• Za granicą, czyli nie lepiej

    Wyobrażaliście sobie kiedyś taką sytuację, że idziecie sobie bez celu gdzieś, po prostu przed siebie, i tak sobie idziecie, idziecie dla samej drogi, dla samego poznania, w jakiś bezkres?

    Otóż będzie tu działać tylko czysta imaginacja. Wędrówka bowiem tylko „przed siebie”, choć wydaje się to banalne, jest praktycznie nieosiągalna, zarówno w miastach, jak i poza siedliskami ludzi. Jest nieosiągalna nigdzie. Kiedy znajdziecie się w Warszawie przykładowo na północnym Ursynowie albo na alei Wilanowskiej i będziecie zmierzać z niej w stronę Wołoskiej – być może doznacie pewnego zdziwienia, chociaż może nie będziecie za bardzo wiedzieli skąd ono się bierze. A źródło takiego zdziwienia jest stąd, że idzie się przez te osiedla swobodnie. Nie ma ogrodzeń, grodzeń, barier. Każde nowe osiedle postawione po 2000 roku zawiera już zasieki, szlabany i płoty. I tak jest właściwie wszędzie. Jak pisze Ewa Pluta w reportażu wędrownym „Rubieże”: „codzienne granice są tak wtopione w krajobraz, że niewidzialne. Czasem ich obecność sygnalizują tablice „teren prywatny”, „uwaga zły pies”.

    Iść przed siebie jest dziś niezwykle trudno.
Przekonałam się o tym też drastycznie próbując zrealizować ten brawurowy plan w naturze, konkretnie w lasach Wilgi pod Warszawą. Miałam mapę google, ale nigdzie nie mogłam trafić i ciągle na tym stosunkowo niewielkim obszarze leśnym błądziłam. Powodem były pogrodzone tereny prywatne. Nie dało się zatem przejść wg wyznaczonych dróg, bo stały na nich płoty. Cały las jest nimi tam usiany – płotami i zasiekami. Współczuję leśnej zwierzynie, jeśli jakakolwiek się tam ostała.
    Temat granic jest obecnie nośny, niestety i palący. Po latach karmienia się złudzeniami o znoszeniu granic choćby w Europie, przecinania wstęg na granicach strefy Schengen obecnie wracamy do umacniania granic. Fizycznie i mentalnie. Wszędzie.

    Reportaż Ewy Pluty „Rubież” świetniewpisuje się w te narracje. Objaśnia, przybliża zjawisko granicy, które większość z nas postrzega jako pewną abstrakcję. Dziennikarka powzięła zamiar przejścia pieszo wschodniej granicy Polski z północy na południe, od Sejn po Ustrzyki, przez Podlasie. W świetnie napisanych, bardzo sensualnych felietonach opisała, co widziała, z kim się spotkała po drodze, z kim rozmawiała, co czuła i umieszcza te historie w szerszym kontekście obecnej i historycznej sytuacji. Pluta pisze, że wędrówka ta była bardzo trudna, wyczerpująca fizycznie, a do tego zawsze natrafiała na jakiś mur, zasiek. Wykazała, że granica, jako praktyka kontroli istnieje praktycznie wszędzie.
Ważne w tej książce jest też to, że Pluta spersonifikowała wschodnią granicę, stała się ona cielesna, dzięki jej opisom i przywołaniem sensu archiwalnych raportów granicznych sporządzanych przez WOP-istów w 1946 roku. Ilość niesprawiedliwości, absurdów jaka działa się po wytyczeniu nowych granic na wschodzie tuż po II wojnie naprawdę powala i przygnębia. Rysowane ochoczo proste linie na mapach przez rządzących decydentów z Moskwy nie brały pod uwagę dzielenia wiosek, miasteczek, rozdzielania rodzin, społeczności. W mgnieniu oka jedna część rodziny stawała się radziecka czy białoruska, a inna część polska, stodoła ruska, a dom polski. Mnóstwo tam przykładów nieliczenia się z tkanką ludzką. Mnóstwo przykładów totalnej wzgardy również dla tkanki przyrodniczej. Dewastacja unikatowej Puszczy Białowieskiej, lasów Bieszczad dla budowy szerokich pasów granicznych, tysiące powalonego starodrzewu, uniemożliwianie zwierzętom swobodnego życia na terenach leśnych. Jest tych historii mnóstwo. Czyta się to z przykrością.
Pluta pyta retorycznie – skoro zwalcza się zwierzęta i rośliny, może należałoby zwalczać też ludzi? Ale prawda jest taka, że mnóstwo z nas to tylko kropki na mapach wytyczanych przez systemy, na które wpływ mamy zerowy i to jest kolejna przykra wiadomość. Brak poczucia istotności i sprawstwa, moment, kiedy jedynym wyjściem jest ucieczka.

    Następnie przychodzą nowe czasy, lex Szyszko i kolejna wycinka unikalnych lasów, następnie pandemia a potem to – granica hańby na Podlasiu.
    W tekście zamieszczonym w „Polityce” pt. „Ziemia obrzydzona” Marcin Kołodziejczyk pisze o losie ziem przygranicznych w chwili obecnej. Konkluzja jego reportażu jest taka, że tych ziem nie wykończyła pandemia a zona, niesławny mur Kaczyńskiego, który nota bene można łatwo sforsować np podkopem oraz uczynienie na z obszaru Podlasie strefy wojny.
Kiedyś tereny te były określane Polską B. Niedoinwestowane, biedne, bez mocnego rolnictwa, bez przemysłu, stanęły na nogi dzięki turystyce. Kto kojarzy Tatarską Jurtę choćby z Kruszynian, ten wie i wie też, że tego typu pensjonaty, regionalne restauracje nie mają żadnych szans na przetrwanie, mieszczą się strefie wojennej i nikogo nie interesuje los tych, którzy zainwestowali wszystko w te biznesy i mają zerowe szanse w tych warunkach na przeżycie. Okolica więc wyludni się znowu. Po lasach ukrywają się uchodźcy oznaczeni jako gorsi i nieproszeni, ponoszą śmierć z wyziębienia w lasach po obu stronach granicy. Sielskie, w miarę nieskażone Podlasie stało się pasem hańby polskiego urzędowania i kolejnej krótkowzroczności decydentów. Znowu nikogo nie obchodzi co się na terenach przygranicznych z ludźmi dzieje.
    Wycinka, zona, inwigilacja obywateli, walka z uchodźcami, budowa muru nie spełniającego swojej roli, tysiące leżących pokotem wielkich drzew – to mamy teraz na rubieży. I wracające poczucie klęski, niesprawiedliwości, zagrożenia.

    Powstanie granic badali w „Narodzinach wszystkiego” Wengrow i Graeber. Badacze twierdzą, że pojęcie granic nie było znane społeczeństwom zbieracko łowieckim”. Ewa Pluta też odnosi się do tego faktu w swoim reportażu pisząc, że przestrzeń była zajmowana przez pradawnych ludzi tylko według aktualnych potrzeb, celem było tymczasowe zawłaszczenie ziemi a nie wieczyste jej posiadanie. Pobłocki zaś w „Kapitalizmie” wykazuje też obszernie jak koniec swobodnego przepływu ludzi, utrata prawa do swobodnego przemieszczania się, grodzenia przyczyniły się do wyodrębnienia granic państw narodowościowych i systemu opartego na wyzysku co silniejszych zawłaszczaczy ziem wobec tych, którzy o zawłaszczanie terytoriów się nie pokusili. Granica symbol państwowości i tożsamości to źródło głównie nieszczęść i kiedy człowiek sobie to uświadomi, to zaczyna się robić nieswojo. Uderza poczucie bezradności wobec tego zjawiska.

    Oglądając ostatnio dokument o Merkel szczególnie zwróciłam uwagę na materiały o burzeniu muru berlińskiego. W 89 nie czułam wagi tego wydarzenia, nie rozumiałam go aż tak bardzo. Jednak przecięcie tkanki miasta, narodu na pół to radykalna, namacalna tragedia, połamane losy ludzi, krain, miasta. Widząc materiały z upadku muru trochę zaszkliły mi się oczy, jakby tamta nadzieja w tym momencie odeszła.
    Czy na zawsze? Czy jesteśmy już skazani na potykanie o zamordowane drzewa, cudze zasieki, kolczaste druty i absurdalne mury w a konsekwencji na obronę ich nie w swoim imieniu? Tu posłużę się cytatem z samej Merkel, która zapytana w którymś z wywiadów, czy za 5 lat stanie się niewygodna dla Helmuta Kohla odpowiedziała: „Nie możemy tego wykluczyć, ale nie możemy tego przewidzieć”, tym samym parafrazując całą istotę naszego losu.

    zdjęcie główne – Wojciech Olkuśnik/EAST NEWS żródło – “Polityka”

  • Dlaczego warto czytać dziś Joan Didion?

    Obejrzałam kiedyś dokument na Netflixie o Joan Didion i pomyślałam, co takiego było w kobiecie, która pisała reportaże. Przecież dużo osób pisze i z pewnością jakąś liczbę piszących spotkały osobiste tragedie, jak Didion, której adoptowana córka zmarła w sposób nieoczekiwany i nagły, choć przecież miała zapewnione idealne życie. Czy pisanie i strata czynią nas wyjątkowymi? Co ludzi takimi czyni, co sprawia, że streamingowy gigant kręci o kimś dokument?

    Aż Wydawnictwo Cyranka przypomniało reportaże i felietony Didion z lat 60-tych pt. „Dryfując do Betlejem”. Natknęłam się na wiele deklaracji przeczytania tego zbioru i na wiele słów zachwytu, ale przyczyna tego wciąż była dla mnie tajemnicą. Jedna moja znajoma przeczytawszy kilka z tych reportaży stwierdziła, że faktycznie, Didion pisze świetnie, ale ona nie potrafi się przejąć sprawami, które reporterka opisywała, sprawami datowanymi na lata 65-67 sugerującw rozmowie, że jest to już ramota.

    A ja się się z tym nie zgadzam. Wpisałam się do team zachwyt, team zrozumienie, dlaczego tę twórczość warto po latach odkurzać i przypominać, mimo że przecież mamy tyle współczesnych problemów i ludzi potrafiących pisać (choć co do tego ostatniego to już nie jestem taka pewna, że aż tyle).

    Zbiór otwiera reportaż z 67 roku o pewnej kobiecie, która przybyła do Kalifornii jako do krainy szczęścia szukać sobie męża a jej marzenia miały – jak pisze Didion – formę pokrowców na fotele, wizji życia w miłych okolicznościach i która to kobieta została skazana za zabicie swojego męża, czego nigdy jej nie dowiedziono zresztą. Z jakiegoś powodu, w sumie nie wiadomo dlaczego, skoro w Stanach takich spraw jest co chwila tak wiele, sprawa była bardzo głośna. Ale zapyta ktoś, cóż mnie dziś to obchodzi? Według mnie jest tak jak pisze w tym reportażu Didion „To mogło przydarzyć się każdemu – podobnie złe lato, podobny napad gorąca i nerwów, migreny i obaw o finanse”.

    To jedna sprawa. Ta, że Didion prowadzi swoje narracje w taki sposób, że niezależnie od przedmiotu oglądu – wydźwięk poszczególnych historii zdaje się być uniwersalny. Teksty w tym zbiorze poruszają w większości kwestię ogólnego rozpadu, rozsypywania się świata, co wskazuje wg mnie, że świat właściwie rozsypuje się stale, że kolejne pokolenia są nieustannie w procesie rozpadu. Umiejętność uchwycenia tego zawsze czyni twórczość danego twórcy ponadczasową – niezależnie od czasów, do jakich się odnosi.

    Tak zaczyna się jej tytułowy felieton: „Wszystko było w rozpadzie. Wokół roztaczał się kraj zawiadomień o upadłości, ogłoszeń o licytacjach, zaginięć osób (…) To nie kraj ogarnięty jakąś rewolucją, tylko USA chłodną późną wiosną 1967, gdy rynek był stabilny a PKB wysokie, a rzesza elokwentnych osób sprawiała wrażenie zaangażowanych w realizację społecznie wzniosłych celów”.

    Czy to brzmi znajomo?

    Są też reportaże dotyczące osób, zjawisk z tamtych lat, które mogłyby być komentarzem do obecnych wydarzeń. Np. tekst o Joan Baez, o której Didion pisze, że „została osobistością zanim w pełni stała się osobą. I jak każdy, komu się to przydarza, jest w pewnym sensie nieszczęsną ofiarą tego wszystkiego co inni w niej dostrzegli, co o niej napisali, co chcieli by uosabiała bądź nie”. Opis fenomenu Joan Baez przypomina mi przypadek pogubionej Britney Spears czy Justina Biebera, który też swego czasu mocno mierzył się z tym poślizgiem w życiu jaki nałożyła na niego wielka sława, tak idealizowana i fetyszyzowana w każdych czasach.

    Podobał mi się też reportaż o młodym radykalnym komuniście Michaelu Laskim. Didion wysłuchawszy jego utopijnych deklaracji politycznych oraz niezadowolenia z przychodu ze sprzedaży propagandowych ulotek podsumowała bystrze : „Rozumiecie, czym jest świat Michaela Laskiego: to drobny, aczkolwiek ryzykowny tryumf bytu nad nicością”. Tym krótkim i celnym zdaniem podsumowała właściwie większość, jeśli nie wszystkie, wysiłki ludzi propagujących idee i to, do czego te idee się sprowadzają.

    Jest też w zbiorze reportaż o działaności pewnego coachingowego Centrum, który to opis dowodzi, że wykorzystywanie przez jednych naiwności innych nie jest znakiem ery internetu czy falangi neoliberalnych zakusów. Fenomen tego Centrum Didion podsumowuje tak: „retoryka Centrum charakteryzuje się ektoplazmatyczną ogólnością, która zawsze upewnia mnie, że jestem na tropie nie lada gratki, autentycznego amerykańskiego kiczu”. Twórcy Centrum z Santa Barbara toczą oczywiście „poważne” debaty na tym samym poziomie ogólności na temat rozwiązywania problemów naszego hipernowoczesnego świata, następnie kolportują i sprzedają gazety, kasety z nagraniami tych banałów, które wyznawcy z lubością kupują jako prawdy objawione.

    Czy to nie brzmi znajomo?

    Pisząc o Hawajach Didion zadaje kolejne brzmiące współcześnie pytanie „czy postęp należy w ogóle uważać za cnotę?” albo o opuszczonym więzieniu Alcatraz, gdzie trafnie podsumowuje na czym polega urok opuszczonych miejsc, na tym mianowicie, że są „opróżnione z ludzkiej pychy, wolne od ludzkich złudzeń, odzyskane przez żywioły”.

    Pomimo łatwo dostrzegalnej trafności obserwacji Didion w omówionych przykładach, to najbardziej przemówiły do mnie jej bardziej osobiste dywagacje, bardzo tematycznie zbliżone do tych, które i mnie zajmują dość często.

    Jak choćby ten o szacunku do siebie samej.

    Didion uważała, że ludzie mylą szacunek do siebie z aprobatą nas uzyskiwaną od innych, a innych łatwo przecież zwodzić, więc ta aprobata z zewnątrz kompletnie na szacunek do samego siebie się nie przekłada. Pisarka przedstawia więc ciekawe spostrzeżenie na temat poczucia własnej wartości, uważa, że „posiadać poczucie własnej wartości to mieć wszystko – zdolność do dokonywania rozróżnień, kochania i pozostawania obojętnym, a być go pozbawionym to paradoksalnie niezdolność i do miłości i do obojętności”. Wiele mądrych ksiąg na temat miłości własnej i samoakceptacji przeczytałam w ciągu życia, ale nigdzie nie zetknęłam się z tak lapidarną i trafną diagnozą tego stanu. Tak często myli się przecież rozpacz po nieudanych związkach z rzekomą miłością do kogoś, brak obojętności z zaangażowaniem i wrażliwością, a jest to po prostu tylko i wyłącznie brak skomunikowania z samym sobą i brak szacunku do samego siebie, który nie pozwala kochać kogoś naprawdę. Niby proste a tak trudne do pojęcia.

    Tym jednak, co najbardziej urzekło mnie w reportażach, felietonach Didion to jej uwikłanie w fenomen przemijania. Jest o tyle ciekawe, że tworząc ten zbiór tekstów miała około 30 lat. Według mojej prywatnej teorii tak wczesna umiejętność dostrzeżenia przemijalności wszystkiego, to oznaka rzadko spotykanej świadomości i inteligencji. Fenomen tych spostrzeżeń zawiera się w krótkim, zdawałoby się banalnym, choć wcale tak nie jest, kiedy się zastanowić, zdaniu „Mijają dni”.W felietonie „O powrotach do domu” opowiada o swoich wrażeniach z domu rodzinnego w Sacramento, że była „sparaliżowana neurotycznym odrętwieniem zrodzonym ze spotkania z własną przeszłością”, jedyną stałą w Kalifornii swojego dzieciństwa widziała w tempie w jakim ta Kalifornia znikała, zaś „snucie wspomnień” opisuje jako jedyny preferowany tam tryb rozmowy. Tak więc miała trochę jak ja, kiedy widzę w lipcu pierwszy uschnięty liść, przeczuwam już nadchodzącą jesień, tak ona będąc u szczytu swoich życiowych możliwości odczuwała miejsce swojego dzieciństwa, jako symbol nieuchronnej przemijalności.

    Didion nie opowiada tu o Sacramento, ale o rzeczach, które się traci i o obietnicach, które się łamie w miarę, jak przybywa nam lat, o „życiu, które jest własną żałobą” jak w wierszu Hopkinsa.

    Świetnym esejem jest ten o Nowym Jorku, mitycznym mieście, do którego wyjechała mając 20 lat, w którym miała zostać 3 miesiące a została 8 lat. Pobyt tam i ewolucję jej stosunku do miasta przełożyła na etapy dorastania. Młodość definiowała więc jako stan, kiedy „nic nie było nieodwracalne”, kiedy można było składać obietnice ludziom w przekonaniu, że będzie mnóstwo czasu, aby ich dotrzymać, kiedy można było spać do późna i popełniać błędy a nic z tego nie miało znaczenia.

    Dojrzewanie zaczyna się wtedy, kiedy człowiek zaczyna zyskiwać świadomość, że nie wszystkie obietnice zostaną dotrzymane, że niektóre rzeczy są nieodwołalne, a każde słowo, pomyłka, wszystko – ma znaczenie. Dorosłość jest zaś wtedy, kiedy wszystko zaczyna brzmieć tak, jakby wielokrotnie się to już słyszało.

    Życie jako takie podsumowuje trafnym stwierdzeniem „Przecież o to w tym chodziło, o obietnice”.

    Wartość tego typu pisarstwa nie sprowadza się do konkretnych tematów, których siła rażenia wiadomo – z czasem słabnie, nawet nie do skąd inąd perfekcyjnego języka, lapidarnego, celnie puentującego i poruszającego. Transformacyjna moc twórczości Didion polega na unikanej na ogół w życiu konfrontacji z tym, co nieuniknione, na uspokojeniu związanym z poczuciem, że nasze lęki, emocje nie są wcale wyjątkowe a tym samym dewastujące i skazujące nas na samotność. To właśnie głównie po to czyta się przecież książki, żeby złapać conect w ogólnoludzką świadomością, która jest też nasza w tym akurat czasie i w tej akurat kondycji, w jakiej się znajdujemy.

  • Springer, Springer, ile można zachwycać się Springerem?

    Nowy Springer to od jakiegoś czasu już zawsze jest wydarzenie. Przekornie chciałam temu zaprzeczyć i widząc zajawki na instagramie czy czytając wyrywki recenzji oznajmiających, że „Dwunaste: nie myśl, że uciekniesz” jest nieco inaczej formalnie skonstruowane pod względem narracji niż poprzednie jego książki – potajemnie liczyłam, że uda mi się tę książkę znielubić i powiedzieć – a nie wyszło! Serio? Springer, Springer, ileż można się zachwycać Springerem.

    No ale okazało się, że można, nawet trzeba, choć tę książkę czyta się trudniej niż chociażby „Źle urodzone” (przeczytałam w dwa dni) czy „Miasto Archipelag.Polska mniejszych miast”. Powody tego są co najmniej w moim odczuciu dwa:

    dlaczego jest trudno

    pierwszy to forma, całość jest niejako zbiorem niby luźno powiązanych obserwacji związanych z miejscami, architekturą, mostami. Dużo jest historii z przeszłości dotyczących ludzi związanych z poszczególnymi miejscami, dużo zmian perspektywy mówiącego oraz formy przekazu, od relacji, snucia zasłyszanych opowieści, po formę listu czy zmianę osoby narratora. Żeby się w tym nie pogubić, trzeba się skupić, żeby chwycić mocno wątek i mieć stale w głowie przewodnią myśl. Mnie nie było łatwo. Może też dlatego, że przez uzależnienia od telefonu i internetu coraz trudniej jest mi się skoncentrować i przyznaję się do tego jak alkoholik na zebraniu AA, więc kiedy ktoś wymaga ode mnie skupienia, to przychodzi mi to z pewną trudnością. Ale szłam w to dalej, bo kiedy domykała się tam jedna historia, wiedziałam, że za chwilę będzie kolejna, zapewne nieoczekiwanie zaskakująca. I w rzeczy samej tak było.

    W ogóle całość przywiodła mi skojarzenie z Kodem da Vinci Dana Browna i z panem Samochodzikiem Nienackiego, serio. Podobieństwa polegają na tym, że mamy tu tajemnicę i osobę, która stara się dociec, na czym polega złożoność tej tajemnicy, więc wplątuje się w różne historie, węszy, nagabuje ludzi, wyciąga od nich szczegóły i stara się złożyć w całość odpowiedź na pytanie – czym jest prawo Jante w Danii, o co w tym chodzi i dlaczego osnuwa ten kraj mrokiem, który dla ludzi otumanionych marketingowym hygge i statystykami na temat tego, że Dania to najszczęśliwszy kraj na świecie, jest niedostrzegalny. A on go dostrzegł i wymyślił sobie, że zgłębi jego istotę.

    I to jest drugi powód, dlaczego trudno czytało się tę książkę. Bo prawo Jante, na fasadach którego oparte jest życie duńskiego społeczeństwa, jest dość mroczne i opresywne i to w sposób, którego naprawdę człowiek by się po miłych Duńczykach nie spodziewał.

    gdzie jest moc

    Ale jako się rzekło, nie są to trudności z kategorii zniechęcenie. To jest raczej jakaś wartość dodana. Narracja Springera ma ogólnie taką moc, że czyta się o miejscach tak zwanych nieoczywistych, którymi nie są błękitne Malediwy, przereklamowane uliczki Barcelony czy egzotyczne resorty na Sri Lance, jak o destynacjach nad wyraz właśnie atrakcyjnych. Moim zdaniem to Springer zapoczątkował swoimi reportażami modę czy trend na odkrywanie zapomnianych, dziwnych i niepozornych miejsc, przywracał należne miejsca w pamięci socrealistycznym budynkom w Polsce, zapomnianym miejscom  gdzieś na końcu świata, zaczęliśmy trochę „myśleć i widzieć Springerem”, odnajdywać w pozornie błahej codzienności – coś niezwykłego. Myślę, że jemu zawdzięcza się zwrot uwagi ku pozornie niepozornym obiektom, do starania się, aby zobaczyć to, co umyka  nam w codziennej roszczeniowości wobec rzeczywistości, która musi być koniecznie jakaś instagramowa, podkręcona i spektakularna, aby przykuła naszą uwagę. A Springer handluje rzeczami totalnie nie stuningowanymi, wygrzebuje ze szczelin rzeczywistości wątki, które umykają naszej przekarmionej uwadze.

    Tym razem prawu Jante i miejscom, gdzie to się wykluło poświęcił 4 lata pracy i poszukiwań i kiedy się czyta o tym wysiłku warsztatowym, to robi się w głowie solidne „wow”. Że zasiada się do pisania bazując na tak pieczołowicie zebranym materiale, po pokonaniu mnóstwa niedogodności i trudności z tym związanych, bo okazało się, że Duńczycy wcale o tym Jante nie chcieli gadać, zbywali go i udawali, że nie wiedzą o co chodzi. Jak się okazało te obawy były słuszne, bo to całe prawo Jante skrywa pod sobą naprawdę sporo przykrych mroczności.
    Chociaż w sumie ciężko stwierdzić, czy natura ludzka sama z siebie skłonna jest do nikczemności czy też zasady plemiennego współżycia potrafią tę nikczemność jeszcze mocniej podkręcić lub zniwelować. Trudno mi stwierdzić jak to jest. Wydaje mi się, że wszystkie prawa, jakie ludzie ludziom spisują, żeby określić normy współżycia społecznego są w jakiś sposób opresywne, począwszy od dekalogu skończywszy na tych 13 zasadach prawa Jante.

    Jante versus hygge

    W każdym razie Springer podjął wysiłek, żeby pokazać, aby nie wierzyć fasadom. Szczęśliwość Danii i jej obywateli to nie są wcale cozy wełniane skarpetki, ciepły sweter i siedzenie w oknie z kubkiem kawy i patrzenie w dal ze świadomością, że państwo ogarnia mi życie i nie muszę się martwić za bardzo jak przeżyć do 1-go, bo wszystko jakoś tam mi się należy z nadania bycia duńskim obywatelem.

    No a tu się okazuje, że ci Duńczycy wcale nie są ani tacy szczególnie szczęśliwi, ani sympatyczni. Za fasadą miłych, nordyckich twarzy kryją się wsobność, ksenofobia, nacjonalizm, niechęć do innych, niechęć do zmian, jakiś rodzaj fatalizmu. To wszystko umieszczone jest w głównej zasadzie, że czucie się lepszym od innych duńskich pobratymców, chęć wyróżnienia się to obciach, to coś niedopuszczalnego. Dla lepszego zobrazowania – to coś takiego, że kiedy w Polsce ktoś kupował auto, wszyscy mu zazdrościli, zaś w Danii uważali to za zbędną błazenadę i odnosili się do takich chętnych na posiadanie spektakularnych rzeczy czy osiągnięć, za szczyt złego gustu. Uważali i uważają, że podstawą szczęśliwości jest zasada, że nieszczęście i szczęście powinno przypadać każdemu członkowie narodu po równo, to czyni wszystkich szczęśliwymi, że nikt się zanadto nie pogrąży w tej społeczności ani też nikt nie będzie zanadto szczęśliwy. Według tego, co udało się Springerowi zbadać w ciągu tych 4 lat, Duńczycy wcale się do tego nie chcą przyznawać. Wygodne dla nich jest, że większość ludzi myśli, że prawo Jante to taki tam nieszkodliwy folklor.

    Tymczasem Springer uporczywie przesiaduje na odległych, wyludnionych wyspach na północy Danii, wciśniętych w mało przyjazne fiordy i drąży, o co chodzi. Robi to tak, że chce się doświadczyć szarej, ołowianej mgły nad fiordem na wyspie Mors czy kupować piwo w wyludnionym supermarkecie na wyspie Fo.I to jest właśnie wielkość takiego pisania, że nie cudownie hipsterska przyjazna Kopenhaga, nawet nie Aarhus czy Aalborg, tylko duńskie zadupia i co tam oni, ci Duńczycy, kryją za tymi swoimi oknami, kiedy spokojnie piją sobie kawkę w sobotę siedząc w pidżamie i patrząc przed siebie z mocnym przekonaniem, że takie jest życie i tak trzeba. Pić co sobota tę kawę na prowincji i cieszyć się, że zmrok zawsze zapada tam za wcześnie i na długo.

    Mnie uderzyło jeszcze jedno odkrycie podczas lektury, takie prywatne.

    Jante a …buddyzm

    Czytając wykładnię prawa Jante na tabliczce pożegnalnej dla robotników fabryki produkującej artykuły żelazne skojarzyłam te życzenia z zaleceniami …lamy Ole Nydhala, który krzewi, uwaga!, tybetański buddyzm na terenach krajów Europy Środkowej i Zachodniej starając się buddyjskie idee przetransponować na umysły i sposoby pojmowania ludzi zachodu. Tak się składa, że Ole Nydhal jest Duńczykiem, co bardzo często w wywiadach i swoich książkach podkreśla i z czego jest ewidentnie dumny. I to, co on propaguje, czego naucza, moim zdaniem jest ściśle powiązane a prawem Jante właśnie. Otóż wg niego w buddyzmie najważniejsze jest, aby pozbyć się przeszkadzających emocji, prócz gniewu są nimi pycha, wywyższanie się, duma, roszczeniowość a jedynym sensem naszego życia, które mija i minie jest działanie dla dobra innych, bo tylko tak można stać się umysłem oświeconym, kiedy uczyni się pożytek ze swojego ciała i umysłu. Jedyną hierarchią jest to, ile dobrego zrobiło się dla innych. I to samo wypisane na tabliczkach dostali ci duńscy robotnicy, kiedy zamknięto im fabrykę i podziękowano za pracę. „Musisz wiedzieć, że twoje życie i istnienie naszego społeczeństwa w wielkim stopniu zależą od twoich starań. My, ty i ja, możemy wspólnie rozwiązywać problemy. Musisz wiedzieć, że jest w tobie coś dobrego i wartościowego, coś czego potrzebujemy, Musisz wiedzieć, że masz cechy, które lubimy”. I tak dalej. Tak więc oto duńska zasada kolektywizmu  i nie wywyższania się ponad innych przenika do propagowanego w Europie buddyzmu, bo choć umysły nasze są nieskończone i pełne siły, to tylko po to, żeby czynić dobro na rzecz innych. Wtedy nasz duch będzie przenikał uniwersum nawet kiedy fizycznie nie będziemy istnieć.

    Nie oceniam czy to dobrze dla buddyzmu w Europie czy też nie. Po prostu  wychwyciłam pewne korelacje i to przywiodło mi na myśl, że ludzkie potrzeby, aby jakoś uporządkować swoją egzystencję to wielki tygiel, w którym gotują się przeróżne wpływy. Chociaż buddyzm z pewnością ma na celu uczynienie nas bardziej zadowolonymi z życia, natomiast prawo Jante ma bardziej na celu zadbanie, aby nikt się nie wychylał, robił swoje i siedział cicho. Tylko jak wyśledził Springer takie wyparcie się pragnień pociąga za sobą dość niemiłe skutki, dużo rzeczy niefajnych tam dzieje za oknami duńskich schludnych domków.

    Oczywiście nie rzecz w tym, żeby odpowiadać sobie na pytanie, kto winien, czy jak żyć. Rzecz chyba bardziej w tym, że nic nie jest takie jak się zrazu wydaje i to głównie o tym jest dla mnie ta książka, o poszukiwaniu świadomości, dlaczego pewne rzeczy układają się tak a nie inaczej, czy można to zmienić i przed tym uciec, czy jesteśmy zdolni do tego, żeby przestawiać wajchy naszych narodowych losów. Otóż okazuje się, że nie bardzo, ale mimo to ja bym się nie zniechęcała, nie dlatego, że widzę nadzieję na zmianę swojego z góry jakoś tam zaplanowanego losu, ale mogę sobie pojechać na wsypę Mors i popatrzeć na ołowianą mgłę nad fiordem, albo za własnym nawet oknem i pomyśleć: aha, więc w ten sposób.

  • zjedz kanapkę