• Rzeczy, które wracają

    Mój stosunek do rzeczy, przedmiotów, ich posiadania lub nie jest jak wszystkie moje stosunki – skomplikowany oraz ewoluujący.

    kiedyś

    Początki jakiejkolwiek świadomości wiążą się oczywiście z poczuciem, że rzeczy są jakie są i w związku z tym nie poświęca się na myślenie o nich za dużo czasu. Rzeczy po prostu były, a sprawy się wydarzały. Nie myślałam, dlaczego mam akurat takie buty, a nie inne, dlaczego jadłam na takim talerzu, a nie innym, dlaczego siedziałam na takim krześle, a nie na innym. Nie istniała we mnie jeszcze świadomość, że mam jakiś wybór i całe szczęście, bo kiedy ona nadeszła, okazało się, że niestety przeważnie i tak nie mogę mieć tych rzeczy, które chcę. Chciałam ich, bo inni mieli, co już czyniło je z założenia atrakcyjniejszymi przy jednoczesnej pogardzie dla tych rzeczy, które posiadałam.

    potem

    Mija czas, bardzo dużo czasu napędzanego świadomością podkręcaną przez społeczne życie, rynek i brak pewności co jest w życiu ważne. W czasie tym wszystkie przedmioty poddawane są ocenie wynikającej z porównania – co mam ja a co mają inni. W związku z tym toczy się akcja nabywania rzeczy pozornie atrakcyjnych, acz zbędnych, rzeczy, które mieć wypada, a nie potrzeba, rzeczy w nadmiarze, aby zaspokajać złudne poczucie bezpieczeństwa, rzeczy na topie, aby zaspokajać z kolei inne złudzenia – bycia on air poprzez posiadanie czegoś co zostało społecznie uznane za pożądane i atrakcyjne. Skutkuje to potem posiadaniem w szafie np. mokasynów z cekinami, różowych płaszczy w pepitkę, 10 zastaw stołowych, sprzętu grającego wysokiej klasy, telewizorów na pół ściany, wyrafinowanych wyciskarek do owoców użytych raz.

    niedawno

    Potem przychodzi okres, kiedy pytanie „po co to wszystko” staje się zasadnicze i wymaga szybkiego objaśnienia i deklaracji. Efektem przemyśleń staje się czyszczenie przestrzeni z rzeczy, które mogłam uznać za zbędne. Zostają puste ściany, książki i zastawa będąca prezentem ślubnym z rustykalnym wzorem. Wchodzi modny trend zero waste będący oddolną odpowiedzią społeczną na zjawisko szkodliwego konsumeryzmu, konsumpcjonizmu, który nabrał takiego rozpędu, że zalewa naszą planetę himalajami plastiku, rzeczy niebiodegradowalnych, ale napędzających PKB. Ze strachu, że nas to zaleje i polegniemy pod hałdami własnych niepohamowanych roszczeń i apetytów – zaczynamy kupować coraz mniej. Albo przynajmniej niektórzy, w tym ja. Ubraniami się można wymieniać, albo sprzedawać  te nienoszone, kupować używanie, można dawać odrzuconym rzeczom drugie życie, nie generować nowych zbędnych zakupów, obracać w palcach każdy przedmiot i ważyć jego sens oraz skład.

    Wpisałam się w to nie z powodu mody oczywiście. Kłamałabym też, gdybym twierdziła, że jestem taką świadomą ekologiczną aktywistką.
    Przyczyna pozbycia się przeze mnie rzeczy i nie kupowania nowych była prozaiczna – przytłoczył mnie nadmiar oraz narastające przeczucie ich zbędności w sytuacji, kiedy chodzę praktycznie wciąż w tych samych ubraniach i używam w domu kilku rzeczy.

    Deyan Sudjic w swojej książce „Język rzeczy – dizajn i luksus, moda i sztuka. W jaki sposób przedmioty nas uwodzą” napisał; „Przedmioty to sposób, w jaki odmierzamy upływ naszego życia. Za ich pomocą definiujemy siebie, wysyłamy sygnał, kim jesteśmy, a kim nie”.

    Pozbywając się rzeczy, nie zakupując nowych chciałam chyba poniekąd „zdefiniować się na nowo”. Mieć przestrzeń do tego, aby w pustych ścianach skonstruować jakąś nową definicję tego, o co mi właściwie chodzi.
    Taki przykład podam o tym procesie.
    Mam w domu dużo książek. Wlokę je wszędzie za sobą od czasów liceum, we wszystkie lokacje. Są jakimś tam właśnie świadectwem mojej ciągłości w sytuacji, kiedy pozbawiona jestem obszernych rodzinnych strychów, piwnic i wielopokoleniowych korzeni. Ale któregoś dnia naszła mnie dość czarna myśl, że mam w domu książki, do których mogę już nigdy przed swoją śmiercią nigdy nie zajrzeć! Wyciągam więc z zakurzonych półek dawno czytane książki i podczytuję je od nowa, sprawdzam, co w nich zakreślałam, przypominając sobie, co było dla mnie ważne, kim wtedy byłam, jak to czytałam. I przyszło mi do głowy to samo co Sudjicowi, że najgorsze w tym wszystkim jest to, że nasze związki z rzeczami są coraz bardziej pozbawione znaczenia. Mamy dostęp do wielu rzeczy wyrabianych tanim kosztem i siłą rzeczy zwalniamy się z odpowiedzialności za ich posiadanie, pozbawiamy je i znaczenia i ducha, z góry wyznaczając im miejsce śmieci, które za chwilę zasilą hałdy niebiodegradowalnych rzeczy, które niszczą nam wszystko w sposób nad wyraz konsekwentny i coraz szybszy.

    teraz

    I w takim oto klimacie, jaki rozrysowałam powyżej, przychodzi pewna kwietniowa zimna sobota roku zwanego pieszczotliwie ZOZI, a ja jadę na Ochotę odebrać torby z naręczem gazet, książek, rzeczy, które mając u siebie pewnie natychmiast bym wyrzuciła, rzeczy uzbieranych na śmietnikach po to, żeby przewieźć je do siebie i zrekonstruować z nich swoje imaginarium powrotów do przeszłości czy prób przywracania znaczenia czemuś, co lata temu uznawało się za oczywiste lub nieinteresujące.

    Pobudził mnie do tego działania post i sama akcja, jaką wymyśliła sobie pisarka Małgorzata Halber, która na wzór kultowego Bohatera tworzy notesy, kołonotatniki do osobistych zapisków, złożone z zeszytowych kartek, papierów, stron starych książek, czasopism znalezionych właśnie na warszawskich śmietnikach. Wiele z nich personalizuje i rozdaje też znajomym. Napisała na FB, że ma za dużo tych odzyskanych zdobyczy i chętnie część komuś odda. No to pojechałam je odebrać, bo przypomniałam sobie, że w dzieciństwie robiłam takie notesy – wyklejanki w okładkach ze starych tapet. Ponieważ pozbyłam się z domu wszystkich zbędnych gazet, papierów i rzeczy, a po śmietnikach nie umiem chodzić i znajdować takich ciekawych obiektów – uznałam, że to jest dobra okazja, żeby zatoczyć pewnego rodzaju koło, dotknąć tego, co wyrzucono, wykorzystać to na nowo, jak personalizowany notes, wrócić tym skrawkom jakiś sens, pozyskać nowy porządek.

    Małgorzata Halber na moją prośbę pokazała mi notesy, jakie zrobiła dla swoich przyjaciół i dla siebie, nie umiem powiedzieć dlaczego tak silnie mną to poruszyło. Te rzeczy i to, o czym rozmawiałyśmy siedząc na podłodze i przeglądając stare książki i kiczowate naklejki, przebierając sztuczne kwiaty sprawiło, że doznałam silnego wzruszenia, co podejrzewam zaskakuje ludzi, kiedy robią jakiś skok w przeszłość i widzą tam dawnych siebie, którymi już przestali być. Potem MH zrobiła coś, czego się nie spodziewałam, mianowicie podarowała mi jeden z tych notesów. A teraz siedzę i nie mogę przestać go oglądać, macam kartki z papierów pakowych, czasopism o uprawie ogródka, podręczników z geometrii, zeszytów z wykreślanymi kątami prostymi, tematami z religii z 84 roku, notatkami temperatury w maju w 1974, czuję zapach jak z pokoju, w którym paliło się papierosy. Ten notes jest jak proustowska magdalenka, nawija mi ewokacje i myśli, o których zapomniałam, a jednocześnie wpisuje mnie w porządek, jaki zaczęłam przeczuwać wracając do ponownego przeglądania moich własnych książek.

    Nagle okazało się, że istotnym śladem po nas samych może nie być wcale drzewo, dom czy urodzony lub spłodzony syn (!!!), ale np zeszyt do przyry z 4 klasy, fragment jakiegoś zmurszałego i już nieaktualnego podręcznika, skrupulatnie podliczane wydatki – wydał – ma. Ogólnie sprawy, rzeczy – nieistotne poboczności.

    Widzę Małgorzatę Halber, która zaprosiła do swojego mieszkania obcą osobę (mnie), siedzi ze mną na podłodze, opowiada o swoich kotach i o tym, jak zaleca zrobienie kolażu na bazie osoby i żeby była to postać, ale bez głowy, bo to daje pole do interpretacji, widzę jak trzyma się za stopy w różowych skarpetkach, widzę niebieski lakier na palcach, słyszę jak do mnie mówi, rejestruję detale z jej mieszkania, nawet zapach perfum jakie unosiły się w powietrzu, a które mnie nie drażniły, jak zazwyczaj. Mój umysł pracuje na pełnym gazie. Wehikuły czasu, istotne rozmowy generują zapotrzebowanie na dużo energii. 

    Następnie idę do vintage shopu na Ochocie, w modernistycznej kamienicy, oglądam te wszystkie rzeczy, jakie pamiętam ze swojego dzieciństwa, przeglądam się w przydymionych lustrach i wychodzę z obrazkiem przedstawiającym kicz, bo najbardziej mnie poruszył.

    Tak oto oscylując między wzruszeniem a kiczem nie dowiaduję się czy to jakoś dezawuuje moje przemyślenia odnośnie istoty posiadania rzeczy. Czuję tylko jakbym załapała jakąś nitkę, która mi umknęła wcześniej, jakbym chciała sobie wreszcie powiedzieć, że wiem o co chodzi.

    A potem kupiłam kredki.

  • Życie jako gama zła, czyli o “Jolancie” Sylwii Chutnik

    Bardzo sobie tak obiecywałam, że zgodnie z wytycznymi poradników dla młodych (hmmm) twórców – nie będę nic czytać. Żeby się nie sugerować i szukać własnych słów. Lecz nic tego.

    Bo Sylwia Chutnik wydała „Jolantę”, a ja na nią czekałam wiedząc, że po paru jej książkach, na które z kolei nie czekałam, ta już musi być dobra i spełnić moje potrzeby wzruszeń jak „Kieszonkowy atlas kobiet”, na którym ryczałam pijąc wino w pięknych okolicznościach przyrody hotelu 4 gwiazdkowego na Sycylii na balkonie wychodzącym na skład brudnej pościeli.

    Teraz też wzruszeń nie mało było, bo Sylwia Chutnik lubi pisać ballady o kobietach wykluczonych, wyobcowanych, niby w społeczeństwie, ale jakby na jego marginesie. A mnie to wzrusza. Czasem bywają to faktycznie skazane na wykluczenie prostytutki z Poznańskiej, ale często kobiety, dziewczyny – jak to mówią – zwyczajne. Córki, matki, żony, gotujące rosół na obiad, czekające na męża nie mającego nic wspólnego ani z bohaterką ani ogólnie z niczym. No jak to z facetami (rechot z offu).

    Tak też jest i tym razem. Bohaterką jest Jolanta z warszawskich blokowisk na Żeraniu. Jolanta jest dziewczynką, potem dziewczyną, wreszcie kobietą – wyobcowaną, ale nie w stylu Alberta Camusa, nie jest przykładem człowieka zbuntowanego z zapędami na egzystencjalne rozterki. Chociaż jakieś znamiona buntu próbuje w sumie w swoje życie wcielić – nie myjąc np. rąk po wyjściu z toalety, mimo że przecież TAK SIĘ ROBI. To ona nie robi i tak oto realizuje się w swoim egzystencjalnym buncie.

    Jolanta jest wyobcowana w sposób bliższy i bynajmniej nie wydumany. Jest po prostu samotna, mimo życia w rodzinie, otoczona sąsiadami, znajomymi – jest sama. To poczucie oderwania i bycia skazanym na samą siebie towarzyszy jej od początku, od kiedy ją poznajemy.

    Cała ta mierna i niepozorna egzystencja bohaterki jest usadowiona w modnej scenerii PRL-u, tak na pograniczu gospodarczo politycznych przemian po 89 roku.

    Dziś lubi się wracać do tamtych czasów i obdarzać je sentymentem. Społecznościówki żywią się potrzebą wspominania z sentymentem czasów, kiedy użytkownicy Facebooka w przedziale wiekowym 45-35 – byli młodzi czy mali. Mamy więc fan page Pewex, BORN IN THE PRL, Czar PRL-u, portal SpodLady.com, gdzie można kupić zestaw kolejkowy w siatce z okami plus perfumy Przemysławka lub Pani Walewska z kiosku Ruchu.

    Ze łzą w oku przywołuje się czas, kiedy biegało się po podwórku, robiło fikołki na osiedlowym trzepaku i grało w gumę. Z wyższością patrząc na obecne pokolenie dzieciorów podmieniających tylko w wolnym czasie tablet na smartfona czy plejaka. My, urodzeni w tamtych latach byliśmy tacy lepsi, tyle świeżego powietrza uderzało nam do głowy i tak ładnie opadały nam z chudych nóg komunijne podkolanówki.

    I owszem, Chutnik też to czytelnikowi podaje. Napatrzymy się więc na Jolki otoczenie, na eleganckie herbatki z sąsiadką pite w duraleksie, na meblościanki, pokoje wielkości pudełka od zapałek, wersalki, paprotki, oranżady w proszku zlizywane z brudnej ręki i wyczekiwane seriale „Powrót do Edenu”.

    Ale do tych sentymentów dodane są też prawdziwe obserwacje życia blokowisk tamtych lat, w których gnieździli się ludzie jak szczury podrapując pazurkami w cienkie ścianki swoich pudełek, podglądając przez wizjery sąsiadów, smażąc kapustę na bigos i czekając na męża pijaka, który wraca zataczając się z zakładu, potem w domu awanturuje się, choć na ogół chłop to dobry był.

    Są tam rodzice niepotrafiący nawiązać ze swoimi dziećmi żadnej relacji, nie wiedzący jak komunikować się z partnerem, dzieckiem, sąsiadem, są tam czasy, kiedy dzieci się opieprzało co dzień miliony razy a nie zatrudniało logistyka, który ogarnie odwożenie i przywożenie dziecka z zajęć tenisa czy ćwiczeń manualnych metodą Montessori. To są czasy, gdzie wszyscy byli na coś źli, z niczego nie zadowoleni, wszystkiego się bali i woleli mieć w dupie, bo nikt im nigdy nie pokazał, że można też inaczej.

    I w takim właśnie zbiorowisku funkcjonuje bohaterka – Jolanta, która niby pije herbatę z matką i ogląda serial na wersalce, niby ma ojca, który zasypia przed telewizorem bujając kapciem w dni, w które akurat po pijanemu nie sika na meble, niby chodzi do szkoły i wychodzi pod blok, niby się uczy nie ucząc się, niby się zakochuje i nie na niby sama zostaje matką, ale z dnia na dzień coraz bardziej wszystko, każda najdrobniejsza czynność wydaje jej się czynnością nadprzyrodzoną, posmarowanie chleba masłem – nie do ogarnięcia wyczynem życiowym.

    Dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, rok po roku Jolanta zapada się, choć żyje tak jak wszyscy. Nic specjalnego.

    I na tym moim zdaniem polega siła tej książki.

    Żadnych diw wygnanych z raju odnajdujących na końcu swe szczęście, bo je zwizualizowały, żadnych kolorowych śmiesznych takich perypetii, że Jolka nie może znaleźć chłopaka albo ma perturbacje z rodzicami jak w rodzinie Borejków na Jeżycach. Żadnych zwrotów akcji ani wydarzeń zapierających dech, tajemnic i zagadek do rozwiązania zero.

    Jest blok, wizjer, wycieraczka, rachityczna rodzina, obleśny sąsiad, szarość, Jolanta, zwyczajność tak bardzo zwyczajna, że aż dojmująco kłuje w oczy, że aż ma się ochotę przefarbować włosy na różowo.

    Ciekawe co dziś robi Jolka, babka już pod 40-tkę, wychowana w środowisku skazującym na nijakość, na pranie przygłupiemu mężowi dziurawych skarpetek, na nieustającą wiarę, że będzie dobrze, w końcu na doczekanie się aż on odejdzie do młodszej.  Może sprząta domy tych, którym się udało lub uczyli się lepiej? Może się wyemancypowała, ogarnęła i pracuje w biurze? Może wyjechała do Londynu na zmywak?

    Trudno stwierdzić.

    Ale książka o Jolancie się udała. Jolanta jest bohaterką, która ma wszystko – krew i kości, której nawet zapach się czuje i której odczucia względem świata nas obchodzą a nie, że tak pozostawiają nas obojętnymi zupełnie.

    I jest to książka przypominająca nam, że mimo tej cepeliady teraz PRL, wszystkie rzeczy, stany umysłów, ludzie – wcale nie byli fajni i nie było to dobre życie, tylko mroczne i pełne braku nadziei nawet na to, że proszek do prania będzie biały i bez grudek.

    W sumie mamy teraz Persil, Ariel i Vizir, ale czy życie stało się takie lepsze? Czy wszystkie Jolanty świata nie pozostają same, tak jak niegdyś? Może nadal siedzą wyobcowane na tych samych wersalkach albo całkiem nowych kanapach z IKEI i myślą, że zrobienie kanapki to coś, co ich przerasta. Teraz może tylko głośniej słychać głosy – Weź się Jolka w garść, weź zrób mapę marzeń i wyznacz cel a nie użalasz się nad sobą, podczas gdy życie przecież to nie frywolitki:)

  • zjedz kanapkę