• Fenomen Nan Goldin

    „Całe to piękno i krew” film Laury Poitras o feministycznej fotografce Nan Goldin.

    Nan Goldin ma 69 lat i miewa się obecnie chyba dobrze. Ale mogło tak nie być, bo gdzieś tam nie raz ocierała się o śmierć w czasach pandemii HIV, jak i walcząc z uzależnieniem od opioidów, które zażywała przepisane legalnie przez lekarza, na jakieś banalne schorzenie bólowe.
    Jej się udało, ale tysiącom ludzi uzależnionym od tych środków, często pod postacią najlepiej sprzedającego się leku w historii USA – valium – to się nie udało i leczenie banalnych chorób przypłacali życiem.

    Dokument o Goldin pokazuje jej zmagania z tym uzależnieniem, to, jak przekuła osobiste cierpienie w problem społeczny, jak zorganizowała walkę przeciw turbobogatej rodzinie właścieli tej gałęzi farmaceutyków i doprowadziła do tego, że rodzina Sacklerów promientni kolekcjonerzy sztuki, filantropi i fundatorzy zniknęli z fasad instytucji typu MET, Luwr czy Muzeum Guggenheim.

    Widzę twarz Teresy Sackler, którą sąd zobligował do wysłuchania online historii pokrzywdzonych rodzin, twarz, która nie kryła wzgardy ani dystansu, jakby mówiła „no i co wy tam robaki pierdzicie do mnie, tylko szybko, bo na raut idę”.
    Pewnie to tylko symboliczne, bo ten 1 % przebogatych gnojów trzyma się na pewno zajebiście dobrze, ale oglądać determinację tej niepozornej kobiety – to było coś.
    Myślałam sobie wtedy o tym, skąd bierze się w ludziach ta sprawczość. Że oni tak podnoszą się z dna i po prostu robią rzeczy.
    Nie ma chyba na to odpowiedzi. Dlaczego jedni przekują własne cierpienie w coś ważnego a inni po prostu odejdą przedwcześnie albo osuną się w sobie na zawsze.
    Goldin podnosiła się wiele razy.
    Po samobójczej śmierci ukochanej siostry.
    Po tym jak jej rodzice pozbyli się z domu także i jej, bo nie mieli pomysłu jak się nią zajmować.
    Po tym jak uciekała z domów zastępczych.
    Po tym jak żyła na ulicy, praktycznie na sławnym Time Square (polecam serial Kroniki Times Square na HBO) nie mając pieniędzy
    Po tym jak na aids umierali jej przyjaciele
    Po tym jak miłość jej życia pobił ją tak, że złamał szczękę i kości oczodołu i gdyby nie czyjaś interwencja straciłaby wzrok.
    Goldin znalazła dla siebie ratunek. Była to fotografia.
    Robiła zdjęcia w tamtyh czasach całkowicie poza mainstreamowym stylem. Fotofrafowała ludzi, bliskich najczęściej – w sytuacjach codziennych, niepozornych, intymnych, często brzydkich.
    Ostatecznie oko kamery skierowała na siebie, tuż po tym jak została pobita przez ukochanego. Mówiła, że zrobiła to po to, żeby nigdy tego nie zapomnieć i nie myśleć, że kiedykolwiek może na coś takiego w życiu się godzić.

    Podbną sztukę uprawiała też Ewa Kuryluk. Z siebie i swoich codziennosci zrobiła tworzywo.

    Jak na tamte czasy były to działania rewolucyjne. Zwykłość, wizerunki ludzi, którzy w purytańskiej Ameryce mieli odwagę żyć tak, jak chcą, zwyczajne życie to nie były faktory, jakie promowały amerykańskie wzorce kapitalizmu. Życie miało wtedy toksyczny posmak glamour podszytego wcale nie skrywanym mizoginizmem, przemocowością i wzgardą dla tych, którzy z życiem radzą sobie słabiej niż Gordon Gekko.

    Czasy nieco się zmieniły. Mnóstwo z nas gotowych jest sprzedać całe swoje życie w sieci w zamian za dobry kontrakt i nikogo nie szokuje, że ktoś robi se selfie nago w lustrze. A mimo to prace Goldin przetrwały próby czasu. Mimo powszechności ekshibicjonizmu niosą ze sobą uniwersalną prawdę o byciu człowiekiem.

    Jak ona to robi/robiła? Nie mam zielonego pojęcia.

    Film świetny, artystka wspaniała.
    I ta smutna acz prawdziwa pointa na koniec filmu o jej rodzicach. Nan jedzie w odwiedziny do nich. Są już leciwi, ale wciąż eleganccy, trzymają fason. Nan mówi do nich – zatańczcie. Tańczą ochoczo w parze a ona komentuje:
    Mieli dzieci, bo tego od nich oczekiwano, a nie z potrzeby zapewnienia komuś opieki. Dlatego nie mam do nich pretensji.
    Życie nie prowadzi i tak do żadnego konkretnego punktu.
    Można mieć nadzieje tylko na to, że uzyska sie trochę wiedzy o sobie, wiedzy, która przyjdzie zbyt poźno.
    <3
  • Kanapki z marzeniami – czyli być influencerem

    Być influencerem. 

    Robota marzenie setek tysięcy nie tylko nastoletnich osób, nie tylko w Polsce, wszędzie. Zrobić se takie konto na insta, YT, tiktoku, żeby ktoś chciał nam płacić za opowiedzenie o produkcie i fajnie sobie z tego żyć, pod palmą, 13 raz na Dominikanie na wakajach, w Tulum w czasie pandemii czy Zanzi w zimie robić se foty z lokalesami chwaląc się, że przywieźliśmy im kredki.To zjawisko nie maleje, narasta, a jednocześnie coraz trudniej w tej kolejce po hajs i fejm się dopchać i zdobyć tyle lajków i followersów, żeby ich sensownie moc zmonetyzować. Tymczasem to, co jeszcze parę lat temu było przejawami jakichś pasji, którymi twórcy dzielili się przez portale społecznościowe typu moda, podróże, gotowanie itp obecnie stanowi moim zdaniem coraz doskonalsze odzwierciedlenie mechanizmów rządzących społeczeństwem oraz klasowości. Obowiązują tu zasady te same jak w środowiskach, z których młodzi adepci influencingu chcą uciec, czyli: ścisły krąg znajomych, znajomości, duzi znajomi, których polecenia i szery zapewniają coraz wyższe pozycjonowanie w algorytmach i widzialności nastręczając tym samym popularności, kręgi kółek wzajemnych adoracji, hermetyczność środowisk, hierarchizacja będąca odzwierciedleniem klasizmu jak w realu. Nie ma mowy, że tzw duży influencer wejdzie w narrację z małym albo z kimś kto ma konto zerowe czyli takie 500-2000 tys follow, nie ma takiej opcji z kilku powodów, m.in dlatego mniejsi są dla większych niewidoczni, giną w planktonie, poza tym i tak duży influencer zalewany propozycjami ofertami nie ma czasu wchodzić w interakcje z każdym kto napisze, a trzecia sprawa – kompletnie mu się to nie opłaca. Wszelkie ankiety, zapytania, czasem screeny odpowiedzi służą tylko wyłącznie podtrzymywaniu wrażenia zaangażowania, żeby na koncie plankton robił ruch, a kaska wyznaczana po zasięgach płynęła nieprzerwanym strumieniem.

    Jako że siedzę w tym i prywatnie i zawodowo wiele lat – nie dziwi mnie wcale popularność kont oferujących innym użytkownikom jakieś sklile, nie wiem, gadanie o przyjaciółkach idiotkach, zajebiste upinanie firanek, oklejanie pudełek, prowadzenie biznesu w social mediach, kont poruszających ważne społeczne sprawy jak wykluczenie, wygląd miast, zdrowie, rynek mieszkaniowy itd itp. Ale nie łudźmy się, większość kont, profili to są materiały o niczym, powielające jakieś systemowe nakazy odnośnie wyglądu i sposobu życia. Ten milionowy zalew tego typu przekazów ogranicza się do multiplikowania haseł – hejka kochani, jakie plany na weekend, bo u mnie słoneczko oraz odpowiednie ustawienia biodra i nóżki na zdjęciu tak spostprodukowanym, że ma się wrażenie obcowania z kartkami Hallmark z odpowiednim cytatem motywującym w stylu – bo życie może być piękne, kiedy mu na to pozwolisz.

    “Fake Famous”

    Po tym przydługim wstępie chcę zachęcić do ciekawych dokumentów właśnie na ten temat. Pierwszy z nich na HBO „Fake famous” jest dokumentem o eksperymencie. Jakaś agencja z Los Angeles postanowiła, że zrobi casting, wybierze 3 małych influ takich z 2000-5000 folllow i zrobi z nich gwiazdy instagrama. Chcieli sprawdzić, udowodnić, że z „nikogo” można stworzyć „kogoś”. Jakie do tego służą narzędzia? Ano nie tzw. „prawda” czy pasje. To nikogo nie interesuje. Służy do tego manipulacja znanymi narzędziami do podbicia popularności – a więc: fejkowe zdjęcia udające pobyt w eksluzywnych spa albo na wypasionych wakacjach, wyrafinowane sesje zdjęciowe ze stylistami, makijażystami, specami od wizerunku no i kupowanie followersów, lajków, botów generujących komentarze w takim czasie, żeby system nie zorientował się, że to bot. I tak oto z przeciętnej aspirującej aktorki pracującej na kasie w H&M zrobiono gwiazdę na 300 tys follow, która po pewnym czasie z tzw. współprac zaczęła juz spokojnie z tego żyć. Z wybranych pozostałych 2 kolesi nie udało im się nic ulepić, bo jeden się przestraszył, że znajomi zdemaskują jego orientację seksualną, a drugi uznał, że pozowanie w udawanym prywatnym samolocie to jest jednak ściema o zbyt wysokim stopniu żenady jak dla niego. Niewiele w sumie nowego dowiedziałam się z tego dokumentu prócz tego, że caryce social mediów w stylu Kim Kardashian jada totalnie na kupowanych follow i botach, na co owner tematu Mark przymyka oko, bo to są po prostu za duże biznesy i zbyt ogromne obopólne korzyści, aby ten fejkowy proceder jakoś tam skrupulatnie ścigać. Jeśli kary dopadają kogoś to oczywiście maluczkich, jak to w życiu.Popykasz se parę razy za dużo i hyc – masz bana.

    “Influencer. W pogoni za lajkami”

    Drugi dokument był smutniejszy. Na platformie vod.mdag.pl jest film „Influencer. W pogoni za lajkami”. Bohater Austyn Tester pochodzi z małego, nudnego, nijakiego miasteczka z Tennessee, miasta typu Radom, Sochaczew czy Grudziądz. Miasto wygląda i jest tak porażająco smutne, że sama byłam zdziwiona, bo skłonna byłam przypuszczać, że wielka smuta tyczy tylko nas, Polaków. Okazuje się, że ludzi żyjących w dysfunkcyjnych rodzinach, w miejscach bez wsparcia, perspektyw jest ocean i ci właśnie ludzie aspirują do karier typu Justin Bieber. Sami kreują się na ten typ i przez potencjalnych agentów są też kreowani na słodkich nastolatków z sąsiedztwa. Austyn żyjący sobie w biedzie i beznadziei wykorzystuje słabe wifi i starego maca do nawiązywania kontaktów z innymi ludźmi. Buduje swoją markę na innej socialowej typóweczce tj na motywowaniu innych użytkowników frazesami w stylu: jesteś wyjątkowy, nie pozwól innym odebrać sobie marzeń itp. Ponieważ media zaludniają setki tysięcy innych podobnych zagubionych młodych ludzi – Austyn zdobywa jakąś grupkę swoich fanów i zwraca uwagę agencji kreującej influencerow, bo do 4 osób na krzyż gada jakby gadał do tysięcy, z wielkim zaangażowaniem. Spece od karier postanawiają więc zrobić z niego gwiazdę, co łączy się z wyjazdami w tzw trasy, a polegają one na tym, że jest spotkanie w wielkiej hali, przychodzą na nie nastolatki, piszczą i robią sobie z „gwiazdą” selfie. Niestety demoniczny agent wycenia konto Austyna na insta na 3 minus, z dobrym 10% zaangażowaniem, ale zbyt małym pikiem przyrostu follow, aby wejść do jego stajni. Austyn wraca więc do domu…

    Oba dokumenty pokazują, że świat social mediów nie jest taki jednoznaczny jak się wydaje, jednoznacznie głupi, zły czy super. Myślę, że jego mechanizmy skupiają jak w soczewce wszystkie społeczne mechanizmy, bolączki i często mówią o nas ludziach prawdy, do jakich nie lubimy się przyznawać, wyzwalają wiele marzeń bez pokrycia, ale też odruchów, jakie przynoszą zawstydzenie a często nawet hańbę. Ale żyjemy w tym. Klikamy i karmimy system, swojego ego, cudze ego. Jakkolwiek czasem atrakcyjne może wydawać się bycie w tym, tak porażające moim zdaniem jest to, że nie ma od tego całkowitej ucieczki, nawet nie uczestnicząc w tym czynnie poddawani jesteśmy wpływom kształtowanym w internetach, zależymy od uwagi innych na setki różnych sposobów, a zależność ta jest wpisana w system, jaki parę lat temu wydawał się dystopią z Black Mirror, dystopią, która stała się rzeczywistością.

  • Kanapka terapeutyczna, czyli “jak się pani z tym czuje”

    Nie wiem, czy dziś terapia uchodzi za coś wstydliwego.

    Zaryzykuję stwierdzenie, że chyba nie, że to raczej przejaw dbania o siebie, o swoje psychiczne zdrowie, spójność, wzmocnienie w rozumieniu mechanizmów, prób przetarcia szlaków ku nowym, zdrowszym nawykom.
    Chociaż zapewne wielu ludzi nie uważa za sensowne płacenia kasy komuś za to, że nas słucha i w najmniej odpowiednim momencie powie – nasz czas dobiegł końca, bo w sumie to frustrujące.
    Pewnie wielu z nas uważa, że to na nic się nie zdaje, terapeuci to tacy sami ludzie jak my, wcale nie lepsi, zadają zawsze to samo pytanie „jak się pani z tym czuje” i nic z tego nie wynika, nic nie daje, żadnych konkretnych narzędzi do walki ze światem.

    I oto znany dokumentalista, syn znanego dokumentalisty Marcela – Paweł Łoziński robi dokument. Temat – terapia. Pod tytułem “Nawet nie wiesz, jak bardzo cię kocham”. Łoziński wpadł na pomysł karkołomny, pokazania takiej sesji, co się na niej dzieje tak „naprawdę”. Ponieważ sesje terapeutyczne, jak i wizyty u lekarza, są poufne, Łoziński zastosował sprytny zabieg, aby to jakoś obejść i udało mu się unaocznić widzowi  skumulowany dramatyzm takich spotkań.

    Film trwa 1,5 godziny, ma 3 bohaterów, matkę, córkę lat 25 i terapeutę – znanego  w kręgach prof. Bogdana de Barbaro. Kamera jest skierowana tylko na twarze bohaterów, na tego, kto w danym momencie mówi. Widzimy te twarze w mocnym zbliżeniu. To nie jest przypadkowy  zabieg.

    Bohaterki przychodzą więc problemem i opowiadają o nim. W głowie może pojawić się pytanie – o co właściwie chodzi? Na świecie tyle biedy, ludzie co dzień giną nie wiadomo po co, uciekają ze swoich domów, tułają się po świecie, są zakładnikami jakichś dziwnych, niezrozumiałych dla nich idei, cierpią z powodu niedostatku, niedożywienia, ran i strat a tu skupiamy się na problemie „moja mama chodzi spięta, przez to moje życie jest do dupy”. Wydaje się to takie absurdalne, ta nasza skłonność do dramatyzowania rzeczywistości. Faktycznie, nie musimy szukać schronów i robić zapasów wody. Możemy uczłowieczać koty i karmić się pretensjami do rodziców, do swoich dzieci, do wszystkich na około. Mamy taki luksus.

    Tylko dlaczego oglądając ten dokument, patrząc na zbliżenia twarzy tych ludzi, każde najmniejsze znamiona na ich skórze, przebarwienia, krostki, włosy w nosie, rozmazany tusz na rzęsach, potargane włosy, szklące się oczy, przebłyski intensywnego myślenia widoczne w oczach, ozdoby w uszach, malunki , elementy garderoby z kulkami bawełny po spraniu  nagle czuje się, że jak zwykła mówić Nel do Stasia – pocą się nam oczy?

    Matka i córka przyszły na terapię, ponieważ nie rozmawiały ze sobą o niczym istotnym, co bolało jedną jak i drugą, każdą z innego trochę powodu. Tematem ich spotkań był brak kontaktu oraz bezsilność, niemożność osiągnięcia jakiegokolwiek porozumienia. Źle im to robiło na dusze, więc postanowiły, że coś z ty może zrobią. I mamy przed oczami spektakl rozmijania się chęci, możności i oczekiwań, co w efekcie doprowadza do ich wyobcowania z układów rodzinnych, ale też i tych innych relacji oraz do tego najgorszego wirusa – nieusuwalnej, organicznej i dojmującej samotności.  Takiej wobec wszystkiego i wszystkich.
    Nie ma znaczenia, jakie one miały historie konkretnie, co się zdarzyło, kto przyszedł, kto wyszedł, kto co powiedział. Emocje, z których zdają relacje są uniwersalne i mogą dotyczyć każdego. Ich scenariusz niezrozumienia i wyobcowania ma zastosowanie u każdego z nas jak sądzę w takim czy innym stopniu.

    W tym momencie trudno wyrokować, czy odczuwanie strachu przed unicestwieniem w kraju ogarniętym wojną ma większy kaliber negatywnych emocji niż poczucie osamotnienia w całym swoim życiu  w kraju uchodzącym za stabilny.

    Może to są emocje z innych nieco kategorii i półek, ale  nie umiem rozstrzygnąć,  które mają większy ciężar gatunkowy, a które podpadają pod kategorię „ w dupach im się poprzewracało”.  Wiem tylko, że opowiadanie matki i córki o swoim życiu emocjonalnym, to jak widzi swoje życie córka a jak widzi je matka –  pokazuje dramat każdego z nas niezależnie od sytuacji materialno – politycznej, w jakiej żyjemy. Widzimy dorosłe osoby, które „radzą sobie”, żyją, pracują, o coś tam zabiegają i dbają a jednocześnie są w środku tak strasznie niekompletne.

    Mimo że nikt z broni palnej nie celował im w głowę, mają w niej milion jakichś niezabliźnionych ranek i ropnych wycieków, które sączą się nieustannie podczas podejmowania rozmaitych czynności życiowych i skutecznie uniemożliwiają życie tak zwanej pełnej kurwie.

    Terapeuta postanowił coś z tym zrobić. I tu wyrażam ogromny wręcz podziw dla ludzi podejmujących się tego zawodu. Muszą umieć brać kloce emocji swoich pacjentów na siebie i jeszcze umieć zadawać odpowiednie pytania, w odpowiednim momencie, tak, żeby ten kto przyjdzie mógł wyciągnąć z każdej sesji jakiś sensowny wniosek, który da się zastosować potem w  działaniu i myśleniu. Tak siedzieć i nie wywracać oczami słuchając tych oskarżeń, żalów, tylko wiedzieć, kiedy przerwać i trafić z odpowiednim pytaniem! Każdy kto wysłuchuje jak inni nawijają non stop o sobie przy okazji spotkań towarzyskich wie, jakie to trudne – skupić uwagę na tym, co ktoś do nas mówi o sobie, a nie o nas. Odruchowo chce się przerwać, machnąć ręką i powiedzieć – a tam, gadanie i wrócić do cozy myślenia o swoich własnych problemikach i schizkach. A tu proszę, siedzi ktoś i kombinuje trudne kejsy za nas, pokazuje , jak wybrnąć z ciemnego lasu, z czarnej dupy, zadaje trudne pytania, które skrzętnie sami przed sobą ukrywamy albo nie wiemy, że można je w ogóle zadać.

    No trudna robota uważam. Tak się zemaptyzować z każdym smęcącym pacjentem i nie zwariować od tego. Jaką to trzeba mieć twardą dupę, jaką pewność siebie i stanowczość!

    De Barbaro w ogóle wygląda trochę jak patriarcha, mędrzec, nawet jak nasze wyobrażenie Boga!. Siwy, dojrzały, ale nie stetryczały, mocny, twardy, ale ciepły. Wzbudza zaufanie, jest stanowczy,  ale troskliwy. Połączenie cech idealne.

    Troje ludzi. Dwie opowieści, matki i córki, próby objaśnienia o co chodzi i jak przeskoczyć próg niemożności, zwątpienia i żalu.

    Takie mocne opowiadanie o każdym z nas.

  • zjedz kanapkę