadmorski klasyk.
    Smażalnia ryb połączona z pokojami do wynajęcia.
    Elewacja w eleganckim kolorze ecru, bardzo wyrafinowane kute metalowe barierki na balkon, koniecznie z takim jakby wybrzuszeniem, całość musi cechować brak symetrii, dodatek czegoś special, tu np. coś w rodzaju przystankowej wiaty, co nadaje budynkowi wyjątkowości, nikt go z niczym bynajmniej nie pomyli, a na dokładkę może coś drewnianego, coś a la stróżówka, ale zawsze można tam gofry sprzedawać, dzieło wieńczą parasole z logo jakiejś piwnej kompanii. Mieszkalibyśmy. W środku na pewno całość wyłożona jasno brązową terakotą z Leroy Merlin z promocji.

    smażalnia ryb – Unieście, fot. moja

    Następnie idziemy główną promenadą i podziwiamy pomysłowość właścicieli tutejszych budynków mieszkalnych na ogrodzonych lub nie posesjach.
    Dom w kolorze seledynowym dumnie wyróżnia się na tle banalnie brązowych lub łososiowych lub o zgrozo – szarych elewacji. Ten kolor to kolor mocy i światła. Po co życie ma być szare skoro może być lepsze – seledynowe.

    budynek mieszkalny w Unieściu, fot. moja

    Kolejna działka skupia 3 architektoniczne style: stary typowy nadmorski domek z trójkątnym spadzistym dachem przycupnął sobie w towarzystwie nowoczesnego budynku w stylu smażalni oraz oryginalnego, z rozmachem po pańsku wybudowanego Gargamela. Tam z wieży można sobie spoglądać na jezioro i rezerwować miejsca noclegowe już w styczniu.

    podwórkowy eklektyzm – Unieście, fot. moja

    Od frontu – wieże ni to z siedziby Gargamela ni to z zamku Krzyżaków – łączą się w całość z budynkiem  w stylu nowoczesnym. Po co mieć jeden styl skoro można dwa w jednym. Jest to i kreatywne i wyróżniające się.

    front pensjonatu w stylu rozmaitym – Unieście fot. moja

    Nagle na promenadzie dostrzegamy budynek mieszkalny a la pensjonat, który jest jakby inny. Ani nie seledynowy, ani nie łososiowy, raczej z elementami drewna i betonu, z pewnością właściciel podąża za trendami i chciał wystawić dom w stylu skandynawskim. Coś jednak poszło nie tak…

    dom a la skandynawia – Unieście, fot. moja

    Zbaczając nieco z promenady zajdziemy do obiektu chyba gminnego, tj. do muzeum. Trudno się domyśleć jaka idea przyświecała temu, kto planował całość widoczną z ulicy tuż po zejściu z plaży, ale z pewnością ten ktoś gustował w paniach z dużym biustem, bo kto by nie gustował, a szczególnie jak one sobie tak ten biust tak zalotnie podtrzymują.
    Taki tam wątek erotyczny.
    Zresztą twarto jakoś zachęcić ludzi do tego, żeby weszli oglądać na jakich sprzętach ludzie nad morzem dawno temu wyrabiali masło.A golizna zawsze podnosi sprzedaż!

    Muzeum w Unieściu, fot. moja

    Cofamy się nieco w bok nad jezioro Jamno. Jest to duże, majestatyczne i urokliwe jezioro – jak się na nie patrzy w głowie robi się przestronnie. Cicho, nic się nie dzieje, mało kto tu przychodzi. Ale kiedy odwróci się głowę w drugą stronę – powracają wszystkie objawy przygnębienia. Nagle znowu zaczynamy się garbić i robi nam się dziwnie nieswojo. Zaglądamy za pierwszy lepszy płot i widzimy widoki takie jak ten.

    posesja nad jeziorem Jamno – Unieście, fot. moja

    Coś na czymś, we wszystkie strony świata, nie wiadomo po co, nie wiadomo jak, coś tam stoi, coś tam pies szczeka za płotem a pan w gumofilcach przydeptuje ziemię pod rachityczną bramą. Wszędzie swojski bałagan, jak to w domu, jak u siebie.

    Przyśpieszamy kroku, wchodzimy w okolice mocno przetrzebionego lasu a tu na jego skraju prawdziwa perła polskiej architektury. Budynek nie wiadomo jakiego jest przeznaczenia, ale z pewnością zaspokoi gusta wszystkich. Przyciągnie i wielbicieli góralszczyzny i jeśli akurat są nad morzem, to poczują się fajnie, i wielbicieli stylu dworskiego, dlatego postarano się o półkoliste sklepienia oraz o kręte schody z balustradami z Obi, i wielbicieli zabaw, więc dla nich postarano się o salę weselną w kolorze zgaszonej cytryny. Jest to i ładne i funkcjonalne i i widoki są super.

    funkcjonalny obiekt nad jeziorem Jamno – Unieście, fot. moja

    Na koniec dwa ośrodki wczasowe o wdzięcznych nazwach Bałtyk i Eden – jeden z lat 70 -tych, drugi z 80-tych. Jawią się jako prawdziwie spójne architektoniczne znaleziska. Eden co prawda wygląda jak zalążek bazy kosmicznej, ale przynajmniej nikt tu nie podokładał wiat przystankowych, budek drewnianych czy kutych na półokrągło obudowań balkonowych zwieńczonych trójzębami Neptuna. Po spacerze ulicami Unieścia moje preferencje architektoniczne ulegają zmiękczeniu zatem widok tych ośrodków z epok nieco mnie uspokaja.

    ośrodek wczasowy Bałtyk – Unieście, fot. moja

    ośrodek wczasowy Eden – Unieście, fot. moja

    Ale poza tym jest mi raczej przykro. I wiem, że nie ma sprawiedliwości na świecie, nie ma tak, że skoro inni mają ładnie i schludnie i sensownie, to u nas też tak może być.
    Nad morzem mieszkańcy mają o tyle fajniej, że można sobie pójść na plażę i popatrzeć w przestrzeń. Nie wyrośnie tam nagle pensjonat Bajka z brudno żółto brązowymi elewacjami i elementami przy oknach a la gotyk z różowymi kafelkami ułożonymi w fantazyjny napis „stołówka”. W górach można sobie popatrzeć na szczyty, no a wszędzie indziej na dachy z blachy falistej, ceglane zajezdnie i brzydkie bloki i udawać, że to postindustrial.

    Ponieważ nie znajduję żadnej konstruktywnej pointy – to zachęcam do popatrzenia na morze, a jak ktoś nie ma, to w niebo.

    Bałtyk fot. moja

  • zjedz kanapkę