• “Porozmawiajmy o czymś przyjemniejszym”, czyli nieporadnik rysunkowy

    Wiecie jak to jest. Żyjemy w przekonaniu, że wszystko będzie zawsze tak samo. Dzieci będą małe, koty będą wskakiwać na parapet, codziennie będziemy wstawać rano do pracy, nienawidzieć poniedziałków, będziemy snuć domysły, czy czeka nas jakaś nowa miłość, coś lepszego, coś smaczniejszego, coś bardziej ekscytującego, aż któregoś dnia…

    Pierwsze symptomy są nieznaczne: kace trwają dłużej niż zazwyczaj, każda dodatkowa lub późnonocna aktywność wymaga potem większego nakładu snu i odpoczynku, siły słabną wolno, ale konsekwentnie. Coraz bardziej atrakcyjna wydaje się zwykła cisza. Entuzjazm staje się towarem tak deficytowym jak szynka w PRL-u. Nadchodzi wiek i czas, kiedy zaczynamy uświadamiać sobie własną śmiertelność, skończoność, jakiś termin przydatności, ale nie wiadomo jaki.

    Ale póki co ten temat nadal nie istnieje, nie jest modny i nie mieści się w trendzie stay positive.

    Mnie czasem nachodzą takie myśli, zupełnie jakby znienacka, ale kiedyś przecież nie przyszłyby mi do głowy, o tym co się stanie z milionem moich zdjęć w chmurach googla, czy appla, czy facebooka, co w kontami społecznościowymi i bankowymi, czy ktoś usunie ten mój ślad na serwerach i zrobi miejsce kolejnym? Kto się tym zajmie, czy mam dużo rzeczy w domu? Kto się nimi zajmie? Tu już jakiś czas temu wpadłam na pomysł, że mam wszystkiego za dużo. Od jakichś 3 lat używam tylko tego co mi jest potrzebne, więc mój ślad węglowy nie powinien być mega kłopotliwy dla tych, co jeszcze będą żyli, kiedy ja już nie. Czasem dobrze niemalże nic nie mieć.

    I o tym między innymi jest właśnie komiks rysowniczki New Yorkera Roz Chast „Porozmawiajmy o czymś przyjemniejszym”: o porządkowaniu rzeczy,  jest rozmową z nami o tym, co udajemy, że nas nie dotyczy, co postrzegamy jako nieprzyjemne, dołujące i coś co zdarza się tylko innym, czyli o starości i o śmierci.

    To ciekawe, że powstał szereg bardzo mocnych i przejmujących utworów na temat rozliczeń z dzieciństwem, rodziną, rodzicami. I ciekawe, że rozliczenie to odbyło się w komiksowej formie, tak jakby niepoważna forma obrazka pozwoliła zaprzęgnąć w narrację poczucie humoru, a tym samym oswoić trudne, często traumatyczne przeżycia. Rozprawiali się z tymi tematami Wanda Hagendorn w „Totalnej nienostalgii” , Wojtek Wawszczyk w „Panu Żarówce”, Manu Larcenet w „Codziennej walce”, o czym pisałam. To są mocne komiksowe dzieła, tak zwane rozliczeniowe, które w bezpretensjonalny, ale wielce sugestywny sposób unaoczniają nam też nasze własne zaprzeszłe echa emocji, które być może my chowamy w szafie jak trupy.

    Roz Chast próbuje tym razem wydobyć na wierzch coś więcej, nie tylko rozrachunek z rodzicami, chce pokazać, czym jest starość, umieranie i porządkowanie rzeczy po tych co odeszli, bez smrodku patosu, łez, oskarżeń czy fałszywych egzaltacji.

    Niezależnie od dawki czarnego humoru jaką Chast zawarła w tym komiksie, nie jest to lektura łatwa ani przyjemna.

    Autorka rysuje, opisuje ostatnie lata życia swoich rodziców, którzy żyli długo, bo ponad 90 lat i z tego opisu nie wyłania się idylliczny obrazek, na którym prawie stuletnim dziadziom wnuczęta przynoszą torty z imponującymi cyframi zatkniętymi w lukier. Nie ma tu też martyrologii. Jest za to dużo ludzkiego zmagania z poczuciem winy Chast jako córki oraz wyrazista refleksja, że tak jak koszt życia bywa dość wysoki, tak zaprawdę powiadam wam, starość i umieranie to są koszty wręcz niebotyczne. Moment, w którym Chast obserwuje powolne gaśnięcie 97 letniej matki i z prędkością światła topniejące środki na utrzymanie opiekunek, pielęgniarek, hospicjów, domów starców, pieluchomajtek, lekarstw itd. – jest najbardziej koszmarnym momentem w trakcie lektury, bo odziera czytelnika w sposób prosty i bezpretensjonalny z mniemania, że jego życie jest takie strasznie wyjątkowe i cenne i pełne godności. Otóż prawda jest taka, że nie jest.
    Brzmi to szaleńczo i obrazoburczo, bo w trakcie życia trudno nam się godzić z myślą, że niewiele w gruncie rzeczy znaczymy. Wydaje nam się, owszem, że nasza egzystencja jest wyjątkowa, jesteśmy nie do zastąpienia i ogólnie dusze towarzystwa z nas, ale w istocie nie jest to prawdą. Okazujemy się nieprzydatni, nawet socjalnie, towarzysko – jesteśmy obiektami, na widok których młodsi ludzie odwracają wzrok i dyskutują na przyjemniejsze tematy, i jesteśmy obiektami, które po prostu dużo kosztują, nie tylko pieniędzy.

    Dlatego komiks Chast jest trudny. Porusza w nas struny, które  chcemy pozostawiać w uśpieniu. Nie grają one w orkiestrze codzienności, nie wspomnę o solówkach. Ciężko godzić się z faktem, że bardzo brzydko znikamy.

    Znamienny w komiksie był fragment, kiedy Roz namówiła rodziców, aby przenieśli się do domu opieki. Byli przekonani, że kiedyś wrócą jeszcze do swojego zagraconego mieszkania na Brooklynie, ale okazało się, że wyszli z niego i nigdy potem już nie wrócili. A wyszli każde z jedną małą walizką, z rzeczami niezbędnymi do bycia w nowym miejscu. Okazało się, że wszystko co nagromadzili w ciągu życia, blendery z lat 50 tych, książeczki czekowe z lat 60, zeszyty dziecka z podstawówki, pokrywki do słoików itd itpt. nie okazały się tak niezbędne jak przypuszczali. Ja osobiście nie jestem zbieraczem, ale ten obrazek na pewno dobrze ilustruje nasz ogólnoludzki pęd do gromadzenia, posiadania. Ale nikt nie wie po co gromadzi i co z tego wynika prócz zagracania i kłopotów dla spadkobierców.

    Dość istotny moim zdaniem jest też tu wątek o stosunkach jedynaczki Roz z jej rodzicami. Otóż bez zbędnego mizdrzenia się autorka pokazuje, że nie jest oczywiste, że dzieci i rodzice się lubią. Chast nie ukrywała, że jej największym marzeniem była wyprowadzka z domu apodyktycznej matki, której się bała i ojca pantoflarza, a potem opieka nad nimi nie czyniła z niej w jej mniemaniu gwiazdy miłosierdzia, była to zwyczajna droga przez mękę z ludźmi, którzy najbardziej lubili być sami we dwoje, mieli dziwactwa i oczywiście zawsze wszystko wiedzieli lepiej, nawet, kiedy topniał ich umysł. Ale swoje przemyślenia na temat tych urazów, niespełnień, pretensji Chast podaje lekko, w sposób lekko przyswajalny.

    Podsumowując – jest to bardzo życiowy – sic! – komiks, o tym, że wyrugowana  z życia popkultury śmierć jest jego nieodłączną i szalenie trudną częścią, tak samo przemijanie, odchodzenie i gaśnięcie, i że właściwie w całym tym kontekście śmierć bywa naprawdę wybawieniem. Jest podanym z wielką klasą rozrachunkiem z trudnym dorastaniem i trudnymi rodzicami, z poczuciem nie bycia kochanym i rozumianym tak jak by się chciało, ale mimo tego z ogromnym zrozumieniem dla odchodzenia w niebyt bliskich z mocnym podkreśleniem na czerwono, że nie jest to kurwa łatwe. Dla żadnej ze stron, ani tej, która ma odejść, ani tej, która jeszcze zostaje.

    Myślę, że gdyby ktoś po lekturze komiksu zechciał napisać testament – to wcale nie byłby taki głupi pomysł, a w nim zapytanie, czy odpowiedzi na pytania po co się żyło, jak się zyło, po co coś się robilo, pozostawiać do rozwikłania potomnym i czy nie lepiej rozliczać się z tym każdego dnia.

  • Kanapka ilustracyjna, czyli życie jako komiks

    Nie jestem zapaloną komiksiarą.
    Moje ambicje w tym temacie zakończyły się na przygodach Tytusa, Romka i A’Tomka, w porywach z Kajko i Kokoszem. Ale lubię, kiedy historie opowiedziane są dobrze. I co się okazało ostatnimi czasy? Że można to zrobić za pomocą komiksu. Komiks. Kto czyta komiksy? Jakaś grupka nerdów? albo geeków? a tymczasem to możemy być też my!

    W trendach

    W ogóle modny jest teraz trend retro. Powroty do przeszłości, sprzed wilczego kapitalizmu, który przeżuwa i wypluwa nas tak, że czasy siermiężnego PRL-u wydają nam się atrakcyjne, a nasza pamięć umaja je w szaty nostalgii, sentymentów spod znaku „kiedyś było fajniej, bo pisało się listy ręcznie”. W cenie jest też trend rewizji tej przeszłości, że halo, to, że kiedyś dzieci siedziały na trzepakach a nie w smartfonach czy konsolach do gier, wcale nie znaczy, że było tak super.

    3 ostatnio wydane komiksy, które tu chcę omówić, wpisują się też w inny, silny ostatnio w narracjach nurt life is a permanent struggle. Trend mocno zaznaczony przez sukces 6 tomowego cyklu Karla Ove Knausgarda „Moja walka”, generalnie i z grubsza polega na tym, że jakaś zdolna pisarsko osoba czuje, że nie chce jej się wymyślać historii, bo jej własna, jest na tyle bardziej zajmująca, że nie ma sensu wymyślać bohaterów, protagonistów, antagonistów i budować zwrotów akcji, bo własne życie choć bez strzelanin i pościgów czy magicznych przemian wydaje się nie mniej interesujące.

    po co, po co, po co

    Słowo „wydaje się” jest tu zresztą dość kluczowe.
    Matka bohaterki i autorki jednego z tych komiksów zapytała ją po co ona chce robić komiks o życiu ich rodziny, że kogo to w ogóle obchodzi? Pytanie o sens snucia własnych opowieści przekazywanych dalej ludziom jest fundamentalne.

    Ja to widzę w taki sposób, że wszystkie akcje „zapośredniczenia” (jak określał to Beksiński) swojego życia w książkach, filmach, kanałach social mediowych, jeśli są opowiedziane dobrze – obchodzą. Ludzie, którzy nie umieją wyrażać myśli pisząc, rysując, fotografując, filmując potrzebują odnajdować się we wspólnotowości cudzych losów, potrzebują móc powiedzieć podczas konsumpcji jakiejś twórczości „to o mnie”, „mam podobnie”. Według mnie tego rodzaju reakcja to jeden z fundamentów obcowania ze sztuką, nie jedyny rzecz jasna, ale szalenie istotny. Możliwość utożsamienia się, odnalezienia w cudzym losie, który opowiedziany jest niebanalnie, raczej nie frazą z czytadeł.

    Pierwszy memuar tytułem już stanowi odpowiedni komentarz do trendu retrosentymentów, jaki wymieniłam powyżej

    „Totalnie nie nostalgia”

    Wymyśliła go, napisała Wanda Hagedorn, a narysował Jacek Frąś. Wanda w latach 80 -tych razem z mężem i dziećmi wyemigrowała do Australii (szkoda, że ja nie wpadłam na ten pomysł, ale może dlatego, że nie miałam pojęcia, że takie coś w ogóle można zrobić, bo oglądało się filmy „300 mil do nieba”, w których przekaz był jasny – uciec? tylko na podwoziu tira do Szwecji. Dlatego może nie zapaliłam się do pomysłu), dziś jest tam działaczką feministyczną, walczy o prawa kobiet w przestrzeni publicznej i społecznej, angażuje się w walkę z przemocą wobec kobiet. I siedząc tak sobie  w zasobnym miłym kraiku jako dojrzała kobieta zaczęła snuć swoje wspomnienia, które przybrały formę tego właśnie pokaźnego rozmiarowo komiksu. Rozmiarów nie ma się co obawiać. Czyta się to w jeden wieczór. Historia jest obyczajowa, ale wciąga lepiej niż te o bohaterach w rajstopach w pelerynach.
    Memuar jest o tym, co znaczyło być dziewczynką, córką, wnuczką, uczennicą w głębokim PRL- u (akcja wspomnieniowa zaczyna się w 62 roku, kiedy Wanda ma 11 lat), jak to żyło się tym dziewczynkom, córkom, matkom, babciom w opresyjnym systemie szkolnym, państwowym, rodzinnym – patriarchalnym i klerykalnym – katolickim. Jest cała galaktyka tych nieszczęsnych matek, pań domu uciekających z gromadką dzieci przed zawiedzionymi życiem panami domu, babć broniących ostatnich bastionów swoich potrzeb, zdziwaczałych cioć, obleśnych wujków i obmacujących dzieci księży. Wszystko opowiedziane jest z dosadną, wręcz bolesną szczerością, i pierwsze seksualne doznania z własnymi siostrami, wzbogacanie wiedzy o życiu seksualnym z obleśnym stróżem, cierpienie matki podporządkowanej ojcu i mężowi, nieistotność dzieci jako podmiotów w rodzinie i szkole.

    "Totalnie nie nostalgia"

    “Totalnie nie nostalgia”

    No dużo tego jest. Mnóstwo jest tam niuansów z przeszłości, tropów, które są i mnie bliskie. Poczucie wszechogarniającej niemocy w zderzeniu z systemami i powolne rozumienie, które przychodzi z wiekiem, pojęcie, jak bardzo było się nieistotnym narzędziem, trybem w tych systemach, co kładło się dużym cieniem na własne prywatne życie w dorosłości, jak wiele rzeczy klaruje się naprawdę dość późno w życiu, kiedy już trochę się wie czego się chce a czego nie i trzymanie się tej głupiej wiary, że na nic jeszcze nie jest za późno.
    O tym jest właśnie komiksowy memuar Wandy Hagedorn i Jacka Frąsia, bardzo o mnie.

    „Pan Żarówka” Wojtka Wawszczyka,

    czyli znowu zwykłe życie, ale jak to jest pokazane! Jak to jest narysowane i opowiedziane!

    Wawszczyk też wziął sobie na warsztat swoje życie, ale zrobił to inaczej niż Hagedorn i Frąś. Jego komiks przypomina w ogóle z wyglądu skrzynkę na narzędzia albo Biblię, jest to grube, ciężkie i czarne, całość w środku skomponowana jest arcy precyzyjnie, żadnego zbędnego kadru czy jakiegoś ple ple. Te rysunki są trudne. Trochę śmieszne, trochę brzydkie. Wawszczyk jest reżyserem, animatorem, scenarzystą i rysownikiem, robi wiele animacji, nawet dla Disneya!, do reklam itd. ogólnie mocno zajęty człowiek, prywatnie też zajęty, a szkoda (tzn nie dla niego chyba), tę opowieść rysował 7 lat zanim złożył w całość.
    Swoje życie postanowił w przyoblec w opowieść nieco surrealistyczną, więc obmyślił, że jego alter ego – 6 letni chłopiec na skutek wypadku w hucie, pracy mamy, został żarówką (!), a jego rodzice na skutek wypadków przy pracy lub z przepracowania zmienili się odpowiednio – ojciec w naleśnika, matka złamała się w pół, dosłownie i w przenośni. Brzmi i śmieszno i straszno.

    Za pomocą pewnych surrealistycznych symboli Wawszczyk oddaje inercję i bezwład siermięgi, sino smutnej szarości blokowisk z ostatnich lat dogorywającego komunizmu, bezmiar beznadziei, biedy, bezradności członków tego systemu, w którym zwykli ludzie pracowali sobie, pracowali, uczyli się, uczyli a wszystko to po nic, po to, żeby na koniec miesiąca przed pensją odgrzewać stary chleb na patelni.
    Dzięki zastosowanym zabiegom formalnym udało się Wawszczykowi uniknąć taniego sentymentalizmu, że biedna uciemiężona matka miała na głowie cały dom, męża kalekę, synka jedynaka, po czym sama stała się niepełnosprawna a synek chciał się wyrwać do swojego życia i lokum, co szło mu na początku dość średnio, ale od czego jest determinacja. Świetne, mądre, zabawno straszne obserwacje naszych losów, ludzi urodzonych w latach 70-tych, bezwład rodzin, państwa i wszystkiego oraz obserwacja, jak można było sobie z tym radzić. Mądrości przekazywane nam przez nasze babcie, hipokryzja w szkołach, bezwzględne i obojętne na potrzeby społeczeństwa państwo itd itd. Mega mądre i mocno ujmujące. Wystarczy przywołać taki fragment z tego komiksu, kiedy Żarówka rozmawia z kolegą ze studiów, który dla odmiany jest Wycieraczką.
    kolega:
    Jak myślisz, dlaczego pozwalam innym ludziom się deptać i i wycierać o mnie buty?
    – Dlatego, że to dla nich atrakcyjne!
    – To mnie wyróżnia spośród innych!
    – Nawet jeśli udajesz, nawet jeśli to co robisz jest nieprawdą, to ludzie i tak zapamiętają cię za to co robisz, a nie za to kim jesteś”.

    "Pan Żarówka" - komiks

    “Pan Żarówka” – komiks

    Wawszczyk wkomponował te pozornie banalne stwierdzenia w taki sposób, że każdy kto to czyta odbierze to na swój własny sposób, i możliwości odczytania będzie sporo. Na tym polega moim zdaniem geniusz takich zjawisk narracyjnych.
    No i na koniec komiks 3, też mniej więcej o tym samym, tyle że towar eksportowy z Francji. Już na pierwszy rzut oka widać, że nawet w biedzie dzieje się Frankom o niebo lepiej w systemach niż nam, tu nad Wisłą i nie ukrywam, wzbudza to jakąś moją zawiść  (nie bójmy się nazywać rzeczy po imieniu), ale jest to na tyle dobre i znalazłam w tym sporo punktów stycznych ze sobą, w ogóle z tak zwanym losem pojętym ogólnie i ponadgranicznie, że chcę lekturę tego komiksu przywołać, a tym samym rekomendować.

    „Codzienna walka” Manu Larcenet.

    Autor, bohater to neurotyczny 30 latek, fotograf znużony obowiązkami zawodowymi reportażysty w jakiejś gazecie, stwierdzający, że długoletnie terapie nie leczą go z lęków ani z niczego, więc zrywa się z paska systemu i oddaje swoim myślom i poszukiwaniu straconego czasu. Kto bogatemu zabroni. Bohater co prawda bogaty nie jest, ale Francja to jednak nie Polska, tam się jakoś żyje mimo wszystko.
    Na początku bliska mi była jego neuroza, zatroskanie tym, że świat zmierza ku zagładzie, ogólna nieprzystawalność i to jak mówił poznawszy dziewczynę, że „Moje historie miłosne pokazywały mi, że lubię samotność. Zawsze fascynowała mnie nieobecność. Zaś obecność mnie nuży”. Czy słychać jak stoję wtedy na raz i mówię – to o mnie!?

    Potem losy bohatera i jego powikłane, a jakże stosunki z matką i ojcem, rzucone są na tło przemian społeczno gospodarczych we Francji. Oto upada przemysł, w tym stocznie, z którymi związany był ojciec, upada dotychczasowy porządek i przychodzi nowy, w którym niełatwo się odnaleźć. niepewność, schyłkowość, ogólna bessa, rozliczenia przeszłością, konieczność podejmowania wyzwań na miarę dorosłego człowieka pt. rodzina, dzieci, żona, odpowiedzialność i takie tam. No nie jest łatwo, za to łatwo nam to zrozumieć, to na pewno.
    Rysunki są tu pogodniejsze niż u Wawszczyka, pastelowe, trochę przypominające rysunki dla dzieci, ale że nie są dla ich – widać od razu po pewnego rodzaju brzydocie tych postaci, chyba tylko kot Adolf jest tam narysowany ładnie, ale możliwe, że tylko koty ogólnie są ładne i na pewno ładniejsze od ludzi. Larcenet zresztą też tak uważa, swój człowiek.

    "Codzienna walka" - komiks

    “Codzienna walka” – komiks

    Dlatego też, jeśli ktoś ma w kieszeni nie tak mało zbędnej gotówki, to winien zakupić sobie te 3 pięknie, oryginalnie wydane komiksy i spróbować się przejrzeć w tych lustrach, może znajdzie tam coś o sobie, albo coś dla siebie, niekoniecznie jeśli grubo przekroczył już 40 tkę czy 30-tkę. A dla młodszych dobre są to wskazówki, jak robić dobry kontent o swoim życiu. Chociaż raczej te style są nie do podrobienia.

  • zjedz kanapkę