• „Czerwony młoteczek” Doroty Kotas – „jaizm” czy autotelizm?

    Chodziłam kiedyś na kursy pisania. Moje opowiadanie, jakie na nich przedstawiłam, prowadzący skomentował „ale ten twój bohater mógłby znaleźć się w jakimś ruchu, za jakimś autobusem chociaż pobiec”. Opowiadanie nosiło tytuł „Sunshinebathing” i było takim „mumblecorem” utyskującym na rodzące się wtedy komunikaty w social mediach polegające na tworzeniu wyimaginowanego szczęśliwego świata na tle zachodów słońca nad morzem.
    Nigdy nie napisałam żadnej książki, wycofałam się na bezpieczną pozycję oceniania tego, co stworzą inni. Dorota Kotas natomiast książkę napisała, nawet trzy, i jej też doradzono w jednej z recenzji, aby może jej bohaterka poszła na jakiś spacer i ugotowała dobre jedzenie zamiast narzekać.

    Co zatem trzeba zrobić, żeby stworzyć „wartościową” dla krytyków literaturę? Czy trzeba opakować ją w dużą ilość fikcji, najlepiej z wątkiem kryminalnym? Czy mamy wybór tylko między Anną Kareniną i Rodziną Monet? Kiedy „jaizm” jest  irytujący i infantylny, a kiedy staje się literaturą autobiograficzną czy personal journalizmem? Czy trzecia w dorobku pisarskim książka Kotas jest pamiętnikowym zapisem frustracji, czy pełnoprawnym utworem literackim, w którym „chodzi o coś więcej”?

    Mnie się wydaje, że ogólnie napisanie trzeciej książki po sukcesach dwóch poprzednich – nie jest zadaniem łatwym. Trzeba się mierzyć z tymi sukcesami poprzedniczek i z oczekiwaniami jakie generuje status uznanej pisarki. „Czerwony Młoteczek” jest wg mnie swoistym rozliczeniem z tym, co się stało w czasie po wydaniu „Pustostanów” i „Cukrów”. Okazało się bowiem, że po uzyskaniu pewnej małej stabilizacji ekonomicznej, rozpoznawalności wcale nie jest jakoś zajebiście fajniej. Wyczuwam w narracji Młoteczka rodzaj autorozczarowania – że przecież POWINNO się czuć super, insta smile i do przodu, a tu pojawiają się nowe lęki, mieszają ze starymi, następują ciągłe zderzenia z systemem, polskością ludzi bez etatów, polis ubezpieczeniowych, socialu, bezpieczeństwa, zrozumienia. Kotas bije tym młoteczkiem siebie i czytelnika miarowo pac, pac, jeśli myślisz, że jest fajnie, to się mylisz. Czerwony młoteczek jest przy tym narzędziem narracyjnym. Jest przedmiotem i podmiotem jednocześnie, zbawcą, który ma moc uwolnienia i batem na gnuśność umysłów. Jedziemy sobie w tym kotasowym autobusie i zerkamy na czerwony młoteczek zastanawiając się czy nas uwolni czy walnie w łeb. Ale czy jedno wyklucza drugie?

    Mimo że narracja prowadzona jest z perspektywy osoby w spektrum, nie odczuwam emocjonalnej separacji wobec listy  – powiedzmy – społecznych niedogodności, o jakich narratorka opowiada. Wręcz przeciwnie, często miewałam odczucie „mam tak samo”! Tylko często pewne rodzaje żenady czy złości muszę pudrować w imię zasad współżycia społecznego. Nie wiem, czy sobie z tym radzę, nie  wiem, czy nie wolałabym jakoś ilości swoich społecznych frustracji nie przelać w jakiś literacki manifest, co natomiast zrobiła właśnie Kotas.
    Jest w „Młoteczku” motyw, który uwiódł mnie już w „Pustostanach”, motyw chowania się w bezpieczne miejsce. Są to na ogół miejsca nieoczywiste, zakamarki własnego umysłu, w „Pustostanach” było to wynajęte mieszkanie, które przypominało mi szafę z piosenki Maanamu „Jestem kobietą”, w której Kora śpiewała „mam w domu szafę bardzo starą, z podwójnym dnem, a lustrami dwoma, gdy zaczną strzelać za oknami, będziemy w szafie żyć”. U Doroty było podobnie, kilka sprzętów, pies, własna szuflada w aglomeracjach milionów szuflad. Kotas pisze w Młoteczku: „to pisanie bierze się z ciemnego dna (…) można czołgać się w jego wąskich tunelach”. Lubię ten wątek bardzo. Mam sama takie poczucie, że najmocniej żyję w tunelach własnego umysłu i jest mi tam bardzo dobrze. Niejasne jest dla mnie, czy Dorota Kotas jest zadowolona z tego, że w gruncie rzeczy jej życie to odwieczna „baza” z koca i krzeseł, jaką robiliśmy w dzieciństwie, ale przeczuwam, że może myśli „dobre i to”.

    W tym tunelu swoim rozprawia się ze wszystkim, co ją frustruje bez żadnego lukrowania. Chociażby z motywem rodzinności, wielbienia mamusi z tak zwanego difoltu. Nie zgadzam się w nagłówkiem innej popularnej recenzji, że to „nienawiść” do matki. Według mnie Kotas kolejny raz podważa polską tradycję kultu rodzinności, wg której ojca i matkę czcimy według mojżeszowych zasad. Tymczasem lubienie się w rodzinach to nie jest przecież jakiś aprioryczny standard. Czasem ludzie w nich się lubią a czasem nie. Podoba mi się, jak Kotas poddaje ten mocno acz niesłusznie zakorzeniony zwyczaj krytyce. Robi to sugestywnie i obrazowo. Widzimy schnące w pożegnalnych gestach rączki dzieci machających mamuś żeby im nie było przykro. Nie jest to jakaś prawda objawiona przecież, że rodziny są największym skupiskiem toksyczności  i to, że my, dzieci jakoś przetrwaliśmy te przypały, i jakoś tam sobie radzimy, to często naprawdę zakrawa na cud. Więc tak, trzeba o tym pisać i mówić głośno.

    Dużo w „Młoteczku” jest o chęci bycia kimś innym, chęci „przymierzania cudzych ciał”, żeby sprawdzić czy inni mają fajnie czy tak samo frustrująco. Dużo jest samoświadomości na temat tego, że niezależnie od tego z kim wchodzimy w relacje, jesteśmy skazani na siebie, kiedy Dorota podsumowuje „po prostu wiem, że jestem zdana na siebie” i wobec relacji z bliskimi, i wobec systemu społecznego, w którym ciężko jej się usadowić – wierzę jej i łapię się na tym, że mam totalnie podobnie.

    Dużo teraz się spostrzega i narzeka – w większości wg mnie słusznie, że literatura, jaką się wydaje jest skażona „jaizmem”, ja, moje ciało, moje bolączki, moje myśluwki, wszystko jak posty na facebooku tyle że zabiegają o uwagę w formie książki. Nie przypisałabym „Młoteczka” do tej kategorii, mimo że narratorka nie udaje, że pisze o kimś innym niż o sobie. I tu Dorota wykonała zabieg, który mnie zawsze w książkach się podoba – przenicowała całą podszewkę aktu pisania na wierzch umożliwiając czytelnikowi  zaglądanie pod spód aktu twórczego. Mówienie o pisaniu w powieści, akt samonapędzający się i samosterujący jest wg mnie totalnie autoteliczny. Jako czytelnicy jesteśmy świadkami poczucia demiurgicznej siły narratorki, chęci panowania nad tym co pisze, pewnego rodzaju satysfakcji, że oto – świat nie gładzi po głowie, jest dziwny i opresyjny, ale we własnej książce mogę sterować procesem na własnych zasadach. Dużo więc w niej zwrotów typu „koniec narzekania! Oto co zarządzam!”. Narratorka cenzuruje się więc też sama i świadomie steruje całym procesem myślowym czytelnika. Lubię ten zabieg.

    Lubię chyba też tę książkę. Jest błyskotliwa i szczera, narrację ma poprowadzoną świadomie a spostrzeżenia celne, obrazowanie zapadające w pamięć.

    „Jestem młoteczkiem, jestem tu po to, żeby roztrzaskać ściany” – może uwolnić się od stereotypów, imperatywu uwielbiania najtisów, lubienia toksycznej mamusi, naiwnej wiary, że działania innych ludzi wobec nas są fajne i mają sens?

     

    ps. z jednym się nie zgadzam co Dorota Kotas napisała:) że Ewa Drzyzga jest „trochę stara” hehe Mam tyle samo lat co ona, kurde! Apropos określeń grupujących to moja utopia jest taka, żeby się nie dzielić ani podług płci, ani wieku, ani pochodzenia. No wiem.

  • Rok pozornego niedziania się, czyli o „Pustostanach” Doroty Kotas

    Znany jest chyba każdemu taki mechanizm, że kiedy jesteśmy zafiksowani na jakimś temacie, to wszędzie wokół widzimy tylko ten wątek. Przykładowo, kiedy się myśli, że się jest w ciąży, to wszędzie widzi się ciężarne kobiety:) Ja mam tak ze zjawiskiem wyautowywania się ze świata, coś jak Anna Maria Jopek, która nawoływała w piosence, żeby świat się zatrzymał, bo ona wysiada. Też nie to, że wokół siebie widzę to autowanie się ludzi ze świata, nawet bym rzekła – wręcz przeciwnie, widzę głównie w swoim otoczeniu ludzi przekonanych, że odniosą w życiu zajebiste sukcesy piekąc chleby, zaliczając 150 lekcji jogi i aspirując do karier w start upach. Ale w głowie utrzymuje mi się od jakiegoś już czasu myśl, że najbardziej bym chciała sprzątać alpakom stajnie, w po robocie leżeć na przyzbie z kotem, który przynosi mi myszki w poczęstunku, a wieczorami zaś pisać powieści, o które rodzina poda mnie do sądu udowadniając, że „to nie tak było”. I ta drzemiąca we mnie myśl ściąga do mnie twórczość i aktywność na różnych placementach w tym właśnie klimacie.

    gdzie pracujesz?

    Zatem zanim przejdę do omówienia głównego tematu, jakim jest debiutancka książka Doroty Kotas „Pustostany”, to jeszcze wspomnę o tym, jak jestem świadkiem przetaczającej się obecnie w pewnych lewicujących kręgach dyskusji na temat tzw. prestiżowych prac. Jak wiadomo zjawisko prekaryjności umościło się na naszym rynku pracy umów śmieciowych i staży za grosz na dobre, zatem naturalną konsekwencją tegoż jest weryfikowanie przez pewne środowiska, zwłaszcza ludzi młodszych, wykształconych sensowności pojęcia „prestiżowa praca”. Znalazłam na instagramie zresztą wielogłos mówiący o tym, że żyjemy w „paskudnym kulcie pracy”, pracy, którą można się chwalić, pracy wartej założenia osobnego konta na instagramie, jakby praca definiowała to, kim jesteśmy. Ja pamiętam, że definiowała, w wielu kręgach zapewne definiuje nadal, ale okazuje się, że to zjawisko pogoni za prestiżem w kontekście wykonywanej pracy mocno koroduje. Zapewne, praca traktowana jest coraz częściej jako coś dzięki czemu można przeżyć, ale nie jako jakieś corowe zjawisko w życiu nadające mu sens.

    Takie podejście do pracy właśnie ma i autorka i bohaterka powieści „Pustostany”.

    chwilówki

    W wywiadzie dla WO autorka powiedziała, że ma poczucie chwilowości wszystkiego, w związku z tym nie będzie raczej miała stałej pracy, kredytu ani własnego mieszkania i także tego nie pragnie. Jej celem są prace na przeżycie, które nie zabierają za dużo cennego czasu ani nie absorbują za dużo myślenia, które to myślenie można spożytkować na coś ciekawszego. Dlatego też zajmowała się układaniem kwiatów na rabatach, rozdawaniem ulotek w centrach handlowych, gotowaniem na weselach, sprzedawaniem w kiosku Ruchu, sklejaniem kartonowych pudełek itp. Tego rodzaju podejście jest implikacją zarówno buntu przeciw wszechobecnej presji osiągnięć i wymagań społecznych, jak również świadomości, że „świat pęka, powstaje coraz więcej szczelin, przez które wylewa się niedopasowanie i niemożność spełnienia zbiorowych marzeń o sukcesie w życiu”.

    rok relaksu

    Książka Doroty Kotas, młodej osoby rocznik 94, wpisuje się w mój ulubiony tryb narracyjny pielęgnowany, a jakże, przez inne młode kobiety, których twórcze przejawy niezgody na rzeczywistość czytałam wcześniej. Mam tu na myśli powieść Patrycji Pustkowiak z 2014 roku „Nocne zwierzęta” i Otessy Mosghfabet z roku ubiegłego Rok relaksu i odpoczynku”. Każda z bohaterek przywołanych powieści była w nieco innej sytuacji statusowej, że tak to określę, bo Tamara z „Nocnych zwierząt” to młoda alkoholiczka, ćpunka wystrzeliwująca się poza orbitę mainstreamu chodząc od klubu do klubu, zaliczając przygodny seks w ilości dużo i oddając się transowym majakom w zaciszu swojego zdewastowanego mieszkania, a bohaterka „Roku relaksu” to młoda, piękna, bogata i uzdolniona zdawałoby się beneficjentka systemu, która jednak czując się w nim nieadekawtnie postanawia przespać rok 2000, bo to jedyne na co ma ochotę w nachalnym świecie promującym sukces jako jedyny warunek ludzkiej istotności. Ale wszystkie 3 bohaterki prócz młodego wieku łączy ten sam rodzaj niezgody na to co je otacza i w czym żyją. Jedna więc pije, druga chce to przespać a trzecia  – bohaterka „Pustostanów” marzy, że „kiedy dorośnie zamieszka w wannie i będzie zajmować się wyłącznie uzupełnianiem jej ciepłą wodą”.Ja przyznam, że i dla mnie taka wizja jest mocno kusząca.

    Bohaterka „Pustostanów” mieszka w wynajętym mieszkaniu na Grochowie, w sąsiedztwie wielu pustych mieszkań opuszczonych przez ich zmarłych mieszkańców. Ubiera się w ubrania znalezione w piwnicy, zjada resztki jakie znajduje w tym mieszkaniu, w rzadkich chwilach potrzeby wyjścia na zewnątrz idzie na bazar plac Szembeka i obserwuje tamtejsze życie. Ogólnie wychodzi z założenia, że „życie nie jest złe, kiedy się je ogranicza, kiedy się z nim nie przesadza”, co tak pięknie przeczy neoliberalnym zawołaniom, aby chcieć i mieć więcej i więcej. To ona właśnie postanawia żyć nie mając nic prócz czegoś niezbędnego, aby przeżyć.Ogranicza myślenie, hibernuje się w tym grochowskim mieszkaniu i postanawia „nie kontynuować ryzykownego transferu emocji.” Dobrowolne wychodzenie z domu wydaje jej się perwersyjne. 

    książka, w której nic się nie dzieje

    Prócz chęci życia w wannie z ciepłą wodą czuję jeszcze jedną nić porozumienia z bohaterką, mianowicie chciała ona napisać książkę, która o niczym by nie opowiadała. To też swego rodzaju perwersja przecież. Pamiętam jak na kursie pisania prowadzący śmiał się z moich pisarskich prób i rubasznie nawoływał „ale kurwa, niech ten twój bohater chociaż za tramwajem pobiegnie”, uważał bowiem, że powieść bez bohatera, antagonisty, protagonisty, zawiązania akcji i jej rozwoju – to perwersyjna nuda dla nielicznych hipsterów. Ale czułam, że gość może nie mieć racji. Zapewne Dorota Kotas należy do grupy osób myślącej podobnie zważywszy na to jak określa swoją domniemaną książkę bohaterka Pustostanów. Otóż według niej przepisem na bestseller jest książka bez fabuły, taka do której dzieci przygotowywałaby w szkole plan zdarzeń o następującej treści: nic się nie dzieje, nadal nic się nie dzieje, dalej nic, a ludzie nie musieliby pamiętać, co się wydarzyło na poprzedniej stronie, bo nic nie zdarzyło się na żadnej. Slogan reklamowy brzmiałby tak: „Hej słyszeliście o książce, której nie napisałam? Nic się w niej nie dzieje.”

    Ostatecznie książka powstała. Autorka mówi, że napisała ją zamiast pracy magisterskiej z socjologii na UW, bo kolejny tytuł mgr jest nikomu niepotrzebny a książka przynajmniej zostanie, będzie namacalnym dowodem chęci pozostawienia czegoś po sobie, choćby zapisanego domu na warszawskiej Pradze. I w gruncie rzeczy faktycznie – niewiele się w niej dzieje, a jednocześnie dzieje się wszystko – życie, śmierć, przetrwanie, chęć i niechęć do życia, obserwacje społeczne, nawijane na wrzeciono czasu własne myśli, które bywają lepsze niż niejedna akcja.

    Nieco konfesji, nieco psychodelii, nieco reportażowych zajawek i mamy taki „Rok relaksu i odpoczynku” w wersji polskiej, warszawskiej, a konkretnie grochowskiej.

    Nie jest to na pewno książka dla każdego, nie jest dla koneserów netfliksowych zwrotów akcji, inżynieryjnie spreparowanych intryg i piętrzących się dialogów w stylu – „odpowiedziała mu z niechęcią”. Jest dla tych, którzy wiedzą, że najlepsze akcje dzieją w głowie a niedzianie się jest tylko pozorne, ponieważ w schronach i pustostanach naszych emocjonalnych eskapizmów dzieje się wszystko.

  • zjedz kanapkę