• “ISIS jutra. Zagubione dusze Mosulu” – dlaczego to jest interesujące?

    Już kiedy oglądałam film Nadine Labaki „Kafarnaum” o życiu przeciętnych ludzi, dzieci w biednych dzielnicach Bejrutu – zaczęło do mnie docierać jak mało wiem o tym, co się dzieje na świecie, a szczególnie w świecie arabskim, który większości z nas kojarzy się jednoznacznie źle – terroryzm, fundamentalizm, niesympatyczna religia, wrogość i tym podobne. Nagle w mediach społecznościowych  zaczęły pojawiać się relacje moich znajomych z tamtych regionów. Oczywiste jest, że nie spodziewałam się konkretnej wiedzy po sztampowych zdjątkach z betonowej plaży w Dubaju, ale już  coraz śmielsze i częstsze wyprawy do Jordanii, Iranu czy Libanu dają mi jakiś obraz, że coś tam zaczyna się dziać przychylnego podróżowaniu i turystyce na pewno patrząc ile jest check inów z atrakcyj na pustyni Wadi rum.

    Myślę, że atmosfera wokół tego świata, na który patrzyliśmy nieufnie – zaczyna się zmieniać. Coś, w co wielu z nas, na pewno ja, wierzyło apropos tego rejonu, chyba nie do końca okazało się takie oczywiste i stawiające świat arabski w jednoznacznie złym świetle.

    My tutaj żyjemy w bańkach swoich historii, wojna sprzed 80 lat jest ciągle w nas żywa, żyje w pokoleniach kolejnych, w pretensjach, roszczeniach i w dziedziczonym poczuciu krzywdy. Wiemy jak to jest mieć miasta zrównane z ziemią i wiemy jak to jest doświadczać dziejowych niesprawiedliwości, wciąż żyjemy pamięcią Holocaustu i innych ofiar jakie ponieśliśmy w czasie tej wojny i wcześniej. Wiemy jak to jest się z tego odgrzebywać i budować na nowo.

    Tymczasem w całkiem bliskim czasie 20 czy 30 lat przetoczyły się niejedne krwawe widowiska, że choćby wspomnieć wojnę w byłej Jugosławii w latach 90 -tych, której pewnie teraz jadący zadeptać Dubrovnik turyści już nie mają w głowie, a już na bank mało kto wie, jak wiele było tam bezsensownych ofiar w tej wojnie, ile obozów koncentracyjnych, jakich nie powstydziłby się żaden nazistowski organizator takich przybytków z czasów II wojny. A były takie. I nikt nie poniósł za to kary, bo układy geopolityczne są takie, że procesy na podobieństwo tych norymberskich nie kalkulowały się. A pokazowy proces Milosevica w Hadze zamiast być świadectwem prawdy przerodził się w farsę, której plan pisany był pod naciskiem politycznych interesów różnych stron. Polecam serdecznie książkę angielskiego reportera Eda Vulliamy „Wojna umarła, niech żyje wojna”. Pracowicie tropi on miejsca, gdzie takie obozy były i które w większości potem zrównano z ziemią udając, że nic się nie stało a tysiące ludzi, która tam zginęła nie ma nawet szans na pamięć o nich, bo pamiętać o tym jest niepolitycznie.

    I teraz rok 1990 pierwsza wojna w Zatoce Perskiej, następnie 2003 i druga wojna tamże. Przypomnijmy sobie klimat z czasów tych inwazji. Mamy biedny Kuwejt, który najechał zły Saddam Husajn, irakijski dyktator. Dobrzy Amerykanie wysyłają więc tam swoich dzielnych żołnierzy, żeby bronili tego napadniętego Kuwejtu. Bo wiadomo, Amerykanie to tylko ci „dobzi”.  Hussajn nie może tak na oczach świata dobrać się do tamtej ropy, to powinni zrobić Amerykanie właśnie. Nie jestem ekspertem od wojen, przywołuję tylko to, co pamiętam, przywołuję klimat tamtych czasów. Mija dekada i trzeba się rozprawić z Saddamem ostatecznie, bo na bank ma broń masowego rażenia i chce nas zabić, no i wspomaga terrorystów. Amerykańska propaganda była tak silna, że mieliśmy wręcz poczucie dumy, że jako Polacy możemy walczyć w Amerykanami i Brytyjczykami i innymi siłami zbrojnymi z Europy o coś co kompletnie nie było dla nas i o nas i nie zostało nigdy udowodnione, tej saddamowej bomby nie znaleziono, związków z Al Kaidą też nie udowodniono, ale kraj podbito, Saddama stracono, ofiar w żołnierzach i cywilach do dziś nikt porządnie nie policzył, wiz do USA jak nie mieliśmy tak nie mamy, a w Iraku zapanował chaos, zniszczenie i co więcej – ogromna, wielka, szczera nienawiść Irakijczyków do ludzi Zachodu.

    Dlaczego o tym piszę.

    Bo na festiwalu filmowym 16 -th Docs Against Gravity zobaczyłam dokument dwójki włoskich twórców zatytułowany „ISIS Jutra. Zagubione dusze Mosulu”. I przeżyłam kolejny szok i niedowierzanie, nie miałam bladego pojęcia o kolejnych masakrach tym razem nie sprzed 20 czy 30 lat tylko sprzed 3 i 2 lat. Tuż przy granicach krajów, gdzie latamy robić sobie super kontent na instagrama.

    Pokazano w tym znakomitym warsztatowo skąd inąd filmie, jakie są konsekwencje amerykańskich zapędów do rozporządzania każdą piędzią ziemi, która kryje ropę. Konsekwencje są takie, że w 2016 roku ISIS rozpanoszyło się w Iraku werbując ludzi do wstępowania w ich szeregi i budowania nowego kalifatu, państwa islamskiego, które zniszczy, zgładzi, zabije w jakikolwiek dostępny sposób każdego niewiernego – arabskiego, zachodniego – bez znaczenia. Można się oburzać oczywiście przy herbatce, jak tak można i w ogóle kobiety są źle traktowane i tak dalej. Ale film ten pokazuje w relacji na przestrzeni lat 2016 – 2018 przyczyny takiego stanu rzeczy. Odpaliliśmy taką bombę i ona wciąż tam czeka aż ktoś podpali lont, bo to wyzwolenie Mosulu od ISIS to jest strasznie rachityczne i źle organizowane. Bomba tyka.

    Relacje w filmie dostajemy z ust ludzi – synów bojowników ISIS, ich kobiet, dzieci, samych irakijczyków ofiar bratobójczych wojen nienawidzących ISIS, służb bezpieczeństwa, żołnierzy, matek, dzieci.

    Widzimy w pierwszych kadrach zrównany z ziemią Mosul, który wygląda jak Warszawa tuż po ostatnich nalotach w 1945. Nie leży tam kamień na kamieniu. Nie ma domów, nie ma zabytków, Nie ma dawnego Babilonu i po nim pamiątek, wszystko zostało przez ISIS i ich walki z irakijską armią zniszczone do ostatniego kawałka czegoś całego. I tam żyją sobie ludzie, głównie kobiety i dzieci, nastolatki. Ci podejrzani o udział w ISIS całymi rodzinami koczują w zamkniętych obozach na pustyni. Dzieci po jednej i drugiej stronie obozu pielęgnują w sobie wzajemną nienawiść do zabójców swoich ojców, wujków i braci i wspólnie podlewają nienawiść do ludzi Zachodu. Te dzieci nie tak dano chodziły sobie do szkoły, kopały piłkę, starały się mieć problemy jak dzieci na całym świecie, ale dziś nie nakręcą filmu na Youtuba o robieniu burgera z żelatyny, bekaniu po wypiciu napoju gazowanego czy jak zrobić naleśniki. Nakręcą za to film propagandowy jak wspaniale jest przywdziać pas szahida i wysadzić się w samym środku wrogiego obozowiska, ponieść piękną dla Boga śmierć i zabić dziesiątki innych ludzi.

    Nie ma tam w Iraku środków ani pomysłu jak zresocjalizować te dzieci i tych ludzi, nie ma dobrej organizacji ani planu. Jest przerwanie i bierne przyglądanie się eskalacji nienawiści.

    Kiedy patrzyłam na te obrazy, tak samo jak na film „Kafarnaum”, nie mogłam nie powstrzymać emocji i wstrząsu. Tam unaoczniły się wszystkie niezwizualizowane moje lęki o krachu zachodnich systemów, które trzymają nas w jakiejś nierealnej bańce, absurdalnego korporacyjnego konsumpcjonizmu i ogłupiającej beztroski. Owszem, mam poczucie, że to, że żyję w Europie to przywilej. Czuję to bardzo mocno. Że żyję sobie na takiej wysepce kulturowej utkanej z naszych takich a nie innych historyjek, naszych królów i książąt, tradycji, porażek i sukcesów, dzieł, muzeów i wystaw, że mogę sobie słuchać cantat i uwertur i nikt mi nie zawraca dupy ani w żaden inny sposób nie niepokoi. Tak, bardzo to doceniam. Każdego dnia.

    Ale ten lęk nie ustaje. Narasta wraz ze świadomością, że serio, nic nie trwa wiecznie. Coś kiedyś musi się skończyć w tych dyktowanych imperialną chciwością układach, tylko co? i dla kogo?

  • “Kafarnaum” – udowodnij, że jesteś człowiekiem

    Lubię oglądać filmy, które pokazują mi w jakim wyabstrahowanym świecie żyję. Nie wiem, może innym się wydaje, że jadąc do Dubaju czy Tajlandii i robiąc sobie zajebiste foty na instagrama na tle zachodów słońca i piasku na betonie są światowi i ogólnie ogarniają, o co chodzi, ale ja nie mam takiego wrażenia. Narzekając często na niedogodności rodzimych systemów często zapominam, nie tyle, że inni mają gorzej, bo to nijak nie poprawia mi jednak samopoczucia, ile, że żyjąc tu, żyjemy w pewnego rodzaju bańce. Ja wiem, że ona stoi na trocinowych fasadach, coś dmuchnie a to rozpadnie się w pył, a ja nie mam nawet plecaczka spakowanego na ten nie tak mało prawdopodobny przypadek. Ale póki co stoi. Za fasadą ukrywają się pełne bezpodstawnej pychy, złudne przekonania większości europejskich społeczeństw, że jesteśmy świetni, lepsi i że że nam się należy, mamy domy, samochody a kobiety mogą chodzić do szkół.  A tam dalej jest jakiś świat z insta miejscówkami. Albo amerykańskie filmy obyczajowe, w których głównymi tragediami społecznymi jest to, że ktoś nie może mieć dzieci, albo małżonek okazał się nie taki jak w wyobrażeniu.

    Film Nadine Labaki „Kafarnaum” daje natomiast mocny cios między oczy pokazując, że czasy dickensowskiego Olivera Twista, w których dzieci znaczyły tyle co karaluchy wcale nie minęły, że rzeczywistość, w której są one poniewierane, gnębione, pozbawione uwagi, opieki i praw, traktowane jak przedmioty – nie minęły.

    Tym razem jesteśmy we współczesnym Bejrucie. Ale nie na eleganckim deptaku z drogimi sklepami, kawiarniami, limuzynami, obiektami dla turystów i bogatych, tylko w biednej, zaniedbanej dzielnicy, gdzie ludzie walczą o byt na równi z zabiedzonymi psami i kotami. Kto pierwszy złapie ochłap – ten lepszy.

    Bohaterem opowiadania o tej części miasta jest 12 letni chłopiec, jeden z wielu rodzeństwa nieporadnego ojca, którego głównym zajęciem jest narzekanie, leżenie na starej kanapie, bicie dzieci oraz ich regularna produkcja, a także nieporadnej matki poddanej systemowi, nie wiedzącej za bardzo co się dokoła niej dzieje, a już na pewno nie z jej dziećmi śpiącymi po kilkoro na jednym łóżku.

    Zadziwiająca jest w małym bohaterze siła, z jaką walczy on o swoje bycie w świecie skrajnie nieprzyjaznym i obojętnym na jego los. Nie mając szans wynieść z domu wartości, moralnych drogowskazów – znajduje w sobie jakiś rodzaj kompasu, instynktu, który mówi mu co jest dobre, a czego trzeba się wystrzegać. Kiedy własny dom staje się dla niego piekłem, kiedy nie może uratować 11 letniej siostry przed sprzedażą na żonę za parę kur – idzie szukać swojego miejsca. Okazuje się, że nawet w tym świecie trafiają się gesty ludzkie, które okazują się zbawienne. Chłopak trafia pod chybotliwy dach z blachy falistej u uchodźczyni z Etiopii będącej w Libanie nielegalnie. I odwdzięcza się opieką nad jej niespełna rocznym synem.

    To, jak on potem walczy o nich obu, jaką przejawia przy tym siłę, jak mocno jest zdeterminowany, żeby im pomóc budzi odruch: nie – do -wiary. Tu u nas dzieci nie przywiązuje się za nóżki sznurkiem na ulicy, żeby nie wpadły pod samochód, kiedy opiekun idzie coś załatwić ani nie wozi “wózkiem” z garnków.

    Kiedy chłopak te swoje walki, mimo nadludzkich wysiłków, przegrywa – sięga po ostateczne rozwiązanie, stawia rodziców przed sądem i oskarża ich za to, że dali mu życie. No a potem się tym życiem nie interesowali.
    „Udowodnij, że jesteś człowiekiem” mówi do niego jakiś urzędnik. To zdanie wypowiedziane do małego bohatera ma szczególnie bolesny wydźwięk. Widzimy w kadrze hordy karaluchów sunące po ścianach, słyszymy te słowa i patrzymy na chłopca. Bohater znajduje jednak wyjście z tej sytuacji. Dodzwania się do jakiegoś programu interwencyjnego na żywo i mówi widzom o swojej sytuacji i zamiarze pozwania rodziców przed sąd. Sprawa się nagłaśnia i do rozprawy dochodzi.

    Końcowa scena natomiast stanowi kwintesencję wiary w życie mimo wszystko. Chłopcu robią zdjęcie do dokumentów. Jego twarz jest stężała w jakimś kosmicznym wręcz smutku, fotograf mówi do niego – uśmiechnij się, wyglądasz jakbyś umierał. I nagle jakby w głowie chłopca coś zaskakuje i na twarzy pojawia się szczery, promienny uśmiech. W tej jednej scenie następuje kumulacja jego człowieczeństwa. Tego kim jesteśmy. Że jesteśmy niezłomni, że ratują nas drobne gesty serdeczności, że nie jest tak łatwo nas zniszczyć. I o tym był dla mnie ten film.

    Stanął on w wyścigu o Oskara dla filmu nieanglojęzycznego razem z „Zimną wojną” i „Romą”. Z całym szacunkiem dla tych wysmakowanych, pięknych obrazów ten film, choć nie głaska po głowie, jest istotny. W dzisiejszym świecie niesamowitych wręcz podziałów, niesprawiedliwości, absurdalnych wyobrażeń garstki społeczeństw i całej reszty nie ocierającej się nawet o coś takiego jak sprawiedliwość, wolność do nauki, szacunku i godnego życia, ten film mówi coś ważnego. Przypomina, kim jesteśmy, że jest możliwe w szczurzym raju nie zatracić tej części, z której jako ludzie moglibyśmy być dumni, i że nie będą to domy, samochody i spuchnięte konta w banku.

    Kafarnaum oznacza chaos, bałagan i totalną plątaninę współczesnych aglomeracji, w których ludzie żyją nie lepiej niż zwierzęta. I film pokazuje, że czasem jesteśmy czymś więcej, ale jednak dość rzadko.

  • zjedz kanapkę