• „Czerwony młoteczek” Doroty Kotas – „jaizm” czy autotelizm?

    Chodziłam kiedyś na kursy pisania. Moje opowiadanie, jakie na nich przedstawiłam, prowadzący skomentował „ale ten twój bohater mógłby znaleźć się w jakimś ruchu, za jakimś autobusem chociaż pobiec”. Opowiadanie nosiło tytuł „Sunshinebathing” i było takim „mumblecorem” utyskującym na rodzące się wtedy komunikaty w social mediach polegające na tworzeniu wyimaginowanego szczęśliwego świata na tle zachodów słońca nad morzem.
    Nigdy nie napisałam żadnej książki, wycofałam się na bezpieczną pozycję oceniania tego, co stworzą inni. Dorota Kotas natomiast książkę napisała, nawet trzy, i jej też doradzono w jednej z recenzji, aby może jej bohaterka poszła na jakiś spacer i ugotowała dobre jedzenie zamiast narzekać.

    Co zatem trzeba zrobić, żeby stworzyć „wartościową” dla krytyków literaturę? Czy trzeba opakować ją w dużą ilość fikcji, najlepiej z wątkiem kryminalnym? Czy mamy wybór tylko między Anną Kareniną i Rodziną Monet? Kiedy „jaizm” jest  irytujący i infantylny, a kiedy staje się literaturą autobiograficzną czy personal journalizmem? Czy trzecia w dorobku pisarskim książka Kotas jest pamiętnikowym zapisem frustracji, czy pełnoprawnym utworem literackim, w którym „chodzi o coś więcej”?

    Mnie się wydaje, że ogólnie napisanie trzeciej książki po sukcesach dwóch poprzednich – nie jest zadaniem łatwym. Trzeba się mierzyć z tymi sukcesami poprzedniczek i z oczekiwaniami jakie generuje status uznanej pisarki. „Czerwony Młoteczek” jest wg mnie swoistym rozliczeniem z tym, co się stało w czasie po wydaniu „Pustostanów” i „Cukrów”. Okazało się bowiem, że po uzyskaniu pewnej małej stabilizacji ekonomicznej, rozpoznawalności wcale nie jest jakoś zajebiście fajniej. Wyczuwam w narracji Młoteczka rodzaj autorozczarowania – że przecież POWINNO się czuć super, insta smile i do przodu, a tu pojawiają się nowe lęki, mieszają ze starymi, następują ciągłe zderzenia z systemem, polskością ludzi bez etatów, polis ubezpieczeniowych, socialu, bezpieczeństwa, zrozumienia. Kotas bije tym młoteczkiem siebie i czytelnika miarowo pac, pac, jeśli myślisz, że jest fajnie, to się mylisz. Czerwony młoteczek jest przy tym narzędziem narracyjnym. Jest przedmiotem i podmiotem jednocześnie, zbawcą, który ma moc uwolnienia i batem na gnuśność umysłów. Jedziemy sobie w tym kotasowym autobusie i zerkamy na czerwony młoteczek zastanawiając się czy nas uwolni czy walnie w łeb. Ale czy jedno wyklucza drugie?

    Mimo że narracja prowadzona jest z perspektywy osoby w spektrum, nie odczuwam emocjonalnej separacji wobec listy  – powiedzmy – społecznych niedogodności, o jakich narratorka opowiada. Wręcz przeciwnie, często miewałam odczucie „mam tak samo”! Tylko często pewne rodzaje żenady czy złości muszę pudrować w imię zasad współżycia społecznego. Nie wiem, czy sobie z tym radzę, nie  wiem, czy nie wolałabym jakoś ilości swoich społecznych frustracji nie przelać w jakiś literacki manifest, co natomiast zrobiła właśnie Kotas.
    Jest w „Młoteczku” motyw, który uwiódł mnie już w „Pustostanach”, motyw chowania się w bezpieczne miejsce. Są to na ogół miejsca nieoczywiste, zakamarki własnego umysłu, w „Pustostanach” było to wynajęte mieszkanie, które przypominało mi szafę z piosenki Maanamu „Jestem kobietą”, w której Kora śpiewała „mam w domu szafę bardzo starą, z podwójnym dnem, a lustrami dwoma, gdy zaczną strzelać za oknami, będziemy w szafie żyć”. U Doroty było podobnie, kilka sprzętów, pies, własna szuflada w aglomeracjach milionów szuflad. Kotas pisze w Młoteczku: „to pisanie bierze się z ciemnego dna (…) można czołgać się w jego wąskich tunelach”. Lubię ten wątek bardzo. Mam sama takie poczucie, że najmocniej żyję w tunelach własnego umysłu i jest mi tam bardzo dobrze. Niejasne jest dla mnie, czy Dorota Kotas jest zadowolona z tego, że w gruncie rzeczy jej życie to odwieczna „baza” z koca i krzeseł, jaką robiliśmy w dzieciństwie, ale przeczuwam, że może myśli „dobre i to”.

    W tym tunelu swoim rozprawia się ze wszystkim, co ją frustruje bez żadnego lukrowania. Chociażby z motywem rodzinności, wielbienia mamusi z tak zwanego difoltu. Nie zgadzam się w nagłówkiem innej popularnej recenzji, że to „nienawiść” do matki. Według mnie Kotas kolejny raz podważa polską tradycję kultu rodzinności, wg której ojca i matkę czcimy według mojżeszowych zasad. Tymczasem lubienie się w rodzinach to nie jest przecież jakiś aprioryczny standard. Czasem ludzie w nich się lubią a czasem nie. Podoba mi się, jak Kotas poddaje ten mocno acz niesłusznie zakorzeniony zwyczaj krytyce. Robi to sugestywnie i obrazowo. Widzimy schnące w pożegnalnych gestach rączki dzieci machających mamuś żeby im nie było przykro. Nie jest to jakaś prawda objawiona przecież, że rodziny są największym skupiskiem toksyczności  i to, że my, dzieci jakoś przetrwaliśmy te przypały, i jakoś tam sobie radzimy, to często naprawdę zakrawa na cud. Więc tak, trzeba o tym pisać i mówić głośno.

    Dużo w „Młoteczku” jest o chęci bycia kimś innym, chęci „przymierzania cudzych ciał”, żeby sprawdzić czy inni mają fajnie czy tak samo frustrująco. Dużo jest samoświadomości na temat tego, że niezależnie od tego z kim wchodzimy w relacje, jesteśmy skazani na siebie, kiedy Dorota podsumowuje „po prostu wiem, że jestem zdana na siebie” i wobec relacji z bliskimi, i wobec systemu społecznego, w którym ciężko jej się usadowić – wierzę jej i łapię się na tym, że mam totalnie podobnie.

    Dużo teraz się spostrzega i narzeka – w większości wg mnie słusznie, że literatura, jaką się wydaje jest skażona „jaizmem”, ja, moje ciało, moje bolączki, moje myśluwki, wszystko jak posty na facebooku tyle że zabiegają o uwagę w formie książki. Nie przypisałabym „Młoteczka” do tej kategorii, mimo że narratorka nie udaje, że pisze o kimś innym niż o sobie. I tu Dorota wykonała zabieg, który mnie zawsze w książkach się podoba – przenicowała całą podszewkę aktu pisania na wierzch umożliwiając czytelnikowi  zaglądanie pod spód aktu twórczego. Mówienie o pisaniu w powieści, akt samonapędzający się i samosterujący jest wg mnie totalnie autoteliczny. Jako czytelnicy jesteśmy świadkami poczucia demiurgicznej siły narratorki, chęci panowania nad tym co pisze, pewnego rodzaju satysfakcji, że oto – świat nie gładzi po głowie, jest dziwny i opresyjny, ale we własnej książce mogę sterować procesem na własnych zasadach. Dużo więc w niej zwrotów typu „koniec narzekania! Oto co zarządzam!”. Narratorka cenzuruje się więc też sama i świadomie steruje całym procesem myślowym czytelnika. Lubię ten zabieg.

    Lubię chyba też tę książkę. Jest błyskotliwa i szczera, narrację ma poprowadzoną świadomie a spostrzeżenia celne, obrazowanie zapadające w pamięć.

    „Jestem młoteczkiem, jestem tu po to, żeby roztrzaskać ściany” – może uwolnić się od stereotypów, imperatywu uwielbiania najtisów, lubienia toksycznej mamusi, naiwnej wiary, że działania innych ludzi wobec nas są fajne i mają sens?

     

    ps. z jednym się nie zgadzam co Dorota Kotas napisała:) że Ewa Drzyzga jest „trochę stara” hehe Mam tyle samo lat co ona, kurde! Apropos określeń grupujących to moja utopia jest taka, żeby się nie dzielić ani podług płci, ani wieku, ani pochodzenia. No wiem.

  • Kategoria personal review, czyli rzecz o książkach Ewy Kuryluk

    Podoba mi się w życiu to, że kiedy wpadnie się na trop jakiegoś wątku w sobie, jaki uzna się za z jakiegoś powodu istotny, wszystkie sprawy zaczynają się nagle składać w pożądaną całość i wprawiać machinę zdarzeń w koincydentalny obrót. Mam tak z pozyskiwaniem szerszej perspektywy widzenia rzeczy, jaką implikuje wiek i co za tym idzie, dokonywaniem pewnych nie tyle rozrachunków z tym, co minęło, ile próbą złapania tej materii i zatrzymania jej na niepokojąco szybko przesuwającej się do kresu mojej osi czasu. Z poczuciem tym powiązało się zapotrzebowanie na specyficzną literaturę, którą krytyka nazywa „personal journalism”.

    Zaczęło się w Wenecji. Apropos możliwości zwiedzenia wystawy Ewy Kuryluk towarzyszącej biennale, z kuratorskim oprowadzaniem: towarzyszki mojej podróży mówiły przy stole w restauracji nad gumowatą pizzą, że tragiczne życie ma za sobą  Kuryluk, że się kochała ta rodzina, ale była tam choroba psychiczna i że ciężko. Wtedy myślałam, że aha, no tak ciężko, ale taka gówniana pizza kosztuje 13 euro i czy to aby nie przesada, każdy ma w sumie ciężko w jakiś tam sposób, np płacąc 13 euro za niedobrą pizzę. Tak wtedy myślałam. Ale kiedy już dobrnęłyśmy do Palazzo Querinii na wystawę, byłam przygotowana na coś niezwykłego i nie zawiodłam się. Na dwóch piętrach weneckiej kamienicy, na różnych planach rozłożone prace Kuryluk – obrazy, instalacje z płótna, zdjęcia, video przedstawiające studium jej samej, hiperrealizm, mnogość wątków, zapośredniczeń, no i opowiadanie Ani Muszyńskiej – kuratorującej wystawę, wszystko to sprawiło, że na dźwięk słowa „Frascati”, które usłyszałam pierwszy raz, wzrosła moja czujność, a następnie pewność, że książkę tę muszę przeczytać.

    Części auto opowieści artystki o życiu swoim i swojej rodziny okazało się być 3. „Goldi”, „Frascati”, „Feluni”. Monika Weychert rzuciła wtedy przy stole pamiętam, że kiedy umarł ich chomik Goldi, posypała się cała rodzina. Co wydało mi się szczególnie intrygujące, bo czasem taką cezurą bywa życie psa. może nawet wyjątkowego kota, ale przecież rzadko chomika, krótko żyjącego mało istotnego w narracji antropocenu gryzonia. Fakt ten wyznaczał już intrygujący faktor tej rodziny – totalne pionierstwo w  niezwykłym podejściu do anime, do świata, w którym ważny był każdy nawet z punktu widzenia człowieka upierdliwy owad czy drzewo lub krzew. W tamtych czasach, wojennych, powojennych, kiedy ludzkość doznała upodlenia na niespotykaną dotąd skalę taka postawa wobec świata natury była bardzo, bardzo rzadka.

    W każdym razie zachowując porządek chronologiczny tych opowieści zaczęłam lekturę od „Goldiego”, czyli od chomika i na początku trochę się na tę książkę obraziłam. Po intrygującym wprowadzeniu moich koleżanek i Ani Muszyńskiej podczas oglądania wystawy – myślałam, że będą to miłe opowiasteczki o zwierzątkach i ich życiu w zwariowanej rodzince (celowo używam tych zdrobnień rzecz jasna infantylizując i ośmieszając fakt moich oczekiwanek). Ale nic z tego. Do języka Goldiego i kolejnych części trzeba było przywyknąć, trzeba było się go nauczyć. Na początku jest to kakofonia głosów, planów czasowych. Ciężko dociec kto co  do kogo mówi i w jakim czasie to mówi. Kuryluk przywołuje, werbalizuje dźwięki swojego domu i swoich bliskich, przytacza dosłownie frazy, jakimi się posługiwali, słów jakich używali ojciec zwany Łapką, matka zwana przez ojca Mijaczkiem i brat Piotruś zwany Felunim. Wypowiedzi te są chaotyczne, czasem miękkie, czasem zgrzytliwe. Czytanie tego przypominało mi słuchanie koncertów na Warszawskiej Jesieni przez kogoś, kto nie zna się na muzyce. Niby słyszy się dźwięki, tak jak zna poszczególne słowa, ale nic nie lepi się w rozpoznawalną całość. Ja mam taki zwyczaj, że przed oglądem czy wystawy prac czy czytaniem książki – nie zapoznaję się dogłębnie z autorami, biografiami i opracowaniami. Pracuję na wiedzy z rzędu „mniej więcej”. Tu mniej więcej wiedziałam, że rzecz jest o rodzinie Kuryluków pisana z perspektywy artystki Ewy Kuryluk po śmierci ojca, brata i matki, przywołująca pamięć o jej niezwykłej rodzinie, losach tej rodziny i całej społeczności polsko-żydowsko-ukraińskiej, którą II wojna naznaczyła w sposób, jaki do ogarnięcia jest trudny. Niemniej jednostkowa perspektywa nieco to wszystko przybliża. Ogrom tego, co ma nas wpływ mimo że nie zdajemy sobie do końca sprawy jak wielki.

    Tak więc, mimo że „Goldi” był niełatwy w lekturze, to stanowił wystarczające zadzierzgnięcie do tego, aby sięgnąć po kolejne części. Lektura całości przypominała dekodowanie enigmy, odszyfrowywanie losów rodziny, tak jak po śladach zdjęć matki znalezionych w butach szła Ewa Kuryluk odzyskując pamięć nie tylko po rodzicach, ale odkrywając sprawy swojego pochodzenia, o których nie miała pojęcia, ponieważ były przez rodziców starannie ukrywane i przemilczywane.

    Kolejna część nosząca tytuł na cześć ulicy, przy jakiej w Warszawie mieszkali Kurylukowie, „małej Italii”, jak nazywała te okolice matka Ewy, a więc kolejna część jest dalszym odkrywaniem tej niezwykłej historii. Idziemy dalej przez rozedrgane opisy, wymieszane plany czasowe i wymieszane dialogi, przez swoisty strumień świadomości i tego, co zapamiętała Ewa. Siedzimy więc razem z Ewą i jej rodzicami  w miłym mieszkaniu przy Frascati, za chwilę w mieszkaniu Anny Kowalskiej i Marii Dąbrowskiej we Wrocławiu, gdzie oddano Ewę na czas przyjścia na świat młodszego brata Piotrusia, widzimy chwile szaleństwa matki (chorowała na schizofrenię), zmęczenie ojca (był przez 2 lata ministrem kultury w rządzie Cyrankiewicza), geniusz małego Piotrusia Wunderkinda (umiał grać skomplikowane utwory na fortepian w wieku 3 lat) i jego szaleństwo po śmierci chomika a zaraz potem ojca, słyszymy rozmowy Ewy z matką, kiedy ta wracała ze Stanów, z Paryża, aby doglądać jak się miewa, cały czas utrzymując dom, matkę i chorego brata, który większość życia przesiedział gnębiony w zakładach psychiatrycznych nie wiadomo czy dziedzicząc po matce chorobę psychiczną czy świadomie wycofując się z życia ze strachu po śmierci ojca, że świat ten bezpowrotnie go zmiażdży, co w istocie faktycznie się stało.

    W „Felunim”, czyli opowieści o Piotrusiu Wunderkindzie i jego psychiatrycznej gehennie, o uwikłaniu w konieczność bycia głową rodziny z psychiczną niepełnosprawnością jest też cały ten środkowo-wschodnio europejski tygiel historii. Wymiecenie ze wschodnich rubieży Polski, ukraińskich terenów, prześladowania, szmalcownictwo, obozy zagłady, ukrywanie się, przesiedlenia, egzekucje, dramaty ideologiczne po wojnie, komunistyczne apanaże, świadomość uprzywilejowania klasowego, bycia innym a jednak takim samym. Wszystko to jest w tych 2 częściach posklejanych niczym skandynawskie śledztwo mające wykazać dokładną żydowską tożsamość matki Ewy jak i kwestię tego, kto był jej biologicznym ojcem. Jednostkowy los rysuje dramat historii 3 narodów tak celnie, że kiedy to się czyta, napisane językiem członków rodziny, pamiętanymi dialogami, bez grama egzaltacji i patetycznego dramatyzmu – ogarnia człowieka czytelnika prawdziwa groza. Groza tego, że to wszystko jest takie namacalne, wciąż żywe. Takie doznanie czytelnicze z pewnością jest efektem niezwykłości tej prozy, jej wyjątkowości.

    Książki te, jak przystało na te z kategorii „świetnie napisane”, nie są tylko powojennym freskiem środkowoeuropejskich narodów w wymiarze jednostkowym. Są silnym katalizatorem własnych czytelnika odczuć. Pobudzają czy podjudzają emocje w codzienności skrzętnie ukrywane, pieczołowicie zapominane.

    Rozmawiałyśmy sobie o tym z Moniką Weychert, która pożyczyła mi te wszystkie 3 książki, kto nas najbardziej denerwował w tych opowieściach i co wzbudzało naszą zazdrość, jakie miałyśmy myśli o tym wszystkim co przytrafiło się Ewie Kuryluk, polskiej artystce tworzącej i mieszkającej za granicą obecnie, a wychowanej w trudnej rodzinie na Frascati. Mnie w trakcie lektury przyszło do głowy pytanie – jakiego nie lubię sobie zadawać, ale które powraca – kim bym była, gdybym miała takiego ojca jak Ewa. Faceta, który karmił chomika z czubka paznokcia i robił łódeczki z dłoni, żeby chomik mógł sobie na nie wleźć i polizać go w nos. Przy czym Karol Kuryluk nie był tylko typem, który uciekał przed grozą życia w miłość do zwierząt, był typem, którego cechowała niesłychana dobroć i szacunek dla wszystkich ludzi. Wspierający, pomocny, sprawczy odszedł w wieku 52 lat na zawał. Nie zdołał tego unieść: choroby żony, władzy, jej braku, codzienności. Czytając dialogi Ewy z ojcem, dialogi ojca z matką czułam zazdrość. Jaki jest los kogoś, do kogo zawsze mówi się z szacunkiem i uczuciem? Czy może więcej?czy unosi więcej jak Ewa czy załamuje się jak Piotruś, bo świat nie chciał przemawiać do niego głosem kochających rodziców.

    W trakcie lektury czułam też ogromną niechęć do matki artystki, z domu Miriam Kohany. Niezwykle utalentowanej muzycznie, językowo, chorej na schizofrenię kobiety otoczonej niezwykłą wprost opieką i miłością męża, który zresztą z holocaustu ją uratował. Dlaczego tak się stało, że czułam do niej tę szczerą i naprawdę wielką niechęć to jest już temat na zupełnie inną, moją opowieść, która może kiedyś się zdarzy, w okolicznościach, które będą bardziej recenzją mojego własnego życia niż cudzych książek. Ale zanim to nastąpi, przeglądam się w lustrach innych żyć i o nich też będzie i to akurat wkrótce.

  • Dlaczego warto czytać dziś Joan Didion?

    Obejrzałam kiedyś dokument na Netflixie o Joan Didion i pomyślałam, co takiego było w kobiecie, która pisała reportaże. Przecież dużo osób pisze i z pewnością jakąś liczbę piszących spotkały osobiste tragedie, jak Didion, której adoptowana córka zmarła w sposób nieoczekiwany i nagły, choć przecież miała zapewnione idealne życie. Czy pisanie i strata czynią nas wyjątkowymi? Co ludzi takimi czyni, co sprawia, że streamingowy gigant kręci o kimś dokument?

    Aż Wydawnictwo Cyranka przypomniało reportaże i felietony Didion z lat 60-tych pt. „Dryfując do Betlejem”. Natknęłam się na wiele deklaracji przeczytania tego zbioru i na wiele słów zachwytu, ale przyczyna tego wciąż była dla mnie tajemnicą. Jedna moja znajoma przeczytawszy kilka z tych reportaży stwierdziła, że faktycznie, Didion pisze świetnie, ale ona nie potrafi się przejąć sprawami, które reporterka opisywała, sprawami datowanymi na lata 65-67 sugerującw rozmowie, że jest to już ramota.

    A ja się się z tym nie zgadzam. Wpisałam się do team zachwyt, team zrozumienie, dlaczego tę twórczość warto po latach odkurzać i przypominać, mimo że przecież mamy tyle współczesnych problemów i ludzi potrafiących pisać (choć co do tego ostatniego to już nie jestem taka pewna, że aż tyle).

    Zbiór otwiera reportaż z 67 roku o pewnej kobiecie, która przybyła do Kalifornii jako do krainy szczęścia szukać sobie męża a jej marzenia miały – jak pisze Didion – formę pokrowców na fotele, wizji życia w miłych okolicznościach i która to kobieta została skazana za zabicie swojego męża, czego nigdy jej nie dowiedziono zresztą. Z jakiegoś powodu, w sumie nie wiadomo dlaczego, skoro w Stanach takich spraw jest co chwila tak wiele, sprawa była bardzo głośna. Ale zapyta ktoś, cóż mnie dziś to obchodzi? Według mnie jest tak jak pisze w tym reportażu Didion „To mogło przydarzyć się każdemu – podobnie złe lato, podobny napad gorąca i nerwów, migreny i obaw o finanse”.

    To jedna sprawa. Ta, że Didion prowadzi swoje narracje w taki sposób, że niezależnie od przedmiotu oglądu – wydźwięk poszczególnych historii zdaje się być uniwersalny. Teksty w tym zbiorze poruszają w większości kwestię ogólnego rozpadu, rozsypywania się świata, co wskazuje wg mnie, że świat właściwie rozsypuje się stale, że kolejne pokolenia są nieustannie w procesie rozpadu. Umiejętność uchwycenia tego zawsze czyni twórczość danego twórcy ponadczasową – niezależnie od czasów, do jakich się odnosi.

    Tak zaczyna się jej tytułowy felieton: „Wszystko było w rozpadzie. Wokół roztaczał się kraj zawiadomień o upadłości, ogłoszeń o licytacjach, zaginięć osób (…) To nie kraj ogarnięty jakąś rewolucją, tylko USA chłodną późną wiosną 1967, gdy rynek był stabilny a PKB wysokie, a rzesza elokwentnych osób sprawiała wrażenie zaangażowanych w realizację społecznie wzniosłych celów”.

    Czy to brzmi znajomo?

    Są też reportaże dotyczące osób, zjawisk z tamtych lat, które mogłyby być komentarzem do obecnych wydarzeń. Np. tekst o Joan Baez, o której Didion pisze, że „została osobistością zanim w pełni stała się osobą. I jak każdy, komu się to przydarza, jest w pewnym sensie nieszczęsną ofiarą tego wszystkiego co inni w niej dostrzegli, co o niej napisali, co chcieli by uosabiała bądź nie”. Opis fenomenu Joan Baez przypomina mi przypadek pogubionej Britney Spears czy Justina Biebera, który też swego czasu mocno mierzył się z tym poślizgiem w życiu jaki nałożyła na niego wielka sława, tak idealizowana i fetyszyzowana w każdych czasach.

    Podobał mi się też reportaż o młodym radykalnym komuniście Michaelu Laskim. Didion wysłuchawszy jego utopijnych deklaracji politycznych oraz niezadowolenia z przychodu ze sprzedaży propagandowych ulotek podsumowała bystrze : „Rozumiecie, czym jest świat Michaela Laskiego: to drobny, aczkolwiek ryzykowny tryumf bytu nad nicością”. Tym krótkim i celnym zdaniem podsumowała właściwie większość, jeśli nie wszystkie, wysiłki ludzi propagujących idee i to, do czego te idee się sprowadzają.

    Jest też w zbiorze reportaż o działaności pewnego coachingowego Centrum, który to opis dowodzi, że wykorzystywanie przez jednych naiwności innych nie jest znakiem ery internetu czy falangi neoliberalnych zakusów. Fenomen tego Centrum Didion podsumowuje tak: „retoryka Centrum charakteryzuje się ektoplazmatyczną ogólnością, która zawsze upewnia mnie, że jestem na tropie nie lada gratki, autentycznego amerykańskiego kiczu”. Twórcy Centrum z Santa Barbara toczą oczywiście „poważne” debaty na tym samym poziomie ogólności na temat rozwiązywania problemów naszego hipernowoczesnego świata, następnie kolportują i sprzedają gazety, kasety z nagraniami tych banałów, które wyznawcy z lubością kupują jako prawdy objawione.

    Czy to nie brzmi znajomo?

    Pisząc o Hawajach Didion zadaje kolejne brzmiące współcześnie pytanie „czy postęp należy w ogóle uważać za cnotę?” albo o opuszczonym więzieniu Alcatraz, gdzie trafnie podsumowuje na czym polega urok opuszczonych miejsc, na tym mianowicie, że są „opróżnione z ludzkiej pychy, wolne od ludzkich złudzeń, odzyskane przez żywioły”.

    Pomimo łatwo dostrzegalnej trafności obserwacji Didion w omówionych przykładach, to najbardziej przemówiły do mnie jej bardziej osobiste dywagacje, bardzo tematycznie zbliżone do tych, które i mnie zajmują dość często.

    Jak choćby ten o szacunku do siebie samej.

    Didion uważała, że ludzie mylą szacunek do siebie z aprobatą nas uzyskiwaną od innych, a innych łatwo przecież zwodzić, więc ta aprobata z zewnątrz kompletnie na szacunek do samego siebie się nie przekłada. Pisarka przedstawia więc ciekawe spostrzeżenie na temat poczucia własnej wartości, uważa, że „posiadać poczucie własnej wartości to mieć wszystko – zdolność do dokonywania rozróżnień, kochania i pozostawania obojętnym, a być go pozbawionym to paradoksalnie niezdolność i do miłości i do obojętności”. Wiele mądrych ksiąg na temat miłości własnej i samoakceptacji przeczytałam w ciągu życia, ale nigdzie nie zetknęłam się z tak lapidarną i trafną diagnozą tego stanu. Tak często myli się przecież rozpacz po nieudanych związkach z rzekomą miłością do kogoś, brak obojętności z zaangażowaniem i wrażliwością, a jest to po prostu tylko i wyłącznie brak skomunikowania z samym sobą i brak szacunku do samego siebie, który nie pozwala kochać kogoś naprawdę. Niby proste a tak trudne do pojęcia.

    Tym jednak, co najbardziej urzekło mnie w reportażach, felietonach Didion to jej uwikłanie w fenomen przemijania. Jest o tyle ciekawe, że tworząc ten zbiór tekstów miała około 30 lat. Według mojej prywatnej teorii tak wczesna umiejętność dostrzeżenia przemijalności wszystkiego, to oznaka rzadko spotykanej świadomości i inteligencji. Fenomen tych spostrzeżeń zawiera się w krótkim, zdawałoby się banalnym, choć wcale tak nie jest, kiedy się zastanowić, zdaniu „Mijają dni”.W felietonie „O powrotach do domu” opowiada o swoich wrażeniach z domu rodzinnego w Sacramento, że była „sparaliżowana neurotycznym odrętwieniem zrodzonym ze spotkania z własną przeszłością”, jedyną stałą w Kalifornii swojego dzieciństwa widziała w tempie w jakim ta Kalifornia znikała, zaś „snucie wspomnień” opisuje jako jedyny preferowany tam tryb rozmowy. Tak więc miała trochę jak ja, kiedy widzę w lipcu pierwszy uschnięty liść, przeczuwam już nadchodzącą jesień, tak ona będąc u szczytu swoich życiowych możliwości odczuwała miejsce swojego dzieciństwa, jako symbol nieuchronnej przemijalności.

    Didion nie opowiada tu o Sacramento, ale o rzeczach, które się traci i o obietnicach, które się łamie w miarę, jak przybywa nam lat, o „życiu, które jest własną żałobą” jak w wierszu Hopkinsa.

    Świetnym esejem jest ten o Nowym Jorku, mitycznym mieście, do którego wyjechała mając 20 lat, w którym miała zostać 3 miesiące a została 8 lat. Pobyt tam i ewolucję jej stosunku do miasta przełożyła na etapy dorastania. Młodość definiowała więc jako stan, kiedy „nic nie było nieodwracalne”, kiedy można było składać obietnice ludziom w przekonaniu, że będzie mnóstwo czasu, aby ich dotrzymać, kiedy można było spać do późna i popełniać błędy a nic z tego nie miało znaczenia.

    Dojrzewanie zaczyna się wtedy, kiedy człowiek zaczyna zyskiwać świadomość, że nie wszystkie obietnice zostaną dotrzymane, że niektóre rzeczy są nieodwołalne, a każde słowo, pomyłka, wszystko – ma znaczenie. Dorosłość jest zaś wtedy, kiedy wszystko zaczyna brzmieć tak, jakby wielokrotnie się to już słyszało.

    Życie jako takie podsumowuje trafnym stwierdzeniem „Przecież o to w tym chodziło, o obietnice”.

    Wartość tego typu pisarstwa nie sprowadza się do konkretnych tematów, których siła rażenia wiadomo – z czasem słabnie, nawet nie do skąd inąd perfekcyjnego języka, lapidarnego, celnie puentującego i poruszającego. Transformacyjna moc twórczości Didion polega na unikanej na ogół w życiu konfrontacji z tym, co nieuniknione, na uspokojeniu związanym z poczuciem, że nasze lęki, emocje nie są wcale wyjątkowe a tym samym dewastujące i skazujące nas na samotność. To właśnie głównie po to czyta się przecież książki, żeby złapać conect w ogólnoludzką świadomością, która jest też nasza w tym akurat czasie i w tej akurat kondycji, w jakiej się znajdujemy.

  • Rok pozornego niedziania się, czyli o „Pustostanach” Doroty Kotas

    Znany jest chyba każdemu taki mechanizm, że kiedy jesteśmy zafiksowani na jakimś temacie, to wszędzie wokół widzimy tylko ten wątek. Przykładowo, kiedy się myśli, że się jest w ciąży, to wszędzie widzi się ciężarne kobiety:) Ja mam tak ze zjawiskiem wyautowywania się ze świata, coś jak Anna Maria Jopek, która nawoływała w piosence, żeby świat się zatrzymał, bo ona wysiada. Też nie to, że wokół siebie widzę to autowanie się ludzi ze świata, nawet bym rzekła – wręcz przeciwnie, widzę głównie w swoim otoczeniu ludzi przekonanych, że odniosą w życiu zajebiste sukcesy piekąc chleby, zaliczając 150 lekcji jogi i aspirując do karier w start upach. Ale w głowie utrzymuje mi się od jakiegoś już czasu myśl, że najbardziej bym chciała sprzątać alpakom stajnie, w po robocie leżeć na przyzbie z kotem, który przynosi mi myszki w poczęstunku, a wieczorami zaś pisać powieści, o które rodzina poda mnie do sądu udowadniając, że „to nie tak było”. I ta drzemiąca we mnie myśl ściąga do mnie twórczość i aktywność na różnych placementach w tym właśnie klimacie.

    gdzie pracujesz?

    Zatem zanim przejdę do omówienia głównego tematu, jakim jest debiutancka książka Doroty Kotas „Pustostany”, to jeszcze wspomnę o tym, jak jestem świadkiem przetaczającej się obecnie w pewnych lewicujących kręgach dyskusji na temat tzw. prestiżowych prac. Jak wiadomo zjawisko prekaryjności umościło się na naszym rynku pracy umów śmieciowych i staży za grosz na dobre, zatem naturalną konsekwencją tegoż jest weryfikowanie przez pewne środowiska, zwłaszcza ludzi młodszych, wykształconych sensowności pojęcia „prestiżowa praca”. Znalazłam na instagramie zresztą wielogłos mówiący o tym, że żyjemy w „paskudnym kulcie pracy”, pracy, którą można się chwalić, pracy wartej założenia osobnego konta na instagramie, jakby praca definiowała to, kim jesteśmy. Ja pamiętam, że definiowała, w wielu kręgach zapewne definiuje nadal, ale okazuje się, że to zjawisko pogoni za prestiżem w kontekście wykonywanej pracy mocno koroduje. Zapewne, praca traktowana jest coraz częściej jako coś dzięki czemu można przeżyć, ale nie jako jakieś corowe zjawisko w życiu nadające mu sens.

    Takie podejście do pracy właśnie ma i autorka i bohaterka powieści „Pustostany”.

    chwilówki

    W wywiadzie dla WO autorka powiedziała, że ma poczucie chwilowości wszystkiego, w związku z tym nie będzie raczej miała stałej pracy, kredytu ani własnego mieszkania i także tego nie pragnie. Jej celem są prace na przeżycie, które nie zabierają za dużo cennego czasu ani nie absorbują za dużo myślenia, które to myślenie można spożytkować na coś ciekawszego. Dlatego też zajmowała się układaniem kwiatów na rabatach, rozdawaniem ulotek w centrach handlowych, gotowaniem na weselach, sprzedawaniem w kiosku Ruchu, sklejaniem kartonowych pudełek itp. Tego rodzaju podejście jest implikacją zarówno buntu przeciw wszechobecnej presji osiągnięć i wymagań społecznych, jak również świadomości, że „świat pęka, powstaje coraz więcej szczelin, przez które wylewa się niedopasowanie i niemożność spełnienia zbiorowych marzeń o sukcesie w życiu”.

    rok relaksu

    Książka Doroty Kotas, młodej osoby rocznik 94, wpisuje się w mój ulubiony tryb narracyjny pielęgnowany, a jakże, przez inne młode kobiety, których twórcze przejawy niezgody na rzeczywistość czytałam wcześniej. Mam tu na myśli powieść Patrycji Pustkowiak z 2014 roku „Nocne zwierzęta” i Otessy Mosghfabet z roku ubiegłego Rok relaksu i odpoczynku”. Każda z bohaterek przywołanych powieści była w nieco innej sytuacji statusowej, że tak to określę, bo Tamara z „Nocnych zwierząt” to młoda alkoholiczka, ćpunka wystrzeliwująca się poza orbitę mainstreamu chodząc od klubu do klubu, zaliczając przygodny seks w ilości dużo i oddając się transowym majakom w zaciszu swojego zdewastowanego mieszkania, a bohaterka „Roku relaksu” to młoda, piękna, bogata i uzdolniona zdawałoby się beneficjentka systemu, która jednak czując się w nim nieadekawtnie postanawia przespać rok 2000, bo to jedyne na co ma ochotę w nachalnym świecie promującym sukces jako jedyny warunek ludzkiej istotności. Ale wszystkie 3 bohaterki prócz młodego wieku łączy ten sam rodzaj niezgody na to co je otacza i w czym żyją. Jedna więc pije, druga chce to przespać a trzecia  – bohaterka „Pustostanów” marzy, że „kiedy dorośnie zamieszka w wannie i będzie zajmować się wyłącznie uzupełnianiem jej ciepłą wodą”.Ja przyznam, że i dla mnie taka wizja jest mocno kusząca.

    Bohaterka „Pustostanów” mieszka w wynajętym mieszkaniu na Grochowie, w sąsiedztwie wielu pustych mieszkań opuszczonych przez ich zmarłych mieszkańców. Ubiera się w ubrania znalezione w piwnicy, zjada resztki jakie znajduje w tym mieszkaniu, w rzadkich chwilach potrzeby wyjścia na zewnątrz idzie na bazar plac Szembeka i obserwuje tamtejsze życie. Ogólnie wychodzi z założenia, że „życie nie jest złe, kiedy się je ogranicza, kiedy się z nim nie przesadza”, co tak pięknie przeczy neoliberalnym zawołaniom, aby chcieć i mieć więcej i więcej. To ona właśnie postanawia żyć nie mając nic prócz czegoś niezbędnego, aby przeżyć.Ogranicza myślenie, hibernuje się w tym grochowskim mieszkaniu i postanawia „nie kontynuować ryzykownego transferu emocji.” Dobrowolne wychodzenie z domu wydaje jej się perwersyjne. 

    książka, w której nic się nie dzieje

    Prócz chęci życia w wannie z ciepłą wodą czuję jeszcze jedną nić porozumienia z bohaterką, mianowicie chciała ona napisać książkę, która o niczym by nie opowiadała. To też swego rodzaju perwersja przecież. Pamiętam jak na kursie pisania prowadzący śmiał się z moich pisarskich prób i rubasznie nawoływał „ale kurwa, niech ten twój bohater chociaż za tramwajem pobiegnie”, uważał bowiem, że powieść bez bohatera, antagonisty, protagonisty, zawiązania akcji i jej rozwoju – to perwersyjna nuda dla nielicznych hipsterów. Ale czułam, że gość może nie mieć racji. Zapewne Dorota Kotas należy do grupy osób myślącej podobnie zważywszy na to jak określa swoją domniemaną książkę bohaterka Pustostanów. Otóż według niej przepisem na bestseller jest książka bez fabuły, taka do której dzieci przygotowywałaby w szkole plan zdarzeń o następującej treści: nic się nie dzieje, nadal nic się nie dzieje, dalej nic, a ludzie nie musieliby pamiętać, co się wydarzyło na poprzedniej stronie, bo nic nie zdarzyło się na żadnej. Slogan reklamowy brzmiałby tak: „Hej słyszeliście o książce, której nie napisałam? Nic się w niej nie dzieje.”

    Ostatecznie książka powstała. Autorka mówi, że napisała ją zamiast pracy magisterskiej z socjologii na UW, bo kolejny tytuł mgr jest nikomu niepotrzebny a książka przynajmniej zostanie, będzie namacalnym dowodem chęci pozostawienia czegoś po sobie, choćby zapisanego domu na warszawskiej Pradze. I w gruncie rzeczy faktycznie – niewiele się w niej dzieje, a jednocześnie dzieje się wszystko – życie, śmierć, przetrwanie, chęć i niechęć do życia, obserwacje społeczne, nawijane na wrzeciono czasu własne myśli, które bywają lepsze niż niejedna akcja.

    Nieco konfesji, nieco psychodelii, nieco reportażowych zajawek i mamy taki „Rok relaksu i odpoczynku” w wersji polskiej, warszawskiej, a konkretnie grochowskiej.

    Nie jest to na pewno książka dla każdego, nie jest dla koneserów netfliksowych zwrotów akcji, inżynieryjnie spreparowanych intryg i piętrzących się dialogów w stylu – „odpowiedziała mu z niechęcią”. Jest dla tych, którzy wiedzą, że najlepsze akcje dzieją w głowie a niedzianie się jest tylko pozorne, ponieważ w schronach i pustostanach naszych emocjonalnych eskapizmów dzieje się wszystko.

  • Jak miesza w kotle słów Magdalena Trus – Urbańska?

    Trzymam w ręku książkę Magdy Trus – Urbańskiej  „DoSłownie. Recz o porozumiewaniu się” i mimo złego dość czasu, czuję się na swój sposób uradowana. Tak się bowiem złożyło, że do słów, które wyszły spod magdowej klawiatury mam – powiedzmy, że sentyment.

    w co wątpiłam?

    Kiedy półtora roku temu we Wrzeniu Świata Magda mówi mi, że pisze książkę, a ja będę prowadzić jej wieczór autorski, to trochę chce mi się śmiać. Mówię sobie – nie no, ta jasne, książka, wieczór autorski co jeszcze. Nakładam na sytuację swoje własne nakładki myślowe w postaci sceptycyzmu, niedowiarstwa spowodowanego tym, że ciężko mi zawsze przyjąć do wiadomości, że zjawisko „napisanie książki” jest gdzieś w zasięgu. Przypominam sobie, jak pisał o tym Didier Eribon, francuski akademik, socjolog, filozof i pisarz, który pochodząc z robotniczej, biednej rodziny jakoś dochrapał się uniwersyteckich apanaży (nie bez trudu), napisał parę zbiorów naukowych tekstów, biografii, ale nie miał długo odwagi napisać książki nie naukowej, tylko ot takiej, do czytania, bo mniemał, że książek nie piszą tacy ludzie jak on. Ja mam podobnie. Dlatego zachwycam się, kiedy gdzieś blisko mnie to się zdarza, a ja mogę być tego świadkiem. Wydaje mi się, że tego typu rozterek Magda nie miała, ale nie wiem tego na pewno. Na pewno natomiast jako psycholożka, terapeutka, negocjatorka i szkoleniowiec z 20 letnim doświadczeniem ma sporo do powiedzenia i nie jest to banalnym odtwarzaniem zasłyszanych gdzieś myśli i trendów. Więc Magda zapewne wiedziała, że jakoś tam tę książkę napisze, tymczasem wtedy we Wrzeniu tak trochę sobie z tego tak żartowałyśmy. Ostatecznie minęło 1,5 roku, Magda książkę napisała, zredagowała (trochę nawet pomagałam ja i ekipa z wydawnictwa rzecz jasna), zilustrowała ją fantastycznymi, minimalistycznymi zdjęciami i pisanymi odręcznie aforyzmami, Wydawnictwo Sensus wydrukowało i kilka dni temu praca ujrzała światło dzienne w postaci papierowej i audiobookowej.

    kiedy książka ukazuje się w ciekawych czasach

    „DoSłownie. Rzecz o porozumiewaniu się” Magdaleny Trus Urbańskiej przyszło na świat w trudnym momencie, że tak się wyrażę – dziejowym. Szalejąca pandemia, co tydzień nowe, niewiadome obostrzenia, rządowe zaniechania i zaniedbania, niesprawiedliwe orzeczenia, strajki, protesty, złość, gniew i lęk. Taka jest atmosfera, kiedy się spotkamy, aby mówić o tej książce i kiedy będziemy ją czytać.

    Ale paradoksalnie przyszła właśnie w bardzo dobrym momencie. Ten czas nadał subwersywną wartość tej książce. Bo kiedy jest lepszy czas na  czytanie o porozumiewaniu się jak nie ten, kiedy tego porozumienia w społeczeństwie brakuje, kiedy nasilają się różnice poglądowe, kiedy społeczeństwo się partykularyzuje i okopuje w swoich szańcach?

    Po tym przydługawym wstępie, który wydał mi się jednak istotny, przyszła pora na opowiedzenie, z czym w ogóle mamy do czynienia.

    Co to jest ta „Rzecz o porozumiewaniu się”?

    Nie jest to powieść, nie jest to na pewno poradnik „Jak być szczęśliwym, zdrowym i bogatym w 5 dni”, nie jest to zbiór rad, jak żyć. Jest to subiektywny komentarz autorki do codzienności bez żadnych pretensji do wszechwiedzy. Ktoś może zapytać – co mnie obchodzą cudze myśli, skoro mam swoje? Właśnie! i to będzie kluczowe pytanie, które powinno skłonić do sięgnięcia po tę książkę. Żeby się przekonać, jak własne myśli mają się do cudzych i co z tego wynika.

    Na początek trzeba zaznaczyć, że sporo jest tam cytatów.
    Cytat – to sprawa, jak dla mnie, kontrowersyjna, jeśli chodzi o paliwo twórcze. Jeden z moich pierwszych tekstów na tej stronie jest właśnie o cytowaniu, jako o sposobie chowania się za cudzymi słowami. Jednak u Magdy cytat to nie tarcza, za którą się asekuracyjnie chowa i wykorzystuje, bo nie wierzy w moc własnych słów. Tu cytaty funkcjonują na prawach pretekstu do snucia własnych refleksji, do własnych interpretacji. Niektóre dość oczywiste czy znane stwierdzenia na temat komunikacji autorka nicuje czy stawia do góry nogami. Magda niczym urocza wiedźma z uśmiechem na ustach miesza w kociołkach naszych  myślowych nawyków i przyzwyczajeń sugerując nam jakieś nowe ingrediencje.

    mieszanie w kotle myślowych nawyków

    Jednym z takich myślowych nawyków, które z wdziękiem obala, jest ten o powszechnym pragnieniu porozumienia się z każdym. Magda bowiem głosi pochwałę niedogadywania się. Brzmi szokująco, ale cała sprawa zostaje tam klarownie opowiedziana, dlaczego lepiej nie dążyć do tego, żeby wszyscy nas rozumieli i żebyśmy my za wszelką cenę rozumieli innych. Zdradzę jeden z powodów – świat byłyby bowiem masakrycznie wtedy nudny i jednowymiarowy, gdyby wszyscy uważali to samo. W podobnym tonie wypowiedział się zresztą podczas jednego z wywiadów Dalajlama. Zresztą Magda nie kryje się z tym, że buddyjskie myśli są jej bliskie. 

    Drugim ciekawym tropem w książce jest nakłonienie czytelnika do weryfikacji tego skąd wie to, co sądzi, że wie. Czyli my jako suma nabytych gdzieś przekonań, które lubimy hołubić w głowach jako dogmaty. Co z tym zrobić? Też ładnie Magda podpowiada jak sobie z tym radzić i jakie z tego możemy mieć korzyści, kiedy już poza tę zdogmatyzowaną zonę wyleziemy.

    Kolejnym moim ulubionym wątkiem jest rozdział o człowieku w kartonie na głowie. Ten symboliczny karton tak nam jak i kotom na przykład, które namiętnie do pudełek włażą, daje jakiś posmak bezpieczeństwa. Ale nie jesteśmy kotem Marou moszczącym puchatą dupkę w za małych pudełkach i w naszym przypadku ta ciasnota nie wygląda tak zjawiskowo, a bywa też szkodliwa. Tak więc autorka opisuje, czym grozi trzymanie tego kartonu na głowie i błędne myślenie tylko przez pryzmat własnego ja bez dawania sobie możliwości spostrzegania innych kontekstów niż swój własny.

    Poczytamy też tutaj o tym, do czego potrzebni są nam inni ludzie, jak przesiewać komunikaty innych na nasz temat i wykorzystać je z pożytkiem dla siebie, o milczeniu, o ocenianiu. Same przydatne mocno na codzień tematy.

    język to ona

    Dodać tu trzeba ważną rzecz, a mianowicie formę. Książka jest napisana bardzo specyficznym językiem, właściwie takim jakim autorka mówi, ten tekst to nie jest twór pod jakiś formalny wymóg, ten tekst jest nią. Dlatego też przybiera on postać łatwo przyswajalnej gawędy a nie wysilonej dysertacji na zadany temat. Nie sposób też pominąć tu roli instagrama, na którym Magda ma swoje eleganckie konto i zamieszcza na nim swoje minimalistyczne, czyste w formie zdjęcia jako ilustracje jej skondensowanych, trafnych komentarzy do rzeczywistości i ludzkiej kondycji w ogóle.

    „Rzecz o porozumiewankiu się” w ładny i dość zabawny sposób przekonuje czytelnika, że zawsze jest dobry moment, żeby wymknąć się pułapkom naszych przekonań, nawyków, dlatego szczególnie w tym niełatwym czasie namawiam do chwili refleksji nad tym jak myślimy, dlaczego tak myślimy i uważam, że ta książka w nienachalny sposób może w tym pomóc.

  • “Bezmatek” i córkowanie – zapis Miry Marcinów

    Relacje rodzinne to temat eksplorowany dość często, ale dość rzadko dobrze, to jest w sposób, jaki może poruszyć każdego, kto danej konkretnej historii nie przeżył. Za to każdy posiada rodziców i każdy doznaje w związku z tym poczucia pewnej pustki: albo z konieczności rozstania się ze źródłem emocji albo dlatego, że rodzice tych zapotrzebowań emocjonalnych wypełnić nie umieli lub robili to skrajnie nieudolnie. Tak czy owak – zawsze jest to temat z założenia epicki. Napisać o tym w sposób, że osobista historia staje się ikoniczna czy staje się punktem odniesienia dla osobistych historii czytelników – jest niezwykle trudno. Tak uważam.

    komu udało się o relacjach rodzinnych napisać z sensem?

    Udało się to Knausgardowi, który oślepiająco szczerze i z detalami  w 6 tomach opowiedział historię życiowych zmagań naznaczonych trudnymi  relacjami z przemocowym, paranoicznym ojcem. Udało się to Emilie Pine, która w „ O tym się nie mówi” wywlekła na światło dzienne własne historie, o których właśnie się milczy. O alkoholizmie ojca, gwałcie, trudach dojrzewania. Jej opowiadanie zaczyna się podobnie jak u Knausgarda, od grzebania w ekskrementach ojca, nieuchwytnego, destrukcyjnego ojca, którego nieporadność w pewnym okresie życia na swoje plecy wzięła odrzucana i lekceważona córka. To grzebanie się w rodzicielskim gównie ma swoją symbolikę. Jakby dzieci nigdy nie miały być od tej spuścizny wolne, nigdy w sensie dosłownym i przenośnym. Ale i Kanusgard i Pine pokazują, jak się z tego wygrzebywali, jak proces sprzątania przebiegał i w wymiarze fizycznym i duchowym, jak z odrzuconych dzieci stali się dorosłymi na chwiejnych nogach, żeby z czasem umacniać się na nich coraz bardziej poprzez rozumienie swoich historii, a także poprzez ich opisanie.

    Opisanie swojej historii rodzinnej to ogromny przywilej i dar pozwalający na jakiś rodzaj symbolicznego wyzwolenia z poczucia żalu i pretensji do rodziców i całego świata, że nie tak miało być.

    Podobny udany projekt rozliczenia się z emocjami tym razem do matki, zrealizowała tym razem pisarka, akademiczka – Mira Marcinów, z tym że “Bezmatek” to jej debiut prozatorski.

    taka lajfstylowa dygresja

    Nie wpadłabym na tę książkę, gdyby nie spotkanie z gatunku przypadkowych nie – przypadkowych. Mira zasiliła grupę jednego party złożoną z samych ciekawych kobiet, artystek i działaczek i opowiadając sobie, o tym czym się zajmujemy, wyszło na jaw, że  wydała książkę. Tu taka dygresja, ale lubię to mówić. Dla mnie ludzie twórczy, mający za sobą stworzenie czegoś, co nie jest mailem, napisanie książki na przykład, są w moim prywatnym odczuciu typami heroicznymi. To nie jest proste usiąść i napisać coś, co wejdzie w świat i na zawsze zostanie znakiem do wielokrotnego odczytania na różne sposoby. Tym bardziej nie jest proste pisać o relacjach rodzinnych. Trzeba się przyznawać wtedy przed samym sobą do zdarzeń, emocji, które w trakcie życia wypieramy, żeby nie zwariować, żeby utrzymać nos na powierzchni nie myślimy o tym co nam się przytrafiało jako dzieciom. Mira w wywiadzie dla dwutygodnika mówiła, że te słowa same ją niosły, że zawsze coś zapisywała “na boku” niejako na marginesie codzienności. Zapewne, tak było, niemniej dla mnie ten akt twórczy jest znaczący.

    czym jest Bezmatek

    Mira napisała książkę o matce, ale tytuł nosi „Bezmatek”, bezmatek to w terminologii pszczelarzy jest ul pozbawiony pszczoły matki. I w rzeczy samej jest to rzecz o matce, która była, ale której już nie ma. Rzecz o silnej emocjonalnej więzi matki i córki, o skomplikowanych relacjach matki ze światem zewnętrznym i mikro – ciepłym, ale też nierzadko zdestabilizowanym światem domu matki i córki, jaki ta pierwsza stworzyła.

    Mira nie poszła w drobiazgowy styl Knausgarda, który potrzebował tysięcy stron, aby oddać klimat swoich odczuć z okresu dzieciństwa czy młodości, ale także żongluje zaskakującymi szczegółami, jakie pamięta z dzieciństwa, szczegółami układającymi się jak rytm prostej piosenki Majki Jeżowskiej dla dzieci budując z nich mięsisty i soczysty obraz życia ze swoją matką. Narracja przybiera formę krótkich jak błysk flesza opowiadań, jak szybko nadany telegram lub sms, jak mikro powieść o mega ładunku emocjonalnym. Mira przywołuje wszystkie rekwizyty dzieciństwa z lat 90 tych, piosenki z TV, czasopisma, style życia, nie ubarwia tego, konkretnie i wprost pisze o biedzie, niepokoju, jaki zawsze towarzyszył dziecięcej narratorce, lęku o matkę. Jest to przykład relacji totalnej, silnej i uzależniającej, nawet czasami wręcz erotycznej. Klasyczny podziw dorastającej córki, która nie jest tak zjawiskowo piękna jak matka, dojrzewanie w atmosferze niepewności, co się dziś wydarzy, a jednocześnie podziwu i przewielkiej miłości. 

    córczyzm

    Czytałam te celujące w serce frazy z zazdrością. Mnie kobiecość mojej matki szalenie drażniła, narratorkę emanacja kobiecości jej matki pociągała. Ja brzydziłam się patrząc jak matka się maluje i pluje do kasetki z tuszem do rzęs, narratorka godzinami podziwiała matki kunszt w upiększaniu się i notowała w głowie jej rady z tym związane. Zazdrościłam jej tego powiązania, a potem nie mogłam się nadziwić, że taka więź może być tak wszechpotężna, że kiedy matka odeszła – córka narratorka musiała skupić cała energię na uporaniu się z potężną dziurą egzystencjalną, jaką matka po sobie zostawiła. Niewyobrażalny seans przywiązania, powiazań i różnorakich emocji, prowadzących wręcz do szaleństwa, którego odczucie podbijają coraz krótsze frazy pod koniec książki, jak urywany oddech, niemożność złapania tchu, chociaż od śmierci matki minęło 2 czy 3 lata.

    czy jesteśmy samotnymi wyspami jak Ibiza?

    Mnie nauczono, że relacja z innym człowiekiem jest płytka. Bo każdy jest jak Ibiza, samotna wyspa. Pamiętacie  jak w filmie “Był sobie chłopiec”  mówił to Hugh Grant. Mylił się, jak się okazało. I dobrze, aby każdy kto myśli, że jest samotną wyspą miał okazję przekonać się, że tak nie jest, że musi wystąpić jakiś rodzaj silnego powiązania z inną istotą, takiego powiązania aż do szaleństwa. A może nie musi – nie wiem. Ale móc tego doznać jest chyba jakimś rodzajem spełnienia, choć niełatwego. 

    W jednym ze swoich telegramów narratorka mówi tak:

    „Jedno piękne wspomnienie z dzieciństwa i jesteś zbawiony. Jeśli to prawda, moja matka mnie ocaliła”.

    A co z tymi, którzy takich nie mają? Czy giną? Czy doczekają się głosów innych prawd? Ja wiem, to czeka chyba na mój głos 🙂

    Podsumowując. Szalenie (sic!) sprawnie napisane studium relacji córki z matką, obrazowe, brawurowe, lapidarne i celne. Poprzez całe to imaginarium lat 90 tych wywołujące w każdym szereg jego własnych wspomnień, jego własnych proustowskich magdalenek, piosenek, które nas robiły, sloganów, które wdrukowywaly w nas wzorce zachowań, ikonicznych postaw matek, słabości, które bywały siłą, sił, które bywały słabością. Świetna to moim zdaniem książka. Zazdroszczę tematu i jego realizacji.

  • „Mój rok relaksu i odpoczynku” – czy to może wyjść na dobre?

    „Mój rok relaksu i odpoczynku” Otessy Moshfegh mogłabym w zasadzie zapomnieć tak szybko, jak przeczytałam, choć odtrąbiono, że to objawienie, a Otessa otoczona jest w Stanach czytelniczym kultem.
    Nie ufam oczywiście gazetowym zawezwaniom na temat kolejnego anglosaskiego młodego geniuszu, głosu pokolenia i tym podobnym na wyrost bzdurom, mam do tego stosunek mocno sceptyczny. Jednak do zakupu nakłoniła mnie tematyka powieści. Z grubsza rzecz biorąc o tym, jak młoda, dobrze uposażona Amerykanka mieszkająca w NY  postanawia na rok wyautować się z życia. Temat oczywiście dziś mocno na czasie. Co prawda my sytuację mamy wymuszoną, a ona  – bohaterka, skrzętnie swoją zaplanowała, ale nie zmienia to faktu, że skill w postaci wyciągania benefitu z odosobnienia jest opcją nie mniej pożądaną niż wiedza, jak zapanować nad światem nie wychodząc z domu. I dlatego postanowiłam jednak poświęcić temu więcej czasu w formie, że tak powiem, zachęty do lektury.

    eskapizm jako forma przetrwania

    Nie mogę jednak sobie odmówić na początek rozwinięcia wątku mojego umiłowania do tematu eskapizmu z zastanego świata tak ogólnie. Książkę Otessy też kupiłam tuż przed tym, zanim się dowiedziałam, że jakieś 2 miesiące większość społeczeństwa stanie się domownikami przymuszonymi do izolacji. A samo pożądanie ucieczki w poszukiwaniu czegoś prawdziwszego niż to, co oferuje rzeczywistość, było zawsze podmiotem mojej fascynacji, podziwu i zazdrości dla tych, którzy się na to odważyli. Chęć oderwania się od piekła, jakie gotuje rzeczywistość nie jest wcale wymysłem kapitalizmu i neoliberalizmu robiącego z nas roboty do konsumpcji gówna i robienia z siebie kogoś, kim może wcale nie chcielibyśmy być. Temat stary jest jak świat, gdzieś wyczytałam, że znaki tej ludzkiej aktywności i to w formie pisanej sięgają starożytnych Chin. Zawsze będzie tak, że będzie jakaś rzeczywistość, a w niej grupa, która ochoczo weźmie na siebie jej wyzwania, grupa, która podda jej się biernie, grupa, która będzie ją na wszelki możliwy sposób zwalczać i grupa, która nie będzie chciała po prostu w niej być. Racje tej ostatniej są chyba bardziej kwestią usposobienia, predyspozycji do takich a nie innych możliwości radzenia sobie z tym co jest a nie samych czasów jako takich, bo czasy zawsze są jakie są, ale przeważnie nie takie, jak większość by chciała, więc moim zdaniem jakość zastanej rzeczywistości i jej nieadekwatność do naszych potrzeb jest zjawiskiem stałym.
    Żeby nie być gołosłownym wystarczy przywołać postaci takie jak Alex Supertramp – z filmu „Into the wild”, czy „Człowiek, który śpi” Pereca lub “Samotnika” Ionesco. Nie pisałam o tym przypadkiem. Należę do tej ostatniej grupy, która ma predyspozycje eskapiczne, margines głównego nurtu zawsze był dla mnie bardziej atrakcyjny niż mainstage. Ale nie mogę anulować moich występów jeszcze, ponieważ świat zadbał, żeby móc żonglować moimi groszami i moim czasem – zesłał na mnie kredyt. Każdy z bohaterów tych przywołanych dzieł uciekając ze świata nie został jeszcze uchwycony w tę pułapkę zależności finansowych, zatem generuje chęć osiągnięcia jakiegoś rodzaju prawdziwego kontaktu z samym sobą.

    Tak jest i w przypadku bohaterki powieści Otessy Moshfegh.

    przypadek bohaterki, która chciała to przespać

    A jest ona ładna jak Amber Valetta i posażna, zyskując niemały spadek po nieżyjących rodzicach stała się niezależna finansowo. I teraz, kiedy ma w zasadzie wszystko, czego pożąda współczesny świat, czyli młodość, zdrowie, urodę i pieniądze, to postanawia się z niego wypisać zamiast z niego korzystać lub podbijać. Brzmi niewiarygodnie, a jednak tak właśnie się dzieje. Jeśliby odebrać tę fabułę powierzchownie, można by rzec, że super, super, też bym mogła przespać rok na kanapie w nowojorskim apartamencie z portierem, gdybym miała na to kasę i niezliczoną ilośc lat jeszcze przed sobą. Ale uposażenie bohaterki właśnie w tak fartowny sposób jest celowym zabiegiem. Ucieczka ze świata, który przytłacza poczuciem niemożności czy to finansowej czy społecznej, mogłaby nie być odebrana tak wiarygodnie, jak usunięcie się z niego będąc w tak uprzywilejowanej pozycji jak bohaterka. Przyjaciółka bohaterki i narratorki Reva, która jako jedyna ją odwiedza, nieustająco przypomina jej, że marnuje sobie życie. Reva uosabia te wątki konsumpcyjnego terroru, z których bohaterka chce się wywikłać. Chce zapaść w roczny sen, przerywany tylko czynnościami koniecznymi dla podtrzymania życia, żeby przestać brać udział w niekończącym się maratonie konieczności spełniania cudzych oczekiwań i wystawiania się na wieczne oceny innych, którzy wiedzą lepiej, jak żyć.

    co pomaga się wypisać

    Jej pomysł na to, to nie ucieczka w głuszę na łono natury, ale zamknięcie się w 4 ścianach mieszkania, zapewnienie przepływu pieniędzy na opłaty bez jej udziału, zapewnienie stałego dopływu środków nasennych i praktycznie całodobowy sen z przerwą na jedzenie i fizjologię. Nie jest jednak łatwo tylko spać. Świat jakoś tam puka i dopomina się o swoją ofiarę, ale bohaterka w realizacji swojego celu jest nieugięta. Pomaga jej w tym na pewno swego rodzaju emocjonalna obojętność na innych. będąc ofiarą zimnego chowu w domu, w którym była dla rodziców niezauważalna i w gruncie rzeczy zbędna, podobnie traktuje swoich akolitów w świecie – obojętnie i na zimno, gdzieś tam jednak w duszy pragnąc jakiegoś czułego zespolenia w relacji partnerskiej, co kończyło się co najwyżej quasi pornograficznym seksem i orgią narcystycznych póz wypachnionego partnera wilka z Wall Street. Paradoks sytuacji polegał oczywiście na tym, że twór zimnego chowu, zimna emocjonalnie osoba zawiesza nadzieje na spełnienie swoich uczuciowych potrzeb na równie zimnym partnerze. Te predyspozycje i wszystkie bagaże podbarwione traumą wieloletnich mikroodrzuceń wyniesionych z domu rodzinnego kierują bohaterkę na drogę ucieczki w postaci snu. Upatruje w nim szansę na  swoje odrodzenie i mówi o tym tak:

    „Sen wydawał mi się produktywny. Coś się układało. Wiedziałam, że jeśli prześpię wystarczająco dużo czasu, to będzie ze mną dobrze, wszystkie moje komórki ulegną wymianie. Moja przeszłość snem będzie jeno, a ja zacznę od nowa, bez żalu, wzmocniona błogością i spokojem nagromadzonymi w ciągu mojego roku relaksu i odpoczynku.”

    Sprawa z odrodzeniem kończy się sukcesem. Wszystkie poczynania bohaterki mające na celu minimalizowanie swoich potrzeb stają się misją spełnioną. W procesie wyjścia na powierzchnię pomaga jej fakt, który teoretycznie powinien zepchnąć ją z powrotem na skraj egzystencjalnej rozpaczy. Powieść kończy się bowiem 11 września 2001 roku, atakiem na wieżę World Trade Center. Ale koniec tamtego świata to też symboliczny początek nowego świata bohaterki. Koniec może być początkiem, choć nie do końca możemy wiedzieć czego dokładnie.

    Autorka na zakończenie wywiadu przeprowadzonego z nią w Los Angeles dla kwartalnika „Książki” powiedziała tak: „Życie musi toczyć się dalej. Musisz brać prysznic i karmić ciało. Nie można żyć w ciągłym kryzysie.” I zadbawszy o proces duchowych przemian w tym hardkorowym czasie – trzymajmy się tego stwierdzenia.

  • Springer, Springer, ile można zachwycać się Springerem?

    Nowy Springer to od jakiegoś czasu już zawsze jest wydarzenie. Przekornie chciałam temu zaprzeczyć i widząc zajawki na instagramie czy czytając wyrywki recenzji oznajmiających, że „Dwunaste: nie myśl, że uciekniesz” jest nieco inaczej formalnie skonstruowane pod względem narracji niż poprzednie jego książki – potajemnie liczyłam, że uda mi się tę książkę znielubić i powiedzieć – a nie wyszło! Serio? Springer, Springer, ileż można się zachwycać Springerem.

    No ale okazało się, że można, nawet trzeba, choć tę książkę czyta się trudniej niż chociażby „Źle urodzone” (przeczytałam w dwa dni) czy „Miasto Archipelag.Polska mniejszych miast”. Powody tego są co najmniej w moim odczuciu dwa:

    dlaczego jest trudno

    pierwszy to forma, całość jest niejako zbiorem niby luźno powiązanych obserwacji związanych z miejscami, architekturą, mostami. Dużo jest historii z przeszłości dotyczących ludzi związanych z poszczególnymi miejscami, dużo zmian perspektywy mówiącego oraz formy przekazu, od relacji, snucia zasłyszanych opowieści, po formę listu czy zmianę osoby narratora. Żeby się w tym nie pogubić, trzeba się skupić, żeby chwycić mocno wątek i mieć stale w głowie przewodnią myśl. Mnie nie było łatwo. Może też dlatego, że przez uzależnienia od telefonu i internetu coraz trudniej jest mi się skoncentrować i przyznaję się do tego jak alkoholik na zebraniu AA, więc kiedy ktoś wymaga ode mnie skupienia, to przychodzi mi to z pewną trudnością. Ale szłam w to dalej, bo kiedy domykała się tam jedna historia, wiedziałam, że za chwilę będzie kolejna, zapewne nieoczekiwanie zaskakująca. I w rzeczy samej tak było.

    W ogóle całość przywiodła mi skojarzenie z Kodem da Vinci Dana Browna i z panem Samochodzikiem Nienackiego, serio. Podobieństwa polegają na tym, że mamy tu tajemnicę i osobę, która stara się dociec, na czym polega złożoność tej tajemnicy, więc wplątuje się w różne historie, węszy, nagabuje ludzi, wyciąga od nich szczegóły i stara się złożyć w całość odpowiedź na pytanie – czym jest prawo Jante w Danii, o co w tym chodzi i dlaczego osnuwa ten kraj mrokiem, który dla ludzi otumanionych marketingowym hygge i statystykami na temat tego, że Dania to najszczęśliwszy kraj na świecie, jest niedostrzegalny. A on go dostrzegł i wymyślił sobie, że zgłębi jego istotę.

    I to jest drugi powód, dlaczego trudno czytało się tę książkę. Bo prawo Jante, na fasadach którego oparte jest życie duńskiego społeczeństwa, jest dość mroczne i opresywne i to w sposób, którego naprawdę człowiek by się po miłych Duńczykach nie spodziewał.

    gdzie jest moc

    Ale jako się rzekło, nie są to trudności z kategorii zniechęcenie. To jest raczej jakaś wartość dodana. Narracja Springera ma ogólnie taką moc, że czyta się o miejscach tak zwanych nieoczywistych, którymi nie są błękitne Malediwy, przereklamowane uliczki Barcelony czy egzotyczne resorty na Sri Lance, jak o destynacjach nad wyraz właśnie atrakcyjnych. Moim zdaniem to Springer zapoczątkował swoimi reportażami modę czy trend na odkrywanie zapomnianych, dziwnych i niepozornych miejsc, przywracał należne miejsca w pamięci socrealistycznym budynkom w Polsce, zapomnianym miejscom  gdzieś na końcu świata, zaczęliśmy trochę „myśleć i widzieć Springerem”, odnajdywać w pozornie błahej codzienności – coś niezwykłego. Myślę, że jemu zawdzięcza się zwrot uwagi ku pozornie niepozornym obiektom, do starania się, aby zobaczyć to, co umyka  nam w codziennej roszczeniowości wobec rzeczywistości, która musi być koniecznie jakaś instagramowa, podkręcona i spektakularna, aby przykuła naszą uwagę. A Springer handluje rzeczami totalnie nie stuningowanymi, wygrzebuje ze szczelin rzeczywistości wątki, które umykają naszej przekarmionej uwadze.

    Tym razem prawu Jante i miejscom, gdzie to się wykluło poświęcił 4 lata pracy i poszukiwań i kiedy się czyta o tym wysiłku warsztatowym, to robi się w głowie solidne „wow”. Że zasiada się do pisania bazując na tak pieczołowicie zebranym materiale, po pokonaniu mnóstwa niedogodności i trudności z tym związanych, bo okazało się, że Duńczycy wcale o tym Jante nie chcieli gadać, zbywali go i udawali, że nie wiedzą o co chodzi. Jak się okazało te obawy były słuszne, bo to całe prawo Jante skrywa pod sobą naprawdę sporo przykrych mroczności.
    Chociaż w sumie ciężko stwierdzić, czy natura ludzka sama z siebie skłonna jest do nikczemności czy też zasady plemiennego współżycia potrafią tę nikczemność jeszcze mocniej podkręcić lub zniwelować. Trudno mi stwierdzić jak to jest. Wydaje mi się, że wszystkie prawa, jakie ludzie ludziom spisują, żeby określić normy współżycia społecznego są w jakiś sposób opresywne, począwszy od dekalogu skończywszy na tych 13 zasadach prawa Jante.

    Jante versus hygge

    W każdym razie Springer podjął wysiłek, żeby pokazać, aby nie wierzyć fasadom. Szczęśliwość Danii i jej obywateli to nie są wcale cozy wełniane skarpetki, ciepły sweter i siedzenie w oknie z kubkiem kawy i patrzenie w dal ze świadomością, że państwo ogarnia mi życie i nie muszę się martwić za bardzo jak przeżyć do 1-go, bo wszystko jakoś tam mi się należy z nadania bycia duńskim obywatelem.

    No a tu się okazuje, że ci Duńczycy wcale nie są ani tacy szczególnie szczęśliwi, ani sympatyczni. Za fasadą miłych, nordyckich twarzy kryją się wsobność, ksenofobia, nacjonalizm, niechęć do innych, niechęć do zmian, jakiś rodzaj fatalizmu. To wszystko umieszczone jest w głównej zasadzie, że czucie się lepszym od innych duńskich pobratymców, chęć wyróżnienia się to obciach, to coś niedopuszczalnego. Dla lepszego zobrazowania – to coś takiego, że kiedy w Polsce ktoś kupował auto, wszyscy mu zazdrościli, zaś w Danii uważali to za zbędną błazenadę i odnosili się do takich chętnych na posiadanie spektakularnych rzeczy czy osiągnięć, za szczyt złego gustu. Uważali i uważają, że podstawą szczęśliwości jest zasada, że nieszczęście i szczęście powinno przypadać każdemu członkowie narodu po równo, to czyni wszystkich szczęśliwymi, że nikt się zanadto nie pogrąży w tej społeczności ani też nikt nie będzie zanadto szczęśliwy. Według tego, co udało się Springerowi zbadać w ciągu tych 4 lat, Duńczycy wcale się do tego nie chcą przyznawać. Wygodne dla nich jest, że większość ludzi myśli, że prawo Jante to taki tam nieszkodliwy folklor.

    Tymczasem Springer uporczywie przesiaduje na odległych, wyludnionych wyspach na północy Danii, wciśniętych w mało przyjazne fiordy i drąży, o co chodzi. Robi to tak, że chce się doświadczyć szarej, ołowianej mgły nad fiordem na wyspie Mors czy kupować piwo w wyludnionym supermarkecie na wyspie Fo.I to jest właśnie wielkość takiego pisania, że nie cudownie hipsterska przyjazna Kopenhaga, nawet nie Aarhus czy Aalborg, tylko duńskie zadupia i co tam oni, ci Duńczycy, kryją za tymi swoimi oknami, kiedy spokojnie piją sobie kawkę w sobotę siedząc w pidżamie i patrząc przed siebie z mocnym przekonaniem, że takie jest życie i tak trzeba. Pić co sobota tę kawę na prowincji i cieszyć się, że zmrok zawsze zapada tam za wcześnie i na długo.

    Mnie uderzyło jeszcze jedno odkrycie podczas lektury, takie prywatne.

    Jante a …buddyzm

    Czytając wykładnię prawa Jante na tabliczce pożegnalnej dla robotników fabryki produkującej artykuły żelazne skojarzyłam te życzenia z zaleceniami …lamy Ole Nydhala, który krzewi, uwaga!, tybetański buddyzm na terenach krajów Europy Środkowej i Zachodniej starając się buddyjskie idee przetransponować na umysły i sposoby pojmowania ludzi zachodu. Tak się składa, że Ole Nydhal jest Duńczykiem, co bardzo często w wywiadach i swoich książkach podkreśla i z czego jest ewidentnie dumny. I to, co on propaguje, czego naucza, moim zdaniem jest ściśle powiązane a prawem Jante właśnie. Otóż wg niego w buddyzmie najważniejsze jest, aby pozbyć się przeszkadzających emocji, prócz gniewu są nimi pycha, wywyższanie się, duma, roszczeniowość a jedynym sensem naszego życia, które mija i minie jest działanie dla dobra innych, bo tylko tak można stać się umysłem oświeconym, kiedy uczyni się pożytek ze swojego ciała i umysłu. Jedyną hierarchią jest to, ile dobrego zrobiło się dla innych. I to samo wypisane na tabliczkach dostali ci duńscy robotnicy, kiedy zamknięto im fabrykę i podziękowano za pracę. „Musisz wiedzieć, że twoje życie i istnienie naszego społeczeństwa w wielkim stopniu zależą od twoich starań. My, ty i ja, możemy wspólnie rozwiązywać problemy. Musisz wiedzieć, że jest w tobie coś dobrego i wartościowego, coś czego potrzebujemy, Musisz wiedzieć, że masz cechy, które lubimy”. I tak dalej. Tak więc oto duńska zasada kolektywizmu  i nie wywyższania się ponad innych przenika do propagowanego w Europie buddyzmu, bo choć umysły nasze są nieskończone i pełne siły, to tylko po to, żeby czynić dobro na rzecz innych. Wtedy nasz duch będzie przenikał uniwersum nawet kiedy fizycznie nie będziemy istnieć.

    Nie oceniam czy to dobrze dla buddyzmu w Europie czy też nie. Po prostu  wychwyciłam pewne korelacje i to przywiodło mi na myśl, że ludzkie potrzeby, aby jakoś uporządkować swoją egzystencję to wielki tygiel, w którym gotują się przeróżne wpływy. Chociaż buddyzm z pewnością ma na celu uczynienie nas bardziej zadowolonymi z życia, natomiast prawo Jante ma bardziej na celu zadbanie, aby nikt się nie wychylał, robił swoje i siedział cicho. Tylko jak wyśledził Springer takie wyparcie się pragnień pociąga za sobą dość niemiłe skutki, dużo rzeczy niefajnych tam dzieje za oknami duńskich schludnych domków.

    Oczywiście nie rzecz w tym, żeby odpowiadać sobie na pytanie, kto winien, czy jak żyć. Rzecz chyba bardziej w tym, że nic nie jest takie jak się zrazu wydaje i to głównie o tym jest dla mnie ta książka, o poszukiwaniu świadomości, dlaczego pewne rzeczy układają się tak a nie inaczej, czy można to zmienić i przed tym uciec, czy jesteśmy zdolni do tego, żeby przestawiać wajchy naszych narodowych losów. Otóż okazuje się, że nie bardzo, ale mimo to ja bym się nie zniechęcała, nie dlatego, że widzę nadzieję na zmianę swojego z góry jakoś tam zaplanowanego losu, ale mogę sobie pojechać na wsypę Mors i popatrzeć na ołowianą mgłę nad fiordem, albo za własnym nawet oknem i pomyśleć: aha, więc w ten sposób.

  • Jaki hasztag ma to wydarzenie? – “Kociarz”

    Opowiadań Kristen Roupenian „Kociarz” nie uważam za dobre, ale przeczytałam je (prawie w całości, bo niektórych nie dałam rady) z dwóch powodów. Pierwszy to oczywiście tytuł, na słowo „kot” mam odruch psa (sic!) Pawłowa, ślinię się i z defaultu mniemam, że to będzie mieć tylko dobre konotacje. A drugi to z ciekawości podyktowanej snobizmem. Otóż jedno z opowiadań, to tytułowe, w 2017 roku opublikował New York Times i było ona najchętniej czytanym opowiadaniem ostatnich czasów. Tak więc młoda autorka, można rzec, robi literacką karierę, o jakiej wielu twórców, z pewnością lepszych od niej, może sobie pomarzyć, więc ciekawiło mnie po prostu, jakie to opowiadanie musi być, żeby chciał je wydrukować New York Times, jakie są teraz wyznaczniki tzw. „dobrej” literatury.

    Otóż jeśli NYT wyznacza trendy w literaturze, to nie są to moim zdaniem trendy wskazujące, że w tej dziedzinie idzie ku dobremu. Ten trend wskazuje, że należy zmierzać ku taniemu efekciarstwu i ku pretensjonalności. Zresztą wystarczy zobaczyć, co się najlepiej klika na instagramie, żeby wiedzieć, o co chodzi. To, co w prosty sposób efektowne i ma skłonność do bycia czymś większym niż jest (pretensjonalność), klika się, czyta się, a więc sprzedaje.

    Na pierwszy ogień idzie więc ten tytuł – efektowny, hasztag kot ma z pewnością miliony wyświetleń w każdym języku, kojarzy się miło i może będzie o kotach. Otóż autorka wykazała się przewrotnością i kotach nie ma nic, prócz tego, że bohater opowiadania zmyślał, że je ma, bo najwidoczniej uznał, że to posiadanie kotów czyni go w oczach potencjalnej partnerki bardziej hot.

    Potem dla uzyskania efektu bierze się na warsztat nośne tematy, czyli: relacje  między facetami i laskami, opowiadanie o związkach z różnych punktów widzenia, seks – przeważnie rachityczny, jeśli wziąć za benchmark pornosy z pornhuba, podlany sosem nierealnych oczekiwań i zakłamań, no i do tego dochodzi jeszcze przemoc, fantazjowanie o tym, że się ją w zwykłe relacje z partnerem wdraża, żeby dodać tej zupie pikanterii.

    Jeśli chodzi o formę trzeba sięgnąć po styl przypowieści, symbolizm, klimat noir, jakieś twin peaksowe akcje i dla wytchnienia po stylówkę z high school, chociaż opowiadanie w tym właśnie stylu najbardziej mnie umęczyło.

    I tak oto dostajemy produkt, kilka opowiadań o tym, że ludziom trudno się porozumieć. Tak to prawda, trudno. Że ludzie mają na swój własny temat – a tym bardziej na temat innych – błędne mniemania, co bywa przyczyną pogłębiania się tychże nieporozumień. To też prawda. Że jesteśmy ofiarami popkulturowych kalek w oczekiwaniu tego, jaki partner powinien być i przede wszystkim, że stale czegoś oczekujemy i stale czegoś nam brak w związkach. Tak, to też prawda.
    Zatem skoro są same prawdy, powinno mi się to podobać i powinnam czuć się mocno ubogacona, ale jednak nie jestem. Dlaczego?
    Dlatego, że te opowiadania są jak ten opisany w nich seks. Zbudowane na kalkach, pełne obietnic, ale na końcu rozczarowujące. Autorka stara się jak może, żeby wznieść się na jakiś literacki schodek. Jak wspomniałam wyżej – eksperymentuje z formą, języka używa bardzo prostego, żadnych pasaży, zdań złożonych i niedomówień, wszystko prosto, jak w elementarzu, żeby spotęgować nastrój grozy, że pod tą przykrywką prostych czynności i zdarzeń czai się zło, jak lynchowski Bob z Twin Peaks. Ale nie udaje się ten z założenia niegłupi eksperyment. Coś tam w tej prozie rozłazi się w szwach. Brakuje tego czegoś, iskry zwanej talentem, która jest w stanie tak wniknąć we frazy, że czytelnik ma wrażenie, że to co wie już skąd inąd o miłości, ludziach, świecie, odkrywa niejako od nowa i doznaje iluminacji.

    Dla porównania – tak miałam z opowiadaniami Lucii Berlin, o czym doniosłam zresztą tutaj skwapliwie. Zapomniana amerykańska pisarka z przebogatym życiorysem pisała w sumie o swoim życiu w różnych ujęciach, w krótkich formach opowiadań w taki sposób, że kolokwialnie to ujmę – kapcie spadają, a nie kolokwialnie powiem, że przedstawione tam losy bohaterek, bohaterów działały mi na mózg tak, że widziałam swoje własne życie jak ciąg jakiejś narracji i idąc rano do metra slyszałam głos z offu zapowiadający moje myśli i przewidujący zdarzenia lub objaśniający przeszłość. Czułam się po lekturze Berlin jak w przysłowiowym teledysku, tylko zamiast muzyki miałam w głowie słowa i to, że jakiś twórca zapośredniczył takie coś w mojej głowie to jest właśnie geniusz. Zresztą jak czytam Bukowskiego, mam podobnie. Chcę być tak chropawa i mająca w dupie wszystko jak jego narrator i myślę jego słowami, a potem to mija, bo niestety moje słowa nie sięgają tak wysoko jak ich i to wszystko potem we mnie cichnie, ale nigdy nie znika.

    Tu pamięć o szkolnych perypetiach dorastającego Teda, kapryśnej księżniczki, co żadnego pana nie chciała tylko swój wymysł, pary, którą kręciło się znęcanie się nad kolegą, laski, która lubiła gryźć i znalazło to uzasadnienie społeczne – pewnie minie szybko. Ale to tytułowe opowiadanie „Kociarz” w sumie nie jest najgorsze i do kolumny dla początkujących literatek w jakimś niszowym zinie mogłoby wpaść.
    Rzecz jest o zjawisku znanym dziś chyba wszystkim, czyli o tym, jak na bazie wirtualnych wymian słownych tworzymy sobie bazę wyobrażeń o danej osobie, kreujemy całą masę interpretacji odzywek, zdań, reakcji, które w większości nie mają nic wspólnego z tym, co odczuwa ta druga osoba, czyli o tym, jak tworzymy relacyjne bańki iluzji i strzelamy ciągle na oślep, nigdy nie trafiamy do celu prawdziwych intencji drugiej osoby i nawet naszych własnych pragnień.
    Tu 20 letnia studentka smsuje z zapoznanym w kinowym barku gościem lat 34, nieco otyłym i nie za ciekawym, ale dość dowcipna wymiana smsów z jego strony każe lasce uważać, że skoro te smsy pisze nawet spoko, to on jest godny pożądania, cool guy. Jej zainteresowanie oczywiście rośnie proporcjonalnie do tego, jak bardzo on jest zdawkowy lub opieszały w odpisywaniu. Kiedy robi się odwrotnie i on staje się aktywniejszy, jej zainteresowanie gwałtownie spada. Kto nie zna tej amplitudy niech pierwszy rzuci kamieniem. Kiedy w końcu dochodzi do spotkania, ona stwierdza szybko, że gość jest w sztuce całowania, mówiąc oględnie, mało biegły, ale zamiast opracować szybki plan odwrotu, brnie dalej aż do finalnego seksu, rzecz jasna totalnie nieudanego i żałosnego.
    W tym opowiadanku skumulowało się moim zdaniem wiele bolączek naszych internetowych czasów, iluzoryczność relacji, nadinterpretacje, kalki zachowań, ciągłe roztrząsanie czyja wina i w czym, rozpaczliwa chęć bycia górą w relacji, tj. nie być złapanym na tym, że się chce bardziej, bo chcieć bardziej to być przegranym, niemożność wywikłania się z układów, które nas nie satysfakcjonują, wieczne przepychanki i gry pozorów i w efekcie – totalny impas w budowaniu relacji opartych na wyobrażeniach i interpretacjach i filtrach, nie na czymś co można posądzić o jakikolwiek procent szczerości czy otwartości. Dobrym, acz niewyszukanym podsumowaniem użalanka nad relacjami międzyludzkimi ery social mediów niech będzie ten cytat:
    „Co jakiś czas ogarniał ją melancholijny, marzycielski nastrój, jakby tęsknota. Tęskniła z Robertem, nie tym rzeczywistym, lecz za człowiekiem, którego sobie wyobraziła na podstawie tych wszystkich smsów podczas ferii.”.
    No to jedyne co mi pozostaje życzyć nam na koniec to – nie wyobrażajmy sobie, działajmy. I piszmy lepsze opowiadania o swoich żyćkach.

    Amen

  • Powrót habitusa, czyli Houellebecq i Eribon na jednej kolacji

    Nie czytam książek, żeby przodować w rankingu „52 książki w rok”, nie interesuje mnie też czytanie dla rozrywki. Książka ma mną wstrząsnąć i ma za zadanie pokazać mi coś od takiej strony, z jakiej jeszcze tego czegoś nie oglądałam. A, i mam zazdrościć, że komuś się chciało i umiał coś tak opisać. To są powody, dla których czytam ostatnio bardzo niewiele, bo naprawdę, cóż jeszcze może mną poruszyć teraz (tu miejsce na domysł, czym jest to moje teraz, jakiż wiek i jakaż mądrość za tym „teraz” stoi. Otóż obawiam się, że żadna, ale mówię też jak jest) – że tak nieskromnie się nad sobą użalę.
    Ale ostatnio natrafiłam na dwie książki, które w jakiś sposób powiązały się ze sobą, nieprzypadkowo przypadkowo. Na pewno łączy je to, że obie zostały wydane niedawno i napisali je Francuzi. Jest też dość zbliżona tematyka, chociaż perspektywy całkiem inne, co czyni tę koincydencję jeszcze bardziej interesującą.

    Houellebecq

    Pierwsza z powieści, oczekiwana przez mnie, „Serotonina” Michaela Houellebecq’a wymienionych przez mnie na wstępie kryteriów nie spełnia. Ale mimo to (nie tylko ze względu na to, że jestem wierna pisarzom, których kiedyś uznałam za odkrywczych) przeczytałam ją, szybko i od deski do deski, nie bez pewnej perwersyjnej przyjemności. Perwersyjnej, dlatego, że przyjemność z czytania nie była właściwie niczym umotywowana. To, o czym pisze Houellebecq w „Serotoninie” – to wszystko już było we wcześniejszych jego utworach, trzeba strawić dużo tłustych, banalnych zdanek, stwierdzeń podawanych w formie nonszalanckich prawd objawionych zanim się dojdzie do jakichś sensownych konkluzji. Przykład: „(…) miałem wtedy rację, dziewczyny to kurwy, można i tak na to spojrzeć, ale życie zawodowe to jeszcze większa kurwa, która na dodatek nie przynosi żadnej przyjemności.” Aha.  W przypadku tak wytrawnego pisarza, to jednak zgrzyta.
    Ale mimo to mam słabość do tego francuskiego zrzędzącego marudy. Kiedy zdarza mi się zapominać o buddyjskich wyznacznikach czyniących życie szczęśliwym, mam tendencje do zapadania się w bardzo podobne stany jak houellebeq’owski bohater. Polegają one mniej więcej na przekonaniu, że w pewnym wieku (jestem już w wieku, kiedy właśnie wiek tak się określa!) i tak nic już nam się nie przydarzy, na miłość, relacje, jakieś ekscytacje jest już za późno i wszystko zmierza do nikąd, więc trzeba się urwać z systemu i doczekać na czilu do końca w jakimś miłym domku na południu na przykład Hiszpanii. Mnie różni od niego to, że z systemu urwać się nie mogę, bo nie dziedziczę spadku ani nie miałam okazji odłożyć tyle kasy, żeby mi starczyło na jakieś 30 lat nic nierobienia.

    Tak więc jak w większości jego utworów, tak w „Serotoninie” mamy bohatera, który przedstawia się jako „(…) zachodni mężczyzna w kwiecie wieku, bez większych trosk finansowych przez najbliższych klika lat, bez bliskich czy przyjaciół, pozbawiony zarówno osobistych planów, jak i rzeczywistych zainteresowań, głęboko rozczarowany dotychczasowym życiem zawodowym, mający za sobą sporo różnych doświadczeń na polu uczuciowym, których jedynym punktem wspólnym był fakt, że się skończyły – w  sumie pozbawiony jakiejkolwiek racji życia i racji śmierci.”
    Mam na instagramie ustawione motto, „adventures in going nowhere” i kiedy nie jestem pod zbawiennym wpływem medytacji, niestety niemal kompletnie utożsamiam się ze statusem houellebecq’owskiego bohatera. I to jest dość jasny powód, dla którego lubię czytać jego powieści. Lubię wiedzieć, że ktoś ma tak samo, nawet jeśli nie dostanę żadnej recepty na to, „jak żyć”, tylko raczej zostanie utrwalone moje przekonanie, że wszystko jest na nic.

    W „Serotoninie” Houellebecq punktem wyjścia do swoich słynnych analiz społecznych, które  francuscy krytycy traktują świątobliwie niemal jak przepowiednie naszego zachodniego losu, uczynił oczywiście swoje miłosne i erotyczne związki. Te wszystkie jego damsko męskie przygody, z których jedna czy dwie miały nawet skończyć się przytulnym małżeństwem, ale tak się nie stało z banalnej przyczyny, bo bohater nie był w stanie na dłuższą metę myśleć o życiu w kategoriach „my”, te opisy seksu, zoofilii nawet z założenia szokujące, a tym razem raczej banalne i przewidywalne zostały rzucone na tło społeczne w rozpiętości czasowej od jakichś 90 lat do obecnych czasów.

    Nasz nie taki jeszcze stary, ale lubiący uważać się za człowieka zmierzchu, Houellebecq patrzy na przemiany społeczne we Francji jako na nieustający pochód ku zagładzie systemu. Z jego prognoz wynika, że zaraz wszystkie urządzenia, systemy prawne, gospodarcze, unijne, lokalne, polityczne pokażą wkrótce ERROR. Na sieć przemian patrzy z perspektywy człowieka z klasy średniej wyższej mając oczywiście świadomość bycia rzadkim przykładem uprzywilejowanego członka społeczeństwa. Pokazuje jednak, że coraz niklejsze szanse na przetrwanie mają także arystokratyczni ziemscy posiadacze, że powikłane, coraz bardziej absurdalne unijne systemy regulujące sztucznie gospodarkami wielu krajów skazują na ubożenie i tych z klas wyższych i biją mocno w tych z klas niższych. Rzecz jasna ci uprzywilejowani mogą być kompletnie leniwymi beztalenciami, ale niech no mają jakąś nieruchomość kupioną w dawnych latach czy tłuściutki spadeczek po rodzicu, który zrobił jeden deal, który potem okazał się żyłą złota. Czy te spostrzeżenia są odkrywcze? Nie bardzo. Może we francuskim dyskursie silniej uderza to, że pisarze mówią o klasowości społeczeństw i jawnie o różnych nierównościach, w Polsce wciąż w szerszym dyskursie społecznym udaje się, że podziałów klasowych nie ma i wszyscy jesteśmy sobie równi, panuje neoliberalna propaganda z haseł tanich kołczów „Możesz wszystko” i sky is the limit, panuje wciąż krzywdzące i kłamliwe przekonanie, że jeśli nie masz wystarczająco dużo dóbr, które czynią cię kimś toś łajza i leń, i to twoja wina. Houellebecq mówi o tym tak: „(…) pieniądze nigdy nie wynagradzały pracy, jedno z drugim nie miało nic wspólnego, żadne społeczeństwo ludzkie nigdy nie zostało zbudowane na wynagradzaniu za pracę.” I te dywagacje społeczne rozbudziły moją ekscytację tym, jaka to mocna acz bolesna jest prawda, po czym losik wepchnął mi w ręce książkę Didiera Eribona i już w trakcie jej lektury czułam, że dotykam miękkiej, różowej tkanki przykrego sedna.

    Ale to już jest osobna historia do opowiedzenia.

    Eribon

    Pisząc o książce Eribona „Powrót do Reims” tak naprawdę nie wiem od czego zacząć. Jest ona objętościowo mało imponująca, ale jej lektura była dla mnie rodzajem jakiegoś inicjacyjnego momentu, tak jak 6 tomów „Mojej walki” Knausgarda kiedyś. Dodała bowiem kolejny element do mojej układanki. Wyobrażam sobie, że nasze życia są takimi obrazkami z puzzlami, które w chwili przyjścia na świat są rozwalone w pudełku a potem, latami, z mozołem dostawiamy jeden do drugiego. Czasem ktoś ułoży je szybciej, czasem komuś wiecznie jakiś fragment nie styka, czasem układanka na zawsze pozostanie w rozsypce a czasem udaje się mozolnie dokładać element po elemencie, żeby pasowały i choć prawdy tych fragmentów układanki są znane albo przykre, to złożenie ich w całość jest jakimś rodzajem poznawczej radości.

    O co chodzi w tym powrocie? Eribon jest 66 letnim francuskim filozofem, socjologiem i pisarzem, zrobił karierę uniwersytecką i wydał kilka książek, niby nothing special, no bywają naukowcy, myśliciele i pisarze, lecz cóż z tego dla nas wynika? Otóż dla mnie wyniknęło całkiem sporo.
    Eribon zrobił tę karierę nie bez trudu, opisuje mozolną ku temu drogę analizując jaki wpływ na dochodzenie do uniwersyteckich katedr miało jego pochodzenie, a pochodził z biednej, robotniczej rodziny, środowiska, w którym nigdy się nie odnalazł i z którego już na etapie liceum uciekł, by nigdy tam nie powrócić. Jawnie opisuje, że nie czuł żadnego związku z rodziną, która nazywała go dziwakiem, nie kochał rodziców, bracia byli dla niego jak obcy. Studiując Sartre’a, Foucolta, mocno dążył do nie kończenia swojej edukacji na szkole podstawowej i można by zakończyć radosnym peanem na cześć maksymy – jak się chce, to można, proszę bardzo, gdyby nie to, że Eribon wskazuje jak mocno uwarunkowani społecznie jesteśmy nawet w tych swoich rzekomych karierach, uwarunkowani pochodzeniem, które silniej determinuje nasz los i nasze wybory niż lubimy to sobie wyobrażać. Niby nic odkrywczego, ale siła emocji, jakie włożył w opis tego swojego społecznego habitusa Eribon jest powalająca. Habitus – pojęcie ukute przez przyjaciela Eribona – ikonicznego socjologa Pierre’a Bourdieu, czyli zespół stałych i nabytych dyspozycji, które stają się nie tylko dyspozycjami działania, ale też określonymi systemami postrzegania i myślenia. Eribon chciał od tego zbiec, ale jak sam zauważa: „ To, z czego nas wyrwano, bądź skąd sami chcieliśmy się wyrwać, nadal stanowi integralną część tego, kim jesteśmy. (…) powrót do środowiska, z którego pochodzimy i z którego wyszliśmy w każdym sensie tego słowa, zawsze jest powrotem do siebie, odnalezieniem zarówno zachowanego, jak i zanegowanego ja.”
    Kiedy myśleliśmy o sobie w kategoriach pochodzenia klasowego?
    Klasy społeczne zostały wyparte z dyskursu wraz z wyparciem ery komunizmu, kiedy to pojęcie klasowości kojarzyło nam się z partyjną znienawidzoną nowomową, kierowniczą rolą klasy robotniczej, co oczywiście było jakimś tam fasadowym przekłamaniem, ta kierownicza rola, ale odium pozostało. Klasa społeczna? O tym się nie mówi. Mamy nowe czasy, coachów, szkolenia i możemy wszystko, a jeśli nie możemy, to nasza wina. Lubimy wierzyć, że społeczeństwo jest bezklasowe i każdemu daje równe  szanse. Czy na pewno?

    Czy nie jest tak, że wraz z kolejnymi falami kryzysów ekonomicznych, których niepostrzeżenie, ale konsekwentnie padamy ofiarą, kryzysów wywoływanych przez garstkę światowych banksterów, zaczyna pojawiać się pytanie skąd się wzięliśmy na tym miejscu społecznej drabiny, w jakim jesteśmy? Czy to miejsce jest faktycznie tym, jakie chcieliśmy zająć i czy mieliśmy rzeczywiście tak wielki osobisty wpływ na to, gdzie się teraz jesteśmy?

    Otumanieni rynkowymi, liberalnymi obietnicami naszej wersji american dream zapomnieliśmy, że w większości nasz rdzeń jest też robotniczy i chłopski, że większość z nas siedząc w tych miejskich osiedlach wznoszonych po taniości z przydomkiem „prestige”, ciułając swoje raty na niespłacalne kredyty wpadliśmy w pułapkę, nasz habitus nas schwytał i pokazuje, że nie ma ucieczki z klinczu pochodzenia. Jeśli rdzeń nasz wywodzi się z błotnych pól Mazowsza czy wschodnich kresów, nie staniemy się zacnymi mieszczanami, którzy mogą po 50 – tce żyć sobie z odsetek po sprzedaży odziedziczonej po przodkach drobnej nieruchomości w centrum miasta. Nasze wykształcenie, które pokoleniu obecnych 50 latków dała jeszcze socjalistyczna ojczyzna  w założeniu wyrównało jakoś szanse społeczne, ale nie na długo, bo wystarczy spojrzeć jakie możliwości mają obecni potomkowie wsi i małych miasteczek. Czy takie samo jak ci z dobrym habitusem w zacnych miejscówek centrów naszych miast?

    Na te klasowe pułapki czyhające na członków społeczności chcących wybić się ponad własny stan – zwraca właśnie uwagę Eribon, przywołując jako przykład swój jednostkowy los.

    Wyjaśnia też jak długą drogę i walkę z samym sobą musiał przebyć, żeby dać sobie przyzwolenie na uczestniczenie w byciu w tej klasie społecznie wyższej, na pisanie książek chociażby, bo społecznie nie czuł się do tego uprawniony. Wyjaśniał dlaczego jednym przychodzi coś od niechcenia a inni jakieś działanie muszą okupić mocnym zmaganiem się ze sobą, jak trudne jest wejście o schodek wyżej, jak bardzo zapał i zdolności nie są wystarczające, jak pozostaje się w pułapce własnego myślenia, że jest się klasowo gorszym i słabiej predestynowanym do wygłaszania jakichś opinii niż załóżmy kolega należący do klasy wyższej. Czy my zastanawiamy się nad tym dziś? Bo mnie to dużo przypomina. Cała seria wspomnień z młodości czy dzieciństwa wskazuje mi na szereg takich zonków społecznych, które warte są osobnej i już mojej własnej opowieści.

    Książka Eribona może też wskazać proste wyjaśnienie, dlaczego w Polsce kolejne wybory znowu wygra PiS i narodowa prawica będzie miała się świetnie. Cóż się okazuje, że zamożne, mocno umocowane społeczeństwa zachodnie, takie jak francuskie, są całkiem podobne do naszego, tyle że z mocniejszymi podziałami klasowymi niż u nas. Eribon wskazuje dlaczego robotnicy, w tym jego matka przestali głosować na lewicę, a stali się najsilniejszym elektoratem Frontu Narodowego, skrajnej, nacjonalistycznej prawicy. Wyjaśnienie jest proste – z postępującej biedy, z rozgoryczenia, że ciężka praca nic nie przynosi a sociał jest rozdawany na emigrantów żyjących nie z pracy a z zasiłków na zakładane tam rodziny itd. Gniew ubożejących robotników czy przedstawicieli klasy średniej niższej nie jest jeszcze wymierzany w tę garstkę, która za to stale i zawsze się wzbogaca, ale właśnie w tych, których kosztem może polepszyć się mniemanie ubożejących, których praca zniszczyła nie dając nic w zamian. Klasyczne dowartościowywanie się przez dewaloryzowanie innych, obcych, dziwnych,  na czym elity polityczne i społeczne skutecznie żerują tak we Francji, jak i u nas.

    A więc czy można uciec od systemu, od społecznej przynależności? Jakie są koszty potencjalnie udanej ucieczki, co zyskujemy, co tracimy, co daje świadomość społeczna?

    Mnie wydaje się, że akceptacja własnej inności, tego, że możemy mówić o czymś bez poczucia, że jesteśmy słabo predestynowani do zabierania głosu, świadomość, że społeczne dyrektywy, prawa i opinie są arbitralne i absurdalne i że dzięki tym wszystkim świadomościom możemy żyć nie obijając się po tym życiu po omacku i nie wierząc w głupoty sprzedawane przez tanich sprzedawców kolorowych mrzonek o potędze płynącej z siły naszego umysłu – to wszystko jest nie do przecenienia, jest czymś co ustawia mnie osobiście bardziej otwarcie wobec mojego habitusu i mojego osobnego acz społecznego dziedzictwa.

    Książkę Eribona, niezależnie od tego kto z jakiej klasy społecznej się wywodzi, uważam dobrze, gdyby poczytał każdy. Emocjonalnej i społecznej świadomości nigdy dość, a patrząc na to co się dzieje dookoła, wciąż za mało.

  • zjedz kanapkę