• Kanapka złożona z dobrych rad, czyli 6 sposobów na to, jak zdobyć władzę nad światem

    Jeśli zastanawiasz się czasem, dlaczego mając same piątki w szkole, wygraną w genetycznej loterii, tarcze wzorowego ucznia za 100% frekwencji na lekcjach, dużo lajków, serduszek i gwiazdek w serwisach społecznościowych, ale wciąż nie zdobyłeś władzy nad światem, lecz pławisz się w poczuciu winy, gorszości, tandetnej niewiary w siebie, braku władzy nad sobą – ten tekst jest dla ciebie.

    Inspiracją do stworzenia tego poradnika, po lekturze którego wasze życie będzie tylko lepsze, był bohater  genialnego serialu obejrzanego przez mnie po raz trzeci Tony Soprano – boss mafii z Jersey.
    Pozornie prosta sprawa – Tony nie wyglądał jak Brad Pitt, nie miał umysłu polemisty z felietonami Umberto Eco, miał mnóstwo problemów i kompleksów a nawet lęków, a jednak to jego się bali i z nim liczyli, jego nastroje zgadywali i jego polecenia uznawali za niepodważalne. Dlaczego?
    Dlaczego zaś można mieć mnóstwo atutów, a jednak spędzać życie na płakaniu sobie w mankiet, że coś poszło nie tak, że brakuje wiary we własne możliwości i przy wypowiadaniu każdego słowa odczuwa się lęk przed demaskacją, że może to co mówimy, robimy to jakieś głupie jest, nie na miejscu i niepoważne?

    Nie wiem dlaczego. Ale uznałam, że pora to zmienić. I bazując na obserwacji zachowań Tonego jako wzorca kierownika, szefa, dyrektora, duszy towarzystwa, CEO, chiefa własnego życia wpadłam na to, za pomocą jakich sposób odzyskać władzę nad światem.

    1. Obserwuj i wyciągaj wnioski

    Większość z nas lubi o sobie mniemać, czy mówić, że jest „dobrym obserwatorem”, ale na ogół bywa tak, że ludzie totalnie skupiają się sami na sobie. Z precyzją entomologa liczącego nóżki stonogom i liczbę zakończeń nerwowych w skrzydełkach much pochylają się nad każdym drgnieniem swoich emocji w związku z czymś tam, że ktoś coś im powiedział/ nie powiedział, a może pomyślał?
 To strategiczny błąd i strata czasu odwlekająca przejęcie władzy.

    Trzeba tę tendencję odwrócić i maksymalnie skupić się na wychwytywaniu reakcji, stanów emocjonalnych, w jakich znajdują się ludzie z naszego otoczenia. Z dokładnością badacza rejestruj więc każdy grymas na twarzy współpracowników, rodziny, wszystkich tych, którzy mają w twoim życiu jakiekolwiek znaczenie.

    Mając w głowie to, jak się kto uśmiechnął danego dnia, co i jakim tonem powiedział i czy odwrócił się do ciebie tyłem czy przodem – próbuj zastanowić się nad przyczyną takiego zachowania u obserwowanej osoby, zbuduj jakieś wnioski np.że boli ją ząb, nie lubi deszczowej pogody, nie zrobiła prezentacji i boi się demaskacji, ma w domu chore dziecko, a może ma do ciebie jakieś pretensje. Jeśli osoba jest w podejrzany sposób szczęśliwa, też przemyśl – skąd to się wzięło?

    2. Reaguj i działaj

    Kiedy masz już zgromadzone w głowie portfolio zachowań jakiegoś obiektu, wiesz jakie są przyczyny jej nastrojów i zachowań wobec innych i ciebie – przystąp do działania.

    Siedzenie i dywagowanie o cudzych sytuacjach i nastrojach nic ci nie da, marnotrawisz tylko czas na potencjalne plotki przy pracowym obiedzie.

    Wykorzystaj więc zebrany materiał o ludziach i przejmij nad nimi kontrolę.

    Udawaj oczywiście, że w ogóle niezorientowany jesteś w niczym, sobą zajęty tylko i tym co na obiad. A tymczasem jeśli ktoś krzywo się uśmiechnął, kiedy tego nie widziałeś a chwilę wcześniej szczerzył zęby w uśmiechu do ciebie – przyjmij, że to człowiek fałszywy i nie licz, że cię wesprze czy poprze, kiedy będziesz tego potrzebować. Nie dość że zaoszczędzisz czas na niepopadanie w zbyteczne złudzenia, to jeszcze przewidzisz krok fałszywego przyjaciela i zaskoczysz go jakimś działaniem na własną korzyść bez oglądania się na jego pomoc. Twoje akcje idą w górę, poziom respektu wzrasta.
    Nawet jeśli nie jesteś takim strategiem jak Tony Soprano, jak kapitan Żbik i Hans Kloss przewidujący wszystko i prześwietlający wszystkich intencje – to i tak myśląc o działaniu jesteś krok do przodu przed introwertycznymi myślicielami, którzy wszystko wiedzą a nic z tego nie wynika.

    3. Rozdawaj marchewki

    Ma to nadal ścisły związek z obserwacją ludzi i ich nastrojów. 
Otóż, kiedy zauważysz jakieś objawy fochów, niezadowolenia i kwaśne miny, nie daj boże szepty za plecami i potajemne grupy na mesengrze z pominięciem ciebie – działaj rozdając marchewki, czyli nagrody.

    Niezadowolenie ludzi z otoczenia trzeba spacyfikować okazując niezadowolonym, że się o nich troszczysz.
w tym celu możesz zapytać – „jak leci” a nawet rozbudować pytanie do „jak zdrowie”, możesz zaproponować wspólny spacer, ba, drinka w piątek po robocie, w uniesieniu możesz nawet powiedzieć komplement, ale trzeba uważać, żeby nie wzbudzić podejrzeń, że coś chcesz zyskać. Niemniej jakieś – “poleć mi swojego fryzjera” czy “miałam sobie kupić tę bluzkę w Zarze” – nie zaszkodzi. 
Nawet jeśli nie jesteś szefem, wymyśl jakieś zadania i je deleguj, ludzie lubią być potrzebni a jak się nudzą, przychodzą im do głowy głupoty i mają czas na plotki, a po co ci to. Zleć, zaproponuj np. zorganizowanie spotkania w knajpie, zobaczysz z jakim się to spotka entuzjazmem.

    A kto umie organizować rzeczywistość i trafikować taski? Wiadomo.
    Kto dba i troszczy się o dobre nastroje w otoczeniu? Wiadomo.

    4. Nigdy nie przyznawaj się publicznie do słabości i błędów

    Naprawdę jesteś taki, jak o sobie mówisz.

    Mówisz- jestem taki leniwy, myślą o tobie, że jesteś leniwy. Nieistotne, że akurat jesteś tytanem pracy, ale skoro sam w siebie nie wierzysz, że jesteś, to dlaczego inni mają wierzyć? Prawda mało kogo interesuje.

    Publiczne biczowanie się za popełnione błędy, przepraszanie itd. nic nie daje prócz poważnego szwanku na opinii i stawia pod znakiem zapytania twoje możliwości zapanowania nad umysłem kogokolwiek.
    Zatem jeśli popełnisz błąd:

    • udawaj, że nie popełniłeś albo że ten błąd to w sumie sukces
    • no w każdym razie – nie mów o tym na głos i nie przepraszaj

    5.  Wykonuj dużo „ojcowskich” i protekcjonalnych gestów

    Klep po plecach, nazywaj znajomych swoimi dziećmi, albo zdrabniaj ich imiona, pieszczotliwie upupiaj, ojcowsko wspieraj gestami, rozpościeraj ramiona w geście przywitania niczym błogosławiący JPII, czasem nawet się uśmiechaj, a robiąc to nie dawaj po sobie pod żadnym pozorem poznać, że ktoś cię irytuje, wkurwia, nie szanujesz go, masz mu za złe. Im ludzie mniej wiedzą o twoich prawdziwych emocjach i intencjach tym lepiej dla ciebie i bliskiego terminu przejęcia władzy i kontroli nad wszystkim. No prawie wszystkim.

    Klepiąc kogoś po ramieniu i pytając jak minął mu poranek rozpamiętuj jego słabe strony, przypominaj sobie co złego ci powiedział lub zrobił i planuj jakiś mały odwecik tak, że się nawet nie zorientuje w co został wmanewrowany i przyjdzie ci podziękuje jeszcze ewentualnie.
Bądź pamiętliwy i mściwy, bo na bycie bohaterem żywota człowieka poczciwego masz jeszcze czas.

    6.  Co z tym wyglądem?

    Wygląd ma znaczenie, to fakt. Ale czy każdy ładny i dobrze ubrany człowiek to ktoś, kto rządzi? A czy każdy kto ma władzę szczyci się aparycją Brada Pitta? Wystarczy popatrzeć na Kaczyńskiego, Napoleona, czy choćby Tonego Soprano, żeby wiedzieć, że nie.
    Za to bardzo pomagają miny. Mowa ciała, jak to mówią kołczowie.
    Warto obejrzeć parę scen z serialu “The Sopranos” albo przemówienia Benito Mussoliniego, żeby zrozumieć szybko na czym to polega.

    Nawet jeśli nie możesz patrzeć na kogoś z góry, to patrz mu prosto w oczy. To pierwsza zasada. Spuści wzrok, szybko uzna, że wiesz lepiej.
 Mówiąc cokolwiek do kogoś nigdy nie gap się na czubki swoich butów.
    Nie baw się palcami, nie garb się i nie zasłaniaj ust ręką. Jeśli masz brzydkie zęby – czym prędzej to zmień, bo z zepsutym uśmiechem nigdy nie będziesz wiarygodny, po prostu. Nos możesz mieć duży, uszy odstające, nadwagę, mierny wzrost, ale zęby muszą być zdrowe, białe i wszystkie.

    A potem poświcz przemowy, może nie wpadaj w emfazy jak Duce, ale nie hamuj się. Patrząc prosto w oczy rozmówcom mów co chcesz. Nawet jeśli jesteś niepewny tego co mówisz, jeśli się boisz – udawaj że nie. Nikt nie zauważy rożnicy, a twoja chwila do przejęcia władzy nad światem zbliży się błyskwicznie.

    I nawet jeśli uzyskasz kontrolę tylko nad samym sobą – to jesteś zwycięzcą:)

  • Fúsi, czyli kiedy życie mówi ci NIE

    Uwielbiam skandynawskie kino.

    Kiedy film powala mnie na wstępie widokiem zapierającym dech, kaskadami barw, egzotyki, spektakularności to ja patrzę na to z niechęcią. Nie znoszę takiego wdzięczenia się w kinie. Lubię takie filmy jak Fúsi. Lubię, jak dzieje się w Islandii.

    Widzę pierwszy kadr z filmu, płyta lotniska, szaro jest, buro, totalnie nijako, widać wózki bagażowe, na które pracownicy obsługi wyrzucają bagaże z samolotu. Wiadomo od razu po tempie, w jakim rusza się kamera, po barwach i klimacie, że nie, zza węgła nie wyskoczy zaraz Bruce Wiilis i nie urządzi Szklanej pułapki. Wiadomo od razu, że tam się nic nie zdarzy, że tak jest co dzień i nagle robi mi się głupio, że czasem narzekam. Mogłabym mieć w sumie gorzej, pracować przy wyładunku bagażu i mieszkać nadal z matką.

    Ale czy tylko o to chodzi? Żeby się tanim kosztem pocieszyć, że inni mają gorzej albo tak samo słabo?

    Lubię skandynawskie kino, bo nikt w tych filmach niczego nie udaje. Rozmowy są rzadkie, jeśli już to jak wszystkie rozmowy – właściwie o niczym, to co ważne rozgrywa się na poziomie działań  bohaterów i ich uśmiechów, które też zdarzają się rzadko, ale kiedy wystąpią, to wiemy, że właśnie tak wygląda szczęście i wcale nie jest ono na Hawajach, w 100 orgazmach na minutę, tylko głęboko w nas, tylko jest pewien problem. Dość trudno to dostrzec.

    Fúsi ma skończone 40 lat. Wymyka się standardom przyjętym w społecznościach. Nie przeszkadza mu, że jest gruby, że łysieje a nosi długie włosy, że nie ma żony ani dziewczyny, że mieszka z zaborczą matką, że nie chodzi z kolegami na piwo, że ma nikomu niepotrzebne zainteresowanie w postaci układania planu bitew z II wojny światowej za pomocą żołnierzyków i czołgów. Co rano ugniata sobie czekoladowe kulki w misce z mlekiem, idzie do pracy, wraca, maluje mikroskopijne plamy na swojej armii spod El Alamain, bawi się samochodami na baterie pod blokiem i trudno powiedzieć, czy jest szczęśliwy, czy nie. Po prostu sobie jest i zdaje się to akceptować, choć dobrze wie, że inni nie są tak wyrozumiali dla niego, jak on czy matka.

    W pracy jest szykanowany. Jest inny. A ludzi drażni inność. Trzeba być ładnym i  się dostosować, wtedy ludzie obok czują się bezpiecznie. Ale Fúsi znosi to bez skargi. Godzi się z tym, że jest jak jest. Nie udaje, że zmieni świat i siebie, bo tako rzecze społeczeństwo w postaci bandy biednych półgłówków z aspiracjami do bycia męskimi.

    A jednak przychodzi zmiana. Podręczniki, z których czerpie się wiedzę, „jak żyć” nauczają, że aby doznać jakiegoś poczucia szczęścia, trzeba porzucić swoją strefę komfortu. Czyli prócz tego codziennego ugniatania kulek w mleku i jarania skrętów z sąsiadem przy układaniu żołnierzy w bitwach – może coś jeszcze.

    I to akurat zdaje się być prawdą. Ta nauka o komforcie. Fúsi, podejmuje wyzwanie. Za namową matki idzie na naukę tańca, kowbojskiego zresztą. Pasuje przecież jak ulał. Nie za bardzo ma ochotę wystrojony przez mamę w krawat i koszulę tam zostać, ale przypadek zrządza, że nastaje śnieżyca i dziewczyna z kursu prosi go, aby ją podwiózł do domu.

    Dziewczyna nie jest ani ładna ani brzydka, ani młoda ani stara, ale oczy jej się śmieją i zadaje Fúsiemu pytania. Fúsi bardzo się dziwi, że ktoś go o coś pyta, bo nikt nigdy się nim nie interesuje, no może za wyjątkiem dzieci z podwórka, które jeszcze śmiało się dziwią, że jest dorosły a nie ma żony. Wiadomo – żona, mąż to podstawa.

    Dziewczyna zaprasza go do siebie, Fúsi,pije mleko, dowiaduje się, że pracuje w kwiaciarni i lubi podróże.

    Coś wstępuje w bohatera, dobrze wiadomo co. Czyjś uśmiech i czyjeś zainteresowanie podbijają chęć do życia. Więc Fúsi nawiązuje kontakt. Po drodze zdarzają się życiowe perypetie, którym ociężały, pozornie nijaki bohater stawia czoła bez żadnych zbędnych heroizmów pt. patrzcie, jestem dobry, pomagam.

    Fúsi po prostu robi. Robi dużo dla dziewczyny, która się do niego uśmiechała i zadała parę pytań.

    Zmiana dotychczasowych nawyków i odwaga, jaką podjął przy zmianie trybu życia, nawet pracy z lepszej na gorszą spowodowała, że znowu wychodząc ze znanej sobie strefy, w której nie było za dobrze ani za źle – natknął się na coś co potrzebne każdemu, na akceptację.

    Niesiony falą życzliwości przyjaciółki, jej planów, marzeń ulega nawet jej namowom i wyprowadza się od matki i znowu wykupuje wycieczkę w ciepłe kraje.

    I wszystko zdawałoby się wieść do happy endu, żyli długo i szczęśliwie, każdy zasługuje (???) na szczęście, wygląd jest nieważny, kiedy życie znowu mówi bohaterowi NIE.

    Fúsi nigdy nie obrażał się na życie, choć nie wiadomo skąd pobrał tę mądrość, że właśnie tak należy postępować. Może ludzie już tacy się rodzą? Mądrzy albo głupi i nic nigdy tego nie zmieni. Niemniej ani się nie obraził ani nie zawrócił z tego na co się zdecydował.

    Niezależnie od wszystkich TAK lub NIE w życiu stwierdził, że jedyne co trzeba, co można, co warto to spróbować wsiąść do swojego samolotu.

    Piękny, mądry film o panu, który zamawiał raz w tygodniu w knajpie to co zwykle, aż kiedyś przyszedł tam nie sam i zamówił co innego. Widok pary tych roześmianych i żywo gestykulujących ludzi przywodzi widzowi na myśl tylko jedno skojarzenie, że szczęście jest bardzo blisko. Tylko paradoks polega na tym, że naprawdę trudno się go doczekać, czasem trudno dostrzec i nie wszystkim łatwo się pogodzić z tym, że to mija.

    Fúsi patent znalazł. Wcale nie w tym, że postanowił biegać, przejść na dietę, schudnąć, lepiej się ubrać i oglądać porno w internecie, przypodobać innym. On po prostu zrobił coś czego nigdy nie robił – wsiadł do swojego samolotu. Z niedowierzaniem, niepewnością, wahaniem, ale zrobił to.

    Film polecam każdemu, kto ma słabszy okres w życiu. Ilośc skandynawskich filmów opiewanych przeze mnie nawet na tym blogu przywodzi na myśl, że ciągle mam taki okres, ale może faktycznie, wciąż nie wyszukałam dla siebie odpowiedniego połączenia.

     

  • Niemodni pisarze, czyli znajdź sobie sprzymierzeńca

    Kupiłam sobie dzisiaj książkę. Zachęcona recenzją w Polityce on line. Thomas Bernhard. Nigdy jakoś nie miałam odwagi. Nawet nie, że zero dialogów, ale jakoś tak, nieprzystępnie. Ale że opowiadania i że fajne to kupiłam, odebrałam, leżę w wannie i zamiast lajkować koty na instagramie – marszczę brwi. Czyli skupiam się, a to oznacza jedno przecież.

    Ciężko mi idzie.

    Dlaczego?

    Bo pierwsze zdanie kończy się na 14 stronie. Bo nie ma kropek. Bo bohater zaszyty jest między przecinkami, a ja usiłując dociec, o co mu chodzi, czuję, że czytając tylko posty na facebooku i pudelka, naprawdę idiocieję.

    Kropka

    Nagle okazało się, że istnienie kropek jest szalenie ważne. Kropka to dopowiedzenie, to szansa na wzięcie oddechu, na odwrócenie wzroku gdziekolwiek indziej, na chwilę, żeby pomyśleć. Kropki są ważne. Znaczą jakiś rytm, któremu chcemy ulec. Bez kropek nie ma żadnych punktów orientacyjnych, bez kropek można się zgubić, bez kropek jest się takim bezradnym…

    Mija kilkanaście stron i Bernhard się lituje nad biedaczkami ery internetów, facebooków i snapchatów. Napisał opowiadanie w 1978 roku, ale przewidział widać, że ludzkość będzie jednak powoli raczej głupieć niż mądrzeć, że umysły, których struktura nie zmieniła się od początków istnienia rozumnej małpy, nie będą w stanie wytrzymać coraz większych ilości przetwarzanych informacji i dlatego litościwie powstawiał w zdaniach kropki.

    Nagle czytelnik w wannie, czyli ja, staje się szczęśliwy, docenia. Że wreszcie coś ma początek i koniec, że może coś pojąć, że kuma bohatera, jego myśli, emocje, zaczyna wygodnie obracać się w wodzie, rozluźniać i obserwować o co bohaterowi – narratorowi chodzi w życiu.

    Wspaniała kropka. Niby nic, ale przecież.

    I teraz ten Bernhard. 

    Wielki pisarz doceniany przez krytyków, którzy piszą o nim takim samym językiem jak on swoje powieści, tj. niezrozumiałym. Mam też dwie książki Marlene Streuuwitz “Party girl” i “Uwiedzenie”. Oraz “antymodną” powieść eseistki Ingeborg Bachman “Malina” o trójkącie miłosnym.

    Co łączy tych pisarzy?

    po 1. są z Austrii

    po 2. to, że ich nie rozumiem:)

    Chociaż co do Bernharda robię sobie jeszcze nadzieje, bo doczytałam do 22 strony i wiem, że jest o panu, który spędzał życie w swoich myślach (hello kitty!) i parze dojrzałych ludzi, którzy kiedyś się kochali a teraz już im przeszło i pan, narrator próbuje dociec dlaczego. Wyczuwam w tym klimat z filmów Kieślowskiego. Będą nic nie znaczący ludzie, którzy myślą, że coś znaczą. I znaczą, bo ktoś ich wymyślił i o nich napisał i to niesie już im już jakiś sens.

    Zastanawiam się, czy ma znaczenie to, że ci wymieni pisarze, których nie rozumiem, są Austriakami. Bo kompletnie nie pamiętam, o czym pisała Streuuwitz, a “Malinę” przemęczyłam do jakiejś 40 strony i też nie porwała mnie historia, która zapowiadała się w opisie na skrzydełku okładki zachęcająco, czyli, że będzie to o trójkącie:) Może oni są mroczni jak piwnice Fritzla? Może ciągle kładzie się na nich odium winy, że Hitler był ich rodakiem? Ja nie wiem, ale na pewno są dziwni.

    Niemniej tego Bernharda wydanego na kiepskim, topornym papierze, który zżółknie za parę miesięcy a za kilka lat się rozpadnie – przeczytam i mogę nawet zdać relację z tego, że jak rozpadał się jakiś związek, jak ktoś był samotny, ale tylko wtedy, kiedy faktycznie odkryję w tym coś nowego, czego jeszcze nie wiedziałam.

    * * *

    Jakieś 2 dni później

    Przeczytałam.

    Nie odkryłam niczego, czego bym nie wiedziała, ale i tak o tym napiszę.

    Bo w książkach nie jest fajne tylko to, że niwelują lekko naszą ignorancję, ale też to, że bywają zbawienne.

    Choćby przez to, że mnie osobiście pozwalają czasem myśleć, że nie jestem w swoim zwątpieniu i obcości odosobniona, że są tacy, co mają identycznie, są to bohaterowie, narratorzy i ja czytam, co oni mają do powiedzenia i to mnie zbawia, humor mi się polepsza. Czuję się jak harcerz w drużynie i choć nigdy nie byłam na harcerskim obozie czuję, że mogłabym np. z Bernhardem rozbić namiot, ba! mogłabym z nim nawet zdobywać sprawności w licytowaniu się, kto jest bardziej sam na świecie i kto potrafi mocniej się w sobie zamknąć.

    I dlatego książki są fajne.

    Opowiadanie pt. „Tak.”

    Jak już wspomniałam powyżej, spotkałam tu bohatera i narratora, który mógłby by być mną.

    Żyje sobie bohater na austriackiej wsi, pogodę ma zawsze dżdżystą, mieszka sam, w pustym domu, robi coś, co kosztuje wiele wysiłku a nie ma żadnego znaczenia (ha! ha! ha!), ciągle w siebie wątpi i swoimi lękami zadręcza faceta, który chce go słuchać. Facet ten jest handlarzem nieruchomościami. Razu pewnego sprzedaje działkę w beznadziejnym miejscu ludziom z kosmosu tj. Szwajcarowi i jego partnerce życiowej zwanej Persjanką, bo była z Iranu. Oboje koło 60 tki, on zamożny, pewny siebie, zdecydowany budować tam dom, ona nic nie mówiła. Bohater zainteresował się, dlaczego ona nic nie mówi i o co chodzi w ich związku i bardzo te dociekania pomogły mu uciec od depresji. Ale kiedy doszedł do banalnej prawdy, że wszystko się w życiu kończy a w związkach zwłaszcza, to się Persjanką znudził, ale jak się skończyło, to nie zdradzę, ale ma to coś wspólnego z tytułem i to powiązanie akurat uznałam za genialne.

    Nie dowiadujemy się, jak bohater  rozmawiał z Persjanką i o czym. Wiadomo tylko, że chadzali na spacery, co oboje lubili i gadali. A potem przestali chadzać i gadać. Nietrudną tajemnicę przyczyny rozkładu związku Persjanki i Szwajcara bohater odkrył, ale skupiał się głównie na tym, jaki to wszystko miało wpływ na niego samego.

    Dość bliskie mi myślenie, żeby nie rzec – identyczne z moim.

    I tak oto bohater sprzedaje w tym opowiadaniu parę kwestii, którym moim zdaniem trudno odmówić słuszności. Posłużę się cytatami, bo wciąż mi się wydaje, że stać mnie na ukucie własnych, ale jakoś jeszcze to nie nastąpiło.

    „Mimo skrajnej niepewności i najgłębszego zwątpienia musimy podejmować i kontynuować to, co zamierzaliśmy, wiedząc, że pewności nie ma, a doskonałość jest nieosiągalna.(…) Nie należy zniechęcać przy pierwszych i powracających myślach, że te zamierzenia będą porażką. 

    Przecież poza porażkami nic nie ma.

    W dzisiejszych czasach propagandy sukcesu, coachingu, „możesz wszystko”, takie myślenie jest totalnie niemodne. A jednak uważam, że jedynie prawdziwe, jeśli wyjść z założenia, że skoro wszystko się kiedyś kończy, absolutnie wszystko, to Bernhard ma rację. Poza porażkami nic nie ma. Koniec jest porażką.

    Ja właśnie tak uważam i ostatnio bardzo rzadko w sumie bywam rozczarowana.

    Skrupulatnie zapisuję dzień w dzień z uporem maniaka, co zajebistego przyniósł mi dany dzień i kiedy mogę wypisać tylko to, że leci mi woda w kranie raz zimna raz ciepła, poczytuję to za objaw szczęścia w swoim życiu, co nie zmienia faktu, że ta woda jutro może już nie lecieć i nastąpi to co musi, czyli porażka.

    Lista porażek moich jest tak imponująca, że może ja jednak pomyślę o rozwinięciu tematu i zrobię te 6 tomów jak mój idol Knausgaard, zrobię kasę na porażkach!

    „Szukamy winnego naszego losu (…) Rozmyślamy, co powinnismy zrobić inaczej albo lepiej, i o tym, czego prawdopodobnie nie nie powinniśmy byli robić, bo jesteśmy skazani na to, ale to do niczego nie prowadzi (…) Co chwilę poszukujemy winnego, jednego albo wielu, aby przez chwilę móc znieść to wszystko, i trafiamy, o ile jesteśmy szczerzy, na samych siebie”.

    To jest akurat też mój ever green. To jest ze mną nie wiadomo dlaczego i czuję, że na zawsze. A dlaczego on/ona tak, a wtedy to inaczej, a dlaczego ja tak, a oni siak, czy mogłam wtedy powiedzieć to, kiedy oni rzekli tamto i co by było gdyby.

    Źli ci ludzie, a po czasie winny jest tylko jeden.

    Jedną z rzeczy, których zawsze naprawdę bardzo zazdrościłam niektórym było nie to, że mieli pieniądze, byli zaradni czy lubiani albo mieli słoneczne dzieciństwo. Jedną z rzeczy, których zazdrościłam ludziom najbardziej na świecie było to, że w ogóle nie przejmowali się takimi sprawami co kto powiedział i co oni mogli na to odpowiedzieć, a już kompletnie nigdy nie miewali poczucia winy z powodu tego co powiedzieli, zrobili i ogólnie mieli to gdzieś, tylko robili sobie swoje i zachodzili zawsze daleko niezależnie od tego co umieli albo jak wyglądali.

    Ten aforyzm jako myśl przewodnia w życiu jest wcale nie świadectwem wrażliwości i dobroci, tylko totalnym hamulcem wszystkiego. Nawet jak się człowiek doczołga 3 kroki do przodu, to jest oczywiste, że za chwilę znajdzie się znowu 2 kroki w tyle.

    I ostatni, jakże przykry aforystyczny rarytasik

    „Po mnie spodziewała się ocalenia, ale ja też ją rozczarowałem. Podobnie jak ona jestem człowiekiem zagubionym, ostatecznie unicestwionym (…) Od takich ludzi nie można oczekiwać ocalenia.

    W grudniu spotykaliśmy się już tylko raz w tygodniu. Nagle nie mogłem już znieść jej widoku w tym czarnym kożuchu, nie mogłem już na ten czarny kożuch patrzeć. Nagle nie mogłem ścierpieć jej głosu, a ona w odniesieniu do mnie czuła zapewne to samo.

    Nieprawdopodobne, jak szybko potrafi się zdewaluować, a ostatecznie wyczerpać najlepsza relacja, jeśli się jej nadużywa.”

    Tym razem to miał być wesoły i lekki tekst.

    Nie wyszło 🙂

  • Mini poradnik bycia nieszczęśliwym, czyli na przekór tyranii optymizmu

    Mało jest niepodlegających dyskusji prawd. Ale ta jest jedną z nich.

    Że wszyscy chcą być szczęśliwi, a nikt nie chce być nieszczęśliwy.

    Znam dziesiątki poradników o tym, jak być szczęśliwym w pracy, jak być szczęśliwym w małżeństwie, jak być szczęśliwym w związku, jak być szczęśliwym singlem, jak być szczęśliwym ojcem albo matką, jak być szczęśliwym dzieckiem ojca i matki, jak być szczęśliwym wnukiem – to nie znam. Ale generalnie na wszystkie nasze przypadłości i role życiowe przypadnie kilkadziesiąt poradników o tym, jak będąc tym kim się jest sięgnąć po najwyższy laur, tj. odczucie szczęścia.

    I przez to wszystko wydaje nam się, że bycie szczęśliwym to nasza życiowa powinność. Nie będąc szczęśliwym i optymistycznym musimy czuć się winni oraz wyrzuceni na społeczny margines jako życiowe niedojdy, które nie umieją nawet zastosować się do poradników.

    A tymczasem szczęście jest stanem dość krótkotrwałym i ulotnym i w dodatku przereklamowanym. Jest czymś, co wmówili nam władcy umysłów, marketingowcy wszelkich firm i zjawisk, które chcąc nam sprzedać obrandowują klauzulą – „niezbędne do szczęścia”. Wchodzą w to nie tylko rzeczy materialne, ale też nasze emocje.

    Za to nie czytałam jak dotąd żadnego poradnika „Jak być człowiekiem nieszczęśliwym”. I uznałam, że nadeszła pora, aby podzielić się swoimi obserwacjami w temacie oraz własnymi, w pocie czoła zdobytymi skillsami w kwestii bycia nieszczęśliwym. Przedstawię kilka tricków, jak skutecznie się unieszczęśliwić, jak wybiec pod prąd ogólnym trendom i nakazom pławienia się w wiecznie dobrym humorze i cudownym nastroju z użytkownikiem jakimś tam na plaży we Władysławowie.

    Jeszcze tylko zanim przejdę do udzielania moich światłych rad wyjaśnię, dlaczego warto być nieszczęśliwym.

    Bo:

    • bez nieszczęścia nie ma szczęścia; proste.
    • warto podnieść samoocenę ludziom, którzy z natury są częściej smutni niż zadowoleni, żeby nie myśleli sobie, że są kompletnie do bani, ale że również ich sposób odczuwania świata ma sens. I to głęboki!
    • ludzie wcale nie lubią tak bardzo innych szczęśliwych ludzi, przeważnie jest tak, że tych, którzy się uśmiechają i są wiecznie zadowoleni, nie znoszą, nienawidzą. Tak, ludzie szczęśliwi wkurzają. Ba, budzą nawet podejrzenia. To dziwne być wiecznie zadowolonym. Spalił ci się dom? Porzucił cię mąż? Straciłeś pracę? I uśmiechasz się? Nie. To nienormalne. Jeździsz 5 razy w roku na zajebiste wakacje? Masz super partnera? Super dzieci? Wyglądasz najlepiej od lat? Spełniasz się w pracy i masz kupę hajsu? Polubimy twój status na Facebooku, ale nienawidzimy cię. Mógłbyś chociaż zachorować na raka, bo chcemy ci współczuć, no polubić tak od serca.

    Zatem ja tu zaproponuję mniej drastyczne porady niż zachorowanie na raka, które pomogą nam w życiu być lubianymi i ogólnie nieszczęśliwymi ludźmi, na których na bank przyjdzie moda, jak na normcorów.

    Bądźcie więc nieszczęśliwi, poczujcie, że życie ma smak.

    Aby ułatwić wam orientację i oszczędzić czasu, pogrupowałam najbardziej pożądane umiejętności na kategorie. możecie to sobie wydrukować i powiesić w biurze nad biurkiem.

    A więc, aby poczuć się nieszczęśliwym, na pewno warto:

    NIESZCZĘŚCIE VERSUS MY

    • nieustannie porównywać się z innymi i rzecz jasna uważać, że inni mają lepiej
    • opływać zawsze w morzu wątpliwości, zwłaszcza na swój temat
    • ochoczo poddawać się stanom lękowym, ataki paniki też są w cenie
    • pielęgnować kiepskie zdanie na swój temat, swojego wyglądu, kompetencji, dzieciństwa, tonu w jakim mówicie Dzień dobry pani w sklepie, wszystkiego
    • pielęgnować ze szczególną starannością swoją złość, zawiść i frustrację, obdarzać te uczucia szczególną atencją
    • często wizualizować  siebie na łóżku szpitalnym na oddziale onkologii na Roentgena albo jeszcze lepiej – w hospicjum lub w domu starców
    • tarzać się przy każdej okazji w poczuciu winy
    • użalać się nad sobą w każdej wolnej chwili
    • gadać ciągle o sobie
    • myśleć, że jest się głupszym niż reszta
    • bać się podejmować decyzje i bać się wszystkiego – począwszy od piorunów i pająków a skończywszy na tym, co ludzie powiedzą
    • szczycić się swoim introwertyzmem graniczącym z aspergerem przedstawiając to jako objaw waszej wyjątkowości
    • być biernym i roszczeniowym a poniekąd i rozmemłanym
    • pochylać się nad każdym drgnieniem swoich emocji, rozkładać je na czynniki pierwsze pogrążając się skutecznie w jeszcze większym poczuciu beznadziei i braku wyjścia z sytuacji, zapisywać w moleskinach
    • unikać bycia sumiennym i konsekwentnym
    • być mega przewrażliwionym na swoim punkcie
    • nie uśmiechać się
    • nie mieć do siebie dystansu a poczucie humoru ćwiczyć jedynie na dowcipach z czasopisma Angora lub kawałach o szwagrze.

    NIESZCZĘŚCIE VERSUS INNI

    • uważać, że innym jest lepiej, bo mili szczęśliwe dzieciństwo a nam zawsze było pod górkę
    • krytykować wszystkich i wszystko z sobą na czele
    • szczególnie hołubić zawiść i zazdrość do znajomych na podstawie statusów na Facebooku, według których są oni szczęśliwi
    • poświęcać innym tyle miejsca, ile tutaj poświęcone jest tej kategorii w zderzeniu z kategorią MY, czyli nic.

    NIESZCZĘŚCIE VERSUS CZAS

    • rozpamiętywać przeszłość i postrzegać ją jako pasmo niepowodzeń, porażek i przykrości
    • żyjąc chwilą nie planować przyszłości wychodząc z założenia jak Sędzia z „Pana Tadeusza”, że jakoś to będzie.
    • uporczywie wracać do przykrych myśli i namiętnie je wałkować z samym sobą i z każdym, kto zechce posłuchać
    • stale myśleć o przemijaniu i o tym, że czas zapierdala i panicznie bać się przyszłości i myśleć o śmierci

    NIESZCZĘŚCIE VERSUS ZWIĄZKI

    • w związku być sobą
    • uważać, że najlepszym związkiem na życie będzie związek z osobą niedojrzałą, która nie wie czego chce, ale ładnie się wypowiada albo co gorsza – ładnie wygląda
    • uważać, że związek z kimkolwiek to cel na życie
    • przedkładać sprawy partnera i domowników, dzieci, kotów, psów nad swoje własne
    • chcieć zbawiać partnera a nie siebie
    • robić partnerowi prasowanie

    Tak, jest tego dużo, ale myślę, że jesteście pojętni i dacie radę w niedługim czasie osiągnąć stan prawdziwego nieszczęścia, a nawet – stać się ekspertem w tej dziedzinie. Czego szczerze wam wszystkim oczywiście życzę i polecam, bo jestem przekonana, że stosując te porady w życiu staniecie się ludźmi świadomymi i pełnowartościowymi a nie jakimiś tam zadowolonymi z siebie, którzy się cieszą, że wstaje nowy dzień. Bo to jest niemodne, bez sensu i nie ma co dawać się zwariować oraz poddać tyranii optymizmu, bycia pięknym, młodym, uśmiechniętym i zadowolonym.

     

     

    fot. na górze to screen z filmu Woody Allena – Annie Hall (1977)

  • O mądrościach z dupy, czyli jak żyć

    Nie wiem za bardzo, jak zacząć ten tekst, to powiem bez zbędnych wstępów prawdę, a mianowicie, że jestem wkurzona.

    Jestem bezwzględnie wiecznie nienażartym konsumentem współczesnych mediów elektronicznych, społecznościowych, całego tego dobra, które daje podłączenie do globalnej sieci. W związku z tą zachłannością zaczynam się zatykać z przeżarcia i z trudem tamować odruch wymiotny na widok kolejnego tłustego fastfoodzika udającego szlachetny slow food w postaci wykwintnego deseru z kaszy jaglanej na bazie buraczkowego hummusu.

    Ale tym razem nie chodzi mi o żarcie, użyłam tylko takiej sprytnej w moim mniemaniu metafory:)

    A chodzi mi tym razem o słowa.

    Bo wcale nie jest tak, że współczesne media to tylko obrazki i głupie filmiki na YouTubie. Jest w nich też wiele słów.

    Że słowa mają moc – to wiemy.

    Że język, jakim się posługujemy – stwarza nasze myśli – też wiemy.

    Że jak coś jest napisane, stworzone, opublikowane – to ma jeszcze większą moc – i to też wiemy.

    Tylko czy ta moc słów usprawiedliwia to, że używa się ich w tak zatrważająco idiotyczny sposób jak teraz?

    Dlaczego mocy, jaką daje język używa się do stwarzania rzeczywistości, która przyczynia się do tego, że ludzie idiocieją? Czy dlatego, że po prostu my wszyscy jesteśmy idiotami, którym da się w mówić każde gówno tylko dlatego, że napisze to osoba, która np. ładnie się ubierze na zdjęciu albo zrobi sobie rzeźbę brzucha albo napisze komentarz do czyjejś śmierci i zbierze tysiące lajków na facebooku?

    Lawinowo rośnie liczba ludzi, którym się wydaje, że są  świetnymi ekspertami od życia w związku z tym, że pochodzili np. z Pcimia Dolnego a udaje im się zarobić na trzy razy więcej par butów i iść na 100 razy więcej kaw na mieście niż przeciętnemu Kowalskiemu z Olkusza albo wystąpili w Telewizji Śniadaniowej. I oni dzielą się swoimi przemyśleniami w tych mediach a reszta z powagą kiwa głowami pisząc w komentarzach „Taaaaak, jakie to głębokie, jakie to mądre jest”. A ja nie wiem o co chodzi, dlaczego tak się dzieje i strasznie mnie to drażni.

    Zaczęło się chyba od szalonego pochodu popularności Paolo Coleho. Niby się trochę z niego nabijano, ale własny felieton  redaktor Małgorzata Domagalik w „Pani” mu dała i co miesiąc dowiadywaliśmy się co robi Rycerz Światła a panny z liceum pożyczały sobie „Alchemika” dzielnie wypisując aforyzmy z „powieści” do notesów.

    Niedługo potem zawrotną karierę zrobiła amerykańska pańcia niejaka Rhonda Byrne i jej „Sekret”. Nawet Samantha Jones jak miała doła w Los Angeles, bo jej się znudził zapracowany super kochanek czytała te pierdoły na plaży w pierwszej części kinowego „Seksu w Wielkim Mieście”.

    Akurat mam tę książkę i podzielę się nią z wami. Otwieram na dowolnej stronie i co my tu mamy, czego dowiemy się O ŻYCIU?:

    To jest Twoje życie; czeka tylko, byś je odkrył! Dotąd myślałeś być może, że życie jest ciężarem i walką, a zatem według prawa przyciągania, będzie ono dla ciebie ciężarem i walką.

    (a teraz najlepsze)

    Zacznij od tej chwili krzyczeć do Wszechświata: życie jest takie proste! życie jest takie dobre! Spotyka mnie wszystko, co pożądane”.

    I jak tam? wiecie już jak żyć?:) Gotowi wybiec na balkon i krzyczeć do Wszechświata? Jak nie macie balkonu, to spoko, można chyba też przez okno.

    Idziemy dalej tym tropem, bo chcemy wiedzieć, nie tylko, jak mieć płaski brzuch i jaki koktajl wypić na kaca, ale też jak żyć, oczywista sprawa. I dlatego zaglądamy na fan page trenerki Ewy Chodakowskiej i czytamy:

    (pisownia oryginalna)
    „Czesto mowię : powiedz swoje marzenie na głos, a słysząc je poczuj juz smak spełnienia !! Wizualizuj to co chcesz osiągnąć i zachowuj sie tak, jakbyś to juz osiągnęła ..
    Hmm..

    Moze pora zmienic zdanie?
    Wizualizuj? TAK!!!
    Rozpowiadaj wszem i wobec o swoich marzeniach ? Moze poczekaj az sie spełnią

    🙂

    zeby nikt nie odważył sie wcześniej pokrzyżować Ci planów ..”

    Skądś to już znamy, prawda? No to pora iść krzyczeć do Wszechświata? Gotowi?

    Jak nie, to ugrzęźniecie na zawsze w swoim nudnym beznadziejnym życiu bez planów i nadziei na 13 tysięcy lajków pod postem, z paczką czipsów leżąc na kanapie pielęgnując swoją życiową pierdołowatość.

    No ale dobra, czasem można mieć gorszy dzień i tu z pomocą przychodzi nam top blogerka modowa Maffashion, która nota bene też będzie robić se zdjęcie jak skacze na skakance pod okiem Chodakowskiej. Jest to ten sam sort głębokości przemyśleń na temat życia. No więc jak macie doła to po przebrnięciu przez milion postów na temat twarzy Maffashion w różnych ujęciach i porach dnia, trafiacie na coś takiego:

    (pisownia oryginalna)

    Frustruje nas wiele rzeczy, wiele spraw, zachowań… wielu ludzi nie umie się odciąć, ulegają – poddają się tym ‘słabościom’, które tak bardzo tępią, które ich samych wielokrotnie kaleczą, obrażają.
    Należy zwalczyć w sobie takie myślenie, działania tymbardziej jeśli i my nie lubimy być im poddawani.”

    Tak, że pamiętajmy – doła zwalczamy zawsze bardzo zdeterminowani, najlepiej za pomocą trzech kropek, ta graficzna zaduma zawsze pomaga.

    Ale bywają też gorsze rzeczy niż samotność w tłumie opiewana przez blogerkę w tym poście czy też niewiara w siebie. Tą kwestią śmierć. Wiadomo, że jak ktoś się z nią zetknie, ze śmiercią bliskiego i to przeżyje, to stanie się upoważniony do tego, by napisać kolejny poradnik „Jak żyć”, bo ta osoba już to wie.

    I wtedy wchodzimy sobie na profil Projekt Egoistka i tam pani, której swoją drogą współczuję straty, ale na Boga. Więc Egoistka tako nam rzecze po śmierci swego męża:

    Zamiast generować plany B, C i D skup się na doświadczeniu chwili, bo za chwilę może się okazać, że Twoje plany nie są aktualne.
    Nie podejmuj ważnych decyzji gdy Twój umysł jest zmącony i zakłócony wątpliwościami.
    (moje ulubione)
    Wykorzystaj każdą chwilę swojego życia – nie wiesz kiedy się skończy.

    Bądź żywy a nie martwy za życia. Będziesz martwy gdy Twoje życie się skończy.”

    I tak dalej i tak dalej, takich mądrości wyliczyła ze dwadzieścia a wszystkie na podobnym poziomie odkrywcze i głęboko głębokie.

    No i na koniec pozostając przy tematach funeralnych i ostatecznych przytoczę fragment psychologicznej prozy pani psycholog od Wszystkiego Małgorzaty Ohme, która umieściła na portalu Mamadu swoje przemyślenia związane z nagłą śmiercią narodowego bogacza Jana Kulczyka:

    „Czarny pasek na dole w TVN24.

    (ej! dobrze rozgrywa napięcie co nie?)

    Zaraz po tym przypominasz sobie, że Ty, Twoi bliscy – nadal żyjecie. Pojawia się wdzięczność i radość granicząca z euforią, że to dziwne niepojęte zjawisko, jakim jest życie- nadal jest Twoim doświadczeniem. I że mimo strachu, smutku i wielu bolesnych chwil- nadal chce Ci się żyć. Bardzo mocno.

    (i na koniec mocny strzał między oczy, niespodziewany)

    Więc pomyślałam: ŻYJ. Wróć do domu, przytul tych, których kochasz… Żyj.”

    Najlepiej skomentowała to na FB moja koleżanka Marta, dzięki której trafiłam na ten tekst zresztą:” Czy za takie pierdoły jest wierszówka? Bo moj kot szuka pracy”.

    Tak się zastanawiam, czy takie oburzenie, które wyrażam tutaj nie jest objawem starzenia się, chęci powiedzenia, że „za moich czasów”, kiedy w TV były dwa programy też zbierało się mądrości pisane, ale zamiast Chodakowskiej był Kotarbiński a zamiast Maffashion była Simone de Beauvoir. Można skwitować to prosto – jakie czasy, taka Simone, można faktycznie przypisać moją wściekłość na zalew tych wszystkich pierdół tym, że już nie rozumiem tego świata i to ze starości, ale cytowana powyżej Marta, która szuka pracy dla swojego kota nie ma chyba jeszcze 30-tki. Więc ta opcja odpada. Z tym starzeniem się. Nie mogę mieć tak ciągle kompleksów na punkcie jakiegoś głupiego faktu, że urodziłam się w latach popularności Beatlesów;] Przecież Rhonda Byrne od razu by mi doradziła, żebym tak nie myślała i od razu stanę się optymistką prowadzącą szkolenia motywacyjne dla dziewuszek z małych miast chcących uzyskiwać zdolność kredytową w dużym mieście akurat.

    Wyraziłam oburzenie, ale nie za bardzo wiem, jak zaradzić temu zjawisku, które opisałam. Zatrzymać się tego nie da. Co i raz ktoś kto ugotuje zupę na zielono, kupi sobie torebkę Channel za 150 tys zł., weźmie psa ze schroniska albo nie wiem – usiądzie na ławce i w związku z tym będzie chciał podzielić się ze światem jak do tego doszedł albo jak sobie z tym poradził i nic tym ludziom w tym nie przeszkodzi a pozostałym nie przeszkodzi bić brawo.

    Ja tylko się pocieszę, że są jeszcze na świecie ludzie, którzy mają wątpliwości.

    I choćby nie wiem co przeżyli, nie będą nas uczyć jak żyć, za to jak się ich poczyta, to od razu powraca wiara w to, że słowa mają moc, opisując rzeczywistość taką, jaka jest.

    I to nic, że Alberto Moravia, którego tu przytoczę na koniec dla przyczesania sobie mózgu, już nie żyje.

    „Uderzyło mnie przede wszystkim, że nie chce mi się robić absolutnie nic, mimo iż gorąco coś robić pragnę. Czułem więc, że nie mam ochoty spotykać ludzi, ale nie chcę też przebywać w samotności; że nie ciągnie mnie do podróży, ale nie chcę dalej mieszkać w Rzymie; nie chcę malować i nie chcę przestać malować; nie chcę ani spać ani czuwać; i tak dalej (…)
    Niekiedy poddając się majakom nudy, zadawałem sobie pytanie, czy nie chcę czasem umrzeć; było to pytanie najzupełniej uzasadnione, zważywszy na fakt, że tak bardzo nie podobało mi się życie. Wtedy jednak stwierdziłem ze zdumieniem, że chociaż nie lubię żyć, nie chcę także umrzeć”.
    „Nuda” – A.Moravia

    No i dzięki Bogu, jest jeszcze Masłowska.
    No i ja:) która powiem wam, jak żyć, bo mam dwa koty i usiadłam wczoraj na ławce.

  • zjedz kanapkę