• Rzeczy, które wracają

    Mój stosunek do rzeczy, przedmiotów, ich posiadania lub nie jest jak wszystkie moje stosunki – skomplikowany oraz ewoluujący.

    kiedyś

    Początki jakiejkolwiek świadomości wiążą się oczywiście z poczuciem, że rzeczy są jakie są i w związku z tym nie poświęca się na myślenie o nich za dużo czasu. Rzeczy po prostu były, a sprawy się wydarzały. Nie myślałam, dlaczego mam akurat takie buty, a nie inne, dlaczego jadłam na takim talerzu, a nie innym, dlaczego siedziałam na takim krześle, a nie na innym. Nie istniała we mnie jeszcze świadomość, że mam jakiś wybór i całe szczęście, bo kiedy ona nadeszła, okazało się, że niestety przeważnie i tak nie mogę mieć tych rzeczy, które chcę. Chciałam ich, bo inni mieli, co już czyniło je z założenia atrakcyjniejszymi przy jednoczesnej pogardzie dla tych rzeczy, które posiadałam.

    potem

    Mija czas, bardzo dużo czasu napędzanego świadomością podkręcaną przez społeczne życie, rynek i brak pewności co jest w życiu ważne. W czasie tym wszystkie przedmioty poddawane są ocenie wynikającej z porównania – co mam ja a co mają inni. W związku z tym toczy się akcja nabywania rzeczy pozornie atrakcyjnych, acz zbędnych, rzeczy, które mieć wypada, a nie potrzeba, rzeczy w nadmiarze, aby zaspokajać złudne poczucie bezpieczeństwa, rzeczy na topie, aby zaspokajać z kolei inne złudzenia – bycia on air poprzez posiadanie czegoś co zostało społecznie uznane za pożądane i atrakcyjne. Skutkuje to potem posiadaniem w szafie np. mokasynów z cekinami, różowych płaszczy w pepitkę, 10 zastaw stołowych, sprzętu grającego wysokiej klasy, telewizorów na pół ściany, wyrafinowanych wyciskarek do owoców użytych raz.

    niedawno

    Potem przychodzi okres, kiedy pytanie „po co to wszystko” staje się zasadnicze i wymaga szybkiego objaśnienia i deklaracji. Efektem przemyśleń staje się czyszczenie przestrzeni z rzeczy, które mogłam uznać za zbędne. Zostają puste ściany, książki i zastawa będąca prezentem ślubnym z rustykalnym wzorem. Wchodzi modny trend zero waste będący oddolną odpowiedzią społeczną na zjawisko szkodliwego konsumeryzmu, konsumpcjonizmu, który nabrał takiego rozpędu, że zalewa naszą planetę himalajami plastiku, rzeczy niebiodegradowalnych, ale napędzających PKB. Ze strachu, że nas to zaleje i polegniemy pod hałdami własnych niepohamowanych roszczeń i apetytów – zaczynamy kupować coraz mniej. Albo przynajmniej niektórzy, w tym ja. Ubraniami się można wymieniać, albo sprzedawać  te nienoszone, kupować używanie, można dawać odrzuconym rzeczom drugie życie, nie generować nowych zbędnych zakupów, obracać w palcach każdy przedmiot i ważyć jego sens oraz skład.

    Wpisałam się w to nie z powodu mody oczywiście. Kłamałabym też, gdybym twierdziła, że jestem taką świadomą ekologiczną aktywistką.
    Przyczyna pozbycia się przeze mnie rzeczy i nie kupowania nowych była prozaiczna – przytłoczył mnie nadmiar oraz narastające przeczucie ich zbędności w sytuacji, kiedy chodzę praktycznie wciąż w tych samych ubraniach i używam w domu kilku rzeczy.

    Deyan Sudjic w swojej książce „Język rzeczy – dizajn i luksus, moda i sztuka. W jaki sposób przedmioty nas uwodzą” napisał; „Przedmioty to sposób, w jaki odmierzamy upływ naszego życia. Za ich pomocą definiujemy siebie, wysyłamy sygnał, kim jesteśmy, a kim nie”.

    Pozbywając się rzeczy, nie zakupując nowych chciałam chyba poniekąd „zdefiniować się na nowo”. Mieć przestrzeń do tego, aby w pustych ścianach skonstruować jakąś nową definicję tego, o co mi właściwie chodzi.
    Taki przykład podam o tym procesie.
    Mam w domu dużo książek. Wlokę je wszędzie za sobą od czasów liceum, we wszystkie lokacje. Są jakimś tam właśnie świadectwem mojej ciągłości w sytuacji, kiedy pozbawiona jestem obszernych rodzinnych strychów, piwnic i wielopokoleniowych korzeni. Ale któregoś dnia naszła mnie dość czarna myśl, że mam w domu książki, do których mogę już nigdy przed swoją śmiercią nigdy nie zajrzeć! Wyciągam więc z zakurzonych półek dawno czytane książki i podczytuję je od nowa, sprawdzam, co w nich zakreślałam, przypominając sobie, co było dla mnie ważne, kim wtedy byłam, jak to czytałam. I przyszło mi do głowy to samo co Sudjicowi, że najgorsze w tym wszystkim jest to, że nasze związki z rzeczami są coraz bardziej pozbawione znaczenia. Mamy dostęp do wielu rzeczy wyrabianych tanim kosztem i siłą rzeczy zwalniamy się z odpowiedzialności za ich posiadanie, pozbawiamy je i znaczenia i ducha, z góry wyznaczając im miejsce śmieci, które za chwilę zasilą hałdy niebiodegradowalnych rzeczy, które niszczą nam wszystko w sposób nad wyraz konsekwentny i coraz szybszy.

    teraz

    I w takim oto klimacie, jaki rozrysowałam powyżej, przychodzi pewna kwietniowa zimna sobota roku zwanego pieszczotliwie ZOZI, a ja jadę na Ochotę odebrać torby z naręczem gazet, książek, rzeczy, które mając u siebie pewnie natychmiast bym wyrzuciła, rzeczy uzbieranych na śmietnikach po to, żeby przewieźć je do siebie i zrekonstruować z nich swoje imaginarium powrotów do przeszłości czy prób przywracania znaczenia czemuś, co lata temu uznawało się za oczywiste lub nieinteresujące.

    Pobudził mnie do tego działania post i sama akcja, jaką wymyśliła sobie pisarka Małgorzata Halber, która na wzór kultowego Bohatera tworzy notesy, kołonotatniki do osobistych zapisków, złożone z zeszytowych kartek, papierów, stron starych książek, czasopism znalezionych właśnie na warszawskich śmietnikach. Wiele z nich personalizuje i rozdaje też znajomym. Napisała na FB, że ma za dużo tych odzyskanych zdobyczy i chętnie część komuś odda. No to pojechałam je odebrać, bo przypomniałam sobie, że w dzieciństwie robiłam takie notesy – wyklejanki w okładkach ze starych tapet. Ponieważ pozbyłam się z domu wszystkich zbędnych gazet, papierów i rzeczy, a po śmietnikach nie umiem chodzić i znajdować takich ciekawych obiektów – uznałam, że to jest dobra okazja, żeby zatoczyć pewnego rodzaju koło, dotknąć tego, co wyrzucono, wykorzystać to na nowo, jak personalizowany notes, wrócić tym skrawkom jakiś sens, pozyskać nowy porządek.

    Małgorzata Halber na moją prośbę pokazała mi notesy, jakie zrobiła dla swoich przyjaciół i dla siebie, nie umiem powiedzieć dlaczego tak silnie mną to poruszyło. Te rzeczy i to, o czym rozmawiałyśmy siedząc na podłodze i przeglądając stare książki i kiczowate naklejki, przebierając sztuczne kwiaty sprawiło, że doznałam silnego wzruszenia, co podejrzewam zaskakuje ludzi, kiedy robią jakiś skok w przeszłość i widzą tam dawnych siebie, którymi już przestali być. Potem MH zrobiła coś, czego się nie spodziewałam, mianowicie podarowała mi jeden z tych notesów. A teraz siedzę i nie mogę przestać go oglądać, macam kartki z papierów pakowych, czasopism o uprawie ogródka, podręczników z geometrii, zeszytów z wykreślanymi kątami prostymi, tematami z religii z 84 roku, notatkami temperatury w maju w 1974, czuję zapach jak z pokoju, w którym paliło się papierosy. Ten notes jest jak proustowska magdalenka, nawija mi ewokacje i myśli, o których zapomniałam, a jednocześnie wpisuje mnie w porządek, jaki zaczęłam przeczuwać wracając do ponownego przeglądania moich własnych książek.

    Nagle okazało się, że istotnym śladem po nas samych może nie być wcale drzewo, dom czy urodzony lub spłodzony syn (!!!), ale np zeszyt do przyry z 4 klasy, fragment jakiegoś zmurszałego i już nieaktualnego podręcznika, skrupulatnie podliczane wydatki – wydał – ma. Ogólnie sprawy, rzeczy – nieistotne poboczności.

    Widzę Małgorzatę Halber, która zaprosiła do swojego mieszkania obcą osobę (mnie), siedzi ze mną na podłodze, opowiada o swoich kotach i o tym, jak zaleca zrobienie kolażu na bazie osoby i żeby była to postać, ale bez głowy, bo to daje pole do interpretacji, widzę jak trzyma się za stopy w różowych skarpetkach, widzę niebieski lakier na palcach, słyszę jak do mnie mówi, rejestruję detale z jej mieszkania, nawet zapach perfum jakie unosiły się w powietrzu, a które mnie nie drażniły, jak zazwyczaj. Mój umysł pracuje na pełnym gazie. Wehikuły czasu, istotne rozmowy generują zapotrzebowanie na dużo energii. 

    Następnie idę do vintage shopu na Ochocie, w modernistycznej kamienicy, oglądam te wszystkie rzeczy, jakie pamiętam ze swojego dzieciństwa, przeglądam się w przydymionych lustrach i wychodzę z obrazkiem przedstawiającym kicz, bo najbardziej mnie poruszył.

    Tak oto oscylując między wzruszeniem a kiczem nie dowiaduję się czy to jakoś dezawuuje moje przemyślenia odnośnie istoty posiadania rzeczy. Czuję tylko jakbym załapała jakąś nitkę, która mi umknęła wcześniej, jakbym chciała sobie wreszcie powiedzieć, że wiem o co chodzi.

    A potem kupiłam kredki.

  • Kanapka z szarańczą, czyli jak się poddać pladze

    Ostatnio gadałyśmy z Gosią na mesengerze i nagle miałyśmy wnioski.

    O zjawiskach społecznych. Serio.

    Że Internet, społecznościówki dają morze możliwości poznawczych i oceany złudzeń. Co do wszystkiego.Choćby do tego, że tyle możemy się dowiedzieć i taki kontakt mamy z ludźmi wieloma. Ba, że nawet więzi mamy z nimi.

    Co dzień, oprócz doniesień, co powiedział kot, jaka ustawa została wprowadzona w nocy dowiadujemy się też, na czym w kinie był znajomy widziany raz w życiu albo dokąd pojechał inny znajomy i dlaczego „czuje się gotowy do działania”, jaki outfit of the day ma szafiarka, w jaki super projekt zaangażowany jest ktoś, ile kilometrów przebiegła X, a ile śniegu w górach ma Y, na jaką dietę przeszła Z i jak bardzo fit jest jest ktoś.

    I mniej więcej w tym momencie dopada nas ona.

    Plaga.

    Chociaż właściwsza byłaby liczba mnoga, ale zaraz do tego dojdę.

    Plaga porównywania się do innych.

    Jest to w sumie zjawisko zadziwiające, bo wszystkie te informacje ani nas zbawiają ani pogrążają, a jednak jest coś, co każe reakcję na te informacje nazwać plagą. Gdzieś tam w głowie pełznie wyrzut,  że hmm a dlaczego ja nie pojechałam, nie przebiegłam, nie ugotowałam kapusty z kapusty, nie zestawiłam cekinów z obuwiem sportowym?

    I tak oto znienacka zaatakowani przez własną podświadomość czytamy, oglądamy te wszystkie doniesienia z kraju i ze świata i czujemy się nagle kimś nic nie wartym w powyciąganym dresie leżącym na kanapie z kotem. Nie chciało nam się  zapisać na crossfit, wyjść na wyprzedaże, zrozumieć zakupionej niedawno książki.

    Przychodzi ciemność i zło.

    Jesteśmy nieudani.

    Nie mamy siły ani motywacji, inni mają lepiej i mają fajne życie. Nasze jest nudne i niewystarczająco super.

    Na tym poczuciu można zresztą zrobić całkiem spoko karierę.

    Tak właśnie w wyciągniętym dresie siedząc i się martwiąc, że nie jest tak fajna jak inni  wypłynęła Małgorzata Halber i jej glutowaty Bohater z sentencjami jakie nam brzęczą w uszach od chwili, kiedy tylko zwleczemy się z łóżka. Co zresztą bardzo mnie cieszy. To jest nadzieja – na niefajności też da się zarobić.

    bohater

    fot. z fan page Bohater

    Internety pełne są memów, humoru rysunkowego, prac mniej lub bardziej zdolnych czy kreatywnych ludzi, którzy zarabiają właśnie na tym, że to wieczne dorównywanie do jakiegoś społecznie lansowanego wzorca to dokładnie tak – prawdziwa plaga, więc trzeba jej zadać jakiś kłam, oswoić, znokautować.

    Dlatego są Bardzo Brzydkie Rysunki – strona studentki z Krakowa, której permanentnie nie chce się uczyć i nie tylko

    rysunki

    fot. fan page Bardzo Brzydkie Rysunki

    jest życie na kreskę – profil dwójki rysowniczek z trzema kotami i dwoma psami

    zycie

    fot. fan page zycie-na-kreske

    jest wielce popularny profil  Trochę nie mam życia a trochę je przegrywam, który trafia w samo serce

    troche

    fot. screen fan page Trochę nie mam życia, a trochę je przegrywam

    No fajnie jest. Wszyscy przygnębieni myślą, że inni są lepsi, zdolniejsi, pracowitsi, fajniejsi, ale nie dają się pogrążyć, walczą.

    Co nie zmienia faktu, że na koniec dnia większość i tak ma nieogolone nogi, bo jest zima i siedzi pod kocem zamiast wyjść na wernisaż i napisać z tego reportaż roku. I tonie w poczuciu winy i gorszości.

    Plaga nadmiaru

    To może wydać się zrazu dziwne, bo jak to, przeważnie przecież czuje się jakiś brak. Zawsze narzeka się na brak: kasy, czasu, fajnych facetów. I te trzy fundamenty wystarczą, żeby pogrążać się w poczuciu wiecznego niedostatku.

    Tymczasem ja uważam, że gubi nie brak czasu, pieniędzy czy ogarniętych kumatych facetów, tylko nadmiar jest tym, co przywodzi do rychłego zatracenia.

    Uważam, że wszystkiego jest za dużo. Za dużo jest informacji zewsząd do przetworzenia, za dużo rzeczy, które nas otaczają, za dużo panów na Tinderze, za dużo blogów, za dużo zdań, za dużo teorii samowykluczających się, za dużo uczuleń, za dużo diet, za dużo bodźców, za dużo pytań, za dużo możliwości, za dużo rozmyślań. A to wszystko dlatego, że właśnie – mamy za dużo czasu.

    To jego nadmiar powoduje, że stać nas na luksus pogrążania się w rozmyślaniu o niczym.  Jestem osobą, która w tym jest stachanowcem, wyrabiam 350 % normy żyjąc w swojej głowie i stosując myślenie nie jako środek, ale stawiając je jako cel. To przywodzi mnie tam, gdzie jestem, czyli donikąd. Rozmyślania te nie pchają mnie na przód w niczym, bo są na tematy, które w niczym pójść do przodu nie mogą. Zapisuję kolejne tomy moleskinów i czy trafię na wpis z 2009, 2011 czy sprzed miesiąca, to jest on o tym samym. Więc to akurat wiem najlepiej.

    Nadmiar wyboru kogokolwiek czy czegokolwiek też daje złudzenie, że jest super, bo nie ma nic fajniejszego niż wybór i nic gorszego jak ograniczone pole działania w tej kwestii. Tymczasem nadmiar w wyborze skutkuje tylko mylnym przekonaniem, że wszystko co chcielibyśmy mieć jest w zasięgu naszej ręki, a to przecież tak strasznie nieprawda.

    Tęsknotą za brakiem jako antidotum na obezwładniający nas nadmiar tłumaczę sobie popularność tematów, motywów kulturowych z czasów siermięgi PRL-u. Nagle fajny jest trzepak i podwórko nie tablet i ajfon, fajne są 2 programy w telewizji, w których zdarzyła się Kobra i Pegaz, a nie 500 kanałów, na których z trudem wypatrywać czegokolwiek z sensem, jeden model rodziny, nie jakieś związki partnerskie, patchworkowe, bo przynajmniej było wiadomo kto co ma robić, że dziewuchy do garów i dzieciom ucierać smarki a panowie do fabryk i na piwo, a nie tak jak dzisiaj, że nic tylko ten relatywizm moralny. Meblościanki na wysoki połysk, taborety w kuchni, czerwona zastawa z plastiku i szklanki duralex, to mieli wszyscy i nikt się nie sadził na posiadanie jakiegoś dizajnu w domu.

    Nadmiar rodzi frustrację, nie wiem, czy nie większą niż brak. Bo poczucia braku na ogół się nie czuje nie wiedząc co jeszcze może być ponad to, co się ma. A jeśli na codzień doświadcza się nakazu posiadania wszystkiego co da się wybić na outdor, reklamę gdziekolwiek, to się cierpi, że w lutym nie jest się na Wyspach Zielonego Przylądka, ma się kota zamiast psa, renaulta zamiast citroena, faceta 36 letniego zamiast 26 letniego, telefon iphone 5 s zamiast 6 s plus i tak można by mnożyć te cierpienia dzisiejszych czasów ludzi z mordorów miast większej i średniejszej wielkości.

    Żeby nie zwariować od nadmiaru można robić sobie detoxy na prywatne potrzeby, np. dzień bez Facebooka, albo dzień bez wina, albo dzień bez telefonu, dzień bez samochodu, dzień bez dzieci, dzień bez samego siebie. I może jakoś się uda.

    Plaga multiscreeningu.

    Jest teraz taki trend w oglądaniu, popularyzowany przez reklamy serwisów oferujących filmy na żądanie, telewizji internetowych, że można sobie siedzieć w domu i nie walczyć z domownikami o pilota, to znaczy pani może sobie oglądać Klan w telewizorze, partner może oglądać na tablecie meczyk, a dzieciak w telefonie bajkę (chociaż nie do końca to jest bezpieczne, jak akurat kochanek napisze wiadomość a ty zapomniałaś wyłączyć w telefonie powiadomienia??). Wszyscy siedzą w jednym pomieszczeniu, każdy ma swoją kość, nikt sobie dupy nie zawraca, panuje ogólne szczęście i pokój.

    Fajnie jest tak w jednym czasie robić trzy różne rzeczy.

    Dotyczy to również jednej osoby, nie muszą trzy w tym brać udziału, aby trend zaistniał.

    Słyszę nie raz takie opowiadania, że wiesz, jak jest sobota i akurat nigdzie nie idę i zostaję w domu, to nie umiem inaczej jak tylko gotować kaszę na poniedziałek, przy okazji zmywać podłogę i jednocześnie konwersować ze znajomą przez telefon zastanawiając się przy okazji, jakie spotkania mam jutro, rozumiesz? Bo szkoda jest czasu, że tak sobie siedzę proszę ciebie i nie wykonuję planu maksimum. Dziś to życie pędzi, wymaga i trzeba mieścić się ze wszystkim w kwadransie.

    Dobrze więc jest mieć np. dwie prace, dwóch partnerów, dwoje dzieci, dwoje zwierząt, a czasami nawet można to potroić, chodzić na trzy rodzaje zajęć sportowych, po jodze basen, po basenie crossfit, a po tym wszystkim kurs gotowania, następnie kurs origami połączony ze scenopisarstwem. Wtedy życie będzie i modne i z sensem a nie jakieś nie wiadomo co.

    Dlatego jak siedzę z książką na kanapie to płakać mi się chce, tak bardzo tonę w oceanie bezproduktywnej  jednoczynności, że z obawy przed wyrzuceniem na margines społeczny przestałam kupować książki.

  • Niemodni pisarze, czyli znajdź sobie sprzymierzeńca

    Kupiłam sobie dzisiaj książkę. Zachęcona recenzją w Polityce on line. Thomas Bernhard. Nigdy jakoś nie miałam odwagi. Nawet nie, że zero dialogów, ale jakoś tak, nieprzystępnie. Ale że opowiadania i że fajne to kupiłam, odebrałam, leżę w wannie i zamiast lajkować koty na instagramie – marszczę brwi. Czyli skupiam się, a to oznacza jedno przecież.

    Ciężko mi idzie.

    Dlaczego?

    Bo pierwsze zdanie kończy się na 14 stronie. Bo nie ma kropek. Bo bohater zaszyty jest między przecinkami, a ja usiłując dociec, o co mu chodzi, czuję, że czytając tylko posty na facebooku i pudelka, naprawdę idiocieję.

    Kropka

    Nagle okazało się, że istnienie kropek jest szalenie ważne. Kropka to dopowiedzenie, to szansa na wzięcie oddechu, na odwrócenie wzroku gdziekolwiek indziej, na chwilę, żeby pomyśleć. Kropki są ważne. Znaczą jakiś rytm, któremu chcemy ulec. Bez kropek nie ma żadnych punktów orientacyjnych, bez kropek można się zgubić, bez kropek jest się takim bezradnym…

    Mija kilkanaście stron i Bernhard się lituje nad biedaczkami ery internetów, facebooków i snapchatów. Napisał opowiadanie w 1978 roku, ale przewidział widać, że ludzkość będzie jednak powoli raczej głupieć niż mądrzeć, że umysły, których struktura nie zmieniła się od początków istnienia rozumnej małpy, nie będą w stanie wytrzymać coraz większych ilości przetwarzanych informacji i dlatego litościwie powstawiał w zdaniach kropki.

    Nagle czytelnik w wannie, czyli ja, staje się szczęśliwy, docenia. Że wreszcie coś ma początek i koniec, że może coś pojąć, że kuma bohatera, jego myśli, emocje, zaczyna wygodnie obracać się w wodzie, rozluźniać i obserwować o co bohaterowi – narratorowi chodzi w życiu.

    Wspaniała kropka. Niby nic, ale przecież.

    I teraz ten Bernhard. 

    Wielki pisarz doceniany przez krytyków, którzy piszą o nim takim samym językiem jak on swoje powieści, tj. niezrozumiałym. Mam też dwie książki Marlene Streuuwitz “Party girl” i “Uwiedzenie”. Oraz “antymodną” powieść eseistki Ingeborg Bachman “Malina” o trójkącie miłosnym.

    Co łączy tych pisarzy?

    po 1. są z Austrii

    po 2. to, że ich nie rozumiem:)

    Chociaż co do Bernharda robię sobie jeszcze nadzieje, bo doczytałam do 22 strony i wiem, że jest o panu, który spędzał życie w swoich myślach (hello kitty!) i parze dojrzałych ludzi, którzy kiedyś się kochali a teraz już im przeszło i pan, narrator próbuje dociec dlaczego. Wyczuwam w tym klimat z filmów Kieślowskiego. Będą nic nie znaczący ludzie, którzy myślą, że coś znaczą. I znaczą, bo ktoś ich wymyślił i o nich napisał i to niesie już im już jakiś sens.

    Zastanawiam się, czy ma znaczenie to, że ci wymieni pisarze, których nie rozumiem, są Austriakami. Bo kompletnie nie pamiętam, o czym pisała Streuuwitz, a “Malinę” przemęczyłam do jakiejś 40 strony i też nie porwała mnie historia, która zapowiadała się w opisie na skrzydełku okładki zachęcająco, czyli, że będzie to o trójkącie:) Może oni są mroczni jak piwnice Fritzla? Może ciągle kładzie się na nich odium winy, że Hitler był ich rodakiem? Ja nie wiem, ale na pewno są dziwni.

    Niemniej tego Bernharda wydanego na kiepskim, topornym papierze, który zżółknie za parę miesięcy a za kilka lat się rozpadnie – przeczytam i mogę nawet zdać relację z tego, że jak rozpadał się jakiś związek, jak ktoś był samotny, ale tylko wtedy, kiedy faktycznie odkryję w tym coś nowego, czego jeszcze nie wiedziałam.

    * * *

    Jakieś 2 dni później

    Przeczytałam.

    Nie odkryłam niczego, czego bym nie wiedziała, ale i tak o tym napiszę.

    Bo w książkach nie jest fajne tylko to, że niwelują lekko naszą ignorancję, ale też to, że bywają zbawienne.

    Choćby przez to, że mnie osobiście pozwalają czasem myśleć, że nie jestem w swoim zwątpieniu i obcości odosobniona, że są tacy, co mają identycznie, są to bohaterowie, narratorzy i ja czytam, co oni mają do powiedzenia i to mnie zbawia, humor mi się polepsza. Czuję się jak harcerz w drużynie i choć nigdy nie byłam na harcerskim obozie czuję, że mogłabym np. z Bernhardem rozbić namiot, ba! mogłabym z nim nawet zdobywać sprawności w licytowaniu się, kto jest bardziej sam na świecie i kto potrafi mocniej się w sobie zamknąć.

    I dlatego książki są fajne.

    Opowiadanie pt. „Tak.”

    Jak już wspomniałam powyżej, spotkałam tu bohatera i narratora, który mógłby by być mną.

    Żyje sobie bohater na austriackiej wsi, pogodę ma zawsze dżdżystą, mieszka sam, w pustym domu, robi coś, co kosztuje wiele wysiłku a nie ma żadnego znaczenia (ha! ha! ha!), ciągle w siebie wątpi i swoimi lękami zadręcza faceta, który chce go słuchać. Facet ten jest handlarzem nieruchomościami. Razu pewnego sprzedaje działkę w beznadziejnym miejscu ludziom z kosmosu tj. Szwajcarowi i jego partnerce życiowej zwanej Persjanką, bo była z Iranu. Oboje koło 60 tki, on zamożny, pewny siebie, zdecydowany budować tam dom, ona nic nie mówiła. Bohater zainteresował się, dlaczego ona nic nie mówi i o co chodzi w ich związku i bardzo te dociekania pomogły mu uciec od depresji. Ale kiedy doszedł do banalnej prawdy, że wszystko się w życiu kończy a w związkach zwłaszcza, to się Persjanką znudził, ale jak się skończyło, to nie zdradzę, ale ma to coś wspólnego z tytułem i to powiązanie akurat uznałam za genialne.

    Nie dowiadujemy się, jak bohater  rozmawiał z Persjanką i o czym. Wiadomo tylko, że chadzali na spacery, co oboje lubili i gadali. A potem przestali chadzać i gadać. Nietrudną tajemnicę przyczyny rozkładu związku Persjanki i Szwajcara bohater odkrył, ale skupiał się głównie na tym, jaki to wszystko miało wpływ na niego samego.

    Dość bliskie mi myślenie, żeby nie rzec – identyczne z moim.

    I tak oto bohater sprzedaje w tym opowiadaniu parę kwestii, którym moim zdaniem trudno odmówić słuszności. Posłużę się cytatami, bo wciąż mi się wydaje, że stać mnie na ukucie własnych, ale jakoś jeszcze to nie nastąpiło.

    „Mimo skrajnej niepewności i najgłębszego zwątpienia musimy podejmować i kontynuować to, co zamierzaliśmy, wiedząc, że pewności nie ma, a doskonałość jest nieosiągalna.(…) Nie należy zniechęcać przy pierwszych i powracających myślach, że te zamierzenia będą porażką. 

    Przecież poza porażkami nic nie ma.

    W dzisiejszych czasach propagandy sukcesu, coachingu, „możesz wszystko”, takie myślenie jest totalnie niemodne. A jednak uważam, że jedynie prawdziwe, jeśli wyjść z założenia, że skoro wszystko się kiedyś kończy, absolutnie wszystko, to Bernhard ma rację. Poza porażkami nic nie ma. Koniec jest porażką.

    Ja właśnie tak uważam i ostatnio bardzo rzadko w sumie bywam rozczarowana.

    Skrupulatnie zapisuję dzień w dzień z uporem maniaka, co zajebistego przyniósł mi dany dzień i kiedy mogę wypisać tylko to, że leci mi woda w kranie raz zimna raz ciepła, poczytuję to za objaw szczęścia w swoim życiu, co nie zmienia faktu, że ta woda jutro może już nie lecieć i nastąpi to co musi, czyli porażka.

    Lista porażek moich jest tak imponująca, że może ja jednak pomyślę o rozwinięciu tematu i zrobię te 6 tomów jak mój idol Knausgaard, zrobię kasę na porażkach!

    „Szukamy winnego naszego losu (…) Rozmyślamy, co powinnismy zrobić inaczej albo lepiej, i o tym, czego prawdopodobnie nie nie powinniśmy byli robić, bo jesteśmy skazani na to, ale to do niczego nie prowadzi (…) Co chwilę poszukujemy winnego, jednego albo wielu, aby przez chwilę móc znieść to wszystko, i trafiamy, o ile jesteśmy szczerzy, na samych siebie”.

    To jest akurat też mój ever green. To jest ze mną nie wiadomo dlaczego i czuję, że na zawsze. A dlaczego on/ona tak, a wtedy to inaczej, a dlaczego ja tak, a oni siak, czy mogłam wtedy powiedzieć to, kiedy oni rzekli tamto i co by było gdyby.

    Źli ci ludzie, a po czasie winny jest tylko jeden.

    Jedną z rzeczy, których zawsze naprawdę bardzo zazdrościłam niektórym było nie to, że mieli pieniądze, byli zaradni czy lubiani albo mieli słoneczne dzieciństwo. Jedną z rzeczy, których zazdrościłam ludziom najbardziej na świecie było to, że w ogóle nie przejmowali się takimi sprawami co kto powiedział i co oni mogli na to odpowiedzieć, a już kompletnie nigdy nie miewali poczucia winy z powodu tego co powiedzieli, zrobili i ogólnie mieli to gdzieś, tylko robili sobie swoje i zachodzili zawsze daleko niezależnie od tego co umieli albo jak wyglądali.

    Ten aforyzm jako myśl przewodnia w życiu jest wcale nie świadectwem wrażliwości i dobroci, tylko totalnym hamulcem wszystkiego. Nawet jak się człowiek doczołga 3 kroki do przodu, to jest oczywiste, że za chwilę znajdzie się znowu 2 kroki w tyle.

    I ostatni, jakże przykry aforystyczny rarytasik

    „Po mnie spodziewała się ocalenia, ale ja też ją rozczarowałem. Podobnie jak ona jestem człowiekiem zagubionym, ostatecznie unicestwionym (…) Od takich ludzi nie można oczekiwać ocalenia.

    W grudniu spotykaliśmy się już tylko raz w tygodniu. Nagle nie mogłem już znieść jej widoku w tym czarnym kożuchu, nie mogłem już na ten czarny kożuch patrzeć. Nagle nie mogłem ścierpieć jej głosu, a ona w odniesieniu do mnie czuła zapewne to samo.

    Nieprawdopodobne, jak szybko potrafi się zdewaluować, a ostatecznie wyczerpać najlepsza relacja, jeśli się jej nadużywa.”

    Tym razem to miał być wesoły i lekki tekst.

    Nie wyszło 🙂

  • O miłości i innych problemach, czyli seks w 3 D

    Szczerze mówiąc zabierałam się do opowiedzenia o filmie Gaspara Noe „Love” z niechęcią.
    Nie dlatego, że jest to film kiepski, bo przecież gdyby był to raczej nie zawracałabym sobie nim głowy.
    Tylko ten tytuł, ten temat.
    Taka jakby ciężka sprawa. Taki jakby temat drażliwy i akurat taki jeden z nielicznych, w którym każdy może być ekspertem.

    Jedno wiem – film podobał mi się.

    Jest jednym z filmów, obok „Wielkiego piękna” i „Boyhood”, obejrzanych w tym roku, które mną poruszyły; jest filmem bardzo smutnym i brzydkim i dlatego tak bardzo jest to dla mnie  „życiówka”, ale nie z gatunku „Domu nad rozlewiskiem” czy coś tylko podana w formie, która nie ułatwia widzowi prostego lubienia, zwykłego podobania. Film będzie drażnił. Będzie prowadził widza po meandrach pamięci bohatera w sposób taki, w jaki działa nasza pamięć – tzn. wybiórczy, nielinearny. Będziemy przenoszeni ze środka do końca, z końca do początku aż wreszcie wszystko złoży się w całość.

    Czy to pornografia?

    Zaczyna się mocnym wejściem. Tj. podekscytowany widz, zakłada okularki 3 D i z drżeniem wyczekuje na „momenty” a tu taki figiel, nim zdąży te oksy założyć, już zapoznaje się dogłębnie (hmm freudowska pomyłka?) z penisem głównego bohatera i obcuje ze sceną wzajemnego onanizowania się bohaterów podaną w czasie rzeczywistym, czyli kilka dobrych minut widz musi siedzieć tuż obok bohaterów i wczuwać się bynajmniej nie we wschód słońca, kwiaty na łące, tylko naturalistyczne ciamkanie, mlaskanie i tym podobne odgłosy oraz senną atmosferę rozgrzanego seksem kwadratu łóżka. Aż do zazdrości, że ci ludzie obok,  ja – nie mamy tak dobrze akurat;]

    Są takie opinie, że to porno w 3 D. Nic bardziej głupiego.

    Zero pornografii, zero scen ze szczegółami anatomii budowy narządów płciowych czy kreowanych sztucznie aż do śmieszności scen spółkowania dwojga ludzi. Ale napięcie widownię trzyma. Dowodem na to jest jej reakcja. Pierwsze kolejne sceny, kiedy bohaterowie coś dla odmiany mówią – wzbudzają w widzach rechot. Jakby ludzie chcieli odreagować napięcie oraz to, że z tym seksem tak naprawdę niewiele mają w życiu do czynienia. Strasznie mnie te rechoty wkurwiały. Na sali siedzieli dorośli ludzie i stare dziady i udawali, że nie widzieli w życiu gołej dupy i cycków czy spółkowania.

    Sam seks w tej technice, bycie tych ludzi widzianych trójwymiarowo jest pokazane – rzekłabym – smacznie.

    Bohaterka  jest piękną osobą, ale to piękno jest trochę nieoczywiste, ma duże przerwy między zębami, co nadaje jej takiego trochę wulgarnego looku (ja akurat wolę ladacznice niż dziewice hahaha), ale jest niezwykle kształtna i zmysłowa, powolna w ruchach, mruży oczy, wolno zgina ramiona nad głową jak zasypia i mówi nie za wiele.

    W ogóle taka dygresja – doszłam do wniosku, że jak babka mówi mało – jest naprawdę sexy! I to obojętne czy nie mówi, bo nie ma nic do powiedzenia czy świadomie zatrzymuje dla siebie jakąś tajemnicę. Po prostu, to działa! Im więcej gadki – tym więcej pojawia się zbędnych, rozczarowujących dopowiedzeń, które związek z najpiękniejszą panią czynią nieudanym (zresztą, facetów też to dotyczy, czasem lepiej jak są milczący, można by przypisywać im tajemniczość i na pewno jest weselej niż kiedy się odezwą i czary pryskają).

    Seks a zwykłe życie

    Sceny seksu, na wydzielonym obszarze łóżka ogląda się jak lepszy aspekt ich życia.
    Bo poza tym seksem, tą chemią między nimi jest już tylko gorzej: brzydko, brudnawo, mgliście, jakby całe życie było listopadem.

    Oczywiście, że zawieszenie się bohaterów na sobie i na tej mocnej przyjemności jaką daje im seksualne obcowanie musi skończyć się tym, że będą chcieli je zatrzymać a potem wzmocnić.

    Prostym wyborem są zatem narkotyki, opium, kokaina czy palenie trawy zwykłe.

    Za chwilę prostym wyborem stają się kolejne seksualne wyzwania jakim jest przekraczanie barier w postaci trójkąta czy gang bangów. Widomym jest, że po takich eksperymentach – powrotu do tych pierwszych uniesień, śmiejących się na widok partnera oczu, czystej radości z obcowania choćby za pomocą gładzenia po ręce, już nie ma i nie będzie.

    Każdy z nas jest Murphym

    Bohater ma na imię Murphy, mieszka w Paryżu, do którego przybył z Ameryki, aby uczyć się kręcić filmy, a ona – Electra jest początkującą malarką.

    Jak wszyscy zaangażowani w siebie, podwieszeni pod swoje rozkosze i swoje sprawy w łóżku – zapominają, że fajnie jest też coś porobić na własny rachunek. Za to dużo o tym opowiadają, zwłaszcza on.

    Uznałam, że każdy z nas ma coś z Murphy’ego.

    Ma taki obraz siebie, że ma plany, marzenia i dobre mniemanie o sobie, ale kończy rano z kacem, fajkiem, drapiąc się po dupie myśli, że nowe rozdanie zacznie jednak od jutra.

    Każdy jak on ma tendencję do pójścia na łatwiznę, za głosem pożądania, do bezmyślności, zazdrości, małości i folgowania własnym potrzebom, użalania się nad sobą i żałowania tego, co było przez chwilę fajne, ale minęło. Do bezsensownej i idiotycznej wiary, że to wróci, do zgorzknienia, kiedy okazuje się, że życie naprawdę może skończyć się na otyłości, wąsie, wyciągniętym podkoszulku i gadaniu o planach.

    Myślę, że dlatego film może chwycić za serce, bo chyba każdemu zdarzyło się choć przez chwilę być takim nieudacznikiem jak Murphy. Poczuć się czasem tak jak on.

    Co z tą miłością?

    Film ten jest o specyficznym rodzaju miłości, mocno niedojrzałej. Gdzie uczucia, potrzeby uderzają w wysokie C, ale kończy się to destrukcją, bo żadne z bohaterów nie jest w stanie przejść na inny level – tj porobić planów i na bazie swoich uczuć zbudować np. przyjaźń, szacunek i lojalność wobec siebie i dożyć sobie starości wychowując zgodnie dzieci i wnuki.

    To jest film o istocie każdej jednak miłości, bo jej naturalnym składnikiem jest to, że się kończy. Zawsze.

    Dlatego poruszy każdego, kto choć raz doznał choćby niemiłego ukłucia zawodu z powodu niespełnienia w miłości, ukłucia zawodu, że chciało się, a nie wyszło.

    Ta tytułowa miłość, która się rozpadła na kawałeczki na skutek starań obojga bohaterów, to przykra bardzo świadomość, że czasem? często? choćbyśmy bardzo chcieli to to się nie uda i całe życie nosi się ten czy inny rodzaj niespełnień i wyjątkowej oskarowej umiejętności zawodzenia naszych bliskich i siebie samych.

    Pokazuje to scena, kiedy nagi bohater siedzi sobie w wannie, leje się woda, on sobie wspomina, łapie się za głowę, bo już może sobie tylko płakać za tym co minęło, gdy wchodzi do łazienki jego dwuletnie dziecko. Bohater bierze je na ręce, przytula, dziecko zaś szlocha.

    Ten mierny w sumie bohater dopiero na koniec filmu pokazał prawdziwe jaja – mianowicie przyznał się sam przed sobą, że dał i daje dupy i że jest to tak smutne, tak strasznie smutne, że już w tym momencie wcale nie myśli się o seksie, miłości.

    Pogodzenie

    Jest to odczucie zawodu na myśl o samym sobie, które czasem uda nam się schować, ale de facto nie opuści nas nigdy. I ja uznałam, że lepiej się z tym pogodzić.
    Potem wyjść z kina i nie wiem – ugotować sobie zdrowe jedzenie z naiwną wiarą, że się nad tym wszystkim jakoś panuje…

    Ha Ha.

  • zjedz kanapkę