• Tamino, czyli między romantyzmem a nihilizmem

    Pamiętam takie wrażenie z wczesnej młodości. Jest ciasny pokój, kasetowy magnetofon Unitra, radiowa Trójka, listy przebojów Marka Niedzwieckiego, audycja Piotra Kaczkowskiego i Tomka Beksińskiego, a co fajniejsze „kawałki” nagrywałam sobie na kasety Stilon Gorzów i odsłuchiwałam w jakości milion razy gorszej, ale nie zapomnę tego uczucia jakie towarzyszyło mi po wysłuchaniu jakiejś piosenki, która mną poruszyła. Było to uczucie lęku, że nic tak równie porywającego nikt już nie zdoła skomponować i naprawdę chciało mi się trochę płakać.

    Potem czas sobie szedł swoją drogą, a mój czarny scenariusz się nie sprawdził, co jakiś czas pojawiała się muzyka do zachwytu, nowe brzmienia, nowe odkrycia, które czyniły mnie niemal szczęśliwą, bo mało kto wie w sumie jak muzyka potrafi na mnie działać.

    Ten czas mija nadal, ale różnica już jest taka, że zachwyty i muzyczne olśnienia pojawiają się niepokojąco rzadko. Podzielam opinie Moniki Brodki, która po wydaniu swojej płyty powiedziała w wywiadzie, że dzisiaj muzyka dostępna  na platformach streamingowych przypomina jej nadmiar ubrań w sieciówkach, których po sezonie nikt nie chce.
    Paradoks polega na tym, że łatwiej dziś coś nagrać i wpuścić w kanały dostępne dla milionów, tylko, że w tym nadmiarze i tłoku ciężej i pływać i ciężej wypłynąć. Ciężej też konsumentowi wyłapać coś wartościowego. Streamingowi potentaci tworzą algorytmy, które śledząc ścieżki naszych upodobań podsuwają nam coś, co nas może zainteresować i chyba tylko w tym widzę jakąś szansę na to, żeby w kółko nie słuchać tylko Radiohead i Tears for Fears. Przeważnie jednak i tak mamy do czynienia z miłą dla ucha watą. Te piosenki są poprawne, melodie miłe, ale nijakie jak ładne, modnie ubrane dziewczyny. Miło się patrzy i nic poza tym. Wszystko skrojone jest według jednego wzorca, jest niepokojąco miło i strasznie nudno. Cała moja playlista na ten rok składa się z muzyki, jaka powstała w latach 80 – tych, może jeszcze PRO8L3M mnie poruszy, bo bardzo mi się chce śmiać, kiedy słyszę jak oni opisują polską rzeczywistość damsko – męską i wcale się z tym nie kryją, że zasadniczo w dupie mają polityczną poprawność, bo w domach z kanapami przykrytymi kocami w kratkę zupełnie nikt się tym jakby nie interesuje, a ja bardzo doceniam taki rodzaj autentyzmu.

    Jednakże prawdziwe olśnienia w tych muzycznych sieciówkach przychodzą nad wyraz rzadko, powiedzieć raz na rok, to byłaby chyba też przesada. Ale któregoś dnia, odsłuchuję dedykowaną mnie playlistę, raz, potem drugi i za trzecim razem czuję coś. To jest właśnie to uczucie, kiedy wydzielam sobie strony książki, żeby nie przeczytać jej za szybko (pozdrawiam cię Karl Ove), kiedy idę któryś raz do kina na ten sam film nie mogąc uwierzyć, że coś będąc o kimś innym jest tak bardzo o mnie ( pozdrawiam cię Paolo), kiedy patrzę na kogoś i nie chcę przestać tego robić ( a to akurat było tak dawno, że nawet nie pamiętam). To tak samo było z tym utworem. Rozwalał mnie kawałek po kawałku, aż zeskrobał cały tynk, rozbił beton i doszedł do samego rdzenia, no a wtedy, wtedy to ja już nie mogłam przestać płakać i dlatego bardzo rzadko słucham tego utworu, bo tak skrajnie mnie on obnaża. Ale jest cały czas we mnie jak jakiś rodzaj najprawdziwszej prawdy, która może być o wszystkim.

    I wtedy pojawia się Tamino

    Utwór, o jakim mowa to „Indigo Night” a człowiek, który wywołał to moje emocjonalne tsunami to Tamino.

    Zanim tu omówię jaki rodzaj muzycznych pasaży wprawia mnie w takie dziwne stany i wybija w wyższe rejestry emocji, to wspomnę, że Tamino jest niebywale pięknym młodym mężczyzną. Zastanawiam się, czy ma to znaczenie i to będzie niepoprawne co napiszę, ale tak ma. Dla mnie ma. Wygląd, głos i talent to jest triada nie do pobicia. Przykładowo Ed Sheran jest niebywale zdolnym i dobrym artystą, zapełnia stadiony a ja poprzez to, że wygląda jak wygląda nie jestem w stanie się z jego muzyką integrować. Nic na to nie jestem w stanie niestety poradzić, że zaraz sprawdzam, jak wygląda muzyk. I cóż, 22 letni Tamino ma urodę zjawiskową. Urodzony w Antwerpii chłopak jest po matce Belgiem a po ojcu Egipcjaninem, a po dalszych przodkach jeszcze libańczykiem. Ten miks dał człowieka nieprzyzwoicie wręcz pięknego, wysokiego, smukłego, z pięknymi włosami, brwiami układającymi się tak, że jego piękna twarz jest jakby defaultowo smutna, do tego duży nos, wielkie ciemne oczy i można sobie tak stać z rozdziawioną buzią i patrzeć bez końca. Zawsze mnie zachwyca, że zdarzają się tak piękni ludzie, tak na pewno musiał wyglądać Jezus!:)

    Tamino

    Tamino

    Dla Tamino Moharama Fouada losowe rozdanie okazało się nad wyraz łaskawe. Razem z urodą dostał muzyczne geny po egipskim dziadku, który był w swoim kraju popularnym w latach 60 – tych muzykiem, do tego głos i talent do tworzenia piosenek, pisania tekstów. Tamino nie siedzi raczej na kanapie i nie delektuje się milcząco swoimi losowymi trofeami, tylko skwapliwie je wykorzystuje. Jest z pewnością muzykiem wykształconym, na Królewskiej Akademii w Amsterdamie zresztą, mocno czerpie też z dziedzictwa dziadka, który komponował i grywał z orkiestrą. W piosenkach Tamino bogte instrumentarium występuje także, a to wg mnie niezwykłe na jak popowe w gruncie rzeczy utwory.  Nie trzeba być wykształconym muzykiem, żeby z łatwością wychwycić tam elementy perkusyjne, tamburyn czy partie skrzypcowe, co razem daje każdemu utworowi rozległą przestrzeń, epicki rozmach. Do tego dochodzi łatwy do wychwycenia arabski zaśpiew. To on jest odpowiedzialny za to, że uruchamia się w słuchaczu jakaś taka tęsknota za nie wiadomo czym. 

    Pierwsza wypuszczona w 2017 roku w świat piosenka „Habibi” to kwintesencja twórczości z całej płyty „Amir”. To co mnie osobiście urzeka, to to, że utwory nie dzielą się na banalne strofy i skoczne refreny, tylko mają swoje rytmy, snują się tam odrębne, i jak na tak młodego człowieka, bardzo dojrzałe opowiadania o kondycji ludzkich uczuć. Dużo jest nawiązań do mitów, do ponadnarodowych wzorców rozumianych w każdej kulturze, dużo tam wahań między jakimś rodzajem zniechęcenia, rozczarowania światem, nawet nihilizmem a totalnym romantyzmem każącym wierzyć, że miłość to rodzaj wielkiego światła i łaski, jednakowoż udzielanej ludziom w ilościach homeopatycznych. Świetnie mówi o tym sam artysta w jednym z wywiadów:

    „ There’s a conflict in the lyrics that falls somewhere between nihilism and a more romantic state of being: The romantic side is where you’re floating, but you can fall at any moment. That makes you vulnerable, he says. “With nihilism, you’re less vulnerable… but you’re not living.”

    Ale jak wiadomo nawet najciekawszy tekst nie oparty o muzykę i głos – nie ma wielkiego znaczenia, dopiero to razem sprawia, że słuchając Tamino czuje się na rękach gęsią skórę.

    Falset w roli głównej

    Ta muzyka, od razu uprzedzam, jest dojmująco wręcz smutna. To czołowy hit na moim prywatnym festiwalu muzyki smutnej i depresyjnej. Ale wydaje mi się, że o prawdziwych emocjach nie da się inaczej opowiedzieć. Dotykając rdzenia, zawsze musi trochę boleć, to jest jak odwieczna tęsknota za czymś czego w życiu dotyka się tak sporadycznie, że można to liczyć w sekundach. Ona sobie tak płynie, a w tym wszystkim jest jego GŁOS. To jest główny bohater.

    Można tworzyć hity, przeboje, piosenki wzruszające nie mając wcale wyjątkowego głosu, można mieć głos wyjątkowy i nie stworzyć żadnej zapadającej w umysł piosenki, ale jak napisałam wcześniej, ten gość ma szczęście, połączył w sobie to wszystko. Jego głos jest jak osobny, największy i najbardziej wyrafinowany i poruszający instrument. Naprawdę, nie dziwię się barokowym księciom i królom, którzy darzyli  swoistym rodzajem kultu osoby umiejące pięknie śpiewać. Żeby taki Farinelli mógł mieć na zawsze kontrtenor, czyli głos zbliżony do kobiecego, został okaleczony, wykastrowany. Tamino na szczęście wykastrowany na pewno nie został:) Jego głęboki, męski, piękny, przejmujący niski głos przypomina mi balladowe klimaty głosu Leonardo Cohena, trochę tam też jest innego balladzisty współczesnego Sufjana Stevensa, trochę jest Thoma Yorka, trochę Jacquesa Brela, ale Tamino ma jeszcze jednego asa w rękawie, jakiego przy takim niskim głosie ma już mało kto. Otóż Tamino potrafi śpiewać falsetem! Więc kiedy z tych niskich, męskich rejestrów przechodzi w falset, to coś we mnie zamiera, ten falset dźga mi głęboko schowaną strunę i stąd te łzy. To są magiczne momenty i nie wstydzę się do tego przyznać. Wyczytałam, że śpiewanie falsetem jest niezwykle trudne i ryzykowne, to jest w istocie śpiew na niedomkniętych strunach głosowych. Jest to ton głosu bywający często powodem do żartów, zwłaszcza z chłopców przechodzących mutację, kiedy ton głosu z barytonu przechodzi im w falsecik – stają się wtedy obiektem kpin. Ale są piosenkarze, którzy falset obrócili w atut, jak Jimmy Sommerville czy Prince. U Tamino zgoła inaczej ten falset wybrzmiewa, jak jakiś rodzaj ponadludzkiej tęsknoty za transcendencją. W wywiadzie dla Independent Tamino powiedział, że wszyscy się go o tę zdolność do śpiewania falsetem pytają i wiele osób się tym ekscytuje, ale on nie chce używać go jako akrobatycznej sztuczki, chce używać go tylko wtedy, kiedy to naprawdę czuje, dlatego nie znajdzie się tej umiejętności jako rodzaju popisywania się i epatowania słuchacza, że hej popatrz jaki ze mnie zdolniaszka.

    kto jest świadomy swojego stycznia

    Urzeka mnie też w tym człowieku niezwykła świadomość siebie, jako muzyka i twórcy. On wie, że muzyka i teksty mogą być naiwne, ale stwierdził, że nie zamierzał ich polerować i doprowadzać do jakiejś fikcyjnej doskonałości, uznał, że taką płytę jaką stworzył mógł nagrać tylko teraz i dlatego jest ona taka, jaka powinna być. Uważam, że to niezwykłe podejście jak na tak młodą osobę.

    Życie większości ludzi to są przeważnie poniedziałki rano albo sina atmosfera styczniów, albo brzydota polskiego przedwiośnia, ale to co czyni je fajnym to takie momenty. Kiedy przeczyta się czyjeś słowa, które w nas zostaną, kiedy spotka się kogoś, kto nas rozumie, kiedy zobaczy się coś co urzeknie albo kiedy usłyszy się coś, co wygrzebie z naszych skostniałych i cynicznych powłok jakieś meritum, które ubiera nas w człowieczeństwo, przywraca wrażliwość, z której rzeczywistość dzień po dniu, godzina po godzinie skutecznie nas odziera. Nie dajmy się.

  • Czas od pięt mnie cicho zjada, ale Kora się oprze

    Wiecie, jak to jest.

    Umiera ktoś znany i całe ściany pełne są smuteczków i RIP -ów. Rejestrujemy na sekundę za pomocą posta na socialach, że ktoś odszedł i biegniemy dalej, zrobić sobie herbatę czy coś tam innego. Pomyślimy, no szkoda, szkoda, ale takie życie i jestem przekonana, że większość odejdzie tę herbatę robić z silnym przekonaniem o własnej wszechwieczności i swojej niezbywalności, co jest w gruncie rzeczy bardzo śmieszne.

    Nie jestem przesadnie stadnym człowiekiem, nie lubię robić tego, co wszyscy w tym samym czasie, toteż jeśli chodzi o zachowania w mediach społecznościowych rzadko coś udostępniam, rzadko agituję i rzadko zamieszczam swoje ekspose o czymś tam, bo wychodzę z założenia, że nie zawsze trzeba, a nawet nie można, wygłaszać swojego zdania o wszystkim, mimo że teraz jest taka moda.

    Z dość niespodziewanym jednak odejściem Kory Jackowskiej jest nieco inaczej. Nie chodzi mi o zaznaczenie swojej obecności poprzez wklejanie ubolewań na Facebooka, tylko o coś, co dość zaskakująco nawet dla mnie, uderza we mnie właśnie. Ilość słów, jakie się pojawiły w sobotę w mediach, ilośc wspomnień od różnych ludzi, w różnym wieku, z różnym spektrum zainteresowań i z różnych środowisk pokazują, że Kora jest nie tylko artystką, która szkoda, że zmarła, tylko że jest ona czymś w rodzaju czipa, który zastał wszczepiony w mózgi wielu, wielu, wielu ludzi i jest odpowiedzialny za ich własne, konkretne fragmenty, strzępy życiek, wspomnienia, które to odejście gwałtownie uruchomiło. Nagle dotarło do mnie, że ta kobieta siedzi w mojej głowie już 30 lat.

    Po raz pierwszy pojawiła się w niej przez Festiwal w Opolu, był rok 1980 i oglądaliśmy z ojcem, jak jakaś babka w leginsach i ostrzyżona „na zapałkę”, jak się wtedy mówiło, drapieżnym głosem, w samym sercu siermięgi komuny krzyczała, że chce pojechać do Europy lub jeszcze dalej do Buenos Aires i pić sobie w drodze szampana. Mój ojciec mówił wtedy, że kobiety tak nie wyglądają i zdecydowanie nie był fanem jej looku.

    Kora Jackowska

    Kora Jackowska

    To prawda. Nikt nie wyglądał tak jak ona, w tamtych latach na pewno, potem też, zmieniając style uczesania, noszenia się, zawsze była nie do podrobienia. Z pewnością pomagał tu fakt, że była osobą piękną, kości policzkowe, pełne usta, piękny nos, sylwetka sprawiały, że ja się w niej trochę kochałam, była kobietą, ja nie wiedziałam, czy jestem hetero czy nieheteronormatywna i chyba zupełnie mnie to nie obchodziło. Najważniejsze, że nie była ona jakąś opolską, sopocką diwą w falbanach i w lokach, była absolutnie inna i zjawiskowa. Patrząc na nią, na jej outfity i to jak się ruszała, miałam w sobie zawsze efekt wow. Po latach, kiedy była jurorką z Must Be The Music, kiedy to mając już ok 60 lat i nic nie tracąc z tak zwanej zjawiskowości, z lubością przyglądałam się, jak wydyma usta z dezaprobatą, kiedy ktoś masakrował scenę albo kiedy klaskała w dłonie i krzyczała do jakiegoś uczestnika „kocham, kocham, kocham”. Gdzieś tam wtedy przecierałam się przy produkcji tego show, ale zawsze, kiedy Kora przechodziła sobie obok, stałam jak zabetonowana nie będąc w stanie się ruszyć czy cokolwiek do niej powiedzieć. Tak to jest z chodzącymi legendami, z herosami naszych wyobrażeń, z karuzelami naszych marzeń. Pozostają gdzieś tam na cokołach na zawsze.

    Kora zawsze rozpalała też wyobraźnię siermiężnej polskiej gawiedzi niekonwencjonalnym życiem, bo bieda, dom dziecka, mężowie, dzieci, związki, tajemnice, kariera, zawsze było coś co pobudzało zamulone mózgi matek, żon, sióstr wstawiających akurat wodę na ziemniaki czy chodzących do prac od 9 do 17, wracających potem do swoich nudnych żyć, które w niczym podróży do Buenos nie przypominały, ale dzięki piosenkom Kory i Maanamu pozwalały czasem poczuć, że paranoja jest goła, czy mieć nadzieję, że ciemne chmury wiatr rozgoni.

    Ze mną było podobnie.

    Mam w głowie taki obrazek, kiedy zmierzam sennymi ulicami mojego małego miasta, którego serdecznie nie znoszę, ale wtedy przechodząc na skrzyżowaniu koło wielkiego krzyża z Chrystusem nie myślałam o tym. Za to zastanawiałam się, jak to będzie, kiedy na szkolnej dyskotece puszczą „Kocham cię kochanie moje” i czy ja, jako klasowy kujon i nerd będę podpierać ściany wtedy, czy też będę zmagać się ze spoconymi dłońmi pryszczatych chłopaków z fryzurami na Pawła Mścisławskiego z Lady Pank. Nie wiedziałam w sumie co gorsze.

    Ale pamiętam, długą miałam rozkminę życiową wtedy, czy czekają mnie jakieś rozstania i powroty i noce z miłości bezsenne i czy będą mi dzwonić dzwony i płonąć ciało. Miłam wtedy ze 14 lat i tak, byłam tego ciekawa. Jak dobrze, że nie wiedziałam wówczas, że na takie rarytasy to może sobie Kora pozwolić czy inna jakaś życiowo bezkompromisowa diwa, bo na pewno nie ja. Moje żary przypominały zawsze pieczenie ziemniaków w dogorywającym palenisku, ale to wcale nie znaczy, że ta piosenka była czy jest bez sensu. Niesie ze sobą jednak jakąś opowieść o tym, co może się zdarzyć między ludźmi dwojgiem, a że nie każdemu, to już nie Kory wina.

    Nie wszystkie jej muzyczne projekty były czy są silnie zakorzenione w moich prywatnych memoriesach. Ale te, które są wywołują we mnie zawsze, ale to zawsze tak silne emocjonalne poruszenie, jak magdalenki w Marcelu Prouście.

    Niezmiennie rozwala mnie ponadczasowa prawda o życiu, że życie płynie bez pośpiechu, bez uśmiechu i bez grzechu, bez nienawiści i bez miłości a ludzie zamierają w gestach pozach bez znaczenia. Tu akurat byłam przekonana, że taki model przypasuje do mnie bardziej niż polana w leśnym gąszczu schowana. Sprawdziło się.

    Potem miałam etap konstatacji, że czyjś głos pod oknem to nie byłeś ty. Wiecznie wtedy nasłuchiwałam czyichś kroków i głosu w słuchawce telefonu bratek na recepcji akademika Balbina, aby pytać, czy ty to ty i wiecznie obawiać się, że to może być pomyłka. Do dziś piosenka „Ty nie Ty” jest moją ulubioną.

    Ostatnim silnym muzycznym wspomnieniem był „Wyjątkowy zimny maj” z Derwisza i anioła. Niby fajnie, niby był ten maj zimny, ale biegało się w butkach trumniaczkach po deszczu i siedziało całe lato do rana mając wrażenie, że wieczór płynnie przechodzi w rano i nigdy nie jest ciemno. Ale z jakiegoś powodu tej piosenki dziś nie lubię i nigdy do niej nie wracam.

    Większość pozostałego repertuaru zasiedliła się jednak  we mnie na dobre. I ciągle nie wyobrażam sobie, aby jakiś miły na wojnę sobie poszedł, bo może mam nadzieję, że nie pójdzie i będziemy sobie w szafie żyć.

    A może głupio robię, nie wiem, ale mówię jak jest.

  • Nick Cave w Warszawie, czyli po co słuchać muzyki?

    Sytuacja z Nickiem była taka, że w 2016 roku słuchałam na okrągło jednej piosenki – „We No Who U R”.

    Nie byłam jakoś nigdy fanką ani zapaloną słuchaczką śledzącą wydanie każdej płyty, ale pan zawsze mi się podobał, wysoki, szczupły, elektryzujące spojrzenie no i bujne włosy, a włosy, powiedzmy sobie szczerze, nie są bez znaczenia. Podobało mi się w nim nawet to, że miewał romanse, życiowe, muzyczne a to z Kylie Minoque, a to z PJ Harvey i zawsze to było takie, że laskom dodawał klasy niezależnie w jakim gatunku muzycznym robiły. Nie wiem, może to, że zawsze nosi białe koszule i garnitury, może to sprawia, że myśli się o nim w ten sposób. Nieważne. Klasa, garnitur, jakość, tak czy owak Nick Cave jest taki. Awangardowo klasyczny.

    Wracając do tego co odczuwałam względem niego, no to właśnie ta melodia pod koniec ubiegłego roku, ten leitmotiv. I potem Szyszka mówi, że hej, jest koncert, jest europejska trasa koncertowa. Pierwszy raz chyba wyruszył grać po osobistej tragedii jaką była śmierć jego syna. Może to nie ma znaczenia, ale dla mnie takie sprawy też tworzą jakiś specyficzny kontekst.
    Przejrzałyśmy więc miasta, w których miał zagrać w Europie.

    I tak! 24 października będzie w Warszawie, na Torwarze! Ale ta miejscówka wydała nam się trochę banalna, Oslo za drogie, więc padło na Glasgow.

    Glasgow było atrakcyjne z tej prostej przyczyny, że zawsze chciałam pojechać do Szkocji i szukałam pretekstu, zatem wybór był prosty. Zakupiłyśmy bilety jakoś w lutym i zapomniałyśmy o sprawie, a weszła ona w obieg ponownie, kiedy trzeba było zabukować bilety na samolot a Ryanair odwoływał loty. Na szczęście nasz oszczędził, więc 25 września szczęśliwie do tego Glasgow dotarłyśmy.

    Po drodze w uberze zgubiłam bilety sprawdzając jaką bramą mamy wejść, ale od czego są pomocne aplikacje, telefony i dobry angielski Szyszki. Bilety kierowca odwiózł, no to weszłyśmy na teren The SSE Hydro – trochę jak Torwar, ale ładniej. Miejsca zapełnione po brzegi.

    Czekam.

    Dawno nie byłam na żadnym koncercie, ale nie miałam jakichś wygórowanych wymagań. Znam 6 piosenek Nicka na krzyż, ale i tak wiedziałam, że ich nie zaśpiewa, więc czekałam po prostu na to, co się wydarzy, jak to będzie, czy umrę z nudów, czy coś innego.

    Początek. Artyst i jego zespół The Bad Seeds wychodzą na scenę. Siedzę jak na Warlikowskim w teatrze, z założonymi rękami, z miną „pokażcie co umiecie”, bo to trochę taki obciach, szeptać ze sceny albo stać na niej i śpiewać. Czujecie czasem absurd tej sytuacji?

    Więc ja sobie w tym momencie tak właśnie myślałam.

    Czy to w sumie nie jest głupie. Jest sobie człowiek, wychodzi na scenę, przed nim setki ludzi i co on wtedy sobie myśli? O czym? Że będzie śpiewał, a ludzie będą bić brawo? Czy ma lęki, że się nie spodoba i zebrani będą zniesmaczeni? Jak to jest być sobie takim kimś, patrzeć na tłum a potem śpiewać? Czy ma się pewność, że się uwiedzie ludzi? Czy się boi, że będą wychodzić?

    Ja bym miała opory.

    Nick najwyraźniej nie miał takich dylematów, albo nie dał po sobie tego poznać, bo wczuł się niesamowicie, i faktycznie, on nie tyle śpiewał, co opowiadał.

    nickcaveofficial_instagram

    Oczywiście, całe instrumentarium, nagłośnienie, dźwięki, słowa, melodie – bardzo wszystko na wysokim poziomie i wysokim C. Nie sprawdziła się stara zasada, że lubimy tylko te melodie, które już znamy. Może dlatego, że tu nie chodziło tylko o melodie, o melodyjność, tylko o tę jego opowieść.

    Nie znam jakoś super angielskiego, nie wszystkie słowa słyszałam, nie wszystkie kojarzyłam, ale suma tego jak na scenie zachowuje się Cave, jak toczy tę opowieść muzyką, śpiewaniem, graniem sprawiła, że głęboko osadziłam się w myśleniu o tym, po co ludziom sztuka.

    No więc właśnie chyba po to. żeby doznawać.

    Patrzeć, słuchać i uzyskiwać wrażenie, że nic z tego nie wynika konkretnego (???) na zasadzie, że o, napisałam 500 maili albo skończyłam projekt lub stworzyłam 10 slajdów w PPX, albo zrobiłam badania rynku, albo wypełniłam dokumenty albo cokolwiek. Nic konkretnego prócz takiej dziwnej ulotnej emocji, że się siedzi i jest super. Ktoś nam coś opowiada, a to do nas trafia. Bo do mnie w każdym razie trafiło. W muzyce fajne jest to, że nie znając kolejnych sekwencji melodycznych można z zasobu dźwięków, które do nas płyną wydobyć takie coś, co skoreluje się z tym, co w nas siedzi,  z jakąś zapomnianą emocją. Dlatego podczas tego koncertu uznałam za słuszne wzruszyć się ze dwa razy. No oczywiście żartuję, że to było efektem mojego racjonalnego postanowienia. Bo stało się to ot tak, po prostu. Coś brzmi, a ja siedzę i czuję, że to pazur, który drażni we mnie taką strunę odpowiadającą za dźwięki minorowe, stąd łezki. Bo Nick Cave raczej nie porywa do tańca, od razu uprzedzam. Nie, żeby było też jakoś mocno dołująco, ale to będzie skala emocji raczej bardziej do refleksji niż do robienia fali na sali.

    Więc tak, podziwiam ludzi, którzy umieją w pojedynkę, z małym towarzystwem, wziąć rząd dusz. Wychodzą i szamanią, kręcą naszymi odczuciami. Podziwiam i zazdroszczę. To jest prawdziwa sztuka. A Nick Cave z pewnością należy do nielicznego grona ludzi, którzy umieją to robić ludziom, takie coś fajne, że człowiek zaczyna myśleć o sobie w kategorii lirycznej, a nawet idzie dalej, myśli o sobie, że jest dobry, bo umie generować w sobie dobre emocje chociaż pozornie nic się nie dzieje, tylko ktoś gra i śpiewa i siedzi się na widowni.

    Po co się chodzi na koncerty, przedstawienia, filmy jak nie po to? To znaczy może się chodzi po coś innego też, ale ja chodzę po to, żeby ktoś pograł na moich strunach, żeby mnie poruszył, jak dobry trener na fitnesie moje ciało, tak to ma ruszać moje wnętrze, które choć bogate, to się czasem przecież kurzy a może nawet zanika!

    Dlatego, jak są jeszcze bilety, to sobie kupcie i idźcie. Nie tak wielu dziś poetów sceny, którzy nawet w obcym wam języku opowiedzą wam to co i wy byście chcieli wyrazić, ale nie umiecie.

    fot. za Aktivist.pl

  • zjedz kanapkę