• Jaki hasztag ma to wydarzenie? – “Kociarz”

    Opowiadań Kristen Roupenian „Kociarz” nie uważam za dobre, ale przeczytałam je (prawie w całości, bo niektórych nie dałam rady) z dwóch powodów. Pierwszy to oczywiście tytuł, na słowo „kot” mam odruch psa (sic!) Pawłowa, ślinię się i z defaultu mniemam, że to będzie mieć tylko dobre konotacje. A drugi to z ciekawości podyktowanej snobizmem. Otóż jedno z opowiadań, to tytułowe, w 2017 roku opublikował New York Times i było ona najchętniej czytanym opowiadaniem ostatnich czasów. Tak więc młoda autorka, można rzec, robi literacką karierę, o jakiej wielu twórców, z pewnością lepszych od niej, może sobie pomarzyć, więc ciekawiło mnie po prostu, jakie to opowiadanie musi być, żeby chciał je wydrukować New York Times, jakie są teraz wyznaczniki tzw. „dobrej” literatury.

    Otóż jeśli NYT wyznacza trendy w literaturze, to nie są to moim zdaniem trendy wskazujące, że w tej dziedzinie idzie ku dobremu. Ten trend wskazuje, że należy zmierzać ku taniemu efekciarstwu i ku pretensjonalności. Zresztą wystarczy zobaczyć, co się najlepiej klika na instagramie, żeby wiedzieć, o co chodzi. To, co w prosty sposób efektowne i ma skłonność do bycia czymś większym niż jest (pretensjonalność), klika się, czyta się, a więc sprzedaje.

    Na pierwszy ogień idzie więc ten tytuł – efektowny, hasztag kot ma z pewnością miliony wyświetleń w każdym języku, kojarzy się miło i może będzie o kotach. Otóż autorka wykazała się przewrotnością i kotach nie ma nic, prócz tego, że bohater opowiadania zmyślał, że je ma, bo najwidoczniej uznał, że to posiadanie kotów czyni go w oczach potencjalnej partnerki bardziej hot.

    Potem dla uzyskania efektu bierze się na warsztat nośne tematy, czyli: relacje  między facetami i laskami, opowiadanie o związkach z różnych punktów widzenia, seks – przeważnie rachityczny, jeśli wziąć za benchmark pornosy z pornhuba, podlany sosem nierealnych oczekiwań i zakłamań, no i do tego dochodzi jeszcze przemoc, fantazjowanie o tym, że się ją w zwykłe relacje z partnerem wdraża, żeby dodać tej zupie pikanterii.

    Jeśli chodzi o formę trzeba sięgnąć po styl przypowieści, symbolizm, klimat noir, jakieś twin peaksowe akcje i dla wytchnienia po stylówkę z high school, chociaż opowiadanie w tym właśnie stylu najbardziej mnie umęczyło.

    I tak oto dostajemy produkt, kilka opowiadań o tym, że ludziom trudno się porozumieć. Tak to prawda, trudno. Że ludzie mają na swój własny temat – a tym bardziej na temat innych – błędne mniemania, co bywa przyczyną pogłębiania się tychże nieporozumień. To też prawda. Że jesteśmy ofiarami popkulturowych kalek w oczekiwaniu tego, jaki partner powinien być i przede wszystkim, że stale czegoś oczekujemy i stale czegoś nam brak w związkach. Tak, to też prawda.
    Zatem skoro są same prawdy, powinno mi się to podobać i powinnam czuć się mocno ubogacona, ale jednak nie jestem. Dlaczego?
    Dlatego, że te opowiadania są jak ten opisany w nich seks. Zbudowane na kalkach, pełne obietnic, ale na końcu rozczarowujące. Autorka stara się jak może, żeby wznieść się na jakiś literacki schodek. Jak wspomniałam wyżej – eksperymentuje z formą, języka używa bardzo prostego, żadnych pasaży, zdań złożonych i niedomówień, wszystko prosto, jak w elementarzu, żeby spotęgować nastrój grozy, że pod tą przykrywką prostych czynności i zdarzeń czai się zło, jak lynchowski Bob z Twin Peaks. Ale nie udaje się ten z założenia niegłupi eksperyment. Coś tam w tej prozie rozłazi się w szwach. Brakuje tego czegoś, iskry zwanej talentem, która jest w stanie tak wniknąć we frazy, że czytelnik ma wrażenie, że to co wie już skąd inąd o miłości, ludziach, świecie, odkrywa niejako od nowa i doznaje iluminacji.

    Dla porównania – tak miałam z opowiadaniami Lucii Berlin, o czym doniosłam zresztą tutaj skwapliwie. Zapomniana amerykańska pisarka z przebogatym życiorysem pisała w sumie o swoim życiu w różnych ujęciach, w krótkich formach opowiadań w taki sposób, że kolokwialnie to ujmę – kapcie spadają, a nie kolokwialnie powiem, że przedstawione tam losy bohaterek, bohaterów działały mi na mózg tak, że widziałam swoje własne życie jak ciąg jakiejś narracji i idąc rano do metra slyszałam głos z offu zapowiadający moje myśli i przewidujący zdarzenia lub objaśniający przeszłość. Czułam się po lekturze Berlin jak w przysłowiowym teledysku, tylko zamiast muzyki miałam w głowie słowa i to, że jakiś twórca zapośredniczył takie coś w mojej głowie to jest właśnie geniusz. Zresztą jak czytam Bukowskiego, mam podobnie. Chcę być tak chropawa i mająca w dupie wszystko jak jego narrator i myślę jego słowami, a potem to mija, bo niestety moje słowa nie sięgają tak wysoko jak ich i to wszystko potem we mnie cichnie, ale nigdy nie znika.

    Tu pamięć o szkolnych perypetiach dorastającego Teda, kapryśnej księżniczki, co żadnego pana nie chciała tylko swój wymysł, pary, którą kręciło się znęcanie się nad kolegą, laski, która lubiła gryźć i znalazło to uzasadnienie społeczne – pewnie minie szybko. Ale to tytułowe opowiadanie „Kociarz” w sumie nie jest najgorsze i do kolumny dla początkujących literatek w jakimś niszowym zinie mogłoby wpaść.
    Rzecz jest o zjawisku znanym dziś chyba wszystkim, czyli o tym, jak na bazie wirtualnych wymian słownych tworzymy sobie bazę wyobrażeń o danej osobie, kreujemy całą masę interpretacji odzywek, zdań, reakcji, które w większości nie mają nic wspólnego z tym, co odczuwa ta druga osoba, czyli o tym, jak tworzymy relacyjne bańki iluzji i strzelamy ciągle na oślep, nigdy nie trafiamy do celu prawdziwych intencji drugiej osoby i nawet naszych własnych pragnień.
    Tu 20 letnia studentka smsuje z zapoznanym w kinowym barku gościem lat 34, nieco otyłym i nie za ciekawym, ale dość dowcipna wymiana smsów z jego strony każe lasce uważać, że skoro te smsy pisze nawet spoko, to on jest godny pożądania, cool guy. Jej zainteresowanie oczywiście rośnie proporcjonalnie do tego, jak bardzo on jest zdawkowy lub opieszały w odpisywaniu. Kiedy robi się odwrotnie i on staje się aktywniejszy, jej zainteresowanie gwałtownie spada. Kto nie zna tej amplitudy niech pierwszy rzuci kamieniem. Kiedy w końcu dochodzi do spotkania, ona stwierdza szybko, że gość jest w sztuce całowania, mówiąc oględnie, mało biegły, ale zamiast opracować szybki plan odwrotu, brnie dalej aż do finalnego seksu, rzecz jasna totalnie nieudanego i żałosnego.
    W tym opowiadanku skumulowało się moim zdaniem wiele bolączek naszych internetowych czasów, iluzoryczność relacji, nadinterpretacje, kalki zachowań, ciągłe roztrząsanie czyja wina i w czym, rozpaczliwa chęć bycia górą w relacji, tj. nie być złapanym na tym, że się chce bardziej, bo chcieć bardziej to być przegranym, niemożność wywikłania się z układów, które nas nie satysfakcjonują, wieczne przepychanki i gry pozorów i w efekcie – totalny impas w budowaniu relacji opartych na wyobrażeniach i interpretacjach i filtrach, nie na czymś co można posądzić o jakikolwiek procent szczerości czy otwartości. Dobrym, acz niewyszukanym podsumowaniem użalanka nad relacjami międzyludzkimi ery social mediów niech będzie ten cytat:
    „Co jakiś czas ogarniał ją melancholijny, marzycielski nastrój, jakby tęsknota. Tęskniła z Robertem, nie tym rzeczywistym, lecz za człowiekiem, którego sobie wyobraziła na podstawie tych wszystkich smsów podczas ferii.”.
    No to jedyne co mi pozostaje życzyć nam na koniec to – nie wyobrażajmy sobie, działajmy. I piszmy lepsze opowiadania o swoich żyćkach.

    Amen

  • Kanapka do kina na złe filmy o seksie

    Już drugi raz w ciągu niedługiego czasu zastanawiam się nad estetyką filmów “brzydkich”. To raczej nie tak, że nie lubię filmów „dobrych” i że preferuję kino poślednie. Oczywiście, że wolałabym, żeby wszyscy ludzie byli ładni i dobrzy, piosenki melodyjne i oryginalne z tekstem kalibru wierszy Brodskiego, ubrania tylko dobrej jakości i kino tylko najwyższej próby, takie które zostaje w głowie i w dodatku jest nowatorskie, oryginalne i wszystko ma super skrojone.

    Chociaż w sumie, jak teraz tak sobie o tym myślę, to naciągam. Wcale nie chciałabym, żeby wszystko było na ładno. Brakowałoby mi zdjęć Alexandra Gronsky’ego i nie miałabym co wrzucać na mój instagram, gdyby nie było blokowisk i błota na koślawych chodniczkach zagłębia biurowego stolicy.

    Właściwie to powiem więcej – lubię jak jest brzydko. Brzydota jest ciekawsza niż ładność.

    Dobre filmy – owszem, ale zawsze lubię, jak wkrada się w nie coś brzydkiego i niepokojącego, ale nie jednoznacznie, w sposób oczywisty złego. Przecież tak było w przypadku „Manchester by the sea i filmu z Hupert „Elle”. Tak zwane dobre filmy moim zdaniem nie byłyby takie, gdyby nie opowiadały o jakimś klimacie noir, który bohaterowie noszą sobie w duszach, choć tego tak na pierwszy rzut oka nie widać.

    Pisałam niedawno o złym filmie, który podejrzewam, twórca, reżyser uważa za dzieło i może nie przychodzi mu do głowy, że zrobił gniota. To jest jeden rodzaj filmów złych właśnie, które miały być dobre a wyszło inaczej.

    Do filmu „W spirali reżyser zaprosił ładną panią, ładnego pana, ulokował się w ładnych miejscach i próbował opowiedzieć o dramacie dwojga ludzi, którym coś tam niehalo jest w związku. Nie jest w stanie wzruszyć ta opowieść, jakoś losem pary nie udało mi się przejąć i śmieszyły mnie ich wystudiowane pozy i szepty w lesie. Piszę o tym szczegółowiej TU.

    No i teraz mamy Wielkanoc, większość ludzi nudzi się z rodziną, ja wybrałam towarzystwo własne i kotów i między drzemką a pojadaniem śledzi próbuję wyszukać coś do obejrzenia.

    Wszystkie topowe produkcje Netflixa, HBO zaliczone, bo przecież nie ma ładniejszego sposobu ucieczki od życia niż realistyczny, mięsisty, rasowy amerykański serial o problemach, które są istotne, prawda?

    Miałam pyknąć jeszcze raz „Wszystko na sprzedaż” Wajdy, ale zmroziła mnie maniera aktorska panująca w tamtych latach w polskim filmie. Może tylko „Pociąg” Kawalerowicza mnie nie irytował i byłam poruszona tym, że w tej przaśnej epoce dziwnych póz udało się stworzyć coś tak przejmującego i uniwersalnego. Więcej na ten temat TU.

    No i wpadałam na tytuł „Z miłości”.

    Konstrukcja tego tytułu przywołała wspomnienia tytułów filmów kina moralnego niepokoju, takie krótkie, dobitne, gęste i sugerujące, że będzie o czymś ważnym, nie że tam Disney i happy end, będą za to rozterki, będzie trudno się działo.

    Na wstępie już ustalić trzeba jedno – film „Z miłości” jest filmem nie – ładnym.

    Tylko że cała zabawa polega na tym, że nie wiem, czy to nie jest ze strony reżyserki Anny Jadowskiej zabieg zamierzony.

    Porusza ona temat brudny i robi o tym film brudny. Można ten film podciągnąć śmiało pod estetykę kampu. Jest celowo, prowokacyjnie wręcz rachityczny, koślawo zagrany i jakby celowo źle poprowadzony.

    Początkowo myślałam, że to jakiś staroć. Kolory są wyblakłe, szare, akcja w małym paskudnym miasteczku, które było tak samo brzydkie w latach 70 – tych jak i teraz, więc ciężko było się połapać. Ubrania bohaterów nijakie, ni modne, ni nie modne, fryzury też nijakie, wódka na stole i skórzane brzydkie meble. Żadnych tropów na temat wyjątkowości.

    Ale główną rolę gra Marta Nieradkiewicz, która w sumie jest aktorką młodą, więc film nie mógł być stary, a jak przyjechała do Warszawy z małego miasteczka, to widziałam Złote Tarasy. I tak,  to film z 2011 roku.

    Podejmuje on temat, który bardzo mnie w kinie interesuje. Chodzi o inkasowanie pieniędzy za seks.

    Pamiętacie francuski film „Piękna i młoda” o młodej, pięknej jak wskazuje tytuł, pochodzącej z zamożnego domu licealistce, która po prostu, zamiast całować się z kolegami na imprezach chadza po lekcjach do hoteli i za seks ze starymi lub brutalnymi facetami zbiera mile szeleszczące setki euro. Właściwie film nie daje odpowiedzi, dlaczego to robi. Może burżuazyjna nuda ją dopada, jakiś rodzaj zepsucia z dobrobytu, kiedy ma się wszystko, więc, żeby odczuć choć trochę dreszczu – to się robi TO za pieniądze.

    Podobny wątek pojawił się w serialu „The Girlfriend Experience” – o pięknej studentce, też z zacnego domu, która dorabia sobie na studiach, a ambitna jest i zdolna, dorabia jako ekskluzywna kurtyzana i nie bardzo widzi w tym coś złego. No miewa perypetie, stalkerów, nieprzewidziane zwroty akcji, ale ogólnie nie widzi w tym jakiegoś obciachu, praca jak każda inna, chociaż…

    No właśnie.

    Chociaż tak się z pozoru wydaje, że kasa za seks jest pieniądzem łatwym to nie jest chyba tak do końca, niezależnie z jakiej przyczyny się ktoś decyduje w ten sposób zarabiać.

    Jeśli wyjść z założenia, że nasze ciało jest świątynią naszego ducha, to zarabianie na tym, że pozwala się w nie włazić każdemu, jest opcją chyba dość słabą i choć w świątynie nie wierzę, to w swojego ducha owszem i myślę, że byłoby mu przykro, gdybym tak jego potrzeby lekceważyła. No ale przecież nie robią tego tylko ludzie wyzbyci życia duchowego. Na swój sposób chyba każdy je ma. A może nie ma. Nie wiem. Niemniej branie pieniędzy za seks bułką z masłem nie jest.

    No i teraz wracając do filmu.

    Jest sobie ta Marta Nieradkiewicz, z tak samo nadąsaną miną jak w „Zjednoczonych Stanach Miłości” czy w „Kamperze”, tak nadąsaną jak nadąsane bywają tylko ładne, zdolne dziewczyny z filmówki i gra młodą, 20 letnią (sic!) żonę męża Piotrka, który jest tak totalnie nijaki, że bardziej nijakim nie można być. Mają małe dziecko, dużo długów, on ma ochotę na seks, ona nie, bo jest zestresowana. Piją oboje razu pewnego wódkę u znajomych, Piotrek zwierza się, że ogląda sobie świerszczyki w kioskach, żona krzywi się i ściska nogi bezwiednie zażenowana tym wyznaniem aż znajomy mówi, żeby się wyluzowała, a poza tym oni znają takich jednych co za udział w jednym pornosie zgarnęli kilka tysięcy.

    Piotrek już zaczyna marzyć jak to by za to pospłacali długi i nagle lądują w Warszawie i przyjeżdża do nich burdelmama z planu.

    W międzyczasie widzimy kulisy kręcenia nielegalnych produkcji porno. Olbrychski jako producent gra źle, bardzo nawet źle, jego żona Ewa Szykulska gra też bardzo źle, Leszek Lichota – znany też jako mecenas Dębski – też gra bardzo źle, reżyser tych filmów nic nie umie, operator nie nie umie, te produkcje są złe, amatorskie to mało powiedziane, w międzyczasie prowadzą spektakl pt. Rekord stosunków płciowych w 1 wieczór, który wygrywa Asia przyjmując 914 panów podczas tego mityngu.

    Zaryzykuję stwierdzenie, że Jadowska zrobiła to specjalnie. Pokazała tę nieudaczność, prymitywizm tego pokątnego biznesu w sposób tak samo zły. Warto to zobaczyć choćby dla dialogów. Jest scena, w której mąż Piotrek ma grać hydraulika, który zaraz przeleci maturzystkę graną przez swoją żonę, ma do wypowiedzenia jedno zdanie, ale nie zapamiętuje go, nie wie co ma robić prócz tego, że ma na dziewczynę spojrzeć tak „no wie pan, znacząco”, ona też dostaje taką instrukcję. Pierwsze podejście wydaje się żonie dziwne, że oto uprawia seks w obecności obcych ludzi, ale drugie podejście wychodzi zaskakująco dobrze, bo oto ma orgazm i kamera to zdarzenie zarejestrowała.

    Wszystko pewnie byłoby ok, gdyby nie to, że żona bez kamer nadal pozostaje wobec męża oziębła, więc mąż wyśmiewa ten żoniny orgazm naśladując piskliwie jej okrzyki. Żona się wkurwia i ucieka do małego miasteczka, gdzie wraca na swoje ścieżki, toczenie wózka z dzieckiem, zakupy na brudnym targowisku i tymi obrazami brzydoty, która w Polsce jest wszędzie film się kończy.

    W sumie więc ten brzydki  film pokazał coś istotnego. To mianowicie, jak między ludźmi rzadko w ogóle coś hula jak należy, jaki następuje rozziew między wyobrażeniami w chwili hucznego wesela i błogosławieństwa z krzyżem w domu matki, a tym, co między dwojgiem dzieje się potem. To już nawet nie o tego pornosa chodzi i seks za pieniądze, tylko o to ile w tych wszystkich relacjach jest nieprawdy, przekłamań, ile zahamowań no i o ten seks w sumie też, o tym co jest na sprzedaż a co nie i czy przypadkiem wszystko nie jest kwestią dobrej ceny po prostu.

    Film nie udziela odpowiedzi na żadne pytanie, jakie powstaje w mojej głowie, sama też nie wpadam na żadne błyskotliwe odpowiedzi. Wszystko nadal pozostaje relatywne i to trochę dobrze a trochę źle.

    Ale złe filmy oglądać warto. Czasem okazują się nie gorsze niż te dobre. Lecz nie jest to regułą.

  • “Sztuka kochania”, czyli przekładaniec

    “Sztuka kochania” – film o pani od seksu w PRL-u  Michalinie Wisłockiej mógł być filmem udanym, lecz tak się nie stało.

    Cele i kwestie zaufania

    Cel był właściwie inny. „Elle” Paula Verhoevena z Isabelle Huppert, którą uwielbiam, Paula trochę mniej, bo zrobił kiedyś „Showgirls”, ale postanowiłam mu dać szansę. W każdym razie zapomniałam, że to miasto jest pełne takich samych biedaczków jak ja, którzy mają czas chadzać do kina właśnie w soboty. Toteż, kiedy dotarłam do Kinoteki okazało się, że seanse tego typu, na kino prawdopodobnie interesujące robi się na 20 osób.

    Ale nie chciałam, żeby poszło na marne to, że wyszłam z domu, ubrałam się i nawet użyłam perfum oraz dojechałam metrem, no to poszłam nieopodal na „Sztukę kochania”, bo tak coś czułam, że na to miejsca jeszcze będą.

    Jak bardzo się nie myliłam – utwierdził mnie miły pan sprzedający w Złotych Tarsach bilety zachwalając mi, że seans odbędzie się na największej sali kinowej w Polsce. Faktycznie, sala był wielkości lotniska w Modlinie, ale ja wybrałam miejsce prawie tuż pod ekranem, co miłego pana wprawiło w lekkie osłupienie, bo przecież oferował skórzane siedzenie z dopłatą 3 zł oraz rabat na parkowanie a ja nie dość, że przyjechałam metrem to jeszcze nie doceniłam niczego związanego z tym wydarzeniem jakim jest dystrybucja „Sztuki kochania” w polskich kinach.

    Nie bardzo miałam ochotę oglądać ten film, choć Wisłocka, i owszem, jest interesującą postacią, i też nie dlatego, że to film polski, bo widziałam ostatnio ciekawe polskie filmy, w ilości mało, ale zawsze  coś.

    Nie miałam za bardzo ochoty na ten film, bo wszędzie ochy i achy nad nim wzbudziły moją nieufność od razu. Dobry film nie może podobać się Karolinie Korwin – Piotrowskiej i recenzentom z Polityki, blogerom z Fashionpost jednocześnie, a redaktor Socha jeszcze się nie wypowiedział. Nie ufam filmom, o których się wie już wszystko zanim się go obejrzy, nie ufam potężnym machinom promocyjnym każącym opowiadać reżyserce Marii Sadowskiej w każdej gazecie w tym kraju, że se fajny film zrobiła, choć sama na to nie wpadła oraz, że ona sama ma męża domatora dzięki czemu ma bardziej super niż większość kobiet w tym kraju, których praca i pasje zawsze wywołują poczucie winy, bo przecież dzieją się kosztem dosypywania do rodzinnych ognisk, aby były stateczne i parentingowe i o czym co najwyżej  można kręcić vlogi o tym, jak w ciągu dnia ma się 10 minut dla siebie, a nie, że się lata i filmy kręci, płyty nagrywa czy coś.

    Tak więc nie ufam takim filmom, którego bohaterów zna się już zanim się zobaczy obraz. I nie chodzi o to, że osoba Wisłockiej akurat jest znana. Chodzi o ten rodzaj rysu bohatera jako postaci historycznej, który biografom, twórcom niezliczonych tekstów o postaci gdzieś umknął a dzięki filmowi można by zobaczyć znaną postać niejako na nowo albo inaczej.

    Nie ufam takim filmom, w promocji których zadbano, żeby powiedzieć widzowi już wszystko, w związku z czym obejrzenie materiału będzie już tylko formalnością a nie jakimś zjawiskiem, dzięki któremu będzie można odkryć coś nowego, istotnego dla nas samych nawet może.

    Zabiegi mające pomóc

    Od razu po prostu wiem, że to będzie film robiony z zacięciem hollywoodzkiem, na tak zwanie bogato. Będą bardzo dokładnie oddane realia epoki, dbałość o szczegóły w każdym kołnierzyku, chusteczce, make upie na powiece, krześle, rekwizycie, główna aktorka będzie „całkiem tą postacią”, totalnie wczuje się w rolę, będzie mieć te same ruchy, odzywki i psa jamnika a jednak będzie to film nijaki i tylko efekciarski, nawet nie efektowny.

    Cały ten film jest zrobiony według modnej dziś w kinie zasady nielinearności czasu, toteż przenosimy się to z czasów wojny do lat 70-tych, za chwilę jesteśmy w 50-tych, i tak to się niesie choć jest w zasadzie kompletnie bez znaczenia, a wiadomo,że nielinearnośc na ogół stosuje się w jakimś celu. Tu była bez celu. W związku z czym widz dostaje talię kolorowych kart z epoki, którymi może sobie żonglować, tasować jak mu się chce, bez żadnej konsekwencji.

    I taki to jest ten film, zbiór scenek i obrazków. Scenek, w którym wyniesiono  z dziedzińca przy dawnym KC leżaki z knajpy obok, zaułki Krakowskiego Przedmieścia czy Starówki wyczyszczono z szyldów, współczesnych aut i wstawiono jedną warszawę i starą nyskę, umajono postacią bohaterki ubraną w dziwną chustkę, dzwony i korale z bursztynu.

    Są też sceny w kultowym a zaraz nieistniejącym Syrenim Śpiewie i jego mozaiki ścienne oraz epokowe balustrady. Aż dziw w sumie, że Woźniak – Starak producent a jakże wykonawczy tego filmu nie kupił budynku Syreniego swojej żonie Agnieszce Szulim na prezent załóżmy urodzinowy, gdzie by mogła robić kultowe imprezy dla cool uczestników programu Azja Express.

    Każda scenka jest tak starannie dopracowana a partyjni sekretarze tak betonowi, że przypomina to bardziej kabaret niż film. Jest to śmieszne nawet czasem, kiedy cenzor Barciś Artur boi się wypowiedzieć słowo czlonek i każe zamienić go na penis oraz odrzuca rozdział o orgazmach uznając go w sumie dość nieistotny. No to tam trochę się porechotałam, ale na większości scen wierciłam się niecierpliwie i nie, sceny seksu wcale nie były porywające czy intrygujące.

    Teraz będzie fragment, na który czekaliście, tj. o seksie

    Owszem, jest prawdą, że dobry kochanek nie musi być wcale ładny i można przyjrzeć się w sumie baczniej brzydalom bo a nuż tkwi w nich potencjał seksualny w postaci skłonności do seksu oralnego, wow. Mógłby mieć nawet twarz Eryka Lubosa, bo w sumie jako jeden z nielicznych brzydali kina jest tak brzydki, że aż ładny. No ale naprawdę, intrygujący seks na ekranie nie polega wcale na tym, że aktorka pokaże w lustrze kształtne cycki, że zobaczymy dupę Piotra Adamczyka oraz jego nogę splecioną z nogą innej aktorki co ma sugerować, że znali się na rzeczy i na pozycjach seksualnych już w latach 40-tych!

    Sceny seksu są tak drewniane w tym filmie, że pocałunek Danusi Jurandówny ze Zbyszkiem z Bogdańca z filmu Aleksandra Forda z lat 50-tych miał w sobie więcej żaru niż sceny namiętności między Boczarską a Lubosem. Seks na ekranie mający wzbudzić w widzu jakąś myśl czy nawet tęsknotę za podobnym spółkowaniem opiera się na detalach, na szczególikach typu strużka potu np. na czole albo faktura skóry kochających się osób, pokazane wszystko tak, że widz zamiera i patrzy przed siebie z poczuciem jakiejś dziwnej nostalgii oraz nadziei, że może zanim umrze ktoś go tak dotknie, jak na tym ekranie dotykają się aktorzy. Takie mrzonki można spokojnie snuć np. na filmie Gasapra Noe „Love”. Tak, tam tak, ale na „sztuce miłości” nie, te sceny pozostaną niczym innym jak innym rodzajem zajęć z wu-efu.

    Co na to reżyser i aktor?

    Reżyserka Maria Sadowska przyznała się w wywiadach, że pomysł na film o Wisłockiej nie był jej. I to widać. Widać, że była najemnikiem. Po prostu zrealizowała poszczególne sceny, ogarnęła ekipę na planie i to by było na tyle. W tym filmie nie ma ducha. Nie ma pieczątki, jaką stawia na swoim dziele reżyser. Ten film mógł zrobić każdy średnio zdolny operator albo asystent reżysera. W sensie film w tym kształcie jakim go widzimy na salach kinowych wielkości lotnisk.

    Gra aktorska. Cóż. Powielenie stylu ubierania i bycia danej postaci nie oznacza, że jest się świetnym aktorem. Zdałoby się jeszcze mieć to coś co pokazałoby postać historyczną niejako na nowo. Albo inaczej. Tu mamy odegranie, nie zagranie. Postać Wisłockiej grana przez Boczarską jest komiksowa, barwna, ale rysunkowa i papierowa. Mówi coś szybko, z przejęciem, biega, załatwia, przekonuje, ale to wszystko razem jest jak kronika filmowa w technikolorze. Kronika zdarzeń, żadne tam próby wniknięcia w psychikę postaci. Szybko, szybko, od wojny, trójkąta związkowego poprzez wydanie kontrowersyjnej książki, która jest aktualna do dziś, a pewnie jest. Ostatecznie w seksie nic się aż tak bardzo nie zmienia. Zawsze fajniejszy jest z kimś, na kim nam choć trochę zależy i zawsze fajniej to robić z kimś kumatym w namiętności niż nieśmiałym i pruderyjnym. Wiadomo.

    Jaki mamy właściwie klimat?

    A, i nie podoba mi się to, że często jadąc na fali sentymentu za PRL-em, filmy pokazują tamte czasy z przymrużeniem oka, farsowo. PRL ma twarz Borysa Szyca, który się pozgrywa i będzie śmiesznie. Owszem te wszystkie serwety, narzuty, goździki, dzbanuszki, plakaty propagandowe, żony kacyków partyjnych , wszystko fajnie, ale tak naprawdę przecież te czasy nie miały wizerunku wiecznej wiosny i słońca jak w tym filmie, były ponure, szare, przaśne i królowało w nim poczucie beznadziei, jakby na świecie był wieczny styczeń i nic po nim nie miałoby już nadejść. Nie twierdzę, że wszystkie filmy muszą być w klimacie Smarzowskiego, ale takie nicowanie rzeczywistości na skrajnie inną stronę jak w „Sztuce kochania” mi nie pasuje i uważam to za kolejne przerysowanie.

    Podsumowując, uważam film „Sztuka kochania” za film wydmuszkę, kolorowy slajd, film, który zmarnował temat na ciekawą opowieść, ale kasa się zgadza i to zdaje się miało być najważniejsze i to prawdopodobnie wyszło.

    fot. kadr z filmu “Sztuka kochania” Jarosław Sosiński/Watchout Productions

  • Kanapka dojrzewająca, czyli Knausgård po raz 4

    Doczekałam się na 4 tom „Mojej walki” i nie spodziewałam się, że tym razem będzie inaczej niż podczas lektury poprzednich 3 tomów opasłego, mięsistego literackiego selfie Karla Ove Knausgårda. Tak samo jak poprzednio, wydzielałam sobie strony, żeby nie przeczytać za szybko i być dłużej w życiu pewnego Norwega, mojego równolatka, zaglądać mu przez okno a może nawet nie tylko przez okno:)

    Kończąc 4 tom zwierzyłam się przyjaciółce z nadchodzącego momentu poczucia osierocenia, a ona powiedziała, że doskonale rozumie, bo wie, jaka ta książka jest dla mnie ważna. Chciałabym odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego ona jest tak istotna dla mnie i czy może być tak samo ważna dla innych.

    W tej części zdarzenia z życia pisarza, jak zawsze, nie są ułożone chronologicznie, ale oscylują wokół wybranego wątku, jakim jest podjęcie przez Knausgårda pracy nauczyciela na północy Norwegii (wiecie gdzie jest Finnesnes i Tromsø?) Opisuje on czas, kiedy zdaje maturę, kończy 18 lat, nie ma ochoty iść do wojska ani na studia, zamierza być wolny, już wtedy wie, że chce zostać pisarzem i aby sobie to umożliwić chce w spokoju na jakiejś zabitej deskami norweskiej wiosce na północy pisać, a przy okazji zarobić sobie pieniądze na realizację kolejnych pomysłów. W to główne zdarzenie, opis jego szkolnych perypetii w charakterze nauczyciela zostają wplecione wątki pierwszych oznak upadku jego ojca, skomplikowane relacje pisarza i z ojcem i rodzicami ze strony ojca, z pozostałymi członkami rodziny oraz z nowo poznanymi ludźmi, uczniami, uczennicami ze szkoły, w której uczył.

    Cały ten okres 18, 19 lat jest przesycony drobiazgowymi opisami anatomii męskiego dojrzewania, kilkaset stron o tym, jak Karl Ove chciał przestać być prawiczkiem, aby wreszcie skończyć na festiwalu w Rotskilde w namiocie mając przed sobą wielką białą dupę, którą wreszcie udało mu się spektakularnie zerżnąć bez uciążliwego zjawiska przedwczesnego wytrysku.

    Można rzec – tom z happy endem.

    Ujmuje mnie w jego pisaniu, tak w tym tomie, jak i w poprzednich, to, że jak rzadko kto potrafi być tak bezwględnie szczery. Zapewne ubarwia swoją biografię w jakiś tam sposób, bo kto by po 20 latach pamiętał, że w dany dzień w lutym 87 roku zjadł na śniadanie 8 bułek z topionym serem. Ale z pewnością nie ukrywa przed czytelnikami żadnych swoich porażek i towarzyskich czy intymnych niepowodzeń, wręcz z precyzją zegarmistrza opisuje swoje upadki, czy to podczas upajania się alkoholem czy wspomnianych już przedwczesnych wytrysków podczas akcji z dziewczynami w łóżku czy też upokorzeń doznanych od rozmaitych ludzi, jakich spotyka na swojej drodze.

    Nie jestem pewna, czy każdy czytelnik zniesie te szczegółowe opisy majtek pisarza z zaschłą spermą, jak daleko udało mu się posunąć w relacjach z jakąś dziewczyną i w jakiej kondycji znajdował się wtedy jego członek. Nie jestem pewna, czy wielu fanów znajdą drobiazgowe opisy Knausgårda jak się upija i w ilu fazach przebiega potem wymiotowanie w momencie kaca. Nie wiem, czy nie są to te strefy tabu, które dla wielu ludzi są nie do przekroczenia nawet w powieści. Nie sądzę też, aby dla wszystkich było to interesujące. Z jakichś powodów dla mnie jednak jest… Dlaczego?

    Knausgård pytany w jednym z wywiadów, jak widzi to przekraczanie granic, opisywanie swoich intymnych spraw oraz to, jak naprawdę widzi ludzi ze swojej rodziny czy znajomych, odpowiada, że literatura służy temu, żeby mierzyć się z tym, co przyjmuje się za normę i przekraczać ją. Zadaniem literatury według niego nie jest bycie właściwą czy przyjemną.

    Zatem faktycznie, udało mu się, lektura jego powieści nie jest przyjemna, a jednak sprawia, że nie mogę przestać o niej myśleć.

    4 tom, tak jak poprzednie, wywołuje we mnie lawinę własnych wspomnień, także tych „brudnych”, tych, o których chciałabym zapomnieć, uświadamia mi, jak wiele jest już za mną i jak dużo spraw i ludzi poszło w zapomnienie, a może całkiem niesłusznie i może tego szkoda. Jego pisanie uświadamia mi, że życie, także moje, to świetny materiał na powieść i gdyby być tak uczciwym wobec swojego życia, przeszłości jak on, to może i cały ogląd własnego losu by się magicznie odmienił i przesterował bieg mojego życia na bardziej sensowny.

    I to jest odpowiedź na pytanie, dlaczego jego książki są dla mnie tak ważne i jednocześnie na kwestię – dlaczego te książki nie są też dla każdego.

    Nie każdy chyba potrzebuje takiej wiwisekcji na tym, co przeżył, na swoich emocjach, nie każdy potrzebuje wracać do tego na przykładzie czyichś drobiazgowych opisów jego fizjologii i emocji rozłożonych na czynniki pierwsze.

    Szanuję to, ale uważam, że to strata dla tych, którzy próby takiej konfrontacji z własnym losem za pomocą lektury Knausgårda nie podjęli. Nas samych nie zawsze stać na szczerość, a cudza może pomóc. Tak sądzę.

    Dla mnie 4 tom był też ciekawy z punktu widzenia czysto poznawczego. Jeszcze nigdzie nie spotkałam się z tak dogłębną analizą męskiego pożądania, mechanizmów rządzących męskim zakochaniem, pożądaniem, różnicami między tymi zjawiskami. Otóż kiedy przeczyta się zwierzenia Knausgårda czytelnik, a zwłaszcza czytelniczka! przekonuje się, jak mało skomplikowany jest to system.

    Kobiety, dziewczyny jeśli chodzi o nieudane relacje z facetami mają na ogół wpisany taki mechanizm, że zachodzą w głowę, co z nimi jest nie tak, gdy się nie udaje. Czy są za grube? a może za chude? za wysokie, za niskie, za mądre za głupie, zbyt zaradne czy zbyt nieporadne, zamknięte czy za bardzo otwarte, że on je rzucił, że się nie udało. Spędzają całe dnie na dochodzeniu – co mogę zmienić w sobie, aby odnieść sukces w związku, bo przecież dla poczucia wartości to fundamentalna sprawa! Knausgård ładnie pokazuje, że facet takich pytań raczej sobie nie zadaje. Owszem i jego spotykają niepowdzenia, nie podoba się tym, które podobają się jemu i na odwrót. Ale w całym tym kontredansie dobierania się w pary nie ma wcale żadnej wielkiej logiki ani wiedzy tajemnej. Nie ma odpowiedzi na pytanie, dlaczego facet w tej się zakochał, nosi jej światło w sobie i myśli o niej jak o relikwii, a dlaczego tę chce tylko przelecieć i pomacać po cyckach, dlaczego z tamtą wbrew wszystkiemu już wizualizuje dom i rodzinę, a z tą poszedłby tylko na szybki seks i piwo. Wszystkie te obiekty pożądania pisarza to dziewczyny ładne, zgrabne, ciekawe i wygadane, ale ta, w której się zakochał, a która go nie chciała, nie miała w sobie niczego wyjątkowego czego nie miała inna dziewczyna, z którą miał do czynienia. Zakochał się w  tej, bo po prostu tak wyszło, a w tamtej nie, bo też tak wyszło, zero algorytmów, porad i wzorców. Po prostu, coś zdarza albo się nie.

    Mam już dużo lat, ale uświadomienie sobie tego procesu w jakiś sposób uczyniło mnie wolną. Wolną od mylnych przekonań, że to jaka jestem ma w ogóle jakieś znaczenie dla moich powodzeń w związkach lub nie. A co ma znaczenie – nie wiadomo. I to jest wolność. Tak, że dzięki Karl Ove!

    Ten tom jest dla mnie ważny także z innego powodu. Knausgård opisał w nim proces, jak stawał się pisarzem, jak do tego doszło.

    To ciekawa konfrontacja z poprzednią powieścią „Mam na imię Lucy”, którą czytałam, gdzie narratorka, alter ego pisarki wstydziła się przyznać, że chce pisać, że chce zostać pisarką. Karl Ove nie miał takich problemików i zawahań. Jeszcze w liceum pochwalono jego recenzje muzyczne, pisał do lokalnych gazet, sprawiało mu to przyjemność, ludzie to doceniali, miał fejm. Wiedział już wtedy, że chce pisać, podejmował świadome decyzje prowadzące go ku temu. Wybrał się na rok do pracy w szkole na ciemną północ, żeby mieć przestrzeń i spokój do pisania i mimo pijackich eskapad, perturbacji związanych z niezaspokojonym pożądaniem, któremu nie mógł dać upustu – konsekwentnie zasiadał w wyznaczonym czasie przy maszynie i pisał opowiadania, które z początku podobały się tylko rodzinie, wydawcom niekoniecznie. Ale nie zepchnęło go to na skraj rozpaczy. Raczej niczym mickiewiczowski Kordian stanął se na szczycie swojego Mount Blanc i pogroził światu, że on im jeszcze wszystkim pokaże, będzie pisarzem i będzie wielki.

    I tak też się stało. Zapewne dlatego, że spośród całego szeregu ważnych życiowych akcji jakimi są związki, relacje, zarabianie pieniędzy, dzieci to pisanie było dla niego zawsze na pierwszym miejscu i nie miał zamiaru robić sobie z tego powodu wyrzutów.

    W moim ulubionym wywiadzie powiedział : „w stawaniu się pisarzem ważny jest moment, w którym dochodzisz do wniosku, że twoje myślenie ma jakąś wartość.”

    Knausgård dość wcześnie napawał się tym, że może i go obśmiewają czy obgadują w szkole, może jest prawiczkiem w wieku 18 lat, ale WIE i UMIE lepiej niż inni. To przekonanie zawiodło go tam, gdzie jest teraz i oczywiście cholernie mu tego zazdroszczę.

    No ale chcesz być słuchany – odważ się przemawiać.

    Nie ma wyjścia:) Trzeba działać. Trzeba na kacu napisać tych klikanaście stron, choć może być tak, jak zauważył jeden mój światły kolega, że po prostu nie mam talentu. Może nie mam, ale na pewno wciąż zbieram się na odwagę, aby stanąć na szczycie swojego mojego Mount Blanc i krzyczeć „ja wam wszystkim jeszcze pokażę”.

    Jeszcze na koniec z kronikarskiego obowiązku trochę o stylu, w jakim pisze mój, było nie było, idol. Otóż jeśli chcieć określić jaki jest styl Knausgårda można powiedzieć – prosty. Owszem, są drobiazgowe opisy tego, jak ktoś wygląda, jak był ubrany, co Karl zjadł na kolację w marcu 1988 roku i ile wypił w grudniu 1987, a dokładnie 16 grudnia. Ale ogólnie nie jest to narracja skomplikowana, ogranicza się do prostych wskazań – zacząłem, poszedłem, ubrałem, zrobiłem, poczułem, pomyślałem, położyłem, zjadłem. Życie faktycznie rozgrywa się w obrębie kilku czasowników.

    Ale pierwszy raz podczas lektury jego książek zdarzyło mi się poczuć czasem irytację. Określenia typu „jesień przykryła świat swoją ręką” albo „ Pierś zasznurowała mi się ze strachu, serce w niej tłukło jak uwięzione” nie bardzo mi pasowały do surowego stylu Knausgårda. Ale może tłumaczka miała gorszy okres w życiu, np. się zakochała i została porzucona, stąd ta egzaltacja rodem z Grocholi. No niestety. Nie znam języka nynorsk, muszę poznawać się z Knausgårdem przez pośredników.

    Nie przeszkadza mi to jednak w uwielbieniu jego, jego pisania, w myśleniu o własnym życiu jak o dobrym kawałku prozy.

    Wypijmy za to.

  • Kanapka na basen, czyli czy można zostać Tildą swojego życia

    Nie umiałam odpowiedzieć na pytanie, o czym jest ten film.

    No przynajmniej w jednym zdaniu nie potrafiłam tego zrobić.

    Są takie filmy, w przypadku których wiadomo, że morderstwo, nagła, w niezwykłych okolicznościach śmierć jednego z bohaterów to nie jest najważniejsza kwestia, że to co akurat istotne rozgrywa się na innej płaszczyźnie i nie jest nią „dzianie się”. A paradoks polega na tym, że mimo leniwej narracji, braku spektakularnych wydarzeń i zwrotów akcji filmy te mają w sobie tak gęsty ładunek emocji, że wszystkie kina akcji na zawsze staną się nudnymi flakami z olejem.

    No dla mnie na pewno.

    Uwielbiam takie kino.

    Widzę pierwszą scenę, cały kadr nabrzmiały upałem, można oślepnąć od słońca, ogłuchnąć od zgiełku cykad, umrzeć z zazdrości, że dwoje pięknych ludzi pływa sobie w turkusowym baseniku, opala nago w pięknej scenerii jakiejś fancy willi, zero trosk, zero problemów, zero akcji „trzeba”, „musimy”, „warto”. Leżą, pływają tacy piękni, chce się tam być, chce się też mieć seks w wodzie, chce się być pięknym i szczupłym, chce się mieć wolny czas, pięknego kochanka, być na włoskiej wyspie albo na południu Francji, chce się być Alain Delonem albo Romy Schneider albo Tildą Swinton w kieckach od Diora albo przynajmniej Dakotą Johnson czy też Jane Birkin, która jest taka urocza w tym, że nie umie grać, ale wygląda tak porażająco pięknie.

    basen

    „La Piscine” 1969 roku i „A Bigger Splash” z 2015, jeden przetłumaczony jako „Basen” drugi jako „Nienasyceni” są właśnie takimi filmami, w których nie dzieje się pozornie nic, a dzieje się niejako wszystko. Są filmami, w których wątek kryminalny nie ma znaczenia, a incydent ze śmiercią jednego z bohaterów uchodzi pozostałym bohaterom na sucho.

    Jest się za to uczestnikiem upału, dekadenckiego nic nie robienia i obserwatorem emocji, których bohaterowie nie pokazują, ale widz wie, że one są gdzieś zaszyte w słowach pozornie bez znaczenia.

    Film „Nienasyceni” z Tildą Swinton powstał na bazie filmu z 1969 roku „Basenu” z Delonem i Schneider, no i Birkin. Jest jakby jego nową wersją. Chociaż określenie „nowy” nie jest tu na miejscu, bo „Basen” sprzed 47 lat nie zestarzał się wcale. Pod żadnym względem.

    Pochmurna i sfochowana twarz Delona, skrzętna i zaabsorobowana postawa Romy Schneider, nadpobudliwy dawny kochanek Schneider i poznana niedawno jeszcze niedorosła córka dawnego kochanka. Czworo ludzi. Spotykają się nad tym basenem, w pięknym domu w Saint Tropez, chcą się bawić, pływać i opalać, ale nie za bardzo to wychodzi, bo pod pozorami zwyczajnych czynności w typie – teraz ja ugotuję makaron a my pójdziemy po zakupy – rozgrywa się właściwa akcja. Pełne napięć, niedomówień , starych żalów, urazów, niewypowiedzianych pretensji i niedookreślonych pragnień są te sceny między bohaterami. Jedzą kluski, palą fajki, ale na twarzach mają wypisany niepokój.

    Nagle pozorna harmonia między Schneider i Delonem ulega destrukcji. Pojawienie się dawnego partnera bohaterki i jego pięknej córki wyzwalają w kochankach z basenu szereg emocji, których, jak się okazało, nie ułożyli sobie i kiedy mija sobie tak dzień za dniem na letnisku oboje wiedzą, że powrót do sielanki stworzonej na potrzeby wakacji okaże się niemożliwy.

    Wyjdą na jaw wszystkie złe instynkty, kompleksy i zażalenia do pana Boga.Czytamy to z twarzy ich wszystkich siedzących wieczorem przy kolacji.

    Podglądamy ich, jak nudystów na pustej plaży podnieceni tym, że tacy fajni, tak fajnie mają a im nie wychodzi.

    No ale też nie otrzymujemy odpowiedzi, dlaczego nie wyszło. Tak jak nigdy nie ma innej odpowiedzi na pytanie, dlaczego nie udają się związki, prócz tej, że po prostu tak się czasem zdarza. Albo się udaje mimo wszystko albo się nie udaje mimo, że wiele wskazuje na to, że udać się powinno. Nie ma reguł ani zasad i nie o to w tym w ogóle chodzi, żeby dociec i znaleźć odpowiedź,

    W tych filmach chodzi o to, żeby to po prostu poczuć. Jak następuje rozkład, jaka jest jego historia.

    „Basen” opowiada to nader oszczędnie. Zbliżenia na grymasy twarzy aktorów wystarczają za morza słów i hektolitry opowieści.

    W „Nienasyceniu” dzieje się więcej.

    nieansyceni

    Bałam się trochę, że ten remake mnie rozczaruje, ale okazał się świetną dopowiedzią do obrazka z 69 roku. Dopowiedzią brawurową i spektakularną.

    Pomogły w tym postać Tildy, jej kreacje, wulkaniczna, niepokojąca, włoska wyspa i rockowa muzyka. Jej dawny kochanek Harry grany przez Ralpha Fienessa przybywa z nowo poznaną córką i rozwala misternie utkany system porozumienia między Tildą i jej młodszym kochankiem.

    Tilda wychodzi trochę na przeciw spowolnieniu narracji z pierwowzoru, bo nic nie mówi, porozumiewa się wyniosłym milczeniem albo szeptem.. Jest dawną gwiazdą rocka, która leczy głos i nie może mówić po zabiegu. Jej dawny kochanek przybywa rozbrajając pozorny spokój jej wakacji od życia i próbuje ją przekonać jak super było między nimi kiedyś. W tym celu uprawia kombatanctwo. A robi to w sposób uroczy. Jest producentem muzycznym i wspomina czasy produkcji ze Stonesami, Brianem Johnesem, puszcza muzykę z winyli, śpiewa, wspomina, tańczy, totalnie zdesperowany świadomością, że to wszystko już minęło i miłość też minęła, Tilda sobie leży niewzruszona, uśmiecha się tylko, a potem oddaje w garderobie młodszemu, który usłużnie zaspokaja ją oralnie a następnie wybiera sukienkę na wyjście.

    No piękne są te sceny. Jak Ralph Fieness śpiewa rockowe kawałki, które produkował, jak Tilda w sypialni pięknie się ubiera i piękny ma seks z młodym panem na kolanach przed nią.

    Uwielbiam takie podglądactwo, uwielbiam tę skalę empatii wobec bohaterów, to, że twórcy filmu dają mi ją odczuć, jak również pozwalają przywołać nostalgię za czymś takim jak lato gdzieś w pięknej okoliczności przyrody, która  nie będzie hotelem z biura turystycznego Itaka, tylko  czymś naprawdę wyjątkowym, bezpretensjonalnym, zacnym i wyjątkowym, kiedy pozwalają przywołać ten żal, że o nie nie, nie zdarzy się ci to teraz moja paniusiu, a może nawet nigdy.

    Chciałabym być Tildą swojego życia.

    Taki przekaz wyniosłam z tego filmu.

    Nie chciałabym uprawiać kombatanctwa, za to mogłabym tęsknić za minionym bardzo znikomo i mieć odwagę nie komunikować światu niczego, tylko po prostu być, w super kiecce i okularach pozwalać, żeby wiatr rozwiewał moją super fryzurę i mieć w dupie to jak z tym rozwianiem wyglądam.

    No oprócz tak nierealnych głupich mrzonek te filmy dały też coś więcej. Pozwalają odczuć sensualność, a to bardzo przydatna sprawa, kiedy własne życie jest trochę „dry”.

    Dlatego idźcie na basen i próbujcie się nasycić.

  • Kanapka jedzona po kryjomu

    Mam taką małą tajemnicę. Lubię filmy o ekskluzywnych prostytutkach.

    Przeważnie nic one nie wnoszą do mojej wiedzy o życiu, prócz niby zdziwienia, że jak one mogły te dziewuchy, tak za pieniądze się sprzedawać, kiedy mogły wszystko, a nawet pochodziły z dobrych domów, mamy prały im gacie i dawały duże kieszonkowe, nie musiały się sprzedawać z biedy, stać ich było na kawę w Starbucksie i nie pochodziły z Afryki. Albo miały przed sobą przyszłość, mogły na tych studiach przebiedować, to nie. Wolały upaść nisko i wzbudzać politowanie.

    Z głośnego, z powodu udziału Juliette Binoche, filmu Szumowskiej „Sponsoring”, nie zapamiętałam właściwie nic, żadnego przesłania prócz tego, że ładne studentki dorabiają seksem na ładną torebkę lub czynsz.

    Z innego, też francuskiego zresztą filmu „Młoda i piękna” dowiedziałam się, że faktycznie młoda i piękna dziewucha z dobrego domu jest tak zblazowana dobrobytem, że kiedy odkrywa seks, że to bywa przyjemne, stwierdza, że branie za to kasy jest w sumie nie gorszym pomysłem niż sypianie z lamusami z klasy za free i udawanie orgazmów.

    Ten pomysł na życie został  oczywiście wyklęty przez środowisko, rodzinę i taka opcja tego wyklęcia jest też podsunięta widzowi, na szczęście nienachalnie. Film już pozostawia w widzu jakiś margines na niepewność, że o co chodzi z tą prostytucją, czy faktycznie to wszystko co podlega definicji prostytucji jest takie jednoznaczne, dlaczego np. akt trwania przy złym i głupim mężu, dlatego, że daje kasę na waciki jest prostytucją uświęconą a jak się bierze przyzwoitą kasę za uczciwe podejście do seksu, jako do zadania, które chce się dobrze wykonać i oczekuje się za to zapłaty jak za każdą dobrą wykonaną usługę, to to jest już niedobre?

    Zastanawiam się, czy to nie jest pokłosie wciąż, mimo upływu stuleci, opresywnego traktowania kobiet i przemożnej chęci panowania nad ich seksualnością. Wyklęcie tej seksualności przynosi facetom i zmurszałym dewotkom splendor i poczucie, że są lepsi i kontrolują świat pchając go w takim kierunku, w jakim trzeba. Tzn. takim, gdzie świat seksu za kasę będzie totalnie kontrolowany przez facetów.

    Taki kierunek to według mnie to nic innego, jak zwykła opresywność oraz hipokryzja.

    Lena i boczki

    pro

    fot. za dailymail.co.uk

    Opresywności związanej nie tyle z kontrolą seksualności, ale z szeroko pojętym lansowaniem jedynego słusznego modelu emanacji seksualnej polegającej na tym, że wszyscy podczas uprawiania seksu muszą być ładni, szczupli, robić to ładnie –  od 5 sezonów probuje też sprzeciwiać się Lena Dunham. W serialu „Girls”.To właśnie dwudziestoparolatka z Nowego Jorku z figurą daleko odbiegającą od przyjętych kanonów piękna, wydobyła z szafy dziewczyny, które nie prezentowały się w rozmiarze XS, ale miały apetyt na seks i wcale nie zamierzały się tego wstydzić. Pokazała, że w dzisiejszych czasach przeglądania się w lustrze social mediowych portali wymuszających filtrowanie swoich selfies celem wyglądania na młodsze, gładsze i seksowniejsze niż w rzeczywistości – prawo do napawania się swoją seksualnością mają także dziewczyny z wałeczkami na boczkach i cellulitem. Lena – scenarzystka, reżyserka serialu odważyła się pokazać światu ze swoimi niedoskonałościami i swoją nieładnością podczas karesów z chłopakiem, seksu analnego i jakiego tam jeszcze. Po prostu. Bo seks i bycie cool, pożądanym i pożądającym nie jest przypisane do rozmiaru 36 i wydatnych ust a la ponton.

    Ładnie pokazała te wszystkie brzydkie, niemodne ubrania i wylewajacy się z nich tłuszczyk, to jak nic sobie z tego nie robi, bo zajęta jest przerabianiem swoich marzeń czy pomysłów  w czyn. Że robi to raz lepiej a raz nieudolnie nie zależy wcale od tego jaki rozmiar mają jej cycki i czy pieprzy się ze stałym partnerem czy przypadkowym.

    Ale to jest mało. To jeszcze nie wszystko.

    To jest hipsterski serial dla przemądrzałych 30 latek, żeby wiedziały, że z tym swoim nieudanym życiem na tinderze, pracą non stop i pustą lodówką są super i nie są jakieś tam wyjątkowe w tym swoim poszukiwaniu nie wiadomo czego. No bo tak naprawdę przecież nie chcą dzieci, psów i domów z ogródkiem, ale też co by to mogło zastąpić też za bardzo nie wiedzą.

    Coś tam więc ten serial przełamuje, próbując pokazywać wydobywanie się lasek z opresywności kultury gejów i facetów.

    One co prawda wciąż szukają real love i dlatego tłumaczą się panu w łóżku jak poniżej.

    screen moj

    fot. mój nieudolny snap

    A potem szukają pomocy na terapiach online, ale koty za płoty wypadają, jeden po drugim. Bo liczy się już nie tylko miłość, ale też swoboda wyboru i brak poczucia winy, że wybiera się dziwnie albo w akcie sprzeciwu pokazuje waginę szefowi podczas udzielanej reprymendy.

    Jak zarabiać na seksie

    grils

    fot. za mtv.com

    I nagle natrafiam na inny serial, też amerykański, dość niepozorny. „Girlfriends Experience”. Też o pięknej i młodej, studentce prawa, która poszła na staż do dużej korporacji medycznej i została zaproszona przez koleżankę do udziału w zdarzeniu, które miało na celu uprawianie seksu za pieniądze.

    Serial nie jest wybitny, ani pod względem gry aktorskiej ani scenariusza. Ale nie jest też to seria Różowy Pantofelek, nie ma obciachu w każdym razie.

    Scenarzystom udaje się tak pomanewrować i tak ustawić bohaterkę, że widzowi nie przychodzi do głowy, aby krzywić się, że młoda ładna dziewczyna uprawia seks i bierze za to dużą kasę, bo ta akurat weszła w takie sfery, gdzie prostytutki to nie są biedne Mariole z przedmieść, tylko wykształcone piękne kobiety, które spokojnie mogą wykonywać zupełnie inną pracę, dobrze płatną, ale tak się składa, że akurat lubią seks i mając okazję ku temu, by to upodobanie realizować, nie widzą przeciwskazań, aby oczekiwać za to wynagrodzenia.

    W końcu, aby je zdobyć niemało się starają. Muszą o siebie porządnie zadbać, zainwestować w wygląd, starać się klienta rozumieć, wyjść na przeciw jego oczekiwaniom i nie krzywić się, że klient ma fanaberie (sic!) z dupy. Płaci, to ma. Klient, jakiś sfrustrowany pracą, nudą w domu, kompleksami, zamożny pan może mieć zachcianki, przedziwne fantazje, dlaczego zatem wstydem ma być obłożone tylko to, że kobiety je spełniają i chcą za to pieniądze? Dlaczego pan może się nie wstydzić, a pani musi?

    Takie pytania mnie naszły podczas oglądania i takie też wątpliwości serial ten sieje, ale też żadne to jest promo prostytucji. Zero jakiegokolwiek histerycznego podejścia czy gloryfikacji zjawiska.

    Jest w serialu taka scena, kiedy bohaterce ktoś robi świństwo w pracy, na tym stażu, gdzie traktują jak jak krzesło, i ten ktoś podrzuca całej firmie z jej konta mailowego filmik, na którym bohaterka uprawia seks z jakimś panem. Słychać jak wzdychają, krzyczą te  standardowe „mocniej i weź go całego”, takie tam klasyki, nothing special.

    Panna zaś nie dawała się na tym stażu traktować przedmiotowo, dogrzebała  się na przykład przekrętu w firmie, którego autorem był boss, z którym się pieprzyła zresztą, więc wiadomo – mogła się spodziewać odwetu.

    I co zadziało się w tym biurze podczas oglądania porno video z maila. Oczywiście oburzenie, wszyscy gapią się na to video z przejęciem takim, jakby nigdy w życiu nie kochali się na pieska i nie krzyczeli do partnera „mocniej! i o kurwa!”. Tak, że same sensacje.

    Bardzo ciekawa jest reakcja bohaterki. Najpierw doświadcza uczucia strachu i wstydu, jest zażenowana tym wszystkim, że ludzie wiedzą, widzą, ale potem powoli dochodzi do wniosków, że hello, ale o co ta wrzawa w sumie. Sama tego nie rozesłała, jest to dla ludzi oczywiste, ale nieistotne. Więc skąd to oburzenie?

    W końcu bohaterka ociera łzy, wychodzi z kibla i ma plan, nagrywa obłudne komentarze kolegów chcących protekcjonalnie klepać ją po dupie w akcie zrozumienia a drącym się na nią bossom odpowiada, że skąd ten hałas, przecież to jest sytuacja miedzy dwojgiem dorosłych ludzi, typowa raczej. Padają sugestie, że mogła brać za to pieniądze, ale w sumie nikt nie ma na to dowodów. A ona nie zamierza się z niczego tłumaczyć trzymając się zasady, że tłumaczą się ci, którzy są winni. Ostatecznie wnosi pozew o opresyjne traktowanie w pracy porzuca studia i staż zamierzając skupić się na rynku seksu, marketingu, pozyskiwaniu klientów i  byciu dobrą w dostarczaniu im tego czego chcą.

    Serial kończy się, kiedy panna leży sobie na kanapie po robocie u klienta i się masturbuje, ot tak, dla własnej tym razem przyjemności, nie przeprasza, że nie doszła i że udawała orgazm, bo to przecież jest oczywiste.

    W międzyczasie oczywiście są sceny z rodziną, słowa mamusi – nie taką sobie ciebie wychowałam, wstyd, zawód, precz mi z oczu.

    Tymczasem tu wcale nie chodzi o propagowanie prostytucji, tylko zastanawia mnie, skąd to się bierze, to upatrywanie całego zła w babce, która sprzedaje swoją seksualność? Co jest lepszego w tym jak ta sama babka będzie np. sprzedawać marchewkę na straganie. Nie każdy nadaje się na sprzedawcę warzyw tak samo jak nie każda na prostytutkę.

    To święte oburzenie, że przedmiotem obiegu na rynku jest ciało kobiety i seks, to w tym kryje się moim zdaniem całe żródło zła, zakłamania i staje się narzędziem do kontroli nad dupą każdej kobiety tylko po to, żeby jej rzucić w dogodnym momencie w twarz, że jest dziwką, albo że jest porąbana, niewdzięczna, zawodzi mamusię i system.

    ja wam powiem, co jest złe, a potem uwierzycie

    Cały ten wywód zmierza do tego, żeby powiedzieć, że źródłem zła jest nadmierne odczuwanie wstydu oraz poczucia winy.

    Kobiety winią się za 2 kg nadwagi, 2 kg niedowagi, za to, że pracują za dużo, że pracują za mało, że kochają za bardzo, że kochają niewystarczająco, że nie mówią dzień dobry w windzie albo że coś im się nie chce lub też chce za bardzo, że chcą mieć 4 dzieci albo nie mieć ich wcale. Totalnie wstydzą się tego, że lubią seks, jeśli oczywiście lubią  a już na pewno żadna się nie przyzna, że nie widzi przeciwskazań, żeby mieć z tego też majątkowe korzyści. Wstydzą się wszystkiego. Nawet jak mają eksponowane stanowiska, mężów, dzieci i domy za miastem to nie jest powiedziane, że nie odczuwają czegoś w rodzaju poczucia, że trafiło się ślepej kurze ziarno.

    I o tym jest dla mnie to wszystko co obejrzałam. Żeby zechcieć tych destrukcyjnych odczuć się pozbyć i zdobyć inne.

    Że naprawdę mogę zrobić co zechcę nie kierując się tym, o co ktoś się oburzy albo czegoś nie zaakceptuje dla samej zasady.

    Mogę?

    Mogę.

    Ps. Tekst jest trochę o nierównościach i że dziewuchy mają gorzej i wiecznie coś, ale dedykuję go nie dziewczynie, nie kobietom, tylko Dawidowi. Bo jest dobry w rozumieniu tego, czego czasem nawet babki nie pojmują:)

  • O miłości i innych problemach, czyli seks w 3 D

    Szczerze mówiąc zabierałam się do opowiedzenia o filmie Gaspara Noe „Love” z niechęcią.
    Nie dlatego, że jest to film kiepski, bo przecież gdyby był to raczej nie zawracałabym sobie nim głowy.
    Tylko ten tytuł, ten temat.
    Taka jakby ciężka sprawa. Taki jakby temat drażliwy i akurat taki jeden z nielicznych, w którym każdy może być ekspertem.

    Jedno wiem – film podobał mi się.

    Jest jednym z filmów, obok „Wielkiego piękna” i „Boyhood”, obejrzanych w tym roku, które mną poruszyły; jest filmem bardzo smutnym i brzydkim i dlatego tak bardzo jest to dla mnie  „życiówka”, ale nie z gatunku „Domu nad rozlewiskiem” czy coś tylko podana w formie, która nie ułatwia widzowi prostego lubienia, zwykłego podobania. Film będzie drażnił. Będzie prowadził widza po meandrach pamięci bohatera w sposób taki, w jaki działa nasza pamięć – tzn. wybiórczy, nielinearny. Będziemy przenoszeni ze środka do końca, z końca do początku aż wreszcie wszystko złoży się w całość.

    Czy to pornografia?

    Zaczyna się mocnym wejściem. Tj. podekscytowany widz, zakłada okularki 3 D i z drżeniem wyczekuje na „momenty” a tu taki figiel, nim zdąży te oksy założyć, już zapoznaje się dogłębnie (hmm freudowska pomyłka?) z penisem głównego bohatera i obcuje ze sceną wzajemnego onanizowania się bohaterów podaną w czasie rzeczywistym, czyli kilka dobrych minut widz musi siedzieć tuż obok bohaterów i wczuwać się bynajmniej nie we wschód słońca, kwiaty na łące, tylko naturalistyczne ciamkanie, mlaskanie i tym podobne odgłosy oraz senną atmosferę rozgrzanego seksem kwadratu łóżka. Aż do zazdrości, że ci ludzie obok,  ja – nie mamy tak dobrze akurat;]

    Są takie opinie, że to porno w 3 D. Nic bardziej głupiego.

    Zero pornografii, zero scen ze szczegółami anatomii budowy narządów płciowych czy kreowanych sztucznie aż do śmieszności scen spółkowania dwojga ludzi. Ale napięcie widownię trzyma. Dowodem na to jest jej reakcja. Pierwsze kolejne sceny, kiedy bohaterowie coś dla odmiany mówią – wzbudzają w widzach rechot. Jakby ludzie chcieli odreagować napięcie oraz to, że z tym seksem tak naprawdę niewiele mają w życiu do czynienia. Strasznie mnie te rechoty wkurwiały. Na sali siedzieli dorośli ludzie i stare dziady i udawali, że nie widzieli w życiu gołej dupy i cycków czy spółkowania.

    Sam seks w tej technice, bycie tych ludzi widzianych trójwymiarowo jest pokazane – rzekłabym – smacznie.

    Bohaterka  jest piękną osobą, ale to piękno jest trochę nieoczywiste, ma duże przerwy między zębami, co nadaje jej takiego trochę wulgarnego looku (ja akurat wolę ladacznice niż dziewice hahaha), ale jest niezwykle kształtna i zmysłowa, powolna w ruchach, mruży oczy, wolno zgina ramiona nad głową jak zasypia i mówi nie za wiele.

    W ogóle taka dygresja – doszłam do wniosku, że jak babka mówi mało – jest naprawdę sexy! I to obojętne czy nie mówi, bo nie ma nic do powiedzenia czy świadomie zatrzymuje dla siebie jakąś tajemnicę. Po prostu, to działa! Im więcej gadki – tym więcej pojawia się zbędnych, rozczarowujących dopowiedzeń, które związek z najpiękniejszą panią czynią nieudanym (zresztą, facetów też to dotyczy, czasem lepiej jak są milczący, można by przypisywać im tajemniczość i na pewno jest weselej niż kiedy się odezwą i czary pryskają).

    Seks a zwykłe życie

    Sceny seksu, na wydzielonym obszarze łóżka ogląda się jak lepszy aspekt ich życia.
    Bo poza tym seksem, tą chemią między nimi jest już tylko gorzej: brzydko, brudnawo, mgliście, jakby całe życie było listopadem.

    Oczywiście, że zawieszenie się bohaterów na sobie i na tej mocnej przyjemności jaką daje im seksualne obcowanie musi skończyć się tym, że będą chcieli je zatrzymać a potem wzmocnić.

    Prostym wyborem są zatem narkotyki, opium, kokaina czy palenie trawy zwykłe.

    Za chwilę prostym wyborem stają się kolejne seksualne wyzwania jakim jest przekraczanie barier w postaci trójkąta czy gang bangów. Widomym jest, że po takich eksperymentach – powrotu do tych pierwszych uniesień, śmiejących się na widok partnera oczu, czystej radości z obcowania choćby za pomocą gładzenia po ręce, już nie ma i nie będzie.

    Każdy z nas jest Murphym

    Bohater ma na imię Murphy, mieszka w Paryżu, do którego przybył z Ameryki, aby uczyć się kręcić filmy, a ona – Electra jest początkującą malarką.

    Jak wszyscy zaangażowani w siebie, podwieszeni pod swoje rozkosze i swoje sprawy w łóżku – zapominają, że fajnie jest też coś porobić na własny rachunek. Za to dużo o tym opowiadają, zwłaszcza on.

    Uznałam, że każdy z nas ma coś z Murphy’ego.

    Ma taki obraz siebie, że ma plany, marzenia i dobre mniemanie o sobie, ale kończy rano z kacem, fajkiem, drapiąc się po dupie myśli, że nowe rozdanie zacznie jednak od jutra.

    Każdy jak on ma tendencję do pójścia na łatwiznę, za głosem pożądania, do bezmyślności, zazdrości, małości i folgowania własnym potrzebom, użalania się nad sobą i żałowania tego, co było przez chwilę fajne, ale minęło. Do bezsensownej i idiotycznej wiary, że to wróci, do zgorzknienia, kiedy okazuje się, że życie naprawdę może skończyć się na otyłości, wąsie, wyciągniętym podkoszulku i gadaniu o planach.

    Myślę, że dlatego film może chwycić za serce, bo chyba każdemu zdarzyło się choć przez chwilę być takim nieudacznikiem jak Murphy. Poczuć się czasem tak jak on.

    Co z tą miłością?

    Film ten jest o specyficznym rodzaju miłości, mocno niedojrzałej. Gdzie uczucia, potrzeby uderzają w wysokie C, ale kończy się to destrukcją, bo żadne z bohaterów nie jest w stanie przejść na inny level – tj porobić planów i na bazie swoich uczuć zbudować np. przyjaźń, szacunek i lojalność wobec siebie i dożyć sobie starości wychowując zgodnie dzieci i wnuki.

    To jest film o istocie każdej jednak miłości, bo jej naturalnym składnikiem jest to, że się kończy. Zawsze.

    Dlatego poruszy każdego, kto choć raz doznał choćby niemiłego ukłucia zawodu z powodu niespełnienia w miłości, ukłucia zawodu, że chciało się, a nie wyszło.

    Ta tytułowa miłość, która się rozpadła na kawałeczki na skutek starań obojga bohaterów, to przykra bardzo świadomość, że czasem? często? choćbyśmy bardzo chcieli to to się nie uda i całe życie nosi się ten czy inny rodzaj niespełnień i wyjątkowej oskarowej umiejętności zawodzenia naszych bliskich i siebie samych.

    Pokazuje to scena, kiedy nagi bohater siedzi sobie w wannie, leje się woda, on sobie wspomina, łapie się za głowę, bo już może sobie tylko płakać za tym co minęło, gdy wchodzi do łazienki jego dwuletnie dziecko. Bohater bierze je na ręce, przytula, dziecko zaś szlocha.

    Ten mierny w sumie bohater dopiero na koniec filmu pokazał prawdziwe jaja – mianowicie przyznał się sam przed sobą, że dał i daje dupy i że jest to tak smutne, tak strasznie smutne, że już w tym momencie wcale nie myśli się o seksie, miłości.

    Pogodzenie

    Jest to odczucie zawodu na myśl o samym sobie, które czasem uda nam się schować, ale de facto nie opuści nas nigdy. I ja uznałam, że lepiej się z tym pogodzić.
    Potem wyjść z kina i nie wiem – ugotować sobie zdrowe jedzenie z naiwną wiarą, że się nad tym wszystkim jakoś panuje…

    Ha Ha.

  • Barbie w krainie marzeń dla pańć, czyli o Greyu

    Wszyscy kochają Greya, to ja też się wypowiem.

    Książka to nie, nigdy w życiu. Nie potrafiłabym udawać, że kiczowato napisane coś to odbicie marzeń o czymkolwiek. Ale film, to czułam, że trzeba by zbadać i intuicja mnie nie zawiodła. Po obejrzeniu naprawdę nie dziwiłam się entuzjastycznemu najazdowi babek na kina na 50 twarzy Greya i masowej niechęci facetów do konsumpcji tej radosnej Barbie w krainie marzeń dla dojrzałych pań:)

    To po kolei co ja bym uważała:

    1. 50 twarzy Greya to nie jest dobry filmale też przecież nikt nie spodziewał się po tym obrazie dla mas klimatów Bergmana. No ja na pewno nie. Za to bardzo mnie bawiły takie słodkie smiesznostki w tym filmie, schematy, skróty myślowe, kalki, klisze, uproszczenia i to wysokie C:)Np. sytuacja na kawie. Grey zaprasza skromną studentkę dorabiającą w sklepie żelaznym (!!!) na tak zwaną kawę. Nie zdążają posłodzić aż tu nagle on się zrywa, wybiegają, na ulicy on chwyta jej ramiona i mówi w tonie podniosłym – Nie jestem mężczyzną dla ciebie!-
      hmm, super, ale ona nawet nie piumknęła, że chciałaby, aby tak było:] To, że widział, że jej sie podoba i chętnie by coś tam nie mogło stanowić dla niego zaskoczenia, bo świetnie wiedział, jak działa na babki, wszystkie. Ale wiedział też, że to nie musiało oznaczać, że ona już widzi się z nim cała na biało.
      Sporo tam było takich scenek, ale nie ma co się pastwić, bo NIE O TO TU CHODZI przecież
    2. Ale spełnia wymogi gatunku, czyli melodramatuba, śmiem przypuszczać, że umości się na równym wysokim podium w tym temacie, co Pretty Woman. W sumie Grey to współczesna wersja super baśni z Julią Roberts.Co prawda Julia grała prostytutkę, ale w gruncie rzeczy była tak samo niewinna, czysta, dziewicza duchowo i dobra jak Anastasia. Potem już same podobieństwa – jej dobroć, długie nogi, piękne ciało, niewinność, zero skłonności do intryg i złośliwości czy nie daj boże – dominacji, szklące się smutkiem oczy, oddanie – powodują, że bogaty przystojny pan postanawia opuścić gardę i podejmuje ryzyko bycia z panią w tak zwanym związku.I zaczyna się – bywanie, drogie ciuchy, prezenty, przygody, extra muzyka, lecimy w to.
    3. Skłonili mnie aktorzyOn, Jamie Dornan, bo super wygląda w reklamie gaci Calvina Kleina. Poza tym kojarzę go z dość dobrej roli w serialu The Fall, w którym to grał psychopatycznego faceta mordującego seryjnie młode laski.Generalnie choć mam skłonność do panów ufryzowanych z loczkiem nad czołem, to nie uważam, żeby Jamie był aż taki super. Ma za bardzo spiczasty nos i kaczy chód (w Greyu nie widać, ale w The Fall widać). W tym filmie mówi tak samo jak w bohater psychopata, jakimś dziwnym irlandzkim akcentem.Ona, Dakota Johnson. Nie podobała mi się, jak widziałam jej zdjęcia na pudelku, ale że lubię koneksje, to przyjrzałam jej się lepiej. Odkryłam bowiem, że to córka dzielnego policjanta z Miami – Dona Johnsona (kochałam się w nim jak byłam w 8 klasie) i Melanie Griffith. Lubię badać podobieństwa ludzi do rodziców i tak oto Dakota ma oczy,wzrost, nogi i wysokie czoło po mamusi a nos i rysy twarzy po tatusiu. Wyszedł miks – nie klasycznie piękny, ale ciekawy.
      Zrzut ekranu 2015-03-21 o 11_Fotor
      Jako aktorka to cóż. Jej gra polega na tym, że szklą jej się oczy i wciąż przygryza wargę. No ale Grey chyba więcej nie oczekiwał.
    4. Dlaczego babki kochają ten film?Jest to proste. Zaryzykuję stwierdzenie, że żadna z nas nie jest wcale feministką, ani za równouprawnieniem. Za to każda marzy, żeby być w łóżku kłodą, żeby on przejął inicjatywę i miał pomysły, którymi ją doprowadzi do 5 orgazmów na raz, żeby kupował jej niespodziewanie wszystko to, czego ona nawet nie zdąży zapragnąć. Może zacząć od najnowszego Mac Booka Pro. Iphone’a może sobie darować, bo fajnie być hipsterką i posługiwać się starym alcatelem z klapką. Potem mogą być samochody, samoloty, przygody. Każda marzy, żeby pan zawsze wiedział, co robić razem każdego dnia, gdzie jest dobra knajpa, gdzie extra miejsce na bzykanie, gdzie dobry plener, gdzie najlepszy szampan. Żeby nie trzeba było wymyślać i szukać godzinami w internecie co by tu porobić w weekend.Każda chciałaby, aby pan był zabójczo przystojny, zabójczo bogaty, oddany jej, stanowczy, dominujący, interesujący się, zjawiający się znienacka, tajemniczy, biegły w te klocki, czuły, czasem zimny, adorujący, zabiegający, mówiący – jesteś piękna, żeby umiał grać na fortepianie smutne melodie przy świecach, żeby umiał tańczyć standardy do Franka Sinatry, żeby umiał pilotować, znał języki, exela miał w 1 placu a do tego mógł napisać powieść o NIEJ. Zawsze atrakcyjny, zawsze w tle super soundtrack.
      Tak, to taki byłby spoko.
      A my byłybyśmy OBIEKTAMI zabiegów takiego kogoś. Do hołubienia, do obdarowywania, do bycia pożądaną super laską.
      Tyle, że nie każda jest Anastasią.Ale bez względu na to, jak umiemy przygryzać wargi i ronić łzy na zawołanie – to i tak wszystkie facetki kochają baśnie i nic w tym złego uważam.
    5. Co z tym seksem
      Jak wiadomo cała ta perwera mająca być sado maso, została w filmie mocno wyciszona i sprowadzona do paru klapsików i myziania szpicrutą. Film w końcu miał trafić nie do zboczeńców tylko do widowni powyżej12 roku życia.
      Ale pomijając fakt  wyblurowania sadomasochizmu w filmie, to Jamie jako facet z tymi skłonnościami nie przekonał mnie wcale, że lubi sobie potorturować gładkie lasie i że go to podnieca.Jego seksualne wystąpienia sprawiały wrażenie, jakby załatwiał sobie traumę z dzieciństwa i jako syn dziwki rekompensował sobie niespełnienie w byciu synem dobrej pani matki biciem lasek po dupie szpicrutą.Ostatnia scena, kiedy wymierza Anastasi razy tym bacikiem przypominającym łapkę na muchy, jest  właśnie żałosnym rodzajem odreagowania, a nie seksualnego szczytowania.
      Zresztą laska strzela na to focha, bo wyczuwa, że to wcale nie o seks chodzi, tylko chęć odbicia sobie problemów na kimś innym.Dumna bohaterka niby taka ze sklepu żelaznego a potrafi ideałowi powiedzieć krótkie DON’T i pojechać windą  w siną dal.
      Tego też jej zazdrościmy. Bo przeważnie mało która potrafi powiedzieć w związku NIE, zawsze przecież czeka się aż on się „zmieni”, co oczywiście nigdy nie następuje.
    6. WniosekGreyowie i Anastasie nie występują w przyrodzie, tak jak nie ma kotopsa.
      I bardzo dobrze!
      To wszystko to są dobre preteksty na zapatrzenie się przez okno z melancholią, na wzruszenie soundtrackiem, a potem ramionami:)
  • Pornosy, geje i Jamie Dornan

    Dlaczego podoba mi się „Looking” – serial o gejach?

    Nie wiem, czy to jest szokujące, do czego się przyznam, ale tak, lubię oglądać pornosy;]

    Tak, mam swoje ulubione kategorie.

    I tak, jedną z nich prócz seksu Ruskich albo starych dziadków na farmie albo Niemców w lesie, jest porno gejowskie. Jak opowiadałam o tym kiedyś w pracy znajomy, oczywiście śmiali się ze mnie. Że to takie, hmm, dziwne, ogólnie zabawna starsza pani takie ma hobby:)

    Lecz cóż:) Nie obchodzi mnie, kto co myśli na ten temat.Jest to o tyle w sumie niebezpieczne, że teraz ktoś stwierdzić, że nie obchodzi go, co ja mam do powiedzenia o seksie gejowskim, niemniej jednak i tak sobie (???) napiszę.

    Otóż co mi się podobało w tym typie pornosów? Pominąwszy te nachalne genitalia, w sumie nudne, to rzecz w tym, że ci partnerzy zawsze byli dla siebie czuli, bardzo uważni, ostrożni. Może sam rodzaj tego seksu implikuje takie zachowania, nie mam pojęcia! Ale po nudnych, przewidywalnych seksach hetero, podczas których te biedne lasie wyginały się żonglując napompowanymi cyckami  – takie widoki okazały się dla mnie zaskakujące. Seks i czułość na pornosie – łał!

    I teraz: serial „Looking”, pierwszy odcinek 2 sezonu, w ciągu ledwie 27 minut dwie dość mocne i sugestywne sceny seksu. Gejowskiego oczywiście.

    Zastanawiam się, co mnie pociąga w tym serialu.

    O miłości, także fizycznej. relacjach partnerskich, przyjacielskich, wymianach tych partnerów jest niemal każdy serial, ale nie przypominam sobie żadnego z nich, w którym sceny seksu byłyby pokazane jednocześnie tak bez ogródek, ale tak smacznie, tak czule, tkliwie, że w każdej sekundzie oglądania zazdrości się tym aktorom, zazdrości się tej sytuacji.

    Nie wiem co mnie bierze bardziej. Takie głupkowate zdziwienie, że ludzie homoseksualni mogą pięknie się kochać, w sensie uprawiać seks, jak heterycy z romantycznych komedii? Czy to, że, że geje mają identyczne problemy jak pary hetereseksualne? Czy to, że ich miłość fizyczna nie jest odrażająca i dwóch rosłych całujących się facetów nie wygląda wcale obleśnie?

    No to są takie odkrycia pańci „z Radomia” (sorry Radom:) ) na mocno średnim poziomie odkrywczości, ale jest w tym serialu coś więcej, co go wyróżnia spośród typowych seriali, z jakimi mamy do czynienia. Jest w nim rozbrajająca szczerość i bezpruderyjność. Film pokazuje pragnienia trójki przyjaciół, ich frustracje, rozstania, pożądanie, lojalność i życie w otwartych związkach w sposób porażająco czuły. Nie ma tam dydaktyzmu, wulgarności, epatowania, silenia się na cokolwiek.

    Podoba mi się w „Looking”  jakiś rodzaj lekkości. Jak chłopaki idą na imprezę, to naprawdę, nie ma tam pierdolenia jak się ubrać, co na to ktoś x albo jak to będzie rano.

    Nie no, mają swoje założenia, rozterki, żyć na trzeźwo i bawić się grami planszowymi, pozachwycać drzewami czy też łyknąć dropsa i poddać się.

    To poddanie się, to jest jakiś rodzaj clue.

    Jakiś archetyp sytuacji o jakiej większość ludzi chyba marzy, ale tego nie robi. No bo rano do roboty, no bo jest żona/mąż/dzieci/psy, obawy, zahamowania, konto świecące pustkami, nie wiem tysiąc spraw, najczęściej też to, że po prostu nie ma z kim iść, nie ma kogoś, kto zasekuruje, wesprze w razie czego, z kim jest fajniej i bezpieczniej.

    Te imprezy, te ich zajęcia, te rozterki, te wszystkie działania są tak pokazane, że świat gejów bohaterów wydaje nam się przyjazny i ładny i chcemy być ich przyjaciółkami. Swoją drogą, ciekawe, czy ten serial podoba się facetom hetero, hmm, bo, że dziewczynom, kobietom to zrozumiałe, która by nie chciała mieć przyjaciela geja, ale nie wiem co na to faceci. Muszę wybadać minę jakiegoś na widok całujących się mężczyzn. 🙂

    A teraz czekam na frustracje ciągle tyjącej Leny Dunham, która zaraz świętuje premierą 3 sezonu jej serialu „Girls”. Będzie neurotycznie. Nie mogę się doczekać.

    Tak samo jak na ekranizację pornosa dla mamusiek, tj „50  twarzy Greya”. Książki nie czytałam i nie zamierzam, ale w postanowieniu, że na film pójdę utwierdził mnie Jamie Dornan. Widziałam go w serialu „The Fall”, w którym grał psychopatycznego seryjnego mordercę. Miał takie miłe przekonanie, że podnieca się tylko wtedy, kiedy patrzy, jak odbiera młodym, ładnym, zaradnym życiowo laskom życie. Stwierdził, że czuć strach kobiety na granicy życia i śmierci to jest najlepszy afrodyzjak.

    Zrzut ekranu 2015-01-13 o 18.01.25

    na zdj. screen z playera 2 odcinka 1 sezonu “The Fall”. Jamie Dornan jako Paul Spector i świeżo uduszona ofiara

    I teraz gra w filmidle, gdzie największą perwerą będzie to, że przewiąże jakiejś biednej brzydkiej lasi oczy jedwabnym szalikiem w łóżku a może i nawet wiąże nadgarstki. Wow! (widziałam trailer, to wiem)

    Więc nie odmówię sobie tej śmiesznostki.

    Ale Dornan – całkiem smakowity, chociaż ma grube kostki i to w moich oczach odziera go całkowicie z bycia sexy, mimo że podsiada dużo innych atrybutów predestynujących go do miana prawdziwego symbolu seksu.

  • zjedz kanapkę