• Out of system, rzecz o filmie „Lucia Joyce & Flappers” Małgi Kubiak

    english version below

    Małgę Kubiak spotykałam, mijałam w Warszawie nie raz: przy okazji wernisaży, festiwali LGBT jak chociażby dwa lata temu, czy w ubiegłym roku na Post Porn Festival w kinie Muranów. Małga jest w tym środowisku postacią i rozpoznawalną i znaną, i charakterystyczną – długie blond – biało – różowe włosy, często związane w dziewczyński kucyk na boku, krótkie spódnice, mocny makijaż, biały pies Puszek. Może opis nie sugeruje niczego nadzwyczajnego, ale w Polsce kobiety rocznik 1950 nie mają odwagi emanować dziewczęcością czy seksapilem. Nie jest żadną tajemnicą, że system takie zachowania rezerwuje dla ściśle określonej grupy wiekowej, inne – przekraczające próg narzuconych cezur, skutecznie rugując z pola społecznej widzialności. Ale Małgi to nigdy nie dotyczyło i nie dotyczy.
    Na wszystkich tych festiwalach, na których ją spotykałam Małga prezentowała swoje filmy, których od lat 80 tych zrobiła ponad 30, ale dopiero w tym roku pierwszy raz obejrzałam jej produkcję. Tę informację uznałam za istotną, bo stopień rozeznania w czyjejś twórczości zawsze implikuje jakieś rodzaje odbioru, i to, czy coś widzi się po raz pierwszy, czy porównuje do innych dzieł – ma w skali percepcji ogromne znaczenie.

    Uważam też, że pewne tematy, zdarzenia, zjawiska, obrazy przychodzą do nas w czasie, kiedy jesteśmy na nie gotowi. Na filmy Małgi na pewno trzeba być gotowym, wiedzieć, że to nie będzie miła netfliksowa produkcja, tylko trash punkowa jazda bez trzymanki, obraz, który się z nami nie cacka, nie ułatwia, nie bierze jeńców, nie utula, nie tonizuje, bo kompletnie nie liczy się i nie bierze pod uwagę narracji, jakie mainstreamowe media uważają za właściwe, miłe, rynkowe i z potencjałem sprzedażowym.

    Małga Kubiak podczas pokazu filmu “Lucia Joyce&Flappers” w Kinotece – Festiwal LGBT kwiecień 2023

    Jednocześnie dostaje się w zamian niepokojącą wizualizację własnych kulturowych lęków przed własnym ciałem, ugryzieniem przemijalnością, płynnością płci, seksualnością, która nie sprowadza się do miłych całusów i ładnie sformatowanych wiecznie młodych ciał.
    Ale wrócę jeszcze do kwestii mojej percepcji.
    Niedawno zrelacjonowałam na instagramie przykład multitaskingu, w jakim żyję ostatnio pokazując, że robię 3 rzeczy na raz, np czytam dwie książki jednocześnie a przy tym zerkam na jakiś serial. Wynika to z dwóch rzeczy zapewne – poczucia, że czas mi się kurczy i dlatego, że nic nie porywa mnie „tak do końca”. Nie przypuszczałam, że offowe, eksperymentalne kino Małgi, do tego w małej, gorącej sali w Kinotece przyszpili  moje ciało i uwagę na full sto pro.

    Film „Lucia Joyce & Flappers” nie ma praktycznie początku ani jasno zarysowanej pointy i końca, wsysa za to od razu w to pozornie chaotyczne uniwersum kolażowego montażu, nakładających się na siebie scen i postaci. Nagie młode ciała, nagie stare ciała, seks lesbijski, crossdressing, lekarskie wywiady, mastrurbacje na scenie, wizje lokalne w otwockiej Zofiówce dawnym zakładzie dla ludzi z chorobami psychicznymi, figury  taneczne, układy choreograficzne, pulsowanie, przenikanie, punktowe dialogi.

    Tadeusz Kubiak – znany w PRL-owskiej Polsce poeta i ojciec Małgi tak oceniał jej twórczość literacką, a co można też odnieść do formalnej strony jej filmów; „Myślę, że robisz słusznie operując swobodną frazą, nie krępując się tradycyjnymi rygorami”, zaraz potem dyscyplinuje córkę pisząc: „W przypadku formy, którą ty obrałaś pozornie te rygory nie istnieją, ale tylko pozornie, w takiej formie kryje się podstępna pułapka. Piszę o tym dlatego, że w niektórych Twoich impresjach (poetyckich) czuję nadmiar, przesyt skojarzeń, wątków, ale bądź czujna, panuj nad zdaniem, stosuj swój własny rygor wewnętrzny”. (s 278 „Małga, córka Kubiaków” Marta Konarzewska). Małga Kubiak jednak w swojej w prozie, w poetyce swoich filmów pozostała na zawsze wierna wolności od wszelkich rygorów, mając  świadomość, że tym samym wypisuje się z obiegu kulturowego, który promuje to, co tym rygorom się poddaje i jest w jakiś sposób przewidywalne i dostosowane do potrzeb konsumentów i nabywców. Jednocześnie ten formalny chaos i nadmiar niesie ze sobą nadspodziewany porządek. Porządek myśli, i to mnie w filmie tym zafascynowało.
    Dodawanie, że odważne obrazy nie są tworzone w celu jałowego obrazoburstwa – wydaje mi się banalne, ale zaznaczę to, że totalnie nie rzecz w epatowaniu reprezentacją nagich ciał, starzejących się ciał, nieheteronormatywnym seksem czy praktykami uznawanymi za intymne czy „pornograficzne” (wzięcie tego określenia w nawias oznacza podkreślenie, że obrazy seksu w filmie Kubiak nie są tożsame z tym co ogląda się w tradycyjnym porno). Wszystko tu zmierza ku przekazowi, który wydaje mi się łatwo wychwycić widzowi nienawykłemu do tego rodzaju narracji czy wizualnej interpolacji. Widać w tym filmie koncepcję ciała, jaką proponował Yukio Mishima, o którym nota bene Małga też zrobiła film, a mianowicie widzenie cielesności jako konceptualnego przebrania. Na twórczość Mishimy trafiłam zresztą jakiś czas temu, niezależnie od filmu Małgi i wydaje mi się niesamowite, że tego rodzaju podejście do kategorii ciał, panowania nad nimi i tym samym kształtowania swojego ducha jakie propagował Mishima, znajduje odzwierciedlenie w tym, co pokazuje Kubiak.

    Wrócę do objaśnienia, skąd we mnie wzięło się poruszenie obrazami Małgi. Świetne jest to, że nawet nie będąc uzbrojonym w wiedzę o tym, kim była Lucia Joyce, można łatwo przechwycić wślizgujące się w głowę wątki brzdąkające w struny naszych własnych traum i zahamowań. Nie zawaham się stwierdzić, że mają one katarktyczną moc, wymiatają bowiem z szaf naszych umysłów to, co osadza nas w egzystencjalnym lęku przed przemijaniem, własnym ciałem, jego seksualnością, widzialnością i niewidzialnością kulturową. Każą skonfrontować się z tym, co niewygodne, zawstydzające, odłożone na półkę jako „obrzydliwe”, płeć, seksualne zachowania, pożądanie, społeczny osąd, marginalizacja, ograniczenia. Pod wpływem kolażowych obrazów omawianego filmu te emocje  nasze zaczynają swoje nowe życie.

    Śnił mi się potem wiele razy ten film. Raz, wydawało mi się, że sama w nim gram albo kręcę własny film z kadrami Lucii Joyce jako cytatami. Chciałam we śnie odbyć tę drogę, jak swoisty rodzaj wyzwolenia z tego, w czym wyrosłam i w czym siedziałam.

    Odnośnie sposobu, w jaki Kubiak robi swoje filmy można napisać osobny tekst, ale powiem tylko tyle, że nie jest to sposób, jaki zaistniał przypadkiem. Jak wspomniałam wcześniej Małga jest córką znanego w PRL poety, satyryka Tadeusza Kubiaka. Jej życie to temat na serial rozpisany na 6 sezonów, naznaczone zwrotami akcji, dramatami, chorobą psychiczną matki, mocną relacją z ojcem, wybiegającym poza uznane normy podejściem do macierzyństwa, rodziny, w anturage powojennej Warszawy skażonej  traumami wojny, morzem alkoholu, przemocy domowej i systemowej, a jednocześnie osadzone w środowisku twórczym i na swój sposób uprzywilejowanym. Jak bardzo inny był to świat niż ten, który widzimy dziś, świat, w którym żony, córki, dzieci, zwierzęta traktowano podrzędnie, totalnie mroczne oblicze patriarchatu, które jeszcze nawet dziś próbuje dobijać się gdzieniegdzie „o swoje”.
    I w tym Małga Kubiak zbiegła z cienia Big Daddy mówi własnym głosem tym razem przez pryzmat losów Lucii Joyce – córki wielkiego Jamesa Joyce’a, która chciała robić karierę jako tancerka, która była utalentowana, wykształcona w tym, zdobywająca uznanie, mogąca propagować terapię tańcem i dobrze z tego żyć, jednak której ambicje zmiażdżono, zlekceważono, wyśmiano, bo rodzina uznała, że liczy się tylko kariera ojca, zaś dziewczyna – jak pouczał córkę Joyce – wystarczy, że umie z gracją nosić parasolkę. To zepchnięcie z własnej drogi  Lucia przypłaciła chorobą psychiczną i całe życie po złamaniu kariery spędziła w szpitalach psychiatrycznych, w czasie okupacji cudem unikając nazistowskiej eksterminacji.
    Film Małgi wpisuje się w dobry trend odzyskiwania pamięci zapomnianych kobiet twórczyń, artystek, marginalizowanych przez rodziny, system i patriarchat, jak choćby przywoływanie pamięci o muzie Rodina Camille Claudel przez Iwonę Demko czy polskich artystek z początku XX wieku wyciągniętych z lamusa przez Sylwię Zientek. W „Lucii Joyce” jest wściekłość marginalizowanych dziewczynek, kobiet, osób niebinarnych, ich ambicji, planów, zapałów. Pewnie dlatego po tym filmie, po obejrzeniu, przeczytaniu  wywiadów z Małgą o jej życiu, czułam złość. To dawały znać przystrzygane jak wilanowskie trawniki moje emocje, wkurwienie, które chciałoby być ukorzeniającą się byle gdzie łąką idącą tylko w stronę światła a stale jest nędzną rabatką w betonie.
    Jak na jeden film uważam dużo tych emocji. Ja bym oglądanie „Lucii Joyce” zalecała jako formę oczyszczenia, terapii, poznania, konfrontacji, próby zmierzenia się ze swoją złością i zdiagnozowania z jakiego ona pojawia się powodu, bo ten film w tym pomaga według mnie.

    *w sieci filmy Małgi Kubiak można znaleźć na vimeo, ale trzeba mieć do nich hasło dostępu.

    english version

    OUT OF SYSTEM, WORD ABOUT THE FILM “LUCIA JOYCE & FLAPPERS” of MALGA KUBIAK

    REVIEW by Agata Becher

    I have met and passed Malga Kubiak in Warsaw many times: on the occasion of vernisage, LGBT film festivals, like two years ago, or last year at the Post Porn Festival in the Muranow cinema. Malga is a recognizable, well-known and characteristic figure in this environment – with long blond, white and pink hair, often tied in a girlish’s ponytail on the side, short skirts, strong make-up, white dog Puszek. Maybe the description doesn’t suggest anything extraordinary, but in Poland, women born 1950 don’t dare to emanate girlishness or sex appeal. It is no secret that the system reserves such behaviors for a strictly defined age group, others – exceeding the threshold of imposed caesuras, effectively eliminated from the field of social visibility. But Malga has never been affected by it and she is not.

    At all the film festivals where I met her, Malga presented her films, of which she made over 30 since the 1980s, but only this year I saw her production for the first time. I found this information important, because the degree of recognition in someone’s work always implies some kind of reception, and whether something is seen for the first time or compared to other works is of great importance in the scale of perception.

    I also believe that certain topics, events, phenomena, images come to us at a time when we are ready for them. You definitely have to be ready for Malga’s films, knowing that it won’t be a nice Netflix production, but a trash punk ride without holding at, an image that doesn’t play with us, doesn’t make it easier, doesn’t take prisoners, doesn’t comfort, doesn’t tone, because it completely, does not count and does not take into account the narratives that the mainstream media consider appropriate, nice, marketable and with sales potential.

    At the same time, what you get in return is a disturbing visualization of your own cultural fears of your own body, bitten by transience, gender fluidity, sexuality that does not come down to nice kisses and nicely formatted eternally young bodies.

    But back to my perception.

    Recently, I reported on Instagram an example of multitasking in which I live lately, showing that 1 to 3 things at once, e.g. I read two books at the same time and at the same time I watch some series. This is probably due to two things – the feeling that time is shrinking and because nothing grabs me “all the way”. I didn’t think that Malga’s off, experimental cinema, and in a small, hot room at Kinoteka, pinned my body and attention to the full hundred percent.

    The movie “Lucia Joyce & Flappers” has practically no beginning or a clearly outlined point and end, but it immediately sucks you into this seemingly chaotic universe of collage montage, overlapping scenes and characters. Naked young bodies, naked old bodies, lesbian sex, cross dressing, medical interviews, masturbation on stage, local visions in Otwock’s Zofiowka, the former institution for people with mental illnesses, dance figures, choreographies, pulsating, interpenetration, punctual dialogues.

    Tadeusz Kubiak – a poet and Malga’s father, known in the Polish People’s Republic of Poland, assessed her literary work in this way, and what can also be related to the formal side of her films; “I think you are doing the right thing by using a free phrase, not being constrained by traditional rigors,” he then disciplines his daughter, writing: “In the form you have taken, these rigors are seemingly non-existent, but only seemingly, there is an insidious trap in this form. I am writing about it because in some of your (poetic) impressions I feel an excess, an over saturation of associations, threads, but be vigilant, control your stance, use your own internal rigor. (p. 278 “Malga Daughter of the Kubiak family” by Malga Kubiak & Marta Konarzewska). Malga Kubiak, however, in her prose and in the poetics of her films, has always remained faithful to freedom from all rigors, being aware that she is thus opting out of the cultural circuit that promotes what is subject to these rigors and is somehow predictable and adapted to the needs of consumers and buyers. At the same time, this formal chaos and excess brings unexpected order. The order of thought, and that’s what fascinated me about this film.

    Adding that the bold images are not created for the purpose of sterile iconoclasm seems trivial to me, but let me point out that there is absolutely no point in dazzling with the representation of naked bodies, aging bodies, non hetheronormative sex, or practices considered intimate or “pornographic” (taking this terms in parentheses mean that the images of sex in Kubiak’s film are not the same as what is seen in traditional porn). Everything here tends towards a message that seems to me easy to pick up for a viewer unaccustomed to this kind of narrative or visual interpolation. In this film you can see the concept of the body proposed by Yukio Mishima, about whom, by the way, Malga also made a film (4 movies – 4 Masks), namely the perception of corporeality as a conceptual disguise. I came across Mishima’s work some time ago, regardless of Malga’s films, and it seems amazing to me that this kind of approach to the category of bodies, controlling them and thus shaping one’s spirit, which Mishima propagated, is reflected in what Kubiak shows.

    I shall go back to explaining why I was moved by Malga’s picture. The great thing is that even without being armed with the knowledge of who Lucia Joyce was, you can easily pick up the slippery threads strumming the strings of our own traumas and inhibitions. I will not hesitate to say that they have a cathartic power, because they sweep out of the cupboards of our minds what embeds us in an existential fear of passing, of our own body, its sexuality, cultural visibility and invisibility. They force us to confront what is inconvenient, embarrassing, shelved as “disgusting”, gender, sexual behavior, desire, social judgment, marginalization, limitations. Under the influence of the collage images of the film in question, our emotions begin their new life.

    I dreamed about that movie many times after seen it. Once, I thought I was acting in it myself, or making my own film with Lucia Joyce’s frames as quotes. I wanted to take this road in a dream, as a kind of liberation from what I grew up in and what I was sitting in.

    Regarding the way Kubiak makes her films, a separate text can be written, but I’ll just say that it’s not a way that happened by chance. As I mentioned earlier, Malga is the daughter of Tadeusz Kubiak, a poet and satirist known in the People’s Republic of Poland. Her life is the subject of a series written for 6 seasons, marked by twists and turns, dramas, mental illness of her mother, a strong relationship with her father, an approach to motherhood and family that goes beyond the recognized norms, in post-war Warsaw entourage contaminated with the traumas of war, the sea of ​​​​alcohol, domestic violence and system, and at the same time embedded in a creative and in a way privileged environment. How different this world was from the one we see today, a world in which wives, daughters, children, animals were treated subordinately, a totally dark face of patriarchy, which even today tries to fight for “its own” here and there.

    And in that Malga Kubiak escaped from the shadow of Big Daddy speaks in her own voice, this time through the prism of the fate of Lucia Joyce – the daughter of the great James Joyce, who wanted to make a career as a dancer, who was talented, educated in that, gaining recognition, able to propagate dance therapy and live well from it, but whose ambitions were crushed, disregarded, ridiculed, because the family decided that only the father’s career mattered, and the girl – as Joyce taught his daughter – it was enough if she could gracefully carry an umbrella. This push from her own path Lucia paid for with mental illness and spent her entire life after a career break in psychiatric hospitals, miraculously avoiding Nazi extermination during the occupation.

    Malga’s film is part of the good trend of recovering the memory of forgotten women artists, marginalized by families, the system and patriarchy, such as Iwona Demko recalling the memory of Rodine’s muse Camille Claudel or Polish artists from the early 20th century pulled out of the past by Sylwia Zientek. In “Lucia Joyce” there is the rage of marginalized girls, women, non-binary people, their ambitions, plans and enthusiasms. That’s probably why after watching this film, after reading interviews with Malga about her life, I felt angry. These were what my emotions, trimmed like Wilanow elegant lawns, showed me, pissed off, which would like to be a meadow rooting anywhere, going only towards the light and is still a miserable tiny flower bed in concrete.

    For one film, I think a lot of these emotions. I would recommend watching “Lucia Joyce” as a form of purification, therapy, cognition, confrontation, an attempt to face your anger and diagnose why it appears, because this film helps in this in my opinion.

  • „Słabsze ogniwo”, czyli Wola Mocy wiecznie żywa

    Większą część mojego świadomego życia – mogę stwierdzić – spędziłam w uśpieniu. Polegało ono na przekonaniu, że wszystko działa, jak ma działać i kieruje tym jakiś słuszny mechanizm a tylko społeczeństwo bywa niemiłe i ludzie zdarzają się źli. Długo potem, niestety za długo, ale lepiej późno niż wcale, zaczęłam łączyć kropki dzięki wnikliwszej obserwacji zjawisk, opinii, idei i lektur, które dawały mi narzędzia do nazwania rzeczy po imieniu oraz naprowadziły mnie na prostą w gruncie rzeczy konstatację, że wszystko, z czym zmagamy się na poziomie prywatności, własnych tzw. morale wynika z algorytmów narzucanych przez system, a nasza sprawczość wobec niego, sprzeciw chociażby, jest niestety zatrważająco nikła lub wręcz żadna. Wskazuje to na pewien fatalizm, ale de facto jest to po prostu bycie wpisanym w scenariusze, jakie nie my sobie piszemy. Wyjaśnili mi to swego czasu Kacper Pobłocki, David Graeber czy Shoshana Zuboff, że wspomnę tylko ostatnich moich przewodników.

    Dlaczego o tym piszę?

    Powodu dostarczył mi obejrzany ostatnio film meksykańsko-polskiej produkcji w reżyserii Joaquina del Paso „Słabsze ogniwo”. Gdybym nie posklejała sobie tych wyżej opisanych faktów wcześniej – ten film poraziłby mnie bezwzględnością z jaką unaocznia to, jak bardzo ludzie są niewolnikami systemów. Ale ponieważ już byłam tego świadoma, więc oglądałam ten film z gorzkim poczuciem, że nie ma od tego ucieczki i nigdy nie będzie lepiej. Nie jest to więc, jak można już wyczuć, miły wakacyjny przerywnik głaszczący nasze sterane nerwy. Dlatego zalecałabym obejrzenie filmu ludziom, którzy lubią być świadomi i szukają tego, co dosadnie im to umożliwi.

    Historia oparta jest na osobistych doświadczeniach reżysera, który pochodzi z zamożnej rodziny i nauki pobierał w katolickiej szkole. W filmie mamy więc grupę dorastających chłopców z takiej właśnie meksykańskiej katolickiej szkoły, białe dzieci klasy wyższej średniej, które jadą ze swoimi nauczycielami, katechetami na obóz przetrwania poza miasto, na dawne azteckie ziemie. Ich zadaniem jest praca w terenie, podchody w lesie, wspólne ogniska, wydawałoby się, że same przydatne do kształtowania silnych charakterów aktywności. Przydatne oczywiście chłopcom. Tymczasem, jak tylko grupa wysiada z autokaru zarysowują się pierwsze symptomy tego, o co tam tak naprawdę chodzi, że nie o zabawę, wzmocnienie, integrację. Pod tymi hasłami ukrywa się utrwalanie stosunków władzy jednych nad drugimi poprzez manipulację, hipokryzję, intrygi i przemoc. Dzieciom łamane są moralne kręgosłupy metodycznie i precyzyjnie. Dzieci zaś szukają potwierdzenia własnej władzy nad słabszymi od siebie – począwszy od nękanych kolegów, poprzez przyrodę i rdzenną ludność Meksyku traktowaną jako służebną podklasę.

    Film o obozie przetrwania dla bogatych chłopców skojarzył mi się z „Władcą much”. Golding napisał tę dystopijną powieść w czasach zimnej wojny, czyli eskalacji nastrojów zagrożenia i lęku. Tam także chłopcy z dobrych domów po katastrofie morskiej, lądując na wyspie, pozostawieni sami organizują się w taki sposób, że odtwarzają znane im hierarchie władzy i stopniowo zatracają ludzkie odruchy.

    W filmie ślad nietzscheańskiej Woli Mocy, która nie toleruje słabszych jest też bardzo widoczny. W każdej niemal scenie widać prezentację siły, niewolenia jednostek słabszych przez silniejsze, pokazane są prezentacje władzy, kontroli, podległości. Prezentacje te uosabiają zarówno chłopcy szykanując się nawzajem w swojej grupie, jak i ich nauczyciele i opiekunowie szykanujący uczniów.
    Film na pewno zadowoli przeciwników systemu zwłaszcza kościelnego. Pokazuje bowiem tę organizację jako bandę zbrodniczych jednostek, demonicznych i do szpiku zepsutych, gotowych zrobić wszystko, aby utrzymać zarządzone status quo. Reżyser nie bawi się w niuansowanie tych postaci. Każdy charakter jest tu stypizowany i ma czytelnie przypisane zestawy cech tak, aby można je było szybko zidentyfikować. I tak – duchowny – otyły, działacz katolicki – elegancki, przyjaźnie miła aparycja, sweterek Polo Ralph Lauren zarzucony z niedbałą elegancją na plecy, fałszywie życzliwy, wysoki hierarcha kościelny – stetryczały, zasuszony i demoniczny, jeśli symbol dziecięcego dobra  to kontuzjowany chłopiec o wyglądzie blond cherubina, jeśli pedofil – to odstręczającym wyglądzie. Mnie osobiście nieco przeszkadzała taka dosłowność, ale na potrzeby pełnej symboliki przypowieści – być może ma to uzasadnienie.
    No i jest jeszcze rola Jacka Poniedziałka, który tworzy tam postać rozmodlonego nauczyciela ganiającego w podchody z chłopcami po lesie z okrzykiem „Boże chroń silnych”. Bohater grany prze niego jest wyjątkowo przykładnym narzędziem systemu eliminującego wątpliwości, słabości czy refleksje u swoich podopiecznych. Wg mnie pikanterii tej roli dodaje fakt, że aktor znany jest ze swoich antyklerykalnych poglądów i widać było, że w rolę nowego nauczyciela zastępów współczesnych Ku Klux Klanów wcielił się z oddaniem. Patrząc na jego ciemniejące demonicznie oczy w tym filmie, nie mamy wątpliwości, że mamy do czynienia ze sprytnie zakamuflowanym wcieleniem zła.

    Film przed ryzykiem dosłowności w pokazywaniu horroru dominacji jednych nad drugimi uchroniły niedopowiedzenia w kluczowych momentach. Wiele okrucieństw pozostaje tu w domyśle. Aczkolwiek niesprawiedliwość, z jaką traktowana jest rdzenna ludność, protekcjonalność, paternalizm, spychanie ich do roli poddanych, służących, marginalizowanie na ich własnej ziemi – widać w filmie boleśnie mocno. Przyroda dewastowana, grodzona i zaśmiecana przez białych kolonizatorów pozostaje natomiast wyniośle obojętna na te działania. Widać to w nieprzeniknionych oczach królików, świadków w domyśle pedofilskiego działania jednego z nadzorców wobec jednego z chłopców – ucieleśnienia niewinności wzmacnianej metodycznym odurzaniem zresztą. Te króliki przeznaczone zapewne zaraz na pieczeń, to w moim odczuciu karzące duchy natury, tego co niszczone, nie szanowane i deptane, obdzierane ze skóry, podrzędne i poddane. Patrzą w sposób nieodgadniony w tej obojętności na ludzkie zbrodnie, jakby wiedziały, że matka natura przyjdzie po tych, którzy ją zlekceważyli. To ja zobaczyłam w ich oczach. I choć film nie daje nadziei, że zbiegniemy przed systemami, które nas zniewalają, że nie będziemy w stanie wyrzec nawet słowa sprzeciwu, to te oczy królików patrzące zimno w dal dały mi poczucie, że to one są mogą być ponad to wszystko co my tu sobie szykujemy przekonani o własnym sprycie i sprawczości. Dały mi poczucie, że mimo naszego przekonania, że nikt nie widzi, co kombinujemy, to jest to nieprawda, bo przyjdzie nam zapłacić rachunek. Czekam aż zostanie nam wystawiony.

    Gwoli podsumowania, prostego stwierdzenia  – warto czy nie warto obejrzeć ten film, powiem tylko, że świadomość to trudna do przełknięcia pigułka. Ale ja bym się na waszym miejscu nie wahała zażyć.

  • Co oglądać w środku lata

    Przez moje social mediowe ścieżki wpadłam na platformę streamnigową Wytwórni Filmów Dokumentalnych i Fabularnych 35mm.online, na której bezpłatnie jest baza filmów z lat 60/70/80/90. Filmy są po rekonstrukcji cyfrowej, znakomita jakość, całość współfinansowana ze środków unijnych. Wspaniała jest to sprawa, bo ja często wracam do polskich seriali z tamtych lat i muszę je kątem gdzieś oglądać w jakości słabej. Znajduję ogrom przyjemności z powrotu do kinematografii tamtych lat.
    Odpowiada za to nie tylko nostalgia, właściwie nawet wcale nie ona. Ważna dla mnie jest obserwacja, jakie pomysły realizowano w komunistycznej Polsce, jak to było realizowane i jak zmieniły się relacje społeczne. W skrócie (ale nie przywiązujcie się do tej idei) mogę powiedzieć, że te społeczne stosunki nieco ewoluowały, w kierunku – zaryzykuję stwierdzenie – raczej dobrym. Mimo że patriarchat i mizoginizm trzyma się całkiem dobrze, nikt już chyba dziś nie zrobi filmu obyczajowego, w którym kobiety klepie się w pracy po tyłkach, robi im uwagi, że „to nie dla ciebie temat” itp.
    Zmienia się też w narracjach obecnych stosunek do natury, nie traktujemy jej już tak obcesowo i jako coś oczywistego jak kiedyś. Natomiast pod względem realizacyjnym, mimo że obecnie jest dostępna nowoczesna technologia, nieograniczony dostęp do praktycznie wszystkich informacji, zapewne też i większe są budżety, to współczesne produkcje są wg mnie marnym echem filmów z tamtych lat jeśli chodzi o historie, konstrukcje scenariuszy, bohaterów, intrygę, klimat. Właściwie wszystko. Ze świecą szukać dziś produkcji tzw autorskich. Chcąc zrobić film, trzeba pozyskać przychylność producentów powiązanych z gigantami filmowymi i te narzucają na te produkcje swoje algorytmy, które ze sztuką nie mają właściwie nic wspólnego. Jedna „Euphoria” wiosny nie czyni:)

    Rozpoznanie platformy 35mm.online zaczęłam od 2 filmów.
    Pierwszy, taki na czasie, no bo „W środku lata” -1975 r. reżyser Feliks Falk, Andrzej Jaroszewicz zdjęcia.

    Tak się zastanawiałam, czy Ozon jak robił „Basen” to oglądał film Falka:) To jest ten sam klimat. Czuć go od pierwszych sekund filmu, niby fajnie, miło, ładne okoliczności przyrody, lato, urlop, a jednak gdzieś coś się czai. Uwielbiam filmy, które łączą w sobie klimat mocnej obyczajówki, realizm z grozą. Akcja osadza się na historii pary (młoda Teresa Budzisz – Krzyżanowska i Andrzej Chrzanowski – naczelny intelektualista filmów tamtych lat:) ), która jedzie do wynajętej od znajomego leśniczówki na wieś spędzić ze sobą więcej czasu, wzmocnić więzy, ale widać od początku, że coś tam się nie klei. Pan zajęty jest swoimi pracami naukowymi a pani szuka bliskości. Jednak jest w tych poszukiwaniach osamotniona i zbywana. Jest to też przy okazji studium związku. Wydaje mi się, że dynamika związku jest pokazana w filmie w wymiarze uniwersalnym, aktualnym, mimo zmieniających się standardów społecznych. Albowiem niezależnie od deklaracji, wiele relacji intymnych, w 4 ścianach pozostaje przemocowe. Tu przemoc polega na tym, że pan zbywa zabiegi pani o tę bliskość, bagatelizuje też jej obawy, bo kobieta słyszy wszędzie odgłosy, widzi nieznajomych za płotem a pan kwituje to prostym „zdawało ci się”. Łatwo wyczuć, że partnera irytuje jego partnerka i posądza ją o nadwrażliwość, fanaberie, histerie, no jak to kobitki, tak mają. Nie trzeba się przejmować. Pada też najbardziej opresyjny tekst ever, kiedy bohaterka odkłada płytę winylową bez uprzedniego wsadzenia ją w osłonkę. Pan mówi wtedy, a dzieje się to przy zaproszonym gościu – „czy mogłabyś nie odkładać MOICH płyt w ten sposób? Mówiłem ci to już tyle razy”. Serio. Ja nie znam bardziej opresyjnych tekstów niż takie jak ten, zwłaszcza, kiedy mówi się je w obecności osób trzecich.
    Prócz dramatu małżeńskiego rozgrywa się tu coś nierealnego, nienazwanego a podszytego grozą. Krzątanie się bohaterki podszyte jest lękiem, a widzimy to dzięki sposobowi filmowania, są to obrazy z niską ekspozycją (bardzo teraz modne na pintereście!:)), przyciemnione, mimo, że to lato. Widzimy przyglądających się kobiecie obcych mężczyzn, poruszające się złowrogo krzewy, słyszymy historie o utonięciach, morderstwach i dużo, dużo zabitych zwierząt – zajęcy, saren, ryb. Te zwierzęce umierania pokazane są wręcz hiperrealistycznie. Ja wtedy zamykam oczy. Cierpienie zwierząt ma dla mnie wymiar ludzki. Wtedy, a nawet dziś jeszcze, tak do tego nie podchodzono, ale jestem pewna, że reżyser użył tych obrazów celowo, dla podbicia atmosfery zagrożenia i śmierci. Wg mnie wpływ na ten wydźwięk mogło mieć miejsce akcji. Rzecz dzieje się na Kaszubach, na terenach poniemieckich. To było 30 lat po wojnie, moim zdaniem pamięć krzywd ludzi, którzy tam mieszkali, tych którzy ucierpieli na skutek wojny i powojennych porządków gdzieś tam nadal była żywa, żyła w tych lasach, w tamtym powietrzu, w tamtych ludziach.
    I tak para nowoczesnych ludzi z miasta chciała sobie żyć w warunkach pokoju i słuchać Haydna, pisać socjologiczne rozprawy habilitacyjne, ale niedawna przeszłość, niezidentyfikowane lęki ludzkie jeszcze ich ścigały.
    Film – świetny. Ani razu nie grzebałam w telefonie oglądając go, a biorąc pod uwagę, że przy nowych produkcjach robię to nieustannie, no to jest chyba wystarczająca rekomendacja.

    Drugi film – totalny sztos 10/10 debiut Barbary Sass z Dorotą Stalińską w roli głównej, z 1980 roku „Bez miłości”.

    Historia jest o młodej dziennikarce, reporterce, która chce odnieść sukces w zawodzie i porusza się w mizoginicznym świecie z taką samą bezwzględnością jak ci wszyscy paternalistyczni szefowie, koledzy, współpracownicy. Wykorzystuje ich w sposób totalnie cyniczny, robi bez wyrzutów sumienia karierę przez łóżko, potem sięga po kolejnego kochanka na stanowisku wyżej, nieślubne dziecko oddaje na wychowanie matce, w której zresztą ma ogromne wsparcie, ma plan, jest zdeterminowana, dynamiczna, na wspomagaczach, ale do celu dąży – jak to mówią – po trupach. Co okazuje się potem niemal prawdą. Film poddaje pod rozwagę nie tylko rolę kobiet w społeczeństwie, kobiet, które chcą być niezależne i aktywne zawodowo, ale podbija też temat zawsze na czasie – wolności słowa, praw do własności cudzych opowiadanych historii, granicy reporterskiej prawdy, tego co wolno opowiadającemu. Dziś z pewnością takie praktyki, jakie stosowała bohaterka w swoich reportażach na pewno by nie przeszły, mamy copyrighty, legale i rodo. Ale potężna fala mediów społecznościowych rozwalcowująca nasze życia to pytanie o granice prawdy i prywatności ciągle stawia i pozostawia aktualne.
    Zastanowiła mnie też tam jedna rzecz. Czas, w jakim dzieje się film to okres przed stanem wojennym, jak pamiętamy fale niepokojów społecznych, zagrożenie, niewiadome. Jest taka scena, kiedy koleżanka pyta głównej bohaterki – czy nie boi się gdzieś tam jechać czegoś robić skoro czasy takie niespokojne, na co Stalińska – Ewa Bracka odpowiada – zawsze czasy są niespokojne i zawsze coś się dzieje. I to jest akurat prawda, niby banalna, ale naprawdę pozwala zyskać inną perspektywę choćby dla obecnych czasów, kiedy co dzień zbieramy trwożliwy plon wieści z kraju i ze świata, a ja zawsze powtarzam, że zawsze tak było. Zawsze działo się coś i zawsze będzie, dwie granice dalej, czy za płotem czy w środku.
    Bohaterka ma też credo pasujące do tych całkiem liberalnych czasów, że nie ma sytuacji bez wyjścia, zawsze można coś wymyślić. Instagramowi kołczowie byliby z niej dumni. Niemniej na tamte czasy to była niecodzienna postawa, taka wiara we własną sprawczość, zwłaszcza w przypadku kobiety. Los ostatecznie przyciera jej nosa, ale to jak Sass wymyśliła tę postać, jak wszczepiła figurę silnej kobiety w tamten betonowy patriarchat wzbudza we mnie podziw niekłamany. Do tego dynamiczny montaż, konstrukcja scen, prowadzenie postaci. Z całości idzie spójny obraz i uniwersalny przekaz.

    Proszę mi wskazać, kto dziś tak robi filmy?

  • Habitat. Poetyka ciał.

    To  jest taki znany mechanizm, że kiedy o czymś intensywnie się rozmyśla, świat podsuwa te obrazy. Z tysięcy innych, podsuwa pod nos właśnie te. Mam tak ostatnio z ciałem. Mocno absorbuje mnie kilka ważnych wątków odnośnie ciała w kontekście płci biologicznej, kulturowej, w kontekście wyglądu, normatywności, ubioru jako kodu, ocenności, przyporządkowania.

    Habitat. Doris Uhlich – Nowy Teatr

    Niezaplanowanie, rzutem, jak to mówią, na taśmę znalazłam się w piątek w Teatrze Nowym na performansie Ewy Partum Zapach Kobiety a potem wciągnięto mnie na  gościnny spektakl austriackiej artystki Doris Uhlich „Habitat” w ramach Festiwalu Nowa Europa. Inne spojrzenia. To, co zobaczyłam było najsilniejszą konfrontacją tego, co naprawdę siedzi w mojej głowie na temat cielesności, jaka mi się dotąd przydarzyła. W „Habitat” widzimy na scenie kilkanaście osób, kobiety, mężczyźni, w różnym wieku, o bardzo różnych sylwetkach. Wszyscy są nadzy. Pierwszy raz zetknęłam się z taką mocą z emanacją nagości obcych ludzi. Ludzie i ich ciała siedziały, przyjmowały pozycje leżące, klęczące, wibrowały, drżały, biegały, wpadały na siebie, wyglądały jakby chciały dokądś się wyrwać, ale coś niewidzialnego trzymało je w miejscu, pociły się, oddychały, ruszały nogami, rękami, głowami, w ciszy lub w rytm transowowej muzyki techno.

    Doris Uhlich – Habitat

    Te widoki generowały w mojej głowie tysiące myśli. Stałam tam wobec tych ludzi ja ubrana, ale naga. Moje myśli jakie miałam, nie pozostawiły mi złudzeń na własny temat. Moje erudycyjne nadbudowy na temat ciał innych i własnego to jedno. To efekt wielu lektur, rozmów, przemyśleń, obserwacji i spostrzeżeń. To efekt jakichś moich ewolucji w światopoglądzie. A drugie to nawykowe, wyuczone przez lata życia w wychowaniu i systemie myślenie pełne opresywnych ocen, bardzo typowych w stylu „ale ma wielki ten brzuch, ale ma małego penisa, ale wielką mosznę, ale grube uda, ale nieproporcjonalną sylwetkę, ale mały biust, ale duży biust, ale cellulit, ale dużo znamion” i tak dalej. Widok tych ciał w większości budził moją odrazę. Ale z czasem, kiedy przyglądałam się ich palcom, ich kościom, pośladkom, sromom, odbytom, ramionom, nogom, plecom ta odraza kruszała. Ruch ciał tych ludzi nakierowywał uwagę na ich funkcjonowanie, na możliwości jakie daje ciało – zmierzania w prawo lub w lewo, kładzenia się na plecach lub boku, możliwości oddychania, pocenia się, biegnięcia, spoczynku. Po czasie przestały być dla mnie kategorią estetyczną. Zaczęły być dla mnie jedynymi narzędziami, jakie posiadali ci ludzie, aby iść, biec, oddychać, ruszać się, żyć.

    Nie znajduję prawdy w powiedzeniu, że wszystkie kobiety są piękne, czy wszyscy ludzie są piękni. Nawet nie dlatego, że pętają mnie te okowy kulturowych normatywności, bo jak wiemy, jest to bull shit. Po prostu nie jest to dla mnie zagadnienie czy ktoś jest piękny czy nie. a przynajmniej nie chcę, aby było. Każdy jest jaki jest w stanie być i jeśli jego ciało funkcjonuje na jakichś płaszczyznach – to jest wystarczająco odpowiedni. Tak mówi mi moja nadbudowa. Tą myślą zaszczepiam się ostatnio again and again przeciw truciźnie wymogów systemu wtłaczającego nas w jakieś fit i beauty abstrakcje, aby móc zarabiać żerując na naszych lękach o to, czy wyglądamy wystarczająco dobrze, aby ten wygląd legitymizował nasze bycie w świecie.

    Odebrałam spektakl  Doris Uhlich jako moment mojej dużej prywatnej epifanii. Jej performance koncentrują się na weryfikacji standardowej percepcji obrazu ciała, poszukują wspólnotowości tych ciał, dzielą się energią i moje własne ciało i myśli wspaniale z tym rezonowały.

    Adelina Cimochowicz, Alka Nauman – “Za tobą moja zimna ciotko”

    Zaraz drugiego dnia poszłam na spektakl do Komuny Warszawa „Za tobą moja zimna ciotko” przygotowany przez Adelinę Cimochowicz i Alkę Nauman. Temat ciał wciąż był na scenie. Całość performansu skupiała się na identyfikacji z ciałami performerek, które uwięzione były w nylonie jak w symbolu naszej własnej skóry. Punktem odniesienia dla ciał była wielka kurtyna ze starych skrawków materiału, jak wielka granica, mur oddzielający coś co jest na zewnątrz od tego, co jest niby wewnątrz. Za kurtyną działy się SPRAWY: bulgotanie, ciamkanie, całowanie, plucie, prychanie, całe to misterium działania żywych organizmów plus chęć sforsowania tej granicy, ujarzmienia jej, zlikwidowania tak, aby pokazać, że w istocie ta granica nie istnieje. Cali jesteśmy spektaklem bulgotania, trawienia, ciamkania, gazów, przepływów, rodzenia się i umierania tkanek.

    Koncepcja tego przedstawienia zrodziła się z praktyki pary psychoterapeutów zza niegdysiejszej żelaznej kurtyny tj. z Czechosłowacji -małżeństwa Knoblochów. Według nich żyjemy „w paradygmacie fałszywej dychotomii zakładającej istnienie podziału na doświadczenie wewnętrzne i to co inne, na zewnątrz. Wg nich granice naszej skóry nie są granicami naszego ciała.

    Adelina Cimochowicz, Alka Nauman – “Za tobą moja zimna ciotko” Komuna Warszawa

    Wracamy tu do kwestii rozmyślań nad narzucanymi przez system wizjami ludzkiej cielesności, kiedy to system  – religie, rynek, systemy prawne, kulturowe dyktują co jest wstydliwe, co piękne, co obrzydliwe, co wolno a czego nie odnośnie naszej ekspresji. Diagnozy, etykiety, powinności. W to są ubrane nasze skóry, mięśnie, tkanki i kości.

    “Łabędzi śpiew” Todd Stephens, Festiwal Filmów LGBT

    W ten sam weekend przyszedł kolejny obraz będący idealnym podsumowaniem rozmyślań o cielesności. Tym razem mowa o kolejnym wypieranym aspekcie naszych ciał, tym mianowicie, że są one podatne na entropię i mają określony czas funkcjonowania w tej przestrzeni. To jest też kolejny aspekt, który system wypiera z narracji traktując kres ciał, śmierć jako efekt jakichś zaburzeń, które przytrafiają się jakimś innym, nie nam i tym czy temu co jest nam bliskie. I tak oto na otwarciu Festiwalu Filmów LGBT zobaczyłam  „Łabędzi śpiew” Todda Stephensa z Udo Kierem.

    Udo Kier w “Łabędzi śpiew”

    Bohater mieszka w jakimś prowincjonalnym miasteczku w Utah, dokańcza swoją historię w domu opieki paląc po kryjomu niemodne papierosy, gdy ze świata żywych przychodzi propozycja, aby bohater- dawny fancy fryzjer uczesał swoją dawna klientkę do pochówku. bo to zmarła, a miała życzenie, by wyglądać pięknie w trumnie. Bohater ucieka więc z domu opieki, bez pieniędzy próbuje zdobyć środki na realizację życzenia zmarłej, a przy okazji odbywa podróż w przeszłość swojego życia, utraty partnera, majątku, przyjaciół itd. Ani razu nie traci jednak podczas tej wyprawy animuszu. Odzyskuje poczucie swojego bycia tym kim jest, przywdziewa różowy kapelusz ciotki Erny i szuka w tym zapyziałym mieście śladów tego, co minęło żegnając się z tym wszystkim czesząc klientkę na godną queerową ikonę i upijając się na ławce butelką kradzionej whisky. Film pokazuje jak system odziera starych ludzi z ich tożsamości, odbiera im ich ciała i godność, redukuje do roli zidiociałych, infantylnych starych dzieci. To jest moim zdaniem ostatni cios jaki kultura wbija w nasze ludzkie ciała.

    Nie dajmy się temu.

  • Poleć mi “dobry” serial, czyli kanapka istotności

    Nie wiem, co ja robię ze swoim czasem. Może masakrycznie go przepuszczam na głupstwa, ulegam uzależnieniom od wszystkiego, technologii, seriali, wizualnych konsumpcji, coś tam wpada do głowy i zanim się skrystalizuje – to już wpada tam coś innego. Nie wiem, czy to dobrze czy źle, wiem tylko, że obejrzałam już chyba wszystko co wydawało mi się ciekawe na wszystkich streamach, jakie mam i zazdroszczę tym, którzy są jeszcze przed obejrzeniem tego, o czym chcę dziś tutaj napisać.

    Ale jeszcze zanim przejdę do opowiedzenia, jaki tytuł mi wpadł i nadal siedzi to jeszcze takie małe wprowadzenie.

    Otóż mam taki mindfuck poznawczy, kiedy widzę, że świat omdlewa z zachwytów nad serialami, które zbiorczo nazywam „glamuresami”, bo są ładne i nic poza tym (np. „Od nowa”, The Crown”, „Gambit królowej”) – a tymczasem niemal bez echa przechodzą tytuły, które każą myśleć.

    Według mnie rozrywka jako taka, prócz tego, że daje przyjemność konsumpcji, nie musi być zwolniona i nie musi zwalniać od myślenia. Osobiście lubię takie obrazki, które rezonują jakiś rodzaj czyjejś prawdy o rzeczywistości, w jakiej żyjemy obecnie, które odbijają trendy społeczne, bolączki i poprzez jakiś formalny przekaz próbują zaszczepić w głowie widza jakąś myśl z półki „to istotne”. Oczywiście „istotność” jest względna, każdy ma przecież takie „istotności”, na jakie go stać. Ale jak dla mnie świat nie jest nieustającą sekwencją wschodów słońca i golden hour style. Czasem bywa, jednak w przeważającej części składa się z rzeczy, które drażnią, których się nie rozumie i które przerażają. Dlatego, kiedy widzę serial jakiś, który docieka „dlaczego jest tak jak jest” i nie mam poczucia, że trwonię swój jedyny kapitał – czas – to czuję się zadowolona po prostu. No i jakoś uposażona w nowe spostrzeżenia, które może by mi umknęły.

    Dlatego, te tytuły, które polecę można śmiało konsumować licząc niebezpodstawnie, że się jakaś nowa zapadka w głowie otworzy.

    „Mogę cię zniszczyć” („May i destroy you” HBO)

    to jest taka mini diagnoza pokolenia milienialsów, głos feminizmu i historia, którą podało życie. Autorką scenariusza jest Michaela Coel. Coel gra również główną rolę młodej utalentowanej pisarki, która ma za sobą pierwszy wydawniczy sukces i zlecenie na kolejną książkę, ale bohaterka wpada w kryzys twórczy na skutek pewnego zdarzenia w jej życiu, które ją straumatyzowało. Otóż mamy współczesny Londyn, ciągłe imprezy, łatwy styl życia, wieczny rodzaj jakiegoś niedookreślenia ze względów i ekonomicznych i z powodu silnego poluzowania tradycyjnych więzów społecznych czy rodzinnych. W zamian za te utracone znane ścieżki życia w tradycji zyskuje się łatwość w dobieraniu kontaktów, miejsc i tego, co chciałoby się robić w danej chwili. Jest dowolność. W takim klimacie bohaterka bawi się w klubie z przyjaciółmi, ktoś podaje jej pigułkę gwałtu i brutalnie wykorzystuje w zaciszu klubowych toalet. Nazajutrz bohaterka nic nie pamięta.

    I teraz pytanie brzmi, gdzie w takim klimacie jaki obecnie mamy i poniekąd sobie wywalczyliśmy, klimacie swobodnego przepływu decyzji na temat formy spędzania własnego życia, gdzie są granice przyzwolenia na pewne zachowania i gdzie znajduje się granica wykorzystania. Dziś, kiedy możemy właściwie wszystko, kiedy żadne systemy nie stoją na straży naszych tożsamości, to gdzie jest ta tożsamość.

    Ten serial jest poniekąd rodzajem kina drogi. Bohaterka powracająca wciąż myślą do tego przełomowego wydarzenia, mająca flashbacki z tego co zaszło, prócz tego, że stara się rozwikłać zagadkę – kto to zrobił – odbywa też podróż w głąb siebie, wraca do czasów, rodziny i tego co ją ukształtowało, jakby starała się znaleźć przeczącą odpowiedź na wątpliwość, że to co jej się przydarzyło nie jest wcale jej winą. Bo przecież myśli, że może to jej wina.

    Droga bohaterki do znalezienia odpowiedzi nie jest pokazana w linearnym porządku czasowym. Retrospekcje, zakładane modele zakończenia historii są sposobami na przyjrzenie się samej sobie, swoim wyborom, relacjom. Gwałt staje się pretekstem, żeby przyjrzeć się traumom wmiatanym pracowicie pod dywan. Ostatecznie bohaterka podejmuje decyzję, że wydarzenie z klubu nie stanie się jej kolejną traumą tylko zaczynem do twórczych poszukiwań i udzielenia sobie odpowiedzi, które dotąd były być może niewygodne.

    Serial miewa mielizny, zdarzają się mało uzasadnione dłużyzny, ale formalne zabiegi zastosowane w scenariuszu i filmowym obrazie oraz obecny klimat dużych aglomeracji, ludzi w nich żyjących, współistnienia z social mediami, kruchość psychik tych pozornie wyzwolonych bohaterów – to wszystko sprawia, że uważam ten serial za jeden z ważniejszych głosów na temat współczesności na równi z innym genialnym serialem „Euforia”, o którym już pisałam.

    Pozostając przy temacie naruszania granic i odszukiwania własnej tożsamości w tym, co dzieje się współcześnie, przywołam inny serial, tym razem o dziwo z Netflixa, który komercjalizuje się na maksa i  nie specjalizuje się raczej w podejmowaniu tematów istotnych, chodzi o

    „Grand Army”.

    Tu z kolei mamy amerykańską szkołę średnią na Brooklynie, casus high school z czasów precovid. Jedna z bohaterek serialu biała, ładna it girl z rozbitej acz zamożnej nowojorskiej rodziny leci przez życie jak na rollecoasterze niczym Arabella – bohaterka wyżej wspomnianego serialu. Bycie cool, życie od imprezy do imprezy, łatwy i niedoceniany lajfstyle typowych nowojorskich waspów i w końcu TO jedno zdarzenie, które zmienia wszystko. Tym razem do wnikliwego przyjrzenia się samej sobie skłania bohaterkę naruszenie jej osobistych granic nie przez kogoś przypadkowego i nieznajomego, ale jej kolegów, którzy uważają się za jej przyjaciół, wiernych przybocznych. Wszyscy w tej grupie walczą ze stereotypami na temat płci, wzajemnego traktowania się, ale gdzieś tam pewne rzeczy pozostają jednak niezmienne. Patriarchalna dominacja i wzbudzanie w kobietach, dziewczynach poczucia winy trzymają się w umysłach zaskakująco mocno. Do tego dochodzą kolejne silnie wybite w serialu wątki klasizmu, rasizmu, poszukiwania własnej tożsamości etnicznej w tym nowojorskim wielokulturowym tyglu i mamy znowu obraz, który nie razi irytującym szczebiotliwym banałem o problemach typu – z kim pójdę na bal maturalny, choć ten wątek paradoksalnie trzyma się wciąż naprawdę mocno, co skłania do zadania sobie pytania – czy my jesteśmy już nowocześni, czy wciąż jednak tkwimy solidnie w zupie starej obyczajowości i przekonań. Ścieranie się tych właśnie wizji stanowi moim zdaniem główny wątek indywidualnych perypetii pokazanych tam młodocianych bohaterów.

    Trzeba to zobaczyć, ten szary Nowy Jork lutego i marca 2020, obraz, który jest jak strzał z liścia prosto w ryj, tak jak i pierwsza scena serialu nie pozostawiająca wątpliwości co do tego, że Zac Efron już tu nie przyjdzie.

    I kolejny serial o tym, że Ameryka nie będzie graeat again so quickly. Kolejny obraz, który konfrontuje pewien, że tak powiem powiew społecznych i ideowych zmian z tradycyjnym i stricte patriarchalnym modelem życia, który zderza amerykański dream o potędze z tym, jak to rzeczywiście wygląda.

    „Tacy właśnie jesteśmy” („We are who we are” HBO)

    wyreżyserował Luca Guadagnino, ten od „Tamte dni, tamte noce”, ale próżno spodziewać się w tym obrazie klimatów jak z tamtego pamiętnego filmu. Nie wbije nas tu w kanapę zmysłowość rozgniatanej brzoskwini używanej do innego celu niż banalne zjedzenie.

    Ten serial nie jest łatwy w konsumpcji i choć można go podpiąć pod kategorię kolejnego „teen drama” to stanowczo wybiega poza ten schemat serialu o problemach młodzieży. Rzecz dzieje się w amerykańskiej bazie wojskowej we Włoszech. Przybywa do niej nowa dowódczyni (Chloe  Sevigny – kocham ją) wraz ze swoją żoną, też wojskową i nastoletnim synem Frazerem. Wchodzą w środowisko amerykańskich żołnierzy i ich często konserwatywnych rodzin. Następuje zderzenie światów w tej mikro galaktyce, widać to w nawiązujących się nie bez trudu relacjach między nastoletnimi bohaterami i ich rodzicami będących w systemie wojskowych hierachicznych zależności, co jak można się domyśleć – sprawy nie ułatwia.

    Każdy z młodych bohaterów także poszukuje tu swojego miejsca, znaczenia, seksualnej tożsamości. Nie ma tu bowiem podziału na dziewczynki i chłopców. Jest wyraźne wskazanie na to, że płeć to kwestia płynna, przekracza granice także prostego podziału na osoby hetero i homoseksualne. Te wszystkie myśli budzą się w młodych ludziach chowanych w tradycjach patriarchatu jak i w wyzwolonych obyczajowo środowiskach, ale niezależnie od tego, każdy z bohaterów musi też swojej tożsamości szukać w podobnej chmurze sprzecznych komunikatów i dojmującej niepewności.

    Reżyser raczy tu widza pewną wizją na temat mechanizmów działania sensowności współczesnego świata. To jest świat amerykańskiej hegemonii w świecie, rządów Trumpa i iluzoryczności tej amerykańskiej przewagi w istocie.

    Aura obrazu zastosowanego w serialu sprzyja też myśleniu o brzydocie współczesności, jest wyblakła i pozbawiona wyrazu. Choć rzecz dzieje się w słonecznej Italii – widzimy tylko brudne, płaskie wybrzeże, suche trawy, sine powietrze, nieciekawe otoczenie. Nawet kiedy są słoneczne dni widz ma wrażenie, że rzecz dzieje się późną jesienią w Polsce. Jest niewiarygodnie wręcz szaro i nijako. Wszędzie i nigdzie.

    Na tym tle mielą się ludzkie namiętności, opowiedziane powoli, bez tej typowej dla komercyjnych seriali podkrętki, jakby w czasie rzeczywistym, więc na pierwszy plan wybija się ta nuda codzienności, jej nieznośność a jednocześnie kruchość jej bezcenności, jeśli zderzyć te zwykłe nudne dni z tragedią, jaka się wydarza w garnizonie, przez którą bohaterowie przejdą rodzaj błyskawicznego acz niezamierzonego dorastania.

    Oglądając odcinek za odcinkiem można poczuć znużenie tą powolną narracją, ale warto wczuć się w ten klimat, który pokazuje, że przetasowania przychodzą nieśpiesznie, ale za to jak już wchodzą, to brutalnie rozliczając się z nami bez taryf ulgowych.

    Na koniec serial o miłości.

    „Trygonometria” HBO

    Znowu kulturowy tygiel, pozory wolności i kłopoty z samoidentyfikacją. Londyn i historia trójkąta a konkretniej poliamorii. Nie widziałam jeszcze dotąd sensownego obrazu filmowego o ludziach, którzy kochają kogoś więcej niż jedną osobę. Według mnie to jest też też niewyeksplorowany temat jak kwestia płynności płciowej. Przywykli do historii o relacjach na wyłączność z trudem wyobrażamy sobie takie dzielenie się. Serial pokazuje, że jest to możliwe, acz faktycznie niełatwe, tak jak niełatwa jest w ogóle relacja z drugim człowiekiem, a co dopiero z dwojgiem na raz.

    Para bohaterów żyje więc sobie w tym Londynie. Ona prowadzi małą kawiarnię a on jest ratownikiem medycznym. Mimo że oboje ciężko pracują ledwo wiążą koniec z końcem w tym Londynie i decydują, że wynajmą jeden pokój w swoim mieszkaniu. Zjawia się ta trzecia, straumatyzowana dawna pływaczka, olimpijka, która po kontuzji próbuje ułożyć sobie życie, chociaż po 30 tce nie jest to takie proste żyć swoim życiem wolnym od nadzoru nadopiekuńczych rodziców i sportowego reżimu. Okazuje się, że dla całej trójki to spotkanie okaże się przełomowe, wniesie w ich życia wątki, których może się spodziewali, ale żyjąc w obrębie znanych nam wzorców kulturowych zapewne nigdy nie zostałyby wypowiedziane i zrealizowane. Mam tu na myśli to, że właścicielka kawiarni była biseksualna, a jej partner kochając swoją obecną partnerkę, był również otwarty na inne osoby. Dość typowe, ale przecież nasz nakaz kulturowy zabrania się dzielić.

    Właśnie to, jak silny jest ten wzorzec – jest osią serialu. Widzimy bowiem zmagania bohaterów z coming outem odnośnie życia w trójkącie. Nie wiedzą, jak mają się określać wobec społeczności, która oczekuje od nich prostych deklaracji – ona i on i kropka. W te problemy wplecione są oczywiście problemy relacyjne samych bohaterów. Zmaganie się z domysłami, z niewiedzą o tym, co myśli druga osoba, z własnymi pragnieniami, z chęcią bycia w porządku, z tymi odwiecznymi chęciami, aby pogodzić własne pragnienia z tym czego pragną nasi bliscy.

    Do tego dołożony jest odcinek matki tej trzeciej. Kobieta z klasy średniej, w tak zwanym wieku średnim, po wyprowadzce córki, nad którą sprawowała kontrolę i która uzasadniała jej życie, nie wie za bardzo co ze sobą robić. Ten portret kobiety w jej wnętrzu jest jak osobny film, majstersztyk zrobiony za pomocą kilku obrazów, gestów z minimalna ilością słów.

    Nie mam jakiegoś spektakularnego podsumowania. Zostawię was tak z tym. 

  • Kiedy „Nasz czas” jest nasz? – rzecz o filmie

    Kiedy po pandemii otworzono kina, weszłam w nowy sezon z przytupem, od razu na 3 godzinny seans. Ale są takie filmy, które trudno konsumuje się na ekranie małego laptopa, konieczne jest do tego zamknięcie w sali kinowej i skupienie. Zrobiłam też inny eksperyment, odłożyłam telefon, który odpalam co kilka sekund (nie wiadomo po co, a może wiadomo, tylko głupio się do tego przyznać). I wytrzymałam. Co prawda nerwowo pocierałam ręce i łamałam palce, ale dałam radę, też nie dlatego, że jestem taka niezłomna w postanowieniach, bo nie jestem, ale dlatego, że film mnie zafascynował.

    przepraszam, czy tu się dzieje jakaś akcja?

    Niemniej z góry uprzedzić muszę, że film “Nasz czas” (Nuestro Tiempo) lubiącego eksperymenty w kinie meksykańskiego reżysera Carlosa Reygadasa do łatwych do zafascynowania wcale nie należy i nie tylko ze względu na to, że trwa tak długo. Jest wyzwaniem, bo wymaga skupienia. A nasza uwaga dziś i skupienie to są sprawy na wagę złota, bo są w zaniku. Przykładowo, zanim widz dowie się o co w ogóle chodzi (jeśli wcześniej nie przeczytał recenzji) mija tak ok. 45 minut filmu. Jest to typowy obraz z rodzaju slow movie. Typ narracji, jaki ja w kinie uwielbiam od czasów filmów Kieślowskiego – skupienie na detalu, na kadrze, na przestrzeni. Przez większość filmu jest trochę nudno, tak jak w realnym życiu przecież. Nie ma sekwencji sztucznych ekscytacji. Swoją opowieść o małżeństwie w kryzysie reżyser zaczyna bardzo powoli, od bardzo długiej sceny, w której na jakimś błotnym rozlewisku na meksykańskiej prowincji bawi się spora grupa dzieci oraz starszej młodzieży. Oglądamy nieśpiesznie ich zabawy, rozmówki i po kilku minutach już orientujemy się, że zarysem jest podział na żeńskie – męskie, na stykanie się lub zbijanie się wzajemne ich oczekiwań, pragnień i realizacji. Że dziewczyny i chłopaki to przeciwstawne obozy, które mają zawierać pakty oraz się zwalczać i te dwie rzeczy dzieją się przeważnie jednocześnie.

    czy banały mogą być ciekawe?

    Temat, który porusza ten film, jest właściwie banalny. Banalny, ponieważ nie ma chyba nikogo, któremu nie byłby on bliski, nikogo, kto by się z tym nie zetknął. Chodzi o rozważania nad granicami własnej wolności w związku, o to, jak rozwikłać odwieczny konflikt między lojalnością, chęcią poczucia bezpieczeństwa a robieniem czegoś ekscytującego na własny rachunek przy zachowaniu spokoju osoby, którą się kocha. Film “Nasz czas” stawia takie pytania – czy to jest w ogóle możliwe?

    I tak oto mamy w filmie małżeństwo Juana i Esther, granych zresztą przez reżysera i jego żonę (małoletnia dwójka dzieci w filmie też jest ich), które przez 15 lat w zgodzie tworzyło rodzinę i zręby swojego duchowego i materialnego bezpieczeństwa. Są związani ze sztuką, poezją, muzyką co jednocześnie godzą z wymagającą pracą na wielkim ranczu w Meksyku. Hodują bydło, konie, żyją mocno sprawami zwierząt i obsługi tego rancza. I jak to zwykle bywa – żona, która po urodzeniu 3 dzieci, wiernie towarzysząca mężowi we wszystkich tych życiowych przygodach, nagle zaczyna zadawać sobie pytanie, czy to już? to wszystko? Zawsze razem, wypady, wycieczki, koncerty, śniadanie, odwożenie do szkół, dbanie o obiady, o hodowlę byków i słuchanie poezji męża czytanej na głos? Żona jest oczywiście bardzo niczego sobie kobietą. Ma ten rodzaj dyskretnej, eleganckiej urody smukłej, dojrzałej kobiety, której wzrok zawsze błądzi ponad głowami uroczych dzieci podczas wspólnych posiłków.
    Żeby zapobiec wstrząsowi żona uzgadnia z mężem, że wchodzą w związek otwarty. Opowiadają sobie co tam z kim robili, często mąż moderuje seks żony z innym partnerem, nierzadko ich wspólnym przyjacielem, ale któregoś razu sprawa wymyka się spod kontroli, czego oczywiście kontrolujący wszystko małżonek nie może znieść i zaczyna z zazdrości szaleć. Żona bowiem ukrywa przed nim szczegóły relacji z amerykańskim „zaklinaczem koni” pracującym na ich ranczu. Objaśnia potem w konfesyjnym liście do męża, że po prostu chciała mieć coś własnego, a nie tylko to, w czym za sznurki pociąga mąż.

    najważniejsze pytania

    Tak więc rodzi się pytanie, czy otwarty związek to faktycznie dobry pomysł na zachowanie małżeństwa? Czy małżeństwo niszczy idea takiego związku czy też odpowiedzialna za to jest nadmierna potrzeba kontroli jednego z partnerów? Niby nie jesteśmy monogamiczni (w sumie to nie niby), ale ciężko raczej znosi się świadomość, że kochana przez nas osoba patrzy na obcą osobę takim wzrokiem jak na nas już patrzeć nie jest w stanie. To nie seks z kim innym nawet boli, tylko rodzaj czułego zaangażowania w kogoś innego. To ostatnie mija i niestety jest nie do powtórzenia.
    Z drugiej strony poszerzanie granic naszej wolności, że tak powiem, na boku – też rodzi frustrację, bo jest jednak kłamstwem i oszukiwaniem osoby, z którą jest się w związku. Tylko pojawia się następne pytanie, czy faktycznie wiedza, prawda wyzwala? Czy czyni dobro w związkach czy spustoszenie? ale odpowiedzi na pytania co robić? jak się zachować? jaką postawę w długoletnich relacjach wybrać – pozostają wciąż otwarte.

    natura a kultura

    Myliłby się ten, kto by uznał, że film  „Nasz czas” jest kolejną obyczajową historyjką o lojalności i zdradzie. Ja bym rzekła, że to jest jakiś rodzaj egzystencjalno – społecznego i kulturowego fresku, który maluje los członków wszystkich społeczeństw. Formalne zabiegi zastosowane w filmie pozwalają na takie właśnie skojarzenie. Jest dużo szerokich planów, przestrzeni, niepokojących obrazów. Często kamera jest podłączona np. do podwozia samochodu lub samolotu i kiedy percepcja wzrokowa symuluje w mózgu szybką jazdę w głowie rodzi się tysiąc niepokojących pytań bazujących na odwiecznym „jak żyć”. Czasami narratorem powiadamiającym o emocjach bohaterów jest dziecinny głosik córki bohaterów. Wygłasza ona niczym grecki koryfeusz prawdy o ludziach, które są historią Esther i Juana, ale z powodzeniem mogą być też naszymi.

    Nie bez znaczenia jest też sam klimat tego interioru i dźwięków dochodzących z pastwisk, porykiwań byków i krów. Widzimy zachowania tych zwierząt na przykład walkę byków o dominację w stadzie. Obecność tych zwierząt, ich instynkty, pożądanie, agresja a jednocześnie mocne sceny koncertów w salach Narodowych Teatrów, pokazują jak kultura jak stawia tamy instynktom a potem przekuwa te instynkty na muzykę czy sztukę. I tak koncert na bębnach, czerwone usta bohaterki i ryk walczących ze sobą samców obrazują konflikt między naturą a naszym ludzkim obyciem, który te wszystkie instynkty przepisuje na partytury, dytyramby i modern art.

    Z drugiej strony jak mogłoby istnieć jakiekolwiek społeczeństwo bez narzucanych zasad, rygorów moderujących życie ludzi? Co by było gdyby każdy bzykał sobie kogo chce, robił co chce, gdyby nie stworzono pojęcia odpowiedzialności i lojalności? Co by się stało z tymi wszystkimi dziećmi, które by się narodziły, kto by je utrzymał, kto wychował, czy przy zachowaniu wolności jednostki jako podstawowego prawa – czy jakiekolwiek społeczeństwo mogłoby przetrwać?
    Nie sądzę. Właściwie jestem pewna, że nie. Z drugiej strony totalna konsekracja oraz upolitycznienie tych zasad także przyczynia się do tłamszenia osobowości w jednostce i nie sprzyja jej rozwojowi. Dlatego konflikt między wolnością a odpowiedzialnością jest nierozwiązywalny i dlatego jest przyczyną mnóstwa cierpień wszystkich współczesnych ludzi chcących działać w imię dobra społecznego, rodzinnego, a jednocześnie dla dobra swojego własnego.

    szowinizm i feudalizm trzymają się mocno

    Film ten wskazuje też na inne aspekty ułomności społecznych egzystencji jak chociażby na to, że męskie słowa zawsze niby lepiej określają rzeczywistość niż żeńskie. Żona wykrzykuje to mężowi, że dlaczego zawsze ich życie musi się toczyć według jego narracji? Niby ustalenia są wspólne, ale ostatnie słowo zawsze pozostaje męskie. Mąż zresztą mocno to wykorzystuje, ingeruje i moderuje sytuacje niczym demiurg. Wkracza w stosunki żony z zaklinaczem koni z rancza, wyznacza im role, żeby na koniec i tak polec widząc właśnie nie seks żony z innym, ale to jak ona na niego patrzy.

    Nie sposób też nie zauważyć w „Naszym czasie” wątku społecznego. Biali zamożni ranczerzy kontra biedni meksykańscy służący traktowani protekcjonalnym klepaniem po ramieniu, do których państwo mówią jak do małoletnich dzieci. Są dla nich mili, przyjaźni, ale tak cholernie protekcjonalni a jednocześnie władczy, że to nasuwa skojarzenia z czasami feudalnych zależności, które rzekomo odeszły do lamusa.

    a jednak katharsis

    Tak więc jeden film a tyle wątków. Jest nawet wątek buddyjski, wątek samotności egzystencjalnej, pogodzenia z odchodzeniem, z tym, że na życie wcale nie mamy takiego wpływu jak uważamy, że mamy. Dużo tego. A nic z tych poruszonych spraw oraz sposobów ich przedstawienia nie pozostawiło mnie obojętną. Tematy znane, wałkowane nie raz, ale dobrze jest widzieć taki katarktyczny obraz, który choć nie podstawia odpowiedzi pod nos, nie zostawia widza rozgoryczonego tym brakiem. Ostatecznie choćbyśmy nie wiem jak głośno wołali dokądkolwiek i do kogokolwiek, nie uzyskamy odpowiedzi, co paradoksalnie wcale nie skazuje nas na klęskę, tylko podsuwa mocną świadomość ludzkiej kondycji. Tragicznej, co przy jakiejś dozie akceptacji tego faktu – może zrobić z nas  zwycięzców.

  • Jak działać „w imię zasad”, czyli Psy 3

    Może nie to, że czekaliśmy, aby się tego dowiedzieć, bo ta produkcja nie była pewna, ale skoro się pojawiła, to na pewno wielbiciele seksapilu i siły przekonywania Franza Maurera z Psów 1 i 2 byli ciekawi, jak to robić po niemalże 30 latach odkąd twórcy tego filmu zaczęli w temacie bycia w zgodzie z własnymi zasadami dywagować.

    Tak więc, kiedy wieść o Psach 3 się rozeszła, apetyty były spore. Chcieliśmy wiedzieć, jak po 25 latach odsiadki zobaczy dzisiejszą Polskę Franz. „Psy” to wiadomo nie jest kino moralnego niepokoju z wątkami tez z obszaru socjologii, ale nawet kino gangsterskie może w swojej konwencji trafić widza celną obserwacją zastanej rzeczywistości z punktu widzenia bohatera, w tym przypadku – kultowej postaci, jaką był były ubek, potem zdegradowany policjant Franz Maurer grany przez Bogusława. Lindę zresztą.

    Psy 1 jako ikona

    Jak wspomniałam „Psy 1”, jeden z pierwszych po 89’ film tego gatunku i o takiej sile rażenia, nie bez przyczyny zyskał popularność i status bycia icon. Pasikowski pokazał w nim to, co nie było jeszcze takie oczywiste, że polaryzacja postaw komuch – ubek – solidarnościowiec nie jest zero – jedynkowa, nie implikuje prostego podziału na dobrych i na złych jak w westernach. Reżyser pokazał, jak rozmywają się te wartości, że kręgosłup byłego ubeka może mieć solidniejsze usadzenie moralne niż etos solidarnościowca.

    W tamtym klimacie wizerunek Franza Maurera się bronił, bo gość, niezależnie od barw, w jakich występował, swoją postawę wobec zdarzeń prezentował kontrowersyjną, ale wiarygodną. Dlatego znosiliśmy sztuczne miauczenie Andżeli, i podziwialiśmy nowoczesny i nonszalancki outfit Franza, który w swoich jasnych jeansach zapewne levisach 501 popijał sobie whisky siedząc w skórzanym fotelu w swoim domu również nonszalancko nieumeblowanym, z pogardą myślącym o żądnych władzy i krwi „czarnych”. Staliśmy jako widzowie po jego stronie, kiedy zasiadał przed solidarnościową komisją weryfikacyjną, chcieliśmy, żeby „im pokazał”. Pozytywna emocja, jaką widz obdarza teoretycznie „złą” postać w filmie, jest generowana zawsze tylko przez umiejętne poprowadzenie intrygi i wszystkich tych części składowych filmu powodujących, że nie tylko jesteśmy wytrwałymi kibicami „złego” bohatera, ale też zostajemy z pytaniami, rozterkami, a nie dydaktycznym smrodkiem, albo nie daj boże, z nie wiadomo w sumie z czym.

    Kroll i sceny w deszczu

    To zaczęło się jeszcze od „Krolla”, filmu, który Pasikowski zrealizował przed „Psami”. Tam, mówiąc oględnie, w nieprzychylnym środowisku poborowych w wojsku, pokazał skalę przemocy, absurdu i to, co uczynił kanwą „Psów” potem , czyli męskiego braterstwa i lojalności. Ja do „Krolla” mam stosunek przeogromnie sentymentalny, bo niektóre sceny były realizowane w akademiku, w którym wtedy mieszkałam, w II DS Balbina, osiedle Lumumby w Łodzi, kto wie, ten wie. W tymże akademiku szukają dezertera  tytułowego Krolla  – Olafa Lubaszenkę, na naszych akademikowych imprezach. Pamiętam, że nie poszłam na tę aranżowaną imperkę, bo uwaga – uczyłam się, na bank czytałam Ingardena i dziś dużo wiem o fenomenologii;] Ale za to z okna, w nocy, oglądałam już scenę, kiedy w strugach sztucznego, bo z pomp strażaków, deszczu wchodzi do akademika przez moje drzwi Bogusław Linda właśnie szukający dezertera. Pasikowski lubi podkreślać dramatyzm w swoich filmach rzęsiście padającym deszczem. Tak zrobił w Krollu, w “Psach 2”, kiedy Franz też opuszcza więzienie i tak zrobił w „Psach 3”, dokładnie w scenie, kiedy Franz wychodzi z więzienia tym razem po 25 latach. I patrząc na tę scenę właśnie wiedziałam już, że to nie będzie udany film. Dlatego, że usilne trzymanie się konwencji, nie zawsze dobrze współgra. Po pierwsze w scenie tej, dziennej zresztą, widać było prześwitujące słońce, co musi nasuwać skojarzenia, że to jest efekt użyty na siłę, a po drugie, kto w ostatnich latach pamięta, żeby w Polsce padał rzęsisty deszcz? To dało mi do myślenia, że Pasikowski nie zauważył, że w Polsce zmienił się klimat, i że w ogóle wszystko się zmieniło.

    Zresztą nie tylko o ten deszcz chodzi i sztuczne podbijanie dramatyzmu sytuacji tego typu zabiegami, czy też patetyczną muzyką Michała Lorenza, która w 1 się broniła, tutaj mocno trąciła sentymentalnym lamusem.

    gdzie jest #MeToo

    Tak więc o obecnej Polsce, 30 lat po, niewiele Pasikowski widzowi powiedział, prócz tego, że jest słabo, ale przecież zawsze jest jakoś słabo, tylko pod innymi względami. Nie spodziewałam się głębokiej diagnozy czy publicystycznej polemiki, uwzględnienia faktu, że zmienił nam się klimat i zmierzamy ku zagładzie, akcji zero waste, feminizmu czy #MeToo, ale uparte trzymanie się konwencji, że laski przykładowo podają w życiu głównie kawę gościom, albo mając długie nogi czyhają, aż zwróci na nie uwagę producent rajstop z Pabianic albo chociaż przystojny policjant, albo prostytuując się na wylotówkach pielęgnują swój etos – mocno trąci brakiem sklejenia się z rzeczywistością i pytanie – czy reżyser jest mizoginem i celowo pokazuje kobiety jako mocno przygłupie, czy po prostu nie nadążył za zmianami w postrzeganiu kobiet i w kinie i w rzeczywistości?

    Skoro nie wyszło z jakąś namiastką obserwacji dzisiejszej Polski, to chociaż żeby dobra gangsterka była, ale tu też bez powodzenia.

    kiedy chce się wierzyć, a nie może

    Bohaterowie chcą się mścić, w imię zasad oczywiście, ale całość jest uszyta grubymi nićmi, widać fastrygę, nie klei się to, nie uwiarygadnia. Nie wierzymy np. Pazurze. Aktor, który wypłynął na Wiadernym z „Krolla” i Nowym z „Psów” przez długie lata potem umacniał na rynku swoją pozycję w roli komika, przez co jego talent dramatyczny został mocno zblurowany. Dlatego wierzy mu się, kiedy jest fajtłapowatym prezesem działkowców, ale już nie, kiedy rozpacza nad śmiercią syna i zmienia się w bezwzględnego mściciela. Ciągle słychać tu nieadekwatny chichot stand upu.

    Z Lindą nie jest tak źle, ale dość podobnie. Jego cedzone lakonicznie odpowiedzi brzmią w tych warunkach karykaturalnie i nie na miejscu. Kiedy odpowiadał Olowi tuż przed jego zabiciem na pytanie „dlaczego” chce go zabić i że to zadzieje się w imię zasad, czuliśmy dźwięk trąb sprawiedliwości podbitej przez kompozycje Lorenca. Teraz tylko zblazowani dłubiemy sobie w nosie grzebiąc jednocześnie w telefonie. Nie kupujemy już tego. Nie widzimy wiarygodnego pola dla urzeczywistnienia się braterskiego etosu mścicieli na wszystkich oportunistach, serwilistach i zwykłych kurwach życiowych.

    Nie kupujemy sceny, w której do rozgromienia 3 desperatów z bronią policja zwołuje siły na jak na mini wojnę, helikoptery i wozy opancerzone oraz ludzi w ilości mała armia. Nie widzimy tego miejsca w środku obstawionej dziś mieszkalnymi mordorami Woli. W „Psach 1” Franz mógł polować na Ola po dowolnie wybranej pustej fabryce, które pustoszały wtedy w trybie super fast. Dziś nikt nie uwierzy, że takie miejsca na gangsterskie porachunki istnieją jeszcze w środku miasta, a policja dysponuje środkami na organizowanie mini wojen.

    Nie pokuszono się też o eksploatację atrakcyjnego wątku przemijania. Poprzestano tylko na utyskiwaniu z powodu bycia na bocznym torze i utracie koneksji, byciu skazanym na zbędność. A to byłby dobry temat, o tym, że człowiek w wieku 30 lat jest jednak trochę inny niż  wieku lat 60. Można było zadać pytanie – kiedy zmienia się wszystko, gdzie jestem ja? Ale Pasikowski uznał, że 25 lat to jest jak mgnienie i właściwie nic się nie zmienia. Niestety w tym błędnym założeniu tkwi słabość tego filmu.

    A szkoda bardzo. Osieroceni po dawnym Franzu Maurerze mogą zobaczyć, jak ten obecny w outficie miejskiego hipstera sprawnie operuje jeszcze bronią i ostatecznie wychodzi na swoje, oczywiście udając, że ma to w dupie, ale przestał być wiarygodny i nie chce nam się już z nim gadać.

  • „Pewnego razu w …Hollywood”, czyli jak śmiać się z nieśmiesznego

    Nie mam do Quentina Tarantino nabożnego stosunku i nie chadzam na każdy jego film, ale psim swędem na „Pewnego razu w…Hollywood” poszłam od razu po premierze u nas. Psim swędem, bo nie czytałam recenzji. Uznałam, że paru nudnych filmach typu „Django”, z Pittem i Caprio w obsadzie coś tam się zadzieje, kanwa, czyli historia brutalnego morderstwa żony Polańskiego, też nie była bez znaczenia. W końcu lubimy wątki polskie!

    Ale mam do tego reżysera ogromny sentyment. Paradoksalnie dlatego, że zgarnął Kieślowskiemu, który jest dla mnie przecież postacią ikoniczną, Oskara sprzed nosa. Ale prawda jest taka, że to „Pulp Fiction” wywarło ogromny wpływ na późniejszą narrację w kinie, natomiast nominowany wtedy „Czerwony” jest jednak gratką dla odrobinę przewrażliwionych hipsterów. I chociaż kinowa narracja Kieślowskiego, jego „Krótki film o zabijaniu” czy „Podwójne życie Weroniki” też wprowadziły do światowego kina nowy sposób opowiadania o świecie, to wtedy był akurat czas na „Pulp Fiction”. Na to, że ja widząc sceny zabijania śmiałam się strasznie i długo nie mogłam pojąć dlaczego. Ale to jest właśnie moim zdaniem core kunsztu tego reżysera. Dobry czy genialny reżyser za pomocą sposobu swojego opowiadania zrobi z widzem co chce, także to, że kiedy leje się krew, giną ludzie – może mu wydawać to się śmieszne.

    W przypadku „Pewnego razu” było identycznie, przeżyłam ten sam katarktyczny moment co w 94 roku w kinie na „Pulp Fiction”, niby nic dwa razy się nie zdarza, a jednak się zdarzyło, że klepałam się po kolankach krzyczałam „o kurwa, ja nie mogę” i śmiałam się, normalnie na głos, w kinie na scenie, kiedy krew lała się a bohaterowie ginęli. Ale nie opowiem kto ginął, i co to za scena, bo na tym właśnie to polega, jak Tarantino utkał nam tę zaskoczkę. Jak cudownie nie mieć oczekiwań! albo mieć jakieś tam mgliste związane z jakąś tam wiedzą o danej historii a potem przekonać się, że można to zupełnie inaczej podejść, inaczej zobaczyć. To jest moim zdaniem główne zadanie czegoś co pretenduje do bycia dziełem, sztuki jakiejś tam, ma nam pokazywać coś co znamy, ale inaczej, tak, że zamiast płakać śmiejemy się, zamiast śmiać – płaczemy i tak dalej. Twórczość ma nicować nasze wyobrażenia o świecie na drugą stronę. I to się Quentinowi w tym filmie udało.

    Ale zanim dochodzi do spiętrzenia tych katarktycznych emocji, jest dość obszerne i długie, że tak powiem, nawiązanie.

    A więc tak, film jest długi, sceny niektóre toczą się i toczą, nie ma pośpiechu, ale o dziwo, czas mi umykał mimo to. Powód tego był prosty. Każdy element w poszczególnej scenie, łącznie z wielkimi żyłami na ramionach Brada Pitta był istotny. Czy to był obrazek na puszce dla psa, czy komiksy położone na stoliku nocnym czy stópki młodej hippiski na szybie, wszystko cokolwiek się widzi – nie jest tam bez znaczenia, ani co się słyszy też. A tu akurat Tarantino zrobił się oszczędny w dialogach, nie ma tu błyskotliwych pocisków gangsterskich bon motów jak w „Pulp Fiction”. Ale to nie szkodzi, bo wszystko cokolwiek mówią bohaterowie, nawet podrzędni – MA ZNACZENIE.

    O czym jest ten film?

    No więc oparty, jak wcześniej wspomniałam, na historii brutalnego morderstwa dokonanego przez bandę Mansona, stanowi opowieść o utracie niewinności w Hollywood, w kinematografii, w sercach ludzi, w świecie. Choć lata tam były późno 60-te to klimacik doskonale wpisuje w obecne dekadenckie czasy wieszczące w ogóle schyłek wszystkiego, nie tylko jakiejś tam naiwnej niewinności. Czym była wtedy tam ta niewinność? Według mnie myśleniem, że wszystko jest super, że ludzie „dobzi”, świat sprzyjający, nie było kamer na posesjach, brało się autostopowiczów do porsche, nie było atmosfery przygniatających obaw o swoje mienie czy życie, sprawy po prostu działy się. Jeśli były trupy, to na ekranie w westernach i to Indianie ginęli, bo byli źli, a biali dobrzy, zwłaszcza ci w białych kapeluszach. Chociaż Tarantino nie przedstawia tego w taki naiwny, kiczowaty sposób. Pokazuje już elementy pęknięć. Na przykład odmitologizowuje przekonanie, że hippisi to urocze Dzieci Kwiaty głoszące pokój na ziemi tańczące po ulicach z rozwianymi włosami. Albo, że produkcje filmowe to były kolebki i kuźnie talentów dające role i nagrody podług talentów. To aż tak to nie. Układy, interesy, zależności – w zasadzie pozostały niezmienne do dziś. Kto w jakim był miejscu w tym Hollywodzie w dużej mierze zależało od szczęścia, no i od układów, od talentu chyba najmniej.

    No i tu pora wspomnieć o głównym bohaterze serialowo westernowym aktorze Ricku Daltonie, którego gra Di Caprio. Na nim i jego losie pokazany jest mechanizm hollywoodzkich karier, czyli jakiś niezły strzał w wielo sezonowym serialu, odcinanie kuponów, potem epizody, schodzenie w niepamięć, niepewność, nietrafione wybory zawodowe, konsekwencje i na końcu reklama jakiegoś szitu, żeby ciągle móc sobie robić margarity na Cielo Drive.

    Brad

    Di Caprio wjechał na wysokie C swojego talentu w tym filmie, ale to Brad jest tu moim zdaniem największym sztosem. Wg mnie Brad Pitt to w ogóle jeden z ostatnich hollywoodzkich Gwiazdorów przez duże G. Wywindowany przez przemysł, nie spadł nawet po aferach z Angeliną, ale prócz tego, że to szczęściarz z reklamy Levisa z lat 90 -tych, to przede wszystkim jednak genialny aktor. Wystarczy wspomnieć to co wyprawiał w „Kalifornii” czy w „Podziemnym kręgu”. Tak samo jest tu. Moim zdaniem to jest jego życiówka. Powodem tego jest fakt, że rolę dostał taką jakby niejednoznaczną. Niby jest dublerem, drugoplanową postacią, kaskaderem i chłopcem na posyłki drugorzędnego aktora, ale nie rozgrywa tego, jak można się spodziewać, że rozegra, że skoro drugorzędny – to będzie podszyty zawiścią do tych co im się powiodło lepiej, bo przecież nikt nie lubi być drugorzędny i na posyłki wg powszechnej opinii o dobrym życiu. Nie sposób opisać całego spektrum zachowań, jakie Pitt w tym filmie zaprezentował, wystarczy mieć świadomość, że nie wszystko i nie każdy musi być taki jak nam się wydaje i to jest bardzo oczyszczająca myśl a więcej zdradzać nie będę, żeby nie psuć zabawy tym, którzy filmu jeszcze nie widzieli.

    Trzeba tu wspomnieć jeszcze o psie Brada w tym filmie, pitbullu Brandy. Ten sympatyczny, posłuszny piesek jest w filmie jak strzelba w dramacie Czechowa. Jeśli pojawia się w I akcie, wiadomo, że w 3 wystrzeli. Bo tak jak wspomniałam, nie ma w tym obrazie niczego po nic.

    Rafał, czyli wątek polski

    Nie mogę nie wspomnieć też o polskim wątkim tj o Rafale Zawierusze, który był ze 2 minuty na ekranie jako Polański. Został dobrany na bank po warunkach, bo jest drobny jak Roman i nawet do niego trochę podobny, filmowany jest najczęściej od tyłu albo z daleka, widzimy jak przemyka ubrany w te słynne żaboty i falbany u mankietów, w dziwnym aucie z piękną żoną, jak bawi się na wypasionych przyjęciach, budzi zawiść niektórych tuzów amerykańskiej kinematografii, bawi się, leczy kaca kawą w ogrodzie i wzbudza respekt sąsiadów jako geniusz od „Dziecka Rosemary”. Czyli miło ten wątek. Nie podważam oczywiście znaczenia udziału polskiego aktora w tym filmie, bo czytam, że praktycznie każdy aktor czy aktorka, którzy wystąpili tam choć przez sekundę, opisują to jako znaczącą w swojej karierze przygodę. I może to tak faktycznie właśnie działa. Że Tarantino to wielkie drzwi, w przez które mogą jednak przejść tylko nieliczni, więc życzę sympatycznemu Rafałowi bardziej udanej kariery nż to wyszło Weronice Rosati czy Alicji Bachledzie.

    a więc dlaczego?

    Mimo pewnych dłużyzn jest w tym filmie parę scen, które może nie są kultowe jak scena tańca Umy Thurman z Travoltą, ale mogą być postrzegane jako genialne, przykładowo – scena pobytu Pitta na farmie członków bandy Mansona, rozmowa Di Caprio na planie filmu z małą aktorką, no i scena z Brucem Lee – którą zresztą oprotestowała rodzina aktora, jako że pokazany on w niej jest jako śmieszny buc, ale ja sobie wyobrażam, że może w tym być trochę prawdy, niestety. A do tego jeszcze końcówka. Majstersztyk kompozycji, zaskoczki, mieszania w naszych emocjach, oczekiwaniach jak w tyglu. I tych kilka składowych sprawia, że ten film trzeba zobaczyć i zapamiętać jak wygląda rozrywkowe kino, które do tego jest niegłupie i stanowi dość mocny głos na temat ogólnej kondycji wszystkiego, nie tylko Hollywoood.

  • „Gösta” – dobro, które się nie sprawdza

    „Gösta” to jest pierwsza szwedzka produkcja dla HBO, prestiżowe wydarzenie dla lokalnych produkcji telewizyjnych. Ale jeśli ktoś spodziewa się fajerwerków, spektakularnych estetycznych strzałów, to się raczej zawiedzie.
    Serial jest niezwykle zwyczajny, wręcz rzekłabym – nudnawy, a nawet przez to dość trudny w odbiorze. Twórcy nie podają nam obrazków wzmocnionych, typowym dla popularnych produkcji dużych platform streamingowych glutaminianem sodu w postaci szybkich, błyskotliwych zwrotów akcji i skrzących się humorem dialogów. Tak jak to jest w przypadku innej produkcji, z Netflixa, „Rodzina Plus”, w której to produkcji patchworkowa rodzina ma ciągle jakieś kłopoty, spory, problemy, ale na końcu i tak to wszystko wygląda jak w Bullerbyn, bywa trudno, ale z to sielankowo.

    „Gösta” nie jest w trybie „idylla na szwedzkiej prowincji”. Jest to serial o dobru, które się nie sprawdza. 

    Tytułowy Gösta 28 letni psycholog dziecięcy przybywa ze Sztokholmu na prowincję i próbuje pomagać dzieciom, młodzieży w ich problemach, stara się być przydatny nie tylko w pracy, ale też poza nią, więc a to przyniesie zakupy nieufnej staruszce, a to odda rower cwaniaczkom z dzielni (chociaż z pewnym ociąganiem), a to przygarnie niezrównoważonego, dziecinnego ojca pod swój mały dach, albo uchodźcę z Syrii z depresją, będzie starał się rozumnie reagować na wszystkie fochy swojej dziewczyny, żądania matki i oczekiwania niezdolnego kolegi piszącego pod jego dachem piosenkę o holocauście, jak również wspierać pacjentkę, która nie chciała leczyć się w państwowej placówce, bo nie. Ci wszyscy ludzie zebrali się w jego małym, cozy domku w lesie zwabieni tym dobrem bohatera, sądzący, że tak właśnie powinno być: ktoś daje, oni pobierają i tak z grubsza ma być.
    Ale obserwując bohatera i jego gości, zaczyna do nas docierać, że dobro nie tylko nie zawsze się sprawdza, ale po prostu nie wystarcza do tego, żeby ogarnąć różne sytuacje w życiu. Wygląda to tak, jakby zaprzeczenie idei buddyjskiej karmiczności o powracalności energii, którą się zapośrednicza w świat. Biedny Gösta ciągle daje, okazuje zrozumienie, jest pomocny, empatyczny, współczujący, wspierający i uważny, a jednak skutki jego starań są gorzej niż opłakane, zamiast prowadzić do pozytywnych rozwiązań – nasilają roszczeniowość doprowadzając bohatera na skraj szaleństwa i zmęczenia. Jednak kopanie z bezsilności nogą w mur nie przynosi mu żadnego ukojenia i nie przynosi rozwiązania.

    Większość systemów religijnych i filozoficznych zmierza ku temu, aby wyzwalać w ludziach pokłady tego, co czyni ich znośnymi dla społeczeństwa, pożądanymi i przydatnymi. Aby tak się stało musimy stawać się „dobzi”. Czyli być życzliwi, wyrozumiali, empatyczni, ciepli, rozumiejący i wspierający. Tak potocznie pojmuje się „bycie dobrym” i taki jest bohater tego serialu. Czy to wystarczy? Czy to jest właściwa odpowiedź na świat?
    Przykład bohatera pokazuje, że niekoniecznie, a nawet okazuje się, że taka postawa może być destrukcyjna dla nas samych i innych ludzi z naszego otoczenia. Okazuje się, że bycie dobrym nie przynosi odpowiedzi na wszystkie pytania.

    Kolejne odcinki zmagań obdarzającego innych dobrem  bohatera ogląda się z pewnym niedowierzaniem, ilość absurdalnych roszczeń ludzi wobec niebieskookiego, wyglądającego jak miła pyza Gösty przekracza nawet nasze możliwości wyobrażenia sobie tolerancji dla ludzkich pijawek. Po kliku odcinkach następuje kumulacja roszczeń na paru metrach kwadratowych, nagle wszyscy na raz czegoś chcą, potrzebują, oczekują. Czekamy, co się wydarzy, mocno kibicując bohaterowi, wtem momentem przełomowym okazują się…kapcie. Fakt, że domowe kapcie Gösty bezceremonialnie włożył sobie jeden z lokatorów powoduje, że bohater orientuje się, że doszedł z tym wszystkim do ściany. Symboliczne zawłaszczenie jego butów przez współlokatora przypomina mu, kto jest tu ownerem tematu i rozgrywającym a kto gościem i współgraczem. W bohaterze budzi się stanowczość, która każe spojrzeć na tych ludzi nie jak na ofiary, ale na oprawców. Wynosi ich wszystkich z domu, a oni stojąc z niedowierzeniem nad stosem swoich pudeł i rzeczy – szybko się przeorganizowują obmyślając w pośpiechu jak dalej żyć.
    Potem mamy scenę, kiedy Gösta napawa się samotnością. Robi sobie super kolację, której mu nikt nie zeżre, ogląda głupie filmy na Youtubie, tańczy na kanapie, słucha piosenek Miley Cyrus i nie musi się nikomu z niczego tłumaczyć. Wspaniałe uczucie. Ale szybko okazuje się, że to też wcale nie jest takie proste, postawić po prostu na bycie samemu ze sobą. Jak więc ułożyć się ze światem, by nie dać mu wejść sobie na głowę i nie skazać się z drugiej strony na samotność? Na to serial nie odpowiedział, bo sezon się skończył. Może będzie drugi? Może jest na to odpowiedź – nie wiem.

    Jak być dobrym, a nie paść ofiarą  leniwych wykorzystywaczy, jak być asertywnym i dobrym? Jak mówić nie – nie skazując się na odrzucenie, jakie są akceptowalne granice w asertywności i dlaczego dobro też musi je mieć? Z takimi pytaniami zostajemy po obejrzeniu serialu i dlatego zakwalifikowałam serial jako trudny, bo na ogół nie zadajemy sobie tego typu pytań – o naszą kondycję wobec innych w kontekście najbardziej pożądanej postawy – to jest bycia dobrym i pożytecznym.

    Buddyjski lama na szczęście ma na to odpowiedź. Zapytany co robi, kiedy widzi ludzi mocno odpornych na jego starania o ich dobrostan i troskę, odpowiada, że mówi im parę miłych słów na odchodne i nie traci czasu, którego ma mało, idzie obdarzyć tym kogoś, kto jest gotowy, aby jego starania przyjąć dla podbicia własnego rozwoju ku lepszemu życiu. Tylko czy trzeba mieć poziom świadomości buddyjskich nauczycieli, żeby wiedzieć kto jest warty strumienia naszego dobra a kto nie? Czy da radę wyczuć to intuicyjnie i potem skupiać się na treściwym streamowaniu własnej dobrej energii? Czy do się da skalkulować i obliczyć? W jakiej formie objawi się zwrot dobrej karmy? Czy będziemy umieli to zauważyć, wychwycić i się tym potem cieszyć?

    Dużo powstało pytań w mojej głowie po obejrzeniu tego szwedzkiego obrazka. Nie tylko o tym, czy Gösta był formą buddyjskiego oświeconego umysłu, który pobłądził czy po prostu człowiekiem naiwnym. To dobrze. Mało dziś seriali czy filmów stawia pytania.

    Dla mnie „Gösta” jest także obrazem Szwecji i sytego społeczeństwa, którego członkowie żyjący wszyscy we względnym dobrobycie mogli pozwalać sobie na rozkminki jak żyć i dokąd zmierzać i dlaczego donikąd. Mają oni placówki użyteczności publicznej i infrastrukturę ogólnie przypominającą nasze PRL-owskie przybytki, ale za to są to instytucje pomocowe dostępne dla każdego, z defaultu. Pomoc nie jest udzielana tylko zamożnym wybrańcom, których przykładowo stać na terapię. Tam z pewnością ktoś nie będąc osobą szczególnie posażną nie martwi się o to skąd ma mieć na czynsz czy jedzenie, ubrania, zakupy, jeśli pracuje.Dzięki temu zyskuje czas na możliwości zastanawiania się nad swoją kondycją w świecie. Ale czy to okazuje się takie dobre dla nich i dla ogółu? Jak podpowiada mem – nie sondze. W tym morzu jednolitości okazuje się, że wszystkim jest źle, nawet uchodźca ma depresję i całymi dniami leży, a schodzi tylko na posiłki. Każdy ma zapewnione jakieś narzędzia i podstawy do spokojnego bytu, a okazuje się, że każdy jest znudzony i zniechęcony. Jedynie Gösta jest jak urwany z choinki, bo wszystko wydaje mu się interesujące, ciekawe i ok, dla reszty zaś życie to zbyteczna i nudna męka.
    Czy tak płaci się za dostatek? Czy mając wszystko co nam potrzebne, nie zostajemy pozbawieni czujności, jakiegoś elementu kreatywności, który wyzwala w nas chęć do podejmowania działania? Z tego wynika, że dobrostan i dobro ogólnie nie mogą być corem żadnego życia. Że trzeba to ustawić tak, żeby nam się chciało i działać, i być coraz lepszą wersją siebie. Ale to już temat na inną historię. Czy opowie ją drugi sezon Gösty – nie wiem, ale pierwszy na pewno sieje dużo zapytań, które potem mogą wyhodować dość przydatne dożynki.

  • “ISIS jutra. Zagubione dusze Mosulu” – dlaczego to jest interesujące?

    Już kiedy oglądałam film Nadine Labaki „Kafarnaum” o życiu przeciętnych ludzi, dzieci w biednych dzielnicach Bejrutu – zaczęło do mnie docierać jak mało wiem o tym, co się dzieje na świecie, a szczególnie w świecie arabskim, który większości z nas kojarzy się jednoznacznie źle – terroryzm, fundamentalizm, niesympatyczna religia, wrogość i tym podobne. Nagle w mediach społecznościowych  zaczęły pojawiać się relacje moich znajomych z tamtych regionów. Oczywiste jest, że nie spodziewałam się konkretnej wiedzy po sztampowych zdjątkach z betonowej plaży w Dubaju, ale już  coraz śmielsze i częstsze wyprawy do Jordanii, Iranu czy Libanu dają mi jakiś obraz, że coś tam zaczyna się dziać przychylnego podróżowaniu i turystyce na pewno patrząc ile jest check inów z atrakcyj na pustyni Wadi rum.

    Myślę, że atmosfera wokół tego świata, na który patrzyliśmy nieufnie – zaczyna się zmieniać. Coś, w co wielu z nas, na pewno ja, wierzyło apropos tego rejonu, chyba nie do końca okazało się takie oczywiste i stawiające świat arabski w jednoznacznie złym świetle.

    My tutaj żyjemy w bańkach swoich historii, wojna sprzed 80 lat jest ciągle w nas żywa, żyje w pokoleniach kolejnych, w pretensjach, roszczeniach i w dziedziczonym poczuciu krzywdy. Wiemy jak to jest mieć miasta zrównane z ziemią i wiemy jak to jest doświadczać dziejowych niesprawiedliwości, wciąż żyjemy pamięcią Holocaustu i innych ofiar jakie ponieśliśmy w czasie tej wojny i wcześniej. Wiemy jak to jest się z tego odgrzebywać i budować na nowo.

    Tymczasem w całkiem bliskim czasie 20 czy 30 lat przetoczyły się niejedne krwawe widowiska, że choćby wspomnieć wojnę w byłej Jugosławii w latach 90 -tych, której pewnie teraz jadący zadeptać Dubrovnik turyści już nie mają w głowie, a już na bank mało kto wie, jak wiele było tam bezsensownych ofiar w tej wojnie, ile obozów koncentracyjnych, jakich nie powstydziłby się żaden nazistowski organizator takich przybytków z czasów II wojny. A były takie. I nikt nie poniósł za to kary, bo układy geopolityczne są takie, że procesy na podobieństwo tych norymberskich nie kalkulowały się. A pokazowy proces Milosevica w Hadze zamiast być świadectwem prawdy przerodził się w farsę, której plan pisany był pod naciskiem politycznych interesów różnych stron. Polecam serdecznie książkę angielskiego reportera Eda Vulliamy „Wojna umarła, niech żyje wojna”. Pracowicie tropi on miejsca, gdzie takie obozy były i które w większości potem zrównano z ziemią udając, że nic się nie stało a tysiące ludzi, która tam zginęła nie ma nawet szans na pamięć o nich, bo pamiętać o tym jest niepolitycznie.

    I teraz rok 1990 pierwsza wojna w Zatoce Perskiej, następnie 2003 i druga wojna tamże. Przypomnijmy sobie klimat z czasów tych inwazji. Mamy biedny Kuwejt, który najechał zły Saddam Husajn, irakijski dyktator. Dobrzy Amerykanie wysyłają więc tam swoich dzielnych żołnierzy, żeby bronili tego napadniętego Kuwejtu. Bo wiadomo, Amerykanie to tylko ci „dobzi”.  Hussajn nie może tak na oczach świata dobrać się do tamtej ropy, to powinni zrobić Amerykanie właśnie. Nie jestem ekspertem od wojen, przywołuję tylko to, co pamiętam, przywołuję klimat tamtych czasów. Mija dekada i trzeba się rozprawić z Saddamem ostatecznie, bo na bank ma broń masowego rażenia i chce nas zabić, no i wspomaga terrorystów. Amerykańska propaganda była tak silna, że mieliśmy wręcz poczucie dumy, że jako Polacy możemy walczyć w Amerykanami i Brytyjczykami i innymi siłami zbrojnymi z Europy o coś co kompletnie nie było dla nas i o nas i nie zostało nigdy udowodnione, tej saddamowej bomby nie znaleziono, związków z Al Kaidą też nie udowodniono, ale kraj podbito, Saddama stracono, ofiar w żołnierzach i cywilach do dziś nikt porządnie nie policzył, wiz do USA jak nie mieliśmy tak nie mamy, a w Iraku zapanował chaos, zniszczenie i co więcej – ogromna, wielka, szczera nienawiść Irakijczyków do ludzi Zachodu.

    Dlaczego o tym piszę.

    Bo na festiwalu filmowym 16 -th Docs Against Gravity zobaczyłam dokument dwójki włoskich twórców zatytułowany „ISIS Jutra. Zagubione dusze Mosulu”. I przeżyłam kolejny szok i niedowierzanie, nie miałam bladego pojęcia o kolejnych masakrach tym razem nie sprzed 20 czy 30 lat tylko sprzed 3 i 2 lat. Tuż przy granicach krajów, gdzie latamy robić sobie super kontent na instagrama.

    Pokazano w tym znakomitym warsztatowo skąd inąd filmie, jakie są konsekwencje amerykańskich zapędów do rozporządzania każdą piędzią ziemi, która kryje ropę. Konsekwencje są takie, że w 2016 roku ISIS rozpanoszyło się w Iraku werbując ludzi do wstępowania w ich szeregi i budowania nowego kalifatu, państwa islamskiego, które zniszczy, zgładzi, zabije w jakikolwiek dostępny sposób każdego niewiernego – arabskiego, zachodniego – bez znaczenia. Można się oburzać oczywiście przy herbatce, jak tak można i w ogóle kobiety są źle traktowane i tak dalej. Ale film ten pokazuje w relacji na przestrzeni lat 2016 – 2018 przyczyny takiego stanu rzeczy. Odpaliliśmy taką bombę i ona wciąż tam czeka aż ktoś podpali lont, bo to wyzwolenie Mosulu od ISIS to jest strasznie rachityczne i źle organizowane. Bomba tyka.

    Relacje w filmie dostajemy z ust ludzi – synów bojowników ISIS, ich kobiet, dzieci, samych irakijczyków ofiar bratobójczych wojen nienawidzących ISIS, służb bezpieczeństwa, żołnierzy, matek, dzieci.

    Widzimy w pierwszych kadrach zrównany z ziemią Mosul, który wygląda jak Warszawa tuż po ostatnich nalotach w 1945. Nie leży tam kamień na kamieniu. Nie ma domów, nie ma zabytków, Nie ma dawnego Babilonu i po nim pamiątek, wszystko zostało przez ISIS i ich walki z irakijską armią zniszczone do ostatniego kawałka czegoś całego. I tam żyją sobie ludzie, głównie kobiety i dzieci, nastolatki. Ci podejrzani o udział w ISIS całymi rodzinami koczują w zamkniętych obozach na pustyni. Dzieci po jednej i drugiej stronie obozu pielęgnują w sobie wzajemną nienawiść do zabójców swoich ojców, wujków i braci i wspólnie podlewają nienawiść do ludzi Zachodu. Te dzieci nie tak dano chodziły sobie do szkoły, kopały piłkę, starały się mieć problemy jak dzieci na całym świecie, ale dziś nie nakręcą filmu na Youtuba o robieniu burgera z żelatyny, bekaniu po wypiciu napoju gazowanego czy jak zrobić naleśniki. Nakręcą za to film propagandowy jak wspaniale jest przywdziać pas szahida i wysadzić się w samym środku wrogiego obozowiska, ponieść piękną dla Boga śmierć i zabić dziesiątki innych ludzi.

    Nie ma tam w Iraku środków ani pomysłu jak zresocjalizować te dzieci i tych ludzi, nie ma dobrej organizacji ani planu. Jest przerwanie i bierne przyglądanie się eskalacji nienawiści.

    Kiedy patrzyłam na te obrazy, tak samo jak na film „Kafarnaum”, nie mogłam nie powstrzymać emocji i wstrząsu. Tam unaoczniły się wszystkie niezwizualizowane moje lęki o krachu zachodnich systemów, które trzymają nas w jakiejś nierealnej bańce, absurdalnego korporacyjnego konsumpcjonizmu i ogłupiającej beztroski. Owszem, mam poczucie, że to, że żyję w Europie to przywilej. Czuję to bardzo mocno. Że żyję sobie na takiej wysepce kulturowej utkanej z naszych takich a nie innych historyjek, naszych królów i książąt, tradycji, porażek i sukcesów, dzieł, muzeów i wystaw, że mogę sobie słuchać cantat i uwertur i nikt mi nie zawraca dupy ani w żaden inny sposób nie niepokoi. Tak, bardzo to doceniam. Każdego dnia.

    Ale ten lęk nie ustaje. Narasta wraz ze świadomością, że serio, nic nie trwa wiecznie. Coś kiedyś musi się skończyć w tych dyktowanych imperialną chciwością układach, tylko co? i dla kogo?

  • zjedz kanapkę