• Poleć mi “dobry” serial, czyli kanapka istotności

    Nie wiem, co ja robię ze swoim czasem. Może masakrycznie go przepuszczam na głupstwa, ulegam uzależnieniom od wszystkiego, technologii, seriali, wizualnych konsumpcji, coś tam wpada do głowy i zanim się skrystalizuje – to już wpada tam coś innego. Nie wiem, czy to dobrze czy źle, wiem tylko, że obejrzałam już chyba wszystko co wydawało mi się ciekawe na wszystkich streamach, jakie mam i zazdroszczę tym, którzy są jeszcze przed obejrzeniem tego, o czym chcę dziś tutaj napisać.

    Ale jeszcze zanim przejdę do opowiedzenia, jaki tytuł mi wpadł i nadal siedzi to jeszcze takie małe wprowadzenie.

    Otóż mam taki mindfuck poznawczy, kiedy widzę, że świat omdlewa z zachwytów nad serialami, które zbiorczo nazywam „glamuresami”, bo są ładne i nic poza tym (np. „Od nowa”, The Crown”, „Gambit królowej”) – a tymczasem niemal bez echa przechodzą tytuły, które każą myśleć.

    Według mnie rozrywka jako taka, prócz tego, że daje przyjemność konsumpcji, nie musi być zwolniona i nie musi zwalniać od myślenia. Osobiście lubię takie obrazki, które rezonują jakiś rodzaj czyjejś prawdy o rzeczywistości, w jakiej żyjemy obecnie, które odbijają trendy społeczne, bolączki i poprzez jakiś formalny przekaz próbują zaszczepić w głowie widza jakąś myśl z półki „to istotne”. Oczywiście „istotność” jest względna, każdy ma przecież takie „istotności”, na jakie go stać. Ale jak dla mnie świat nie jest nieustającą sekwencją wschodów słońca i golden hour style. Czasem bywa, jednak w przeważającej części składa się z rzeczy, które drażnią, których się nie rozumie i które przerażają. Dlatego, kiedy widzę serial jakiś, który docieka „dlaczego jest tak jak jest” i nie mam poczucia, że trwonię swój jedyny kapitał – czas – to czuję się zadowolona po prostu. No i jakoś uposażona w nowe spostrzeżenia, które może by mi umknęły.

    Dlatego, te tytuły, które polecę można śmiało konsumować licząc niebezpodstawnie, że się jakaś nowa zapadka w głowie otworzy.

    „Mogę cię zniszczyć” („May i destroy you” HBO)

    to jest taka mini diagnoza pokolenia milienialsów, głos feminizmu i historia, którą podało życie. Autorką scenariusza jest Michaela Coel. Coel gra również główną rolę młodej utalentowanej pisarki, która ma za sobą pierwszy wydawniczy sukces i zlecenie na kolejną książkę, ale bohaterka wpada w kryzys twórczy na skutek pewnego zdarzenia w jej życiu, które ją straumatyzowało. Otóż mamy współczesny Londyn, ciągłe imprezy, łatwy styl życia, wieczny rodzaj jakiegoś niedookreślenia ze względów i ekonomicznych i z powodu silnego poluzowania tradycyjnych więzów społecznych czy rodzinnych. W zamian za te utracone znane ścieżki życia w tradycji zyskuje się łatwość w dobieraniu kontaktów, miejsc i tego, co chciałoby się robić w danej chwili. Jest dowolność. W takim klimacie bohaterka bawi się w klubie z przyjaciółmi, ktoś podaje jej pigułkę gwałtu i brutalnie wykorzystuje w zaciszu klubowych toalet. Nazajutrz bohaterka nic nie pamięta.

    I teraz pytanie brzmi, gdzie w takim klimacie jaki obecnie mamy i poniekąd sobie wywalczyliśmy, klimacie swobodnego przepływu decyzji na temat formy spędzania własnego życia, gdzie są granice przyzwolenia na pewne zachowania i gdzie znajduje się granica wykorzystania. Dziś, kiedy możemy właściwie wszystko, kiedy żadne systemy nie stoją na straży naszych tożsamości, to gdzie jest ta tożsamość.

    Ten serial jest poniekąd rodzajem kina drogi. Bohaterka powracająca wciąż myślą do tego przełomowego wydarzenia, mająca flashbacki z tego co zaszło, prócz tego, że stara się rozwikłać zagadkę – kto to zrobił – odbywa też podróż w głąb siebie, wraca do czasów, rodziny i tego co ją ukształtowało, jakby starała się znaleźć przeczącą odpowiedź na wątpliwość, że to co jej się przydarzyło nie jest wcale jej winą. Bo przecież myśli, że może to jej wina.

    Droga bohaterki do znalezienia odpowiedzi nie jest pokazana w linearnym porządku czasowym. Retrospekcje, zakładane modele zakończenia historii są sposobami na przyjrzenie się samej sobie, swoim wyborom, relacjom. Gwałt staje się pretekstem, żeby przyjrzeć się traumom wmiatanym pracowicie pod dywan. Ostatecznie bohaterka podejmuje decyzję, że wydarzenie z klubu nie stanie się jej kolejną traumą tylko zaczynem do twórczych poszukiwań i udzielenia sobie odpowiedzi, które dotąd były być może niewygodne.

    Serial miewa mielizny, zdarzają się mało uzasadnione dłużyzny, ale formalne zabiegi zastosowane w scenariuszu i filmowym obrazie oraz obecny klimat dużych aglomeracji, ludzi w nich żyjących, współistnienia z social mediami, kruchość psychik tych pozornie wyzwolonych bohaterów – to wszystko sprawia, że uważam ten serial za jeden z ważniejszych głosów na temat współczesności na równi z innym genialnym serialem „Euforia”, o którym już pisałam.

    Pozostając przy temacie naruszania granic i odszukiwania własnej tożsamości w tym, co dzieje się współcześnie, przywołam inny serial, tym razem o dziwo z Netflixa, który komercjalizuje się na maksa i  nie specjalizuje się raczej w podejmowaniu tematów istotnych, chodzi o

    „Grand Army”.

    Tu z kolei mamy amerykańską szkołę średnią na Brooklynie, casus high school z czasów precovid. Jedna z bohaterek serialu biała, ładna it girl z rozbitej acz zamożnej nowojorskiej rodziny leci przez życie jak na rollecoasterze niczym Arabella – bohaterka wyżej wspomnianego serialu. Bycie cool, życie od imprezy do imprezy, łatwy i niedoceniany lajfstyle typowych nowojorskich waspów i w końcu TO jedno zdarzenie, które zmienia wszystko. Tym razem do wnikliwego przyjrzenia się samej sobie skłania bohaterkę naruszenie jej osobistych granic nie przez kogoś przypadkowego i nieznajomego, ale jej kolegów, którzy uważają się za jej przyjaciół, wiernych przybocznych. Wszyscy w tej grupie walczą ze stereotypami na temat płci, wzajemnego traktowania się, ale gdzieś tam pewne rzeczy pozostają jednak niezmienne. Patriarchalna dominacja i wzbudzanie w kobietach, dziewczynach poczucia winy trzymają się w umysłach zaskakująco mocno. Do tego dochodzą kolejne silnie wybite w serialu wątki klasizmu, rasizmu, poszukiwania własnej tożsamości etnicznej w tym nowojorskim wielokulturowym tyglu i mamy znowu obraz, który nie razi irytującym szczebiotliwym banałem o problemach typu – z kim pójdę na bal maturalny, choć ten wątek paradoksalnie trzyma się wciąż naprawdę mocno, co skłania do zadania sobie pytania – czy my jesteśmy już nowocześni, czy wciąż jednak tkwimy solidnie w zupie starej obyczajowości i przekonań. Ścieranie się tych właśnie wizji stanowi moim zdaniem główny wątek indywidualnych perypetii pokazanych tam młodocianych bohaterów.

    Trzeba to zobaczyć, ten szary Nowy Jork lutego i marca 2020, obraz, który jest jak strzał z liścia prosto w ryj, tak jak i pierwsza scena serialu nie pozostawiająca wątpliwości co do tego, że Zac Efron już tu nie przyjdzie.

    I kolejny serial o tym, że Ameryka nie będzie graeat again so quickly. Kolejny obraz, który konfrontuje pewien, że tak powiem powiew społecznych i ideowych zmian z tradycyjnym i stricte patriarchalnym modelem życia, który zderza amerykański dream o potędze z tym, jak to rzeczywiście wygląda.

    „Tacy właśnie jesteśmy” („We are who we are” HBO)

    wyreżyserował Luca Guadagnino, ten od „Tamte dni, tamte noce”, ale próżno spodziewać się w tym obrazie klimatów jak z tamtego pamiętnego filmu. Nie wbije nas tu w kanapę zmysłowość rozgniatanej brzoskwini używanej do innego celu niż banalne zjedzenie.

    Ten serial nie jest łatwy w konsumpcji i choć można go podpiąć pod kategorię kolejnego „teen drama” to stanowczo wybiega poza ten schemat serialu o problemach młodzieży. Rzecz dzieje się w amerykańskiej bazie wojskowej we Włoszech. Przybywa do niej nowa dowódczyni (Chloe  Sevigny – kocham ją) wraz ze swoją żoną, też wojskową i nastoletnim synem Frazerem. Wchodzą w środowisko amerykańskich żołnierzy i ich często konserwatywnych rodzin. Następuje zderzenie światów w tej mikro galaktyce, widać to w nawiązujących się nie bez trudu relacjach między nastoletnimi bohaterami i ich rodzicami będących w systemie wojskowych hierachicznych zależności, co jak można się domyśleć – sprawy nie ułatwia.

    Każdy z młodych bohaterów także poszukuje tu swojego miejsca, znaczenia, seksualnej tożsamości. Nie ma tu bowiem podziału na dziewczynki i chłopców. Jest wyraźne wskazanie na to, że płeć to kwestia płynna, przekracza granice także prostego podziału na osoby hetero i homoseksualne. Te wszystkie myśli budzą się w młodych ludziach chowanych w tradycjach patriarchatu jak i w wyzwolonych obyczajowo środowiskach, ale niezależnie od tego, każdy z bohaterów musi też swojej tożsamości szukać w podobnej chmurze sprzecznych komunikatów i dojmującej niepewności.

    Reżyser raczy tu widza pewną wizją na temat mechanizmów działania sensowności współczesnego świata. To jest świat amerykańskiej hegemonii w świecie, rządów Trumpa i iluzoryczności tej amerykańskiej przewagi w istocie.

    Aura obrazu zastosowanego w serialu sprzyja też myśleniu o brzydocie współczesności, jest wyblakła i pozbawiona wyrazu. Choć rzecz dzieje się w słonecznej Italii – widzimy tylko brudne, płaskie wybrzeże, suche trawy, sine powietrze, nieciekawe otoczenie. Nawet kiedy są słoneczne dni widz ma wrażenie, że rzecz dzieje się późną jesienią w Polsce. Jest niewiarygodnie wręcz szaro i nijako. Wszędzie i nigdzie.

    Na tym tle mielą się ludzkie namiętności, opowiedziane powoli, bez tej typowej dla komercyjnych seriali podkrętki, jakby w czasie rzeczywistym, więc na pierwszy plan wybija się ta nuda codzienności, jej nieznośność a jednocześnie kruchość jej bezcenności, jeśli zderzyć te zwykłe nudne dni z tragedią, jaka się wydarza w garnizonie, przez którą bohaterowie przejdą rodzaj błyskawicznego acz niezamierzonego dorastania.

    Oglądając odcinek za odcinkiem można poczuć znużenie tą powolną narracją, ale warto wczuć się w ten klimat, który pokazuje, że przetasowania przychodzą nieśpiesznie, ale za to jak już wchodzą, to brutalnie rozliczając się z nami bez taryf ulgowych.

    Na koniec serial o miłości.

    „Trygonometria” HBO

    Znowu kulturowy tygiel, pozory wolności i kłopoty z samoidentyfikacją. Londyn i historia trójkąta a konkretniej poliamorii. Nie widziałam jeszcze dotąd sensownego obrazu filmowego o ludziach, którzy kochają kogoś więcej niż jedną osobę. Według mnie to jest też też niewyeksplorowany temat jak kwestia płynności płciowej. Przywykli do historii o relacjach na wyłączność z trudem wyobrażamy sobie takie dzielenie się. Serial pokazuje, że jest to możliwe, acz faktycznie niełatwe, tak jak niełatwa jest w ogóle relacja z drugim człowiekiem, a co dopiero z dwojgiem na raz.

    Para bohaterów żyje więc sobie w tym Londynie. Ona prowadzi małą kawiarnię a on jest ratownikiem medycznym. Mimo że oboje ciężko pracują ledwo wiążą koniec z końcem w tym Londynie i decydują, że wynajmą jeden pokój w swoim mieszkaniu. Zjawia się ta trzecia, straumatyzowana dawna pływaczka, olimpijka, która po kontuzji próbuje ułożyć sobie życie, chociaż po 30 tce nie jest to takie proste żyć swoim życiem wolnym od nadzoru nadopiekuńczych rodziców i sportowego reżimu. Okazuje się, że dla całej trójki to spotkanie okaże się przełomowe, wniesie w ich życia wątki, których może się spodziewali, ale żyjąc w obrębie znanych nam wzorców kulturowych zapewne nigdy nie zostałyby wypowiedziane i zrealizowane. Mam tu na myśli to, że właścicielka kawiarni była biseksualna, a jej partner kochając swoją obecną partnerkę, był również otwarty na inne osoby. Dość typowe, ale przecież nasz nakaz kulturowy zabrania się dzielić.

    Właśnie to, jak silny jest ten wzorzec – jest osią serialu. Widzimy bowiem zmagania bohaterów z coming outem odnośnie życia w trójkącie. Nie wiedzą, jak mają się określać wobec społeczności, która oczekuje od nich prostych deklaracji – ona i on i kropka. W te problemy wplecione są oczywiście problemy relacyjne samych bohaterów. Zmaganie się z domysłami, z niewiedzą o tym, co myśli druga osoba, z własnymi pragnieniami, z chęcią bycia w porządku, z tymi odwiecznymi chęciami, aby pogodzić własne pragnienia z tym czego pragną nasi bliscy.

    Do tego dołożony jest odcinek matki tej trzeciej. Kobieta z klasy średniej, w tak zwanym wieku średnim, po wyprowadzce córki, nad którą sprawowała kontrolę i która uzasadniała jej życie, nie wie za bardzo co ze sobą robić. Ten portret kobiety w jej wnętrzu jest jak osobny film, majstersztyk zrobiony za pomocą kilku obrazów, gestów z minimalna ilością słów.

    Nie mam jakiegoś spektakularnego podsumowania. Zostawię was tak z tym. 

  • „Euforia” w czasach postprawdy

    Są takie rzeczy dotyczące mnie, o których nie wie prawie nikt, albo nieliczni. Do tej kategorii należy fakt, że jestem entuzjastką, od dawna zresztą, gatunku kina czy seriali „american high school”. Nie wiem dlaczego właściwie. Może dlatego, że zawsze byłam dziwna i lubiłam chodzić do szkoły? A może dlatego, że w szkolnych społecznościach, jak w soczewce, skupiają się wszystkie bolączki, schematy zachowań i problemy danych społeczeństw, są tam tworzone hierarchie i byty społeczne powielane na różne sposoby w dorosłym życiu, albo inaczej – byty społeczne odwzorowane z tych  zachowań niby z dorosłego życia danego społeczeństwa. Tak czy inaczej, wg mnie jest to dobry obiekt badawczy, nie pomijając oczywiście aspektu rozrywkowego jakiegoś filmu o szkole średniej, ale to nie jest corem tych wyborów dla mnie.

    Jakimś trafem filmy tego gatunku przeważnie były i pozostają amerykańskie. Amerykańska kultura stworzyła szkolne modele znane chyba ludziom na całym świecie, rzędy szkolnych blaszanych szafeczek, drużyny futbolowe, męskie bożyszcza i wiodące cziliderki, potem za nimi idą geeki, lamusy, outiderzy, otyli, za chudzi, inni, dyskryminowani i dyskryminujący, ci cool i ci gorsi, te sprawy, znane każdemu kto to oglądał choć raz.

    Przynależność bohaterów do grup nie bierze się jednak z ich specjalnych osiągnięć. Raczej uczniowie wchodzą w daną społeczność ze stygmatem swojego pochodzenia i wyglądu, na co nie mieli większego wpływu. I w tej oto szkole średniej uczą się, jak pływać w bagienku, jak wdzierać się na społeczne szczeble wyżej, jak godzić się ze swoją pozycją wyznaczoną przez status rodziców albo jak walczyć ze swoim habitusem albo z ograniczeniami narzucanymi przez wygląd, który w kulturze amerykańskiej zawsze miał pierwszorzędne znaczenie i który determinował los każdej jednostki w sposób zdecydowany. I tak przykładowo ładna dziewucha wzbudzała podejrzenia, że była zdzirą, przystojny chłopak budził przekonanie, że jest dobry w seksie i wie czego chce, niepozorna osoba zawsze była skutecznie niewidzialna, grubas, żeby zaistnieć mógł ewentualnie służyć jako etatowy rozbawiacz i wierny followers szczuplejszych i ładniejszych. Tak to z grubsza wygląda w każdym filmie czy serialu z tego gatunku.

    Moja fascynacja tym środowiskiem zaczęła się od filmu „Grease” z lat 70 – tych z Olivią Newton John i Johnem Travoltą i to jest tak stare, że nie wiem czy to ktoś jeszcze pamięta a szkoda by było nie, bo te outfity, fryzury, tańce i muzyka moim zdaniem nie odejdą nigdy z popkulturowej świadomości.

    Potem był długi czas kultowego serialu „Beverly Hills 90210” mojej największej serialowej fascynacji ever, do której potem dobił może „Seks w w wielkim mieście”. Potem był kolejny ikoniczny „High school musical”, który wybił na orbitę gwiazd Zaca Efrona i Vanessę Hudgens, ale to już nie był mój czas na te fascynacje, bo akurat zajęta byłam wchodzeniem w dorosłość i bolesnymi zderzeniami z nią. Ale przywołuję ten tytuł z początku lat 2000 też, żeby unaocznić pewną cezurę. Bowiem każde kolejne seriale tego gatunku powstałe po „High school musical”pokazują, że straciliśmy niewinność jako społeczeństwa. My, jako społeczeństwo silnie powiązane z amerykańską kulturą – także. Seriale czy filmy te są lustrem, w którym to wszystko co było ważne odbiło się, w lukrowanej co prawda formie, ale pod tą warstwą można było doszukać się jakiegoś przekazu na temat stanu ducha liberalnych społeczeństw.

    Perypetie bohaterów Grease czy Beverly Hills z dzisiejszej perspektywy wydają się być niewinne i naiwne. Ktoś tam się upił na szkolnej imprezie, ktoś tam otarł się o narkotyki, ktoś napyskował mamie, ktoś zaczął życie seksualne w maturalnej klasie, ktoś tam był bad boyem, który nie umiał sobie znaleźć miejsca, więc popijał alko po szkole, ale ogólnie wydźwięk tych filmów był taki, że wszystko da się naprawić, że będzie dobrze. Ludzie wracali po rozum do głowy i mimo kłopotów w domu, szkolnych dyskryminacji czy towarzyskich porażek – wychodzili na prostą, życie znowu było wiatrem we włosach kalifornijskiej piękności Kelly Taylor i błyskiem w oku przystojnego Dylana czy nadzieją w sercu poczciwego Brandona Walsha.

    A potem nagle wszystko się zmieniło.

    Przyszedł rok 2008 i przestaliśmy być niewinni.

    Nagle okazało się, że Gordonem Gekko nie będzie sam Gordon Gekko, my też nie będziemy Carrie Bradshaw ani Samantami, nie będziemy sobie żyli elegancko, bez stresu z milionem butów od Manolo Blahnika. Nagle okazało się, że ktoś solidnie nas wydymał, zwłaszcza z marzeń o wielkości, o byciu tym kimkolwiek chcieliśmy być. Okazało się, że nie dość, że zostaniemy tam, gdzie byliśmy, to nie wejdziemy nigdzie więcej wyżej, bo mrzonki o lepszym życiu i spełnianiu marzeń odeszły wraz krachem pirackich funduszy hedgingowych i banksterskich piramid finansowych, które zbudowały nasze życie na pożyczkach i nierealnych oczekiwaniach. Tak więc i w niewinne seriale o szkole zaczął wkradać się niepokój i strach.

    Najpierw przyszło „Riverdale”, które przeniosło całą tę paradę szkolnych stereotypów i wniosło niepokojący klimat Miasteczka Twin Peaks. Tam już za fasadami pastelowych przybytków z mlecznymi szejkami czaiło się zło, o którym ładniutkim uczniom high school się nie śniło. Mierzyli się z różnymi historiami na różne sposoby, ale wciąż jeszcze w umownym, baśniowym trochę anturage powieści wampirycznych czy kryminałów noir.

    I przyszła kolejna seria, tym razem na HBO, która już widza nie oszczędza ani trochę, nie trzyma za włosy naiwnych wyobrażeń o świecie nawet na milimetr. Mowa jest o „Euforii”.

    W tej najnowszej produkcji nie ma już słodkiego owijanka w bawełnę, że ktoś tam miał wpadkę i wypił za dużo ponczu na szkolnym balu. Tu te nastolatki jadą praktycznie na strzałach albo oparach twardych narkotyków czy alkoholu właściwie non stop. Nawet nie zadają sobie trudu z czekaniem na kolejne imprezy, na które zresztą ich rodzice skwapliwie i zawsze pozwalają im chodzić.

    Bohaterką jest 17 -letnia Rue, osierocona przez kochającego ojca, żyjąca z matką i siostrą w pozornej symbiozie, ale skupiająca w sobie wszystkie współczesne lęki a zatem dotknięta narkomanią, depresją i czym tym jeszcze, deklarująca, że lubi szpitale, bo wszystko tam robią za nią i nie musi się niczym przejmować ani za nic być odpowiedzialna. Takie z grubsza są zresztą marzenia wszystkich jej kumpli czy kumpelek – zapomnieć, nie być, nie widzieć. Świat małego miasteczka, w którym żyją jest przygniatający. Twin Peaks w porównaniu z tym był turystyczną oazą neonów i złocistych fajerwerków. Tam czasem mityczny Bob wyłaził z lasu i uzmysławiał nam zło tkwiące w ludzkiej naturze. Tu już nie ma zabawy w takie subtelności. Tu wszystko jest złe. W miasteczku jest ciągły przygnębiający szary wieczór czasem rozświetlony agresywnymi światłami jarzeniówek, świat ten kryje się pod brudną kołdrą Rue i ogląda wraz z nią ogłupiające reality show, a na pytanie – co byś w życiu chciała – odpowiada  – i don’t give a shit.

    Niepokój widza podbijają też zastosowane zabiegi formalne. Narratorka Rue, w każdym odcinku relacjonuje losy jednego z jej kolegów lub koleżanek, ale akcja przebiega nielinearnie, nie ma porządku czasowego co sprawia, że zaczynamy gubić się w domysłach, szukać prawdy i rozwiązań, które wraz z rozwojem niby akcji wcale nie przychodzą, wręcz przeciwnie – bohaterowie z odcinka na odcinek zdają się zmierzać ku nieuchronnej katastrofie, los każdego z nich – czy szkolnej piękności, czy geeka, czy otyłej dyskryminowanej dziewczyny, czy szkolnego futbolowego adonisa, czy zjawiskowo dziwnej efemerycznej outsiderki – zaczyna podążać w tym samym kierunku – totalnego krachu.

    Ci pogrążeni w wiecznym stanie odurzenia młodzi ludzie przeżywający swoje wczesne klęski, rzekomo czasem ładni czy zamożni okazują się skazani na życie w dysfunkcyjnych, pełnych hipokryzji i przemocy rodzinach, a przenosząc potem te wzorce na szkolny parkiet pogrążają już siebie i całą resztę w totalnym poczuciu braku wyjścia z tej pułapki.

    Ja traktuję ten serial, jak i poprzednie, jako lustro społecznych nastrojów. Tak teraz to wygląda moim zdaniem jak w „Euforii” – jest stan beznadziei, niewiary i upojenia dostępnymi środkami odurzającymi, jest stanie na krawędzi przydomowego basenu z zimną wodą, jest leżenie pod kołdrą i niechęć do wyjścia, jest też naiwna chęć ucieczki z tego miejsca, z którego ucieczki już nie ma.

    Tak wygląda Beverly Hills 90210 20 lat później, nie ma już nadziei na to, że zadowoli nas wycieczka do Palm Springs w długi weekend, nowe porsche albo dobre oceny na koniec szkoły. Wszystko zdaje się nie mieć znaczenia i nie czarujmy się – ale tak właśnie jest. Buksujemy życiowo jak koła luksusowych samochodów zanurzonych w resztce piaskowego mułu rozkradanego zresztą na budowę milionów klatek dla ludzkich kur w Chinach albo pomników beznadziejnej pychy na sztucznych wyspach arabskich szejków. Właściwie nic już tu nie jest dla nas i o nas. I o tym według mnie jest ten serial.

  • „Gösta” – dobro, które się nie sprawdza

    „Gösta” to jest pierwsza szwedzka produkcja dla HBO, prestiżowe wydarzenie dla lokalnych produkcji telewizyjnych. Ale jeśli ktoś spodziewa się fajerwerków, spektakularnych estetycznych strzałów, to się raczej zawiedzie.
    Serial jest niezwykle zwyczajny, wręcz rzekłabym – nudnawy, a nawet przez to dość trudny w odbiorze. Twórcy nie podają nam obrazków wzmocnionych, typowym dla popularnych produkcji dużych platform streamingowych glutaminianem sodu w postaci szybkich, błyskotliwych zwrotów akcji i skrzących się humorem dialogów. Tak jak to jest w przypadku innej produkcji, z Netflixa, „Rodzina Plus”, w której to produkcji patchworkowa rodzina ma ciągle jakieś kłopoty, spory, problemy, ale na końcu i tak to wszystko wygląda jak w Bullerbyn, bywa trudno, ale z to sielankowo.

    „Gösta” nie jest w trybie „idylla na szwedzkiej prowincji”. Jest to serial o dobru, które się nie sprawdza. 

    Tytułowy Gösta 28 letni psycholog dziecięcy przybywa ze Sztokholmu na prowincję i próbuje pomagać dzieciom, młodzieży w ich problemach, stara się być przydatny nie tylko w pracy, ale też poza nią, więc a to przyniesie zakupy nieufnej staruszce, a to odda rower cwaniaczkom z dzielni (chociaż z pewnym ociąganiem), a to przygarnie niezrównoważonego, dziecinnego ojca pod swój mały dach, albo uchodźcę z Syrii z depresją, będzie starał się rozumnie reagować na wszystkie fochy swojej dziewczyny, żądania matki i oczekiwania niezdolnego kolegi piszącego pod jego dachem piosenkę o holocauście, jak również wspierać pacjentkę, która nie chciała leczyć się w państwowej placówce, bo nie. Ci wszyscy ludzie zebrali się w jego małym, cozy domku w lesie zwabieni tym dobrem bohatera, sądzący, że tak właśnie powinno być: ktoś daje, oni pobierają i tak z grubsza ma być.
    Ale obserwując bohatera i jego gości, zaczyna do nas docierać, że dobro nie tylko nie zawsze się sprawdza, ale po prostu nie wystarcza do tego, żeby ogarnąć różne sytuacje w życiu. Wygląda to tak, jakby zaprzeczenie idei buddyjskiej karmiczności o powracalności energii, którą się zapośrednicza w świat. Biedny Gösta ciągle daje, okazuje zrozumienie, jest pomocny, empatyczny, współczujący, wspierający i uważny, a jednak skutki jego starań są gorzej niż opłakane, zamiast prowadzić do pozytywnych rozwiązań – nasilają roszczeniowość doprowadzając bohatera na skraj szaleństwa i zmęczenia. Jednak kopanie z bezsilności nogą w mur nie przynosi mu żadnego ukojenia i nie przynosi rozwiązania.

    Większość systemów religijnych i filozoficznych zmierza ku temu, aby wyzwalać w ludziach pokłady tego, co czyni ich znośnymi dla społeczeństwa, pożądanymi i przydatnymi. Aby tak się stało musimy stawać się „dobzi”. Czyli być życzliwi, wyrozumiali, empatyczni, ciepli, rozumiejący i wspierający. Tak potocznie pojmuje się „bycie dobrym” i taki jest bohater tego serialu. Czy to wystarczy? Czy to jest właściwa odpowiedź na świat?
    Przykład bohatera pokazuje, że niekoniecznie, a nawet okazuje się, że taka postawa może być destrukcyjna dla nas samych i innych ludzi z naszego otoczenia. Okazuje się, że bycie dobrym nie przynosi odpowiedzi na wszystkie pytania.

    Kolejne odcinki zmagań obdarzającego innych dobrem  bohatera ogląda się z pewnym niedowierzaniem, ilość absurdalnych roszczeń ludzi wobec niebieskookiego, wyglądającego jak miła pyza Gösty przekracza nawet nasze możliwości wyobrażenia sobie tolerancji dla ludzkich pijawek. Po kliku odcinkach następuje kumulacja roszczeń na paru metrach kwadratowych, nagle wszyscy na raz czegoś chcą, potrzebują, oczekują. Czekamy, co się wydarzy, mocno kibicując bohaterowi, wtem momentem przełomowym okazują się…kapcie. Fakt, że domowe kapcie Gösty bezceremonialnie włożył sobie jeden z lokatorów powoduje, że bohater orientuje się, że doszedł z tym wszystkim do ściany. Symboliczne zawłaszczenie jego butów przez współlokatora przypomina mu, kto jest tu ownerem tematu i rozgrywającym a kto gościem i współgraczem. W bohaterze budzi się stanowczość, która każe spojrzeć na tych ludzi nie jak na ofiary, ale na oprawców. Wynosi ich wszystkich z domu, a oni stojąc z niedowierzeniem nad stosem swoich pudeł i rzeczy – szybko się przeorganizowują obmyślając w pośpiechu jak dalej żyć.
    Potem mamy scenę, kiedy Gösta napawa się samotnością. Robi sobie super kolację, której mu nikt nie zeżre, ogląda głupie filmy na Youtubie, tańczy na kanapie, słucha piosenek Miley Cyrus i nie musi się nikomu z niczego tłumaczyć. Wspaniałe uczucie. Ale szybko okazuje się, że to też wcale nie jest takie proste, postawić po prostu na bycie samemu ze sobą. Jak więc ułożyć się ze światem, by nie dać mu wejść sobie na głowę i nie skazać się z drugiej strony na samotność? Na to serial nie odpowiedział, bo sezon się skończył. Może będzie drugi? Może jest na to odpowiedź – nie wiem.

    Jak być dobrym, a nie paść ofiarą  leniwych wykorzystywaczy, jak być asertywnym i dobrym? Jak mówić nie – nie skazując się na odrzucenie, jakie są akceptowalne granice w asertywności i dlaczego dobro też musi je mieć? Z takimi pytaniami zostajemy po obejrzeniu serialu i dlatego zakwalifikowałam serial jako trudny, bo na ogół nie zadajemy sobie tego typu pytań – o naszą kondycję wobec innych w kontekście najbardziej pożądanej postawy – to jest bycia dobrym i pożytecznym.

    Buddyjski lama na szczęście ma na to odpowiedź. Zapytany co robi, kiedy widzi ludzi mocno odpornych na jego starania o ich dobrostan i troskę, odpowiada, że mówi im parę miłych słów na odchodne i nie traci czasu, którego ma mało, idzie obdarzyć tym kogoś, kto jest gotowy, aby jego starania przyjąć dla podbicia własnego rozwoju ku lepszemu życiu. Tylko czy trzeba mieć poziom świadomości buddyjskich nauczycieli, żeby wiedzieć kto jest warty strumienia naszego dobra a kto nie? Czy da radę wyczuć to intuicyjnie i potem skupiać się na treściwym streamowaniu własnej dobrej energii? Czy do się da skalkulować i obliczyć? W jakiej formie objawi się zwrot dobrej karmy? Czy będziemy umieli to zauważyć, wychwycić i się tym potem cieszyć?

    Dużo powstało pytań w mojej głowie po obejrzeniu tego szwedzkiego obrazka. Nie tylko o tym, czy Gösta był formą buddyjskiego oświeconego umysłu, który pobłądził czy po prostu człowiekiem naiwnym. To dobrze. Mało dziś seriali czy filmów stawia pytania.

    Dla mnie „Gösta” jest także obrazem Szwecji i sytego społeczeństwa, którego członkowie żyjący wszyscy we względnym dobrobycie mogli pozwalać sobie na rozkminki jak żyć i dokąd zmierzać i dlaczego donikąd. Mają oni placówki użyteczności publicznej i infrastrukturę ogólnie przypominającą nasze PRL-owskie przybytki, ale za to są to instytucje pomocowe dostępne dla każdego, z defaultu. Pomoc nie jest udzielana tylko zamożnym wybrańcom, których przykładowo stać na terapię. Tam z pewnością ktoś nie będąc osobą szczególnie posażną nie martwi się o to skąd ma mieć na czynsz czy jedzenie, ubrania, zakupy, jeśli pracuje.Dzięki temu zyskuje czas na możliwości zastanawiania się nad swoją kondycją w świecie. Ale czy to okazuje się takie dobre dla nich i dla ogółu? Jak podpowiada mem – nie sondze. W tym morzu jednolitości okazuje się, że wszystkim jest źle, nawet uchodźca ma depresję i całymi dniami leży, a schodzi tylko na posiłki. Każdy ma zapewnione jakieś narzędzia i podstawy do spokojnego bytu, a okazuje się, że każdy jest znudzony i zniechęcony. Jedynie Gösta jest jak urwany z choinki, bo wszystko wydaje mu się interesujące, ciekawe i ok, dla reszty zaś życie to zbyteczna i nudna męka.
    Czy tak płaci się za dostatek? Czy mając wszystko co nam potrzebne, nie zostajemy pozbawieni czujności, jakiegoś elementu kreatywności, który wyzwala w nas chęć do podejmowania działania? Z tego wynika, że dobrostan i dobro ogólnie nie mogą być corem żadnego życia. Że trzeba to ustawić tak, żeby nam się chciało i działać, i być coraz lepszą wersją siebie. Ale to już temat na inną historię. Czy opowie ją drugi sezon Gösty – nie wiem, ale pierwszy na pewno sieje dużo zapytań, które potem mogą wyhodować dość przydatne dożynki.

  • “Ślepnąc od świateł” – czy to jest możliwe?

    Serial  “Ślepnąc od świateł” ma teraz swoje 5 minut, głośno o tym jest, komentarze są, opinie są, wyrazy nieuznania i całkiem uznania, zdania podzielone i spójne, memy są nawet. Jak wiadomo polska produkcja w dużej, wręcz potężnej stacji, w tym przypadku HBO, pobudza wyobraźnię, bo pozwala myśleć, że też mamy fajne historie do opowiedzenia, nie tylko Lena Dunham ma.

    Mam szczególny sentyment do tej produkcji. Trudno uwierzyć, ale czekałam na nią! Moja pierwsza recenzja na tej zacnej stronie jest właśnie o książce Jakuba Żulczyka „Ślepnąc od świateł”. Nienazbyt pochlebne miałam zdanie o tej książce, chociaż jakaś taka weselsza wtedy byłam i mniej spięta, ale wiadomo, lata lecą człowiek raczej nie staje się weselszy, a wręcz przeciwnie. Wracając do tej recenzji sprzed 4 lat. To bardzo się w nią wczułam! I mam dowód, że na produkcję na podstawie książki czekałam z myślą taką oto:
    „ … to na film zapewne pójdę, wierzę, że Skonieczny doda tej fabule jakiegoś smaku, którego książka jest niestety kompletnie pozbawiona.”

     4 lata później październik

    Doczekałam się, Krzysztof Skonieczny, Jakub Żulczyk i HBO Polska wypuścili serial.

    Czy się nie zawiodłam? Czy Skoniecznemu udało się uczynić literacką kanwę filmowym/serialowym dziełem? Czy ich ciężka praca, jak lubią opowiadać w wywiadach, nad tą produkcją przyniosła pożądane efekty?

    Ja bym powiedziała, że i tak i nie. Nie jest to wielkie dzieło przywołujące od razu na myśl filmowe obrazy reżyserów typu Cronnenberg, Tarkowski, Żuławski czy Coppola, na których próbował wzorować się reżyser, ale nie jest to też jakaś nadmuchana, pretensjonalna nuda. Serial jest nierówny i momentami męczący, ale nierzadko też łapie za łeb, choć nie za często.

    Wszystko co w tej produkcji się pojawia tuż obok ewidentnych zalet ma od razu przypisane niedociągnięcia, nie jest to serial w sposób czysty ani dobry ani jednoznacznie zły.

    może najpierw o klimacie, czyli

    jak się ślepnie od świateł w Warszawie

    To akurat właśnie się udało. Nie ma tu gangsterki a la Pasikowski czy Vega, chociaż akcenty są, nie powiem. Jest dużo konwencji poupychanych tak, żeby unaocznić widzowi wizję Warszawy jako miasta zatrutego, brudnego, szarego, zaropiałego, unurzanego w smogu, mgle, grudniowej mżawce, w beznadziei i w złu. Otwarcie serialu, sekwencja scen miasta widzianego z okien samochodu, smutni ludzie, smętne budynki, szarości i mgła, grudniowy klimacik nie pozostawiający nadziei, że maj przyjdzie wcześniej, w tle piosenka Maanamu „Boskie Buenos”, od razu wrzucają widzowi trop: rzecz będzie o tym, że bohater jest tu z musu, na chwilę, ale chce wyjechać, do Buenos i tam będzie miał sielankę, ale czy się uda?

    Przez kolejne parę dni z życia bohatera ekskluzywnego dilera Kuby będzie właśnie tak: szaro, buro, brzydko, smętnie i ciemno. momentami też przerażająco, bo w narrację reżyser wplata często sceny oniryczne, apokaliptyczne, więc gryziemy się z sumieniem bohatera, nasiąkamy jego lękami i jest nam jeszcze gorzej i zimniej niż było. To tak na zachętę. Ale ja osobiście lubię taki klimat w filmach, nie bawi mnie słońce Toskanii, słońce istnieje w życiu sporadycznie, większość wszystkiego przebiega w podziemiach i w mżawce.

    Klimat tego filmu, jego szarości i apokaliptyczne akcenty pozwalają odbierać go nie tylko jako przygody dilera Kuby czy perypetie warszawskich mafii. Cała ta formalna otoczka narzuca myślenie o bohaterze jako postaci tragicznej, jak my przecież, która coś chce, a nie może, która żyje w niezgodzie ze sobą i dlatego świat za jego oknami jest zawsze szary, która jest jak czechowowskie siostry, chce jechać do mitycznej Moskwy a wiadomo od razu, że tam nie dotrze, ale mimo to śledzimy co dalej, bo a nuż spełni się głupie powiedzenie „nigdy nie wiesz co cię spotka”. Niestety. Przeważnie wiadomo. Więc jeździmy po mieście i oglądamy te siedliska katastrof i ludzkich żenad z nikłą nadzieją na cud. W tym wszystkim bardzo pomaga ścieżka dźwiękowa. Kiedy ja w jednej scenie słyszę dżwięki klawiszy Lombardu “Adriatyk, ocean gorący” mam dreszcze.

    I tu trafiają się sceny, dla których warto na ten serial zerknąć, sceny, które śmiało nazwać można „epickimi”. Jest w nich wielki rozmach i pod względem konstrukcji i ich wymowy, scena u króla telewizji podczas party, scena w domu konstancińskiej znudzonej bogatej housewife, tragicznie samotnej i pustej, sceny w domach pretensjonalnych hipsterów, scena antycypująca prawdziwe wydarzenie, czyli kiedy naćpany celebryta (grany przez Cezarego Pazurę, wielki zresztą aktorski come back) jedzie porshe, pije sobie elegancko przy tym wódeczkę i zabija na pasach kobietę, scena w klubie, kiedy raper rapuje trzymając za cycki tabun nagich, wijących się w udawanej ekstazie kobiet, kiedy mu się wydaje, że ma u stóp cały świat na skutek miliona odsłon na Youtubie, a okazuje się, że to jednak fikcja. Więc są to sceny moim zdaniem – rzadko spotykane w polskich serialach.

    No ale.
    Są i zgrzyty.

    Kuba aka Kamil

    Jest nim główny bohater. Chociaż i tak jest o niebo sympatyczniejszy niż w książce. Tam autor nie potrafił wzbudzić w czytelniku sympatii do niego, a wiadomo, że do ludzi z mocno porysowanym morale miewa się sympatię też, wystarczy wspomnieć choćby Tony’ego Soprano, w którym nawet wręcz się kochałam.
    Więc w serialu jest lepiej. Diler celebrytów Kuba grany przez naturszczyka, rapera Kamila Nożyńskiego (poznajcie Saful Dixon 37) został wybrany do roli po warunkach. I nikt tu się z tym specjalnie nie kryje, że Nożyński nie dostanie raczej wnet propozycji od Krzysztofa Warlikowskiego. A warunki fizyczne do grania roli chłopaka z prowincji, konesera i adepta sztuki, który jednak głupi taki nie jest, żeby przez lata wynajmować kawalerkę na spółkę z dwiema osobami i brać na rękę 1500, no to warunki na to ma. Jest wizualnie jednocześnie delikatny, jak i twardy, nieprzenikniony jak i transparentny, uśmiecha się kącikami ust w dół i ma płaski nos, ale w oczach zastanawiający smutek. Dopóki się nie odzywa, a tylko jest – jest super. Sprawy komplikują się, kiedy bohater próbuje się emocjonować. Brakuje warsztatu, chęci są, ale niestety. Lecz co Kamil dowygląda, to plejada naszych tuzów Więckiewicz, Frycz, Chabior, Pazura – dogra. Oprócz flamy dilera Kuby, nad którą spuszczę litościwie zasłonę milczenia, inne kobiety jak Ewa Skibińska grająca konstancińską pańcię i przyjaciółka bohatera Pazina grana przez Martę Malikowską są tu krzepiąco wiarygodne w tym co pokazują i co mówią. I historia jakoś się toczy.
    W sumie dobrze, że Skonieczny dobrał do serialu na główną postać nieograną twarz. Nie wiem, może gdyby tam zagrał aktor o umiejętnościach np. Dawida Ogrodnika byłby to zupełnie inny film? Może o to chodziło? O jakiegoś rodzaju nieporadność bohatera, który ze wszystkich sił starał się być ponad to gówno, w które wszedł, być kimś i wszystko kontrolować a tak bardzo, tak bardzo mu się to nie udawało, bo nie jest to po prostu możliwe, żeby trzymać wszystkie linki. I to na jego twarzy w chwilach emocjonujących, w tonie jego głosu było czuć, tę niepewność, sztuczność wywołaną zdziwieniem, że coś idzie nie tak, jak zakładał. W sumie – ludzka sprawa.

    podsumowując…

    Nie będę się rozwodzić nad szczegółami, jak to diler Kuba sprzedawał towar, wszedł w dziwny układ i nie mogąc się z niego wywikłać popadł w kłopoty stające na przeszkodzie w jego wyjeździe na wymarzone wakacje do Buenos. Te kilka ostatnich dni w roku nie jest tylko zapisem gangsterskich przygód bowiem. Jest to raczej epicka opowieść o szarym mieście, szarych ludziach, ambicjach spełnianych lub nie, ale przeważnie nie, lub o kosztach ich spełnień, opowieść o tym, jak bardzo różni się to, czego pragniemy od tego co mamy i co możemy dostać, o tym, że wszyscy jesteśmy lub bywamy jednakowo zawiedzeni i właśnie całkiem sprytnie i inaczej można zobaczyć to z perspektywy pozornie wyabstrahowanej z takiego życia jak nasze  – osoby narkotykowego dilera.

    Więc czy ja rekomenduję oglądanie? Nie odradzam. To już uważam sporo.

    fot. zdjęcie główne za filmweb.pl

  • „Billions” w HBO, czyli kanapka dla hippisów

    HBO otworzyło swoje drzwi na pokoje otwartemu internetowi we właściwym momencie. Nastąpił u mnie pewien przesyt produkcjami Netflixa, zwłaszcza, że ich algorytm uważa, że najodpowiedniejsze dla mojego profilu będą seriale z niewydarzonymi 30 latkami, które gra ciągle ta sama aktorka. A ja przecież nie mam 30 lat, reszta może się zgadzać. Ale mniejsza z tym. W każdym razie możliwość oglądania seriali i filmów na HBO GO przez miesiąc za darmo, a potem za jedyne 29 zł miesięcznie sprawia, że serwery stacji zapłonęły.

    Pojawiło się kilka nowych produkcji, które mnie interesują, np. „Tu i teraz” z sepleniącą Holly Hunter i problemem fikcji, jaką jest prawilność i amerykańska polityczna poprawność jeśli chodzi o stosunek amerykańskich obywateli do rasy. Wydźwięk jest taki mniej więcej, że problem rasizmu istniał – i mimo wysiłków i starań różnych białych ludzi o pięknych duszach – problem ten nadal dobrze się miewa.

    I druga produkcja, której wchodzi już 3 sezon – „Billions”.

    To jest taki obraz, który autentycznie wypełnił mnie silnym egzystencjalnym smutkiem i lękiem, że wszystko na nic, że nasze poczucie bezpieczeństwa, jakie nosimy w sobie ochoczo lub mniej ochoczo wychodząc co rano gdzieś świadczyć usługi pracy na rzecz bogatszych i sprytniejszych od nas, to ułuda. To serial, który uświadomił mi, że cały ten system, to Golem na glinianych cienkich nóżkach, że on padnie. Albo pada. Teraz. I nic nie da się z tym zrobić.

    O co chodzi w „Billions”?

    Przede wszystkim serial ma dobrze skonstruowanych bohaterów.
    Są dwaj główni, antagoniści. Jeden uosabia władzę, prawo, stare pieniądze, kamienice na Upper West Side. Stare pieniądze, czyli zdobyte przez ojca, to jak szlachectwo, są uprawnienia do członkostwa w dziwnych klubach, gdzie siedzi się na skórzanych kanapach w poluzowanych frakach, sączy whisky i pali stare cygara przechowywane w sejfach. Gość jest prokuratorem, ma więc trochę mało kasy, ale tata mu pożycza.

    Drugi, jego przeciwnik, jest reprezentantem mitu od pucybuta do miliardera. Mały spryciarz z przedmieść, dla którego najwstydliwszą rzeczą na świecie było to, że ojca nie było stać na to, żeby kupić mu BMX-a. Facet jest genialnym banksterem i stworzył firmę zajmującą się funduszami inwestycyjnymi, innymi słowy spekulant manipulujący dużymi rynkami, zdobywający pieniądze niekoniecznie w czysty i klarowny sposób.
    Pierwszemu zależy, żeby w imię prawa udupić drugiego, bo przecież prowadzi połowę interesów nielegalnie a sprawiedliwości musi stać się zadość.
    Obaj oczywiście wiedzeni żądzą pieniędzy, władzy grają nieczysto i cały serial opiera się na tym, że raz jeden jest na wierzchu a raz drugi i ciągle sobie podkładają świnie.

    Oczywiście przez dwa sezony byłoby to nudne, więc są pikanterie, czyli ich protagoniści, nigdy nie wiadomo czy w tym protagonizmie jakoś specjalnie szczerzy. Są ich żony, które grają w tych układach mocno istotne role, są genialni finansiści o niesprecyzowanej płci, są typowi samce, nieudacznicy, intryganci i potentaci metalowi od czasów wojny secesyjnej niemalże. Jest cała galeria postaci, która skutecznie pcha akcję tak, że są w niej zwroty w najmniej oczekiwanych momentach. Kiedy już nam się zdaje, że gubernator będzie jeszcze większym gubernatorem, już przeszłość wyciąga trupa z szafy i nici z tego, już kiedy nam się wydaje, że miliarder w spokoju posączy wino z żoną na tarasie swojego obciachowego zamku w Hamptons, nagle okazuje się, że ktoś go wydał w imię czegoś tam i FBI puka do jego drzwi niczym stroskany Jezus, wprowadzić na drogę poznania i prawdy.

    Tak że dzieje się.

    Bobby Axelrode kontra Tony Soprano

    Na początku tak sobie to oglądałam z musu, bo nic innego nie było ciekawszego. Irytowała mnie w tym serialu przewidywalność i to, że wszystko od razu było oczywiste. Każda mina, każdy grymas bohatera jasno pokazywały, jakie bohaterowie mają intencje, czy kłamią, czy akurat są szczerzy, zero niejednoznaczności, znaków zapytania stawianych przed widzem. Twórcy założyli, że widz jest lekko głupawy, więc musi wiedzieć od razu o co chodzi, wszystko wytłumaczone, podkreślone dwa razy, żeby nie było nieporozumień. Nie lubię tego.

    W tym momencie zatęskniłam za Tonym Soprano, który wydał się w porównaniu z tymi facetami poczciwiną piorąc swoje pieniądze w firmie zajmującej się utylizacją śmieci i próbując utrzymać kilku włoskich mafiozów w ryzach. Są podobieństwa między bohaterami „Billions” a Tonym. Są w obu serialach podobne wątki, że jeśli na kimkolwiek w życiu srodze można się zawieść, to na najbliższej rodzinie. Podobna była chęć we wszystkich bohaterach polegająca na obsesyjnym posiadaniu władzy i kontroli nad wszystkimi i wszystkim w celu udowodnienia światu i swoim ojcom, którzy nimi skrycie gardzili, że są owszem cool samcami alfa. Tony miał ręce umazane krwią jakichś niesubordynowanych żołnierzy mafii, a tamci mieli na sumieniu losy emerytur, świadczeń socjalnych i bytu społecznego całych miasteczek, które stanęły na drodze w ich sporach o kasyna czy wyborcze cele. W ten czy inny sposób ci bohaterowie byli panami życia masy innych ludzi.

    To co różni te produkcje i co sprawia, że „Rodzina Soprano” jest serialem wybitnym a „Billions” tylko poprawnym, to to, że Tony był bohaterem złożonym i chociaż zajmującym się tematami tak bardzo nam odległymi, to każdy widz mógł się z nim utożsamić. To decyduje, czy obraz jest więc dziełem czy produkcją. Nie ma znaczenia, że nas nie będzie ścigać FBI i nie będziemy obracać milionami. W grubym, chamowatym, drapiącym się rano po dupie Tonym w za dużych gaciach, w facecie z manią wielkości pomieszaną z obsesyjnym lękiem objawiającym się atakami paniki – zaryzykuję twierdzenie – można dojrzeć kawałek samego siebie. Widz nigdy nie wie tak naprawdę co kryje się za grymasami i słowami Tonego, przeczuwa tylko jego niepewność i, mimo że nasz bohater bezwzględnie zabija przeciwników, trzyma się za niego kciuki, żeby „wygrał”.

    Bohaterowie z „Billions” zaś są papierowi. Przewidywalni do bólu zębów. Wiemy, że mają trzy namiętności – władzę, pieniądze i żeby pogrążyć tego drugiego. Nic poza tym. Są tam próby ich uczłowieczenia, np. finansista kocha żonę i jej nie zdradza, a gubernator uprawia sado – masochistyczny seks ze swoją z kolei żoną. Poza tym zawsze wiadomo, o co im chodzi.

    Irytujące dla mnie było też to, że scenarzyści nie stosują się do czechowowskiej zasady strzelby, która jeśli była w I akcie, to w III musiała wystrzelić. Tu tą strzelbą było właśnie to sado – macho gubernatora. Od takiej sceny zaczyna się 1 odcinek. Można się więc spodziewać się, że to wystrzeli, że to będzie hak na gubernatora, który go pogrąży, ale wchodzimy w 3 sezon i nic takiego się nie dzieje.

    Dziwi mnie też postać gubernatora dobranego jakoś nie po warunkach. Jest grubym łysiejącym safandułą, który jednakże ma szalenie przystojną szykowną żonę. W dodatku żona ta jest wobec niego zaskakująco lojalna. Trudno dociec w sumie dlaczego, bo gość mocno nadużywa jej wiedzy czy pozycji dla własnych celów, a mimo to ona nadal jest przy nim. Ewidentnie scenarzyści nie skupiają się na badaniu jakichś niuansów emocji i napięć między małżonkami. Gra tam toczy się na innym polu. Tym właśnie, który mnie tak przygnębił.

    Billions kontra Blake Carrington

    Serial ten dobitnie pokazuje, że w Stanach ludzka masa to nie jest coś, co się liczy. Społeczeństwo to tacy biedni frajerzy, którzy całe życie pracują na nic, żeby potem odbierać to nic, a na szczycie drabiny stoją rynkowi manipulanci z nowego bądź starego rozdania, którzy szafują synekturami, kasynami, ulgami, zniżkami, dobrodziejstwami, a nieposłusznych strącają w biedowanie na etacie albo za kratki. To jest taka garstka, która miewa się dobrze, reszta nie ma nic do gadania, wszystko dzieje się ponad ich głowami.

    Nie żeby to w filmografii była jakaś nowość i dopiero teraz docierały do nas wieści zza oceanu, że cały świat leży w rękach paru sprytnych gangsterów finansowych i skorumpowanej, zakłamanej władzy na ich paskach. Wystarczy przypomnieć sobie poczciwego Blake Carringtona, który w latach 80 – tych miał w rękach całe Denver i pola naftowe, a cała reszta to ewentualnie sprzedajni szoferzy czy poczciwi inżynierowie naftowi no i sekretarki, który mogły zostać żonami. Wiedzieliśmy, że są bogaci, średnio sytuowani, kongresmeni i biedni. Niemniej, raczej nie opowiadano nam co też Blake robił, żeby trzymać swoje pola naftowe w garści, skupiano się na wątkach jego sióstr z kosmosu, awanturniczych byłych żon i synach gejach.

    Tym razem rzecz ma się inaczej. Filmowi twórcy chcą nam powiedzieć, że sprawiedliwość to, serio, jest fikcją, i że ogólnie nie mamy co liczyć na coś takiego jak społeczne awanse pozyskiwane siłą własnego umysłu, talentu czy zdolności.

    My hippisi

    Być może moje myślenie jest naiwne, bo każdy już wie, że TO kiedyś musi upaść. Ten system w obecnym kształcie nie przetrwa. Że jesteśmy w rękach garstki oślepionych poczuciem wielkości facecikow trzymających w swoich szklanych biurach sterniki do naszych żyć. Że kiedy banksterom pękną bańki finansowe, to biedaczki z kredytem we franku w Warszawie zbiednieją w ciągu paru lat tak, że na urlop bedą mogli sobie wyjść co najwyżej na ławkę przed blok, a na emeryturze jadać suchary i zupę z liści.

    Ale w dialogu gubernatora z jego bogatym ojcem było coś takiego, co mnie osłabiło i sprawiło, że dotarło do mnie, że nie ma już żadnego sposobu na jakikolwiek eskapizm, a Szwecja już i tak nie przyjmuje imigrantów, że to koniec, nie ma nadziei.

    Otóż jest taka scena w serialu – stoją sobie dwaj panowie w przechowalni cygar, gdzie jest odpowiednia wilgotność i temperatura dla mieszkańców tj. dla cygar, i syn mówi ojcu, że nie pójdzie prosić metalowego potentata o wsparcie, bo nie są to czasy monarchii, a potentat to nie Król Słońce, na co ojciec odpowiada synowi z lekceważeniem:

    – synu, mówisz jak hippis.

    I to nam chyba tylko zostało, obejrzeć kolejny odcinek, założyć dzwony, kupić trawkę i pojechać na Woodstock.

  • Czy serial to sztuka czy rozrywka dla mas, czyli kanapki na premierze 2 sezonu „Watahy”

    Na premierze 2 sezonu serialu „Wataha” w Teatrze Polskim kanapki były naprawdę dobre. A serial chwalono. Chętnie oglądany, recenzje dobre, apetyty na drugą serie duże. Więc uroczyście zasiadłam i przez cały pierwszy odcinek chciałam znaleźć odpowiedź na pytanie, czy to był serial „dobry”? Jaki jest zły? Czy jest „dobry” wtedy, kiedy podoba się większości czy mniejszości? Jakie zastosować kryteria. I w takiej atmosferze przebiegł odcinek 1 i dopiero 2 przyniósł kilka odpowiedzi na te drastyczne pytania.

    Bo widzicie.

    Konsumpcja seriali rośnie, wzrasta wręcz lawinowo odkąd pojawiły się serwisy streamujące w internecie własne produkcje. Serial przestał być utożsamiany z poślednim wobec filmu pełnometrażowego gatunkiem. Traktowanie oglądania telewizyjnych serii jako obciachu lub zajęcia dla znudzonych własnym życiem starzejących się pańć odeszło do lamusa.

    Dziś serial to nie śmierć Hanki Mostowiak na skutek zderzenia z tekturowymi pudłami w „M jak miłość”. Dziś Małgorzata Kożuchowska nie musi się wstydzić gry w serialach, bo te powstają coraz lepsze, chociaż fakt, że niekoniecznie jeszcze w Polsce. Lecz zakusy na stworzenie znaczących produkcji rosną także u nas.
    Weźmy Agnieszkę Holland.
    No jest duma, że wyreżyserowała kilka odcinków kultowego „House of Cards, serialu, który jako pierwszy został zrobiony tylko z myślą o odbiorcach w internecie. HOC zmienił znacząco podejście do konsumpcji seriali, wyrobił przekonanie, że nie trzeba mieć telewizora i kablówki, żeby je oglądać, a wystarczy szybkie łącze i laptop. Więc Holland – nasz człowiek przy narodzinach legendy. To, że Holland wyreżyseruje pierwszą polską produkcję Netflixa to też medialne wydarzenie. Jest ekscytacja. My, o nas, w produkcji giganta! Hurra! Nasze serialowe serca biją coraz żwawiej. Czekamy.

    HBO. Zacna stacja telewizyjna, rekin, który nie bał się atakować widzów serialami niosącymi kaganki feministycznej oświaty jak „Seks w wielkim mieście” dawno temu i „Girls” teraz. I nadal okupuje tron sławy dzięki nomen omen „Grze o tron”. W polskie HBO sprawy zainwestowało więc wcześniej: 3 lata temu w I sezon „Watahy”, potem w „Pakt” – o dziennikarzach tropiących korupcję na różnych szczeblach władzy. A teraz, już za chwilę, już dziś powrót „Watahy”, sezon II. Jest więc znowu po polsku, a córka Holland – Kasia Adamik w tym pomogła, bo mogła.

    Co znaczy, kiedy ktoś mówi – obejrzyj, to „dobry serial”?

    Co to znaczy dobry? Jak opędzić się od patowego relatywizmu sprowadzającego wszystko do stwierdzenie, że nie ładne to, co ładne, ale co się komu podoba. Uczy się nas, że o gustach nie wypada dyskutować, nie wypada ich negować, bo jak ustalić, że czyjś jest lepszy a czyjś gorszy? To są emocjonalne sprawy, nie ma pola do dyskusji.
    To co robić?
    Czy dobry serial to taki, który ma dużą widownię, bo większość ma rację?
    Dobry serial to taki, który schlebia powszechnym gustom?
    Dobry to taki, który jest czytelny dla przeciętnego widza?
    Dobry to dający rozrywkę, odrywający od rzeczywistości czy skłaniający raczej do myślenia nad nią?

    Jako nałogowy konsument współczesnych produkcji serialowych podnoszę rękę do góry daję znak – ja wiem! ja powiem!
    To zgłaszam się do odpowiedzi i mówię.

    Według mnie, żeby serial był „dobry” powinien spełniać pewne wymogi:

    • musi to być produkcja oryginalna, zawierać jakieś nieograne wątki, pokazywać świat, w którym przeciętny widz rzadko bywa. Nie powinny to być wnętrza fancy mieszkań w Warszawie urządzone meblami z Ikei. Środowisko musi być albo totalnie inne od przeciętnego miejskiego, albo… zupełnie takie samo, tylko pokazujące je nam z zupełnie innej strony, na nowo.
    • tu płynnie przechodzę do zasady drugiej, czyli że dobry serial musi być oryginalnie, inaczej niż zazwyczaj opowiedziany. Mogą to być wtrętki jak w „House of Cards”, kiedy Frank Underwood odwraca się do widza i poufnie zdradza mu swoje myśli, których nie słyszą jego ekranowi partnerzy. Mogą to być przeintelektualizowane słowotoki „Dziewczyn” w stylu strumienia świadomości wypowiadanego na ulicy, mogą to być pozornie oderwane, oniryczne obrazy jak w „Twin Peaks”, które złożą się w taką całość, która nagle zyska nowy sens, którego nikt nie zakładał nawet w najdzikszych snach. Może to być mroczna aura i aktorski autyzm jak w „The Killing”. Może to być nielinearna narracja prowadzona bez zachowania następstwa czasowego w pokazywaniu zdarzeń, pełna timingowej ekwilibrystki. Może być technika różnych punktów widzenia jak w „The Affair”. Może to być szkatułkowy styl opowiadania o bohaterach jak w „Wielkich kłamstewkach”.
    • wszystko musi być pokazane TAK, żeby niezależnie od miejsca i czasu akcji, czy w Białym Domu, czy w domku na kurzej łapce, w kosmosie, czy teraz, żeby widz oglądając to mógł sobie powiedzieć – TO O MNIE.
    • wszystko w serialu musi pozwolić widzowi spojrzeć na pewne oczywiste, znane, codzienne, topowe sprawy jak miłość, samotność, rodzina, relacje z ludźmi, śmierć, sukcesy, porażki – w sposób, w jaki do tej pory tego nie widział; widz musi uzyskać mentalny efekt „wow”.

    Czy „Wataha” to serial „dobry”

    Skoro nakręcono 2 sezon to na pewno jest to serial oglądany. Jeśli jest oglądany to oznacza, że podoba się dużej liczbie osób. Jeśli się podoba i ogląda to znaczy, że się sprzedaje. Ale czy w związku tym jest dobry?

    Pierwsze kryterium „dobrego serialu” „Wataha” na pewno spełnia. Nie dzieje się w sztampowych okolicznościach jakie znamy z TVN-owskich i Polsatowskich produkcji. Historię osadzono w mitycznych Bieszczadach, do których wszyscy chcą uciekać, ale tego nie robią, w środowisku pograniczników.

    Mało raczej wiemy o pracy w takim zawodzie. Wiemy na pewno, że ci ludzie nie biorą wynagrodzenia za generowanie 500 maili o niczym dziennie, nie podpisują się „best regards”, nie kombinują bulletów na slajdach i nie piszą raportów, żeby było ładnie od 9 do 17. Może dobrze zajrzeć w surowe i niezbyt przyjazne otoczenie ludzi, których zadaniem jest dopilnowanie, żeby przez granicę nie przedostał się ktoś nielegalnie, w kontenerze np.,żeby zacząć lepsze życie. Łatwo nie jest, więc popatrzeć jest ciekawie. Bieszczady ładne, mienią się kolorami października widzianymi z drona. Chociaż akcja dzieje się niemiłą zimą, widzowi przypomina się dość natarczywie, że okolica jednak ładna i ma epicki rozmach. Jej ładność przeciwstawia się brzydocie i złu czającymi się przy ziemi.

    Bohaterowie. 

    Czy można się z nimi utożsamić? Z ich losami, decyzjami, charakterami? Postarano się, aby działania postaci były dla widza klarowne, to ułatwia dotarcie do nich i zrozumienie. To są bohaterowie jednoznacznie dobrzy, którym zdarza się postąpić źle. Brzmi znajomo, prawda?:) Przecież to o nas!

    Weźmy takiego Wiktora Rebrowa. Główny bohater, pogranicznik, w tym sezonie poszukiwany i ścigany za niepopełnioną zbrodnię. Zaszywa się w bieszczadzkich ostępach i kombinuje, jak wyjść z opresji. Nie mamy żadnych wątpliwości, że jest to człowiek dobry i ma rację. To na pewno dobrze dla tych, którzy nie tracą czasu na wątpliwości podczas oglądania.

    Do tego to nazwisko. Dlaczego główny bohater nie może nazywać się Jan Kowalski, tylko nazwisko musi już sugerować widzowi, że postać będzie wyjątkowa? Czy były oficer SB grany przez Lindę w „Psach”, gdyby nazywał się Tadeusz Nowak byłby mniej ciekawy niż kiedy nosił nazwisko Franz Maurer? I tu podobnie. Nazwisko podrzuca nam jednak na stół oczywistość – uwaga, to człowiek wyjątkowy, on będzie nazywał się Rebrow, tak trochę wschodnio, bo dzieje się na wschodniej granicy.

    Weźmy główną bohaterkę – prokurator Dobosz. Nazwisko tak, pospolite, ale dziarskie. Działamy, jak pani zagra. Postać pani prokurator jest nakreślona jak kalka postaci nadinspektor policji Stelli Gibson granej przez Gillian Anderson prowadzącej śledztwo w sprawie psychopatycznego seryjnego zabójcy w serialu „The Fall”. Jest tak samo stosunkowo młoda, atrakcyjna, nienagannie ubrana, trochę mroczna, skrywająca tajemnicę, lubiąca działać w pojedynkę, zdecydowana, konkretna i w czasie wystąpień publicznych szykuje sobie białą bluzkę. Nie mamy więc wątpliwości, że mimo skaz jest osobą czystą moralnie. Biały – to w końcu kolor niewinności. Ona ma ręce czysta jak ta bluzka kochany widzu!

    Może takie są figury postaci w tego typu gatunkach. Może prokurator w trampkach i z nadwagą przenosi punkt ciężkości akcji na inne tematy. Nie wiem. Ale wydaje mi się, że można pozostawić widza z lekkim niedosytem w doinformowaniu na temat tego czy postać jest dobra czy zła i nie zniszczy to produkcji, a wręcz przeciwnie – mogłoby podkręcić zainteresowanie przeciętnego widza, który mógłby chcieć wiedzieć czy babka coś kombinuje czy pozostanie po jasnej stronie.

    Czy powiemy sobie „to mnie”?

    Pokazane w serialu główne postaci są ustawione po stronie dobra, ale zdarzają im się wpadki. Są skazy. Nie wiem, czy ktoś utożsami się zupełnie z postacią graną przez Aleksandrę Popławską czy Leszka Lichotę, ale z pewnością poczuje się mile ukojony tym, że nie jest odosobniony w popełnianiu błędów.

    Do tego corem produkcji jest intryga, zagadka i jej rozwiązanie. Nie było chyba głównym zamysłem twórców, aby tchnąć w bohaterów szekspirowskiego ducha tak, żebyśmy mogli rozpoznać się w ich charakterach. Ci bohaterowie mają działać, a my mamy to śledzić z zapartym tchem, żeby się dowiedzieć „kto zabił”, „kto zawinił” i czy dobro zwycięży.

    Czy inaczej niż dotąd spojrzymy na pewne znajome tematy?

    To akurat może się udać. Mamy tu wątek utrzymujący się na topie – uchodźcy. Myślę, że podjęcie go było cennym posunięciem. Nie chcę spoilerować, wystarczy nadmienić, że serial ukazuje te sytuacje z ludźmi chcącymi przedrzeć się po lepsze życie w taki sposób, że nie będziemy w stanie zakwalifikować tego jednoznacznie na nie albo na tak. Będziemy musieli się zastanawiać. I to przecież chodzi.

    Inni, obcy, przybysze, intruzi – tym wątkiem serial ugrywa dużo z obszaru na TAK.

    Podsumowując

    Każda ocena to też kwestia oczekiwań.

    Produkcje HBO czy Netflixa spotykają się z oczekiwaniami mocno wyśrubowanymi. Jako widzowie wiele się spodziewamy i wiele chcemy. Polskie wątki chcemy w tych gigantach, żeby duma była.

    O „Watasze” mogę powiedzieć, że na początku trudno mi było się odnaleźć w mrocznych  bieszczadzkich plenerach, w tych sytuacjach narysowanych czasem zbyt wyraźną, jak dla mnie, kreską, ale 2 odcinek tak zadzierzga akcję, że koniecznie chce się odpalić odcinek 3, chce się wiedzieć zaraz i teraz dlaczego ten bohater tak działa, co ukrywa? A przecież wydawało się, że jest inny! Taki klasyczny, ale skuteczny chwyt.

    Jak dla mnie, serial jest wystarczająco dobry, żeby chcieć się przekonać, czy Rebrow wyjdzie z tego lasu czy nie.
    Zróbmy to zatem.

    2 sezon startuje w HBO 15 października, w niedzielę.

     

  • zjedz kanapkę