• Czy wszyscy jesteśmy fotografami?

    Nie jestem przesadną ani sentymentalną apologetką przeszłości, ale zaryzykuję stwierdzenie, że kiedyś było łatwiej.

    Ze względu na ograniczenie technicznymi możliwościami można było się umościć wygodnie w nieprzebodźcowanym świecie, w którym ktoś mądrzejszy od nas albo jakaś zaufana instytucja złożona z rady mądrzejszych ustalała, co jest dobre, co złe, co jest sztuką wysoką, a co opium dla mas, co jest dla koneserów, a co dla średnio zaawansowanych i mało wymagających od otoczenia. No to trochę taki żart, ale serio, wszystko zdawało się być proste i jasne, trudno dostępne, należycie celebrowane i doceniane.

    Nagle wszystko uległo zmianie. Stało się to tak szybko, że upojeni nowymi możliwościami danymi przez rozwój technologii, nie zauważyliśmy, że to, że dziś praktycznie wszyscy mogą wszystko, nie przyniosło zaspokojenia i twórczego spełnienia, ale co gorsza – skutecznie zaciemniło wartość naszych własnych eksploracji na jakimś twórczym polu.
    Bo skoro dziś każdy, kto pisze internetowy pamiętnik, może być pisarzem, każdy kto gotuje – mistrzem kulinarnym, kto poleci do Azji dwa razy i uwieczni się nad basenem w Dubaju – ekspertem od podróży, kto zrobi karaoke na tik toku – piosenkarzem, kto nakręci video o robieniu naleśników – twórcą filmowym, a w końcu, kto popstryka telefonem zachód słońca i ptaka w locie – fotografem – to jak znaleźć odpowiedź na pytanie, co w tym oceanie wszystkiego jest czymś? Jakie uznać kryteria wartości dla jakiegoś wytworu ludzkiego, a konkretnie fotografii, bo to o niej będzie teraz mowa.

    jak ocenić dobre zdjęcie, czyli koniec przydługiego wstępu

    Nie jest to łatwe zadanie. Ale może dlatego mnie tak ono męczy, że zadręczam każdego, kto para się  fotografią w jakikolwiek sposób, żeby o tym ze mną gadał, bo chcę wiedzieć, jakie zdjęcie jest dobre, a jakie nie? co o tym decyduje, że zdjęcie uznawane jest za dobre, co sprawia, że jakieś fotografie znajdą się na wystawie lub w galerii, a inne przemkną nie zauważone, albo zupełnie banalna fotografia zyska miano kultowej lub tysiące polubień na instagramie a intrygujący, inspirujący obraz przejdzie bez echa?

    Niestety, im bardziej o tym myślę, tym więcej mnoży mi się pytań i wątpliwości niż potencjalnych odpowiedzi, ale nie chciałabym odłożyć tego tematu na półkę „relatywizm”, półkę „dobre to, co się komu podoba”, że to kwestia gustu, dlatego, że nie uważam globalnego gustu za miarodajne kryterium. Na pewno warte do zastosowania w celach merkantylnych, ale komercja i schlebianie powszechnym gustom, to ustalmy na początku – nie jest corowy wyznacznik czegoś, co można nazwać  “dziełem”.

    w tym akapicie piszę, że ocenianie to niełatwa sprawa

    Ciężko w ogóle oceniać fotografie. Kryteria ocen są dość ubogie w tym przypadku. Nie znam się na krytyce sztuki, ale podejrzewam, że tam jest więcej tych narzędzi i niektóre przenoszą się do ocen fotografii, jak kryterium użycia czy operowania światłem, kompozycja, dynamika, treść, ale ciężej w przypadku fotografii znaleźć tę niepowtarzalną „kreskę” twórcy, tak jak w przypadku dzieła malarskiego. Z treściami pisanymi też jest łatwiej. Jest mnóstwo narzędzi pozwalających określić, czy dana twórczość jest kiczem, powieleniem czy czymś narracyjnie i formalnie nowatorskim, co jest w stanie przenieść czytelnika w rejon, który dotychczas był dla niego niedostępny. Tak samo środki wyrazu zastosowane w filmie. Tyle musi nałożyć się tam specyficznie dobranych elementów jak montaż, scenariusz, gra, kadrowanie, sposób filmowania, kierowania tym wszystkim co stanowi komponentę obrazu, że nawet niewprawny krytyk filmowy szybko oceni czy film jest dziełem czy produkcyjniakiem obliczonym na tani efekt.

    Z fotografią tak się nie da. I to jest w niej zarazem najfajniejsze i najgorsze.

    problem z fotografią

    Problem z fotografią, z określeniem, co jest dobrym zdjęciem, a co nie, leży też w tym, że fotografowanie jest rzekomo prostą oczywistością. Większość zgodzi się z tym, że żeby coś napisać, trzeba jednak być w posiadaniu jakiejś wiedzy czy umiejętności, co skromniejsi, lub lepiej poinformowani na swój temat, nie odważą się więc pisać i publikować z lęku przed blamażem ( chociaż mam wrażenie, że jest ich ostatnio coraz mniej). Podobnie jest z malowaniem. Ale już chwycić telefon i zrobić zdjęcie tego co za oknem, śpiącego kotka czy wschodu słońca może praktycznie każdy. Ma proste narzędzie i fabrycznie dobre ustawienia do tego, żeby jego odwzorowanie tego co widzi było ok i nie różniło się zasadniczo od miliona innych tego typu fotek, jakie konsumuje się w mediach społecznościowych i w internecie. Nie ma dziś nic bardziej oczywistego niż fotograficzne przetwarzanie rzeczywistości, “zdejmowanie” jej, jak chce źródłosłów.  Akceptuje się je zarówno jako codzienne zajęcie jak i formę sztuki wysokiej. Śpiewać jednak nie każdy może, pisać też nie, rzeźbić czy robić perfomance też niekoniecznie, nawet gotować nie, ale robić zdjęcia, owszem może każdy. Ale niestety kryteria ocen społecznych nie są w stanie podpowiedzieć potencjalnemu twórcy zdjęć, które z jego prac są coś warte, a które to sztampa.

    wybiedzam kryteria ocen

    Może więc w sukurs przyjdzie kryterium techniczne?a więc twierdzenie – do stworzenia dobrego zdjęcia konieczny jest dobry sprzęt fotograficzny, praktyka, umiejętności, skille i trochę talentu, intuicji, umiejętności wyszukiwania tematów, umiejętność dostrzegania pozornie nieistotnych detali.
    Do tego dochodzi kwestia roztrzygnięcia, czy dobre zdjęcie to takie, które doświadczony twórca tworzy w głowie, nosi je a potem czeka i poszukuje w rzeczywistości dopełnienia tego obrazu, czy takie, które powstało przypadkiem? Czy zdanie się na ten twórczy przypadek dyskwalifikuje tak pozyskane zdjęcie z pretendowania do miana sztuki? Czy tylko to wyczekane i technicznie dopieszczone jest wartościowe?

    Okazuje się właśnie, że nie. Że uznane zdjęcia to nie tylko te, które powstawały w pocie czoła i po głębokich namysłach i precyzyjnych ustawieniach. Często dobre zdjęcie bywa dziełem twórczego przypadku. Na ogół dziś bywa właśnie tak, że żadna technika ani jej brak nie dyskwalifikują zdjęcia. To gust wyznacza wartość, klimat, temat, zamysł. Rzadko docenia się zdjęcie tylko z powodów formalnych, Co nam po technicznie doskonałym zdjęciu, skoro nic ono nie wnosi, niczego w nas nie porusza.

    tu dochodzi się do miejsca, w którym należałoby stwierdzić, co w takim razie musi mieć zdjęcie, aby „poruszało”.

    Wracam więc, chcąc nie chcąc, do kwestii gustu, który z samej definicji jest po prostu kwestią względną, mocno uzależnioną od czasów, ogólnych wyznaczników jakie niesie pochodzenie, geografia, kultura, wychowanie i tysiące innych rzeczy. To co dla jednego będzie super, dla innego odbiorcy okaże się nieczytelne lub niestrawne.
    Są oczywiście ogólne wyznaczniki gustu. Dla człowieka Zachodu na pewno w głowie pozostaje grecki wyznacznik piękna ze starożytności, czyli fokus na młode, zdrowe, proporcjonalne a zatem piękne ciała. Kryterium proporcji i harmonii pozostaje wciąż niezmienne i jedynie obowiązujące dla wszystkich, nawet dla tych, którzy w swoim wyrafinowanym umyśle są w stanie podążyć dalej w eksplorowaniu definicji piękna, przełamując tę z góry wyznaczoną ścieżkę fotografując coś, co jest przyjęte za nieciekawe lub brzydkie i pokazując, przetwarzając to tak, że to, co pospolite, nudne zaczyna wydawać się odbiorcy najbardziej interesujące na świecie, a nawet wręcz ładne.

    Tak ja sama sobie tłumaczę moje własne zamiłowanie do rzeczy pozornie nieistotnych, nie tyle nawet uznanych za brzydkie, ale na pewno za zwyczajne, nie warte tego, żeby je przetwarzać za pomocą fotograficznych obrazów.

    taki jakby manifest

    Tak więc według mnie jedynym sposobem wyłamania się spod uznanych powszechnie kryteriów ładności, próbą wyjścia poza schemat globalnego gustu jest użycie fotografii do tego, aby rzeczy, zjawiska pozornie nieistotne czy nieładne pokazać w sposób, który odbiorcy wyda się ciekawy a nawet właśnie na swój sposób piękny. W tym ja osobiście znajduję siłę fotografii.
    I to jest w niej właśnie też moim zdaniem najtrudniejsze.

    Oczywiście nie chodzi mi o to, żeby udowadniać, że ładne zdjęcia do magazynów modowych, czy fotografia produktowa jest nic nie warta albo nie jest sztuką. Skoro Warhol umiał nas przekonać, że puszka zupy Campbell jest sztuką, to mamy za zadanie wyszukać takiego kontekstu dla naszych potencjalnych zdjęć, żeby też mogły stać się artystycznym wydarzeniem. Bo dlaczego nie? Moja przyjaciółka artystka i fotografka zapytana o to, jakie to jest dobre zdjęcie też odpowiedziała, że nie ma złych zdjęć, tylko nieprawidłowy kontekst. I właśnie to w tym wszystkim jest trudniejsze niż zdobycie drogiego sprzętu czy znajomość zależności przesłony od kąta padania światła. Techniczny dobór środka wyrazu jest już moim zdaniem rzeczą wtórną, taką, której można się nauczyć, bo rozumienia kontekstu już niekoniecznie można.

    Dlatego nie zgadzam się z hasłem cyklicznych poniedziałkowych spotkań w studio Bar w Warszawie, że Wszyscy Jesteśmy Fotografami. Ubranie z półki „jest_to_gucci” nie czyni z nikogo fashionisty, tak samo drogi aparat albo popularność na instagramie nie czyni z nikogo fotografa.

    Czy słuchając na przykład wykładu, w ramach tych spotkań, 91 letniego dziś Wojciecha Plewińskiego długoletniego fotografa “Przekroju” czasów Eilego, oglądając jego prace, można w ogóle mieć śmiałość, żeby myśleć, że nasze własne fotografie, efekty turystyki po naszej rzeczywistości, mają wartość tego typu, że po latach ktoś się nad nimi pochyli i odczuje w duchu efekt wow? A więc to tak! a więc tak to wygląda i tak można!
    No szczerze, to nie sądzę. Że ktoś tak z naszymi, wytworami fotograficznymi zrobi.

    Ale daleka bym była od rezygnacji z robienia zdjęć mimo to.

    Jesteśmy turystami i klientami rzeczywistości i przez fotografowanie jej świat staje się łatwiejszy do okiełznania, do nazwania go, a nawet – zaryzykuję – zrozumienia. Dlatego zanim naciśnie się spust w migawce aparatu, nawet tego w telefonie, warto zastanowić się, po co to się chce zrobić, po co produkować masowo te notatki z rzeczywistości i zapośredniczać je w świat? Co wynika z tego przetwarzania? Co zobaczę ja, co zobaczą inni, co z tego wyniosą?

    Kiedyś napisałam tekst o innych znajomych mi fotografach, dziś sama robię zdjęcia i zadaję pytania. A kiedyś dowiozę na nie odpowiedź.

  • Niebywałe życie Horowitza

    Nie wiem, dlaczego tak się uwzięłam, że Horowitz o sobie może napisać tak rewolucyjnie wciągająco, jak Knausgaard.

    Może to się wzięło z myślenia, że skoro taki zdolny człowiek, to potrafi też interesująco pisać o swoim niezwykłym życiu. Otóż nie potrafi:)

    Miejscami skrajnie mnie irytował tą amerykańskością i keepsmilinizmem. Wszyscy niemal, z którymi coś podziałał w życiu zawodowo – to jego przyjaciele, wszystko niemal co mu się przytrafiło – było wybitne i niezwykłe. I takiego kogoś jak ja, któremu się wydaje, że wszystko jest nic nie warte, albo jak jest warte – to dla mnie nieosiągalne, no to takiego kogoś jak ja – podejście Ryszarda Horowitza wkurza.

    Bo kurcze przeżył obozowe opresje – a jest szczęśliwy. Jak to? Powinien o tym tylko pisać i mieć traumę. A nie dość, że nie ma traumy, to jeszcze mało o obozach pisze i niechętnie.

    Ja wolę się umartwiać. Knausgaard mi na to pozwolił. Dzięki niemu mogłam sobie co jakiś czas mówić w myśli:”hmmm taaaak, to o mnie!” To o mnie jest ta bieda z emocji i zdarzeń, jakie się miewa w rodzinie. Rodzina jako źródło cierpień. No dokładnie.

    Tymczasem Horowitz miał szczęście. Nie dość, że Schindler wziął go na swoją listę i Rysio cudem się wyratował razem ze swoimi rodzicami i siostrą, to jeszcze nie miał żadnych pretensji do swoich rodziców, za to wręcz przeciwnie – kochał ich i poważał i zdecydowanie dużo im zawdzięczał. Właściwie to wszystko.

    Tak sobie myślę. że to trochę takie niesprawiedliwe, że możemy być kimś zdolnym, wielkim moralnie albo idiotą i złym kimś a mieć w życiu jednak z górki tylko dzięki temu, że kiedy byliśmy mali to były osoby, które żywo się nami interesowały i przejmowały.

    Strasznie mnie to wkurwia.

    Horowitz miał to szczęście, że nie musiał w sumie umieć pisać. Dość w jego życiu się nadziało, żeby wystarczyło to w miarę chronologicznie spisać i już jest ciekawie. Czego dowodem jest tempo, w jakim przecztyałam te wspomnienia. Zaczęłam z niesmakiem rozczarowania, skończyłam po 2 dniach urzeczona, że tylu ludzi, tyle zdarzeń, jedna osoba, że wiele szczęścia, wiele miłości, wiele, wiele dobrego.

    Podobało mi się w podejściu Horowitza to, że miał bardzo przytomny stosunek do tzw. sław a la celebryta. Spotkał np. Warchola i dobrze wiedział, że to kabotyn i hochsztapler. Jednak dobrze porozmyślać jest przy okazji jak takie zjawiska jak Warchol się rozprzestrzeniają i dziś, że oto występuje na łamach gdzieś ktoś, kto nic nie wie, nic nie umie, ale tak mocno wierzy w swój zajebizm, że inni uznają jego wyjątkowość za pewnik. Dziś to jest prawdziwa plaga. Roi się od ludzi, którzy pieprzą smutki a internet pełen jest zachwytu – począwszy od wróżbity Macieja a skończywszy na pisarzach pokroju Paolo Coelho.

    Dobrze poczytać wspomnienia Horowitza o swojej pracy nad fotografią artystyczną i pomyśleć dokąd to teraz wszystko zmierza, kiedy co drugiemu wydaje się, że umie robić zdjęcia nie mając przy okazji nic ciekawego do powiedzenia. Horowitz dobrze pokazuje, że między dobrym zdjęciem a tym, co ma się do przekazania – istnieje jednak ścisła współzależność i nim zaleją nas foty z instagrama nóżek na plaży, napojów ze starbucksa czy outfitów na jakieś tma okazje czy też pomalowanych ohydnie paznokci – to może uda nam się trafić na coś naprawdę wyjątkowego? Horowitz akurat nie ma wątpliwości, że dziś łatwe to to nie będzie.

    Mam w sobie jakiś taki apokaliptyczny nastrój od długiego już czasu. Polega to na przeczuciu, że nic już nie będzie, że umrzemy pod naporem niczego. Przypominają mi się „Trociny” – Krzysztofa Vargi. W tej swojej najbardziej gorzkiej książce, jaką ostatnio czytałam – on pisze, że tytułowe trociny to zawartość internetu. Internet to kolos na trociniastych nogach, trzyma się na ślinę i wkrótce się zawali pod naporem głupot, które w niego wkładamy, które wrzucamy na serwery, które przecież gdzieś stoją, gromadzą te wszystkie pierdy i któregoś dnia wybuchną rozgrzane do czerwoności od nadmiaru zidioceń.

    To co jest mi nieobce i co książka ta wznieca – to nostalgia. Takie niewytłumaczalne odczucie, że dziś jest niby łatwiej, a trudniej, że czas, kiedy czyjś wytwór miał jakiekolwiek znaczenie i wartość – bezpowrotnie minął.

    Jeździmy do pracy i z niej wracamy, zarabiamy jakieś ochłapy nie z naszego stołu, całkiem od nas niezależnie, bierzemy kredyty i chcemy żyć ładniej, godniej i wygodniej. A tymczasem nie dość, że tego nie osiągamy to jeszcze starzejemy się nieoczekiwanie gorzkniejąc na skutek poczucia, że zostaliśmy oszukani, bo miało być fajnie jak na bilboardzie nowego developera stawiającego „lofty” w centrum niczego a jest przygnębiająco, straszno, z długami i z perspektywą bankructwa w chwili, kiedy powinie nam się noga tj. stracimy robotę lub zachorujemy.

    Satysfakcji nie daje właściwie nic i nic nie daje ukojenia. Nie stać nas na żadne odejście od wzorca. Chociaż w sumie mam świadomość, że mówienie o tym w liczbie mnogiej to chowanie się za czyimiś plecami, bo w sumie może to spostrzeżenie dotyczy garstki ludzi w tym mnie a ja nie mogę nic na to poradzić.

    Tak czy siak zazdroszczę Horowitzowi. Podejścia do życia, które mnie na początku irytowało. Nie bzdetów pt. wszyscy ludzie są z gruntu dobrzy, ale mniemania i wiary w moc sprawczą swoich działań, odwagi w ich podejmowaniu, determinacji w tych działaniach, żadnego mazania się i babrania w nie wiadomo czym, w widzeniu tego, co jest naprawdę czarne a co jest białe, w niebawieniu się w zbędne dywagacje o dupie maryni.

    Dlatego przeczytać „Życie niebywałe. Wspomnienia fotokompozytora” warto, a nawet trzeba.

  • zjedz kanapkę