• Kiss the Frog, czyli kanapka oversize

    W modzie nie za bardzo ciekawią mnie oczywistości, bezpieczne zasady dobrego wyglądu, dopasowanie do ról i płci. Uważam, że rolą projektanta modowego jest przełamywanie oczywistości i dekonstruowanie elementów powszechnie uznanych za – tak zwane – ładne i bezpieczne. Dopasowane sukieneczki podkreślające tzw. atuty, obcasiki, garnitury to są według mnie narzędzia opresji kategorycznego grupowania ludzi na męskie i żeńskie. Na szczęście są takie osoby jak Marlena Dietrich czy Tilda Swinton, które nic sobie z tego nie robiły, przełamywały stereotypy i wyglądały interesująco w każdej roli, jeśli chodzi o przypisywanie im roli płciowych. Cenię projektantów, którzy są na tyle niezależni w swoim myśleniu o modzie, że nie dają się spętać tradycyjnie ugruntowanym wyznacznikom tego, co modne, co męskie czy kobiece. Potrafią też zaprzeczyć temu, że moda jest nieodłącznie związana z młodością.

    Parę lat temu wpadłam w internecie na zdjęcia kolekcji marki Kiss the Frog i pierwsza myśl, jaka przyszła mi wtedy do głowy była taka, że ubrałabym się w te ubrania od stóp do głów, we wszystko. I to poczucie nie opuszcza mnie z każdą nową kolekcją tej marki.

    Modelki prezentujące kolejne kolekcje są oczywiście interesującymi, młodymi, szczupłymi kobietami, ale już to co prezentują nie jest czymś, co w oczywisty sposób ten fakt podkreśla. Ubrania od Kiss the Frog są inne niż klasyczne kolekcje budowane w zgodzie z trendami, nie ma tu żadnych stylówek a la boho, grunge czy zwiewny romantyzm albo dzisiaj bądź ognista i miej wszystko na czerwono. Wszystko opiera się na wygodzie i nieoczywistej zmysłowości tych ubrań, które wyglądają jakby o parę rozmiarów za duże, ale sukienki, tuniki, swetry czy płaszcze spowijają sylwetki modelek tak, że chciałoby się wleźć w te ubrania i nigdy z nich nie wychodzić.

    Przychodzę więc do atelier na Wilczą, ale zanim zapytam twórczynię i właścicielkę marki Monikę Szczukę o koncepcję oversizowych ubrań, to moją uwagę przyciągają jej dłonie. Nie charakterystyczne rozwichrzone blond włosy, ale dłonie. Monika ma drobne ręce, szczupłe palce oraz krótkie, nieumalowane paznokcie. Trochę są to dłonie dziewczynki a trochę człowieka  pracy, na pewno kogoś,kto sam dużo manipuluje przy tworzeniu ubrań. Nie są to ręce damessy, która dyryguje i deleguje zadania, tylko kogoś kto raczej sam mocno siedzi w procesie tworzenia ubrań od początku do końca. Jest w Monice coś co jest też w jej ubraniach, mieszanina kruchości, zwiewności, ale też siły i stanowczości. To są ubrania, których mogą bać się faceci, a które są świetnym rynsztunkiem współczesnych, pewnych siebie, zdecydowanych i nie zniewolonych przez gazetowe wyznaczniki stylu kobiet.

    Zresztą Monika zapytana, kim są jej klientki odpowiada, że są to kobiety, z poczuciem humoru, które nie są spięte, ciekawe, otwarte, świadome życia, siebie, które cenią sobie indywidualizm a nie pogoń za modnym deseniem sezonu.

    Oversize

    to temat dość trudny w modzie, nie taki znowu łatwy do przełknięcia przez konsumentów mody optujących za tradycyjnym podziałem ról społecznych na „typowo kobiece” i „typowo męskie”. Kobieta ubrana w ubrania jakby parę rozmiarów za duże spotyka się z typowym „pfff” od panów i komentarzem, że wyglądasz jak w worku.

    Pytam Monikę o tę kwestię, że co ona na to, czy jej to nie zniechęca, nie smuci nawet, że jej ubrania mogą totalnie propsować otwarte, świadome kobiety z dużych miast, a panowie kwalifikować te stroje na tak zwane „ciuchy po domu”.

    Monika zauważa niegłupio, że mężczyźni mają lepiej w tej modzie. No bo kobiety są warunkowane, np. biustem, a mężczyźni mają płaskie torsy przez co ubrania leżą na nich lepiej. Osobiście jestem totalną admiratorką małego biustu, bo ubrania leżą lepiej jak powiedziano. Szkoda, że nie ma magicznej pompki. Że kiedy są potrzebne np. w sytuacji seksu, to się je przywołuje, a kiedy zakłada się ubranie, bluzkę np. to się spuszcza z nich powietrze i dzięki temu tkanina układa się idealnie. Ale jak mawiał mój były mąż, nie można w życiu mieć wszystkiego, więc trzeba szukać jakichś innych sensownych rozwiązań.

    Monika mówi, że zdarzają się już jednak mężczyźni coraz bardziej świadomi tego, że świetnie wyglądająca kobieta to nie tylko kobieta ubrana jak Beyonce. Ale tak, przykro jej oczywiście, kiedy na jakichś modowych targach modowi zwolennicy tradycji kiwają głową pełni ubolewania nad tym oversizem – workiem. Ale Monika się nie poddaje. Twierdzi, że kocha oversizy, że czuje się w nich bezpiecznie. Dlatego nie bez znaczenia jest to, że ostatnia kolekcja jest inspirowana mundurami ubraniami na wojnę, bo czyż ubierając się – nie zbroimy się w jakiś sposób? Nie dajemy otoczeniu przekazu, że trzymamy władzę, jeśli nie nad światem, to nad sobą? A przynajmniej chciałybyśmy, żeby tak było. I stąd wziął się ten obłędny płaszcz inspirowany płaszczem wojskowym. Dotykam go. Jest wielki, jest ciężki, jest symbolem wszystkiego co bezpieczne i symbolem demonstracji zdecydowania i pewności. Przecież chcemy właśnie tak, prawda? Czas na chwiejne obcasy przyjdzie później, chyba, że obcasy będą jak bagnety:)

    płaszczysko “podwójny agent” z kolekcji Atomic Blonde fot. Irek Kamieniak & Caroline Anielewska

    Oversize to nie tylko bezpieczeństwo.

    Mam też takie wrażenie, wyjaśnia mi Monika, że oversize ma w sobie jakiś smutek, jakąś tęsknotę za drugim człowiekiem, może to wynika z jakiejś samotności, może  to kwestia chęci otulenia się, opatulenia.

    Trudno temu zaprzeczyć. Kiedy się przejrzy zdjęcia z kolekcji nowszych, poprzednich – to można tylko rzec – że coś w tym jest.

    Dość często słyszę od ludzi taki jakby, hmm zarzut – ale po co ty tak zawsze na czarno, na ciemno, weź idź w kolor, uśmiechnij się, bądź radosna. Ja nie twierdzę, że życie jest pasmem smutków i cierpień, tak samo ochoczo od tego zbiegam, jak my wszyscy zaszczuci kulturą młodości i radości, dlatego bez przesady. To, że uznam, że życie bywa czasem spoko, dobry tekst, słońce, dobre jedzenie, dobre towarzystwo, przyjaciele, to wcale nie znaczy, że mam ubierać się w hafty i kolor seledyn. W gruncie rzeczy, życie jest dość pozbawione sensu, dlatego trzeba o tym mówić głośno. Smutek ubrań jest moim alter ego, i najwidoczniej Moniki też. Swoją przedostatnią kolekcję nazwała Melancholia. Nazwa inspirowana miejscem na sesję zdjęciową przypominającym kanadyjską przestrzeń i filmem Larsa von Triera.
    Pasuje ta Melancholia von Triera – twierdzi Monika, ze względu na miejsce, porę roku, kolory, dwie siostry modelki, świadomość jakiejś schyłkowości, oczekiwania, smutku. To wszystko mnie zachwyciło i odczułam 100% satysfakcję z tej kolekcji.
    No, nie dziwię się.

    swetrzysko melanż “Hipnotyzujący melanż” spodnie “Zapnij suwak” fot. Irek Kamieniak & Caroline Anielewska

    „Jak mam założyć coś obcisłego, czuję się jakbym była rozebrana”.

    Tak powiedziała projektantka apropos oversizów, ale ogólnie w tej rozmowie dużo atencji i czasu poświęcone jest nie tylko praktycznemu wymiarowi tego, co na siebie zakładamy. Zgadzam się z tym, że ubranie to nie tylko kwestia dobrania torebki do sukienki czy wyczucia w jakim dress kodzie udać się do roboty albo na coctail party.

    Monika uważa, że w kupowaniu, dobieraniu, nakładaniu no i projektowaniu ubrań główną dewizą jest:

    dusza ciało ciuch

    Uważam, że te 3 warstwy w jakiś sposób definiują człowieka, to jaki on jest jak się zachowuje, jak się czuje, czy zna siebie, czy się utożsamia ze sobą, czy jest ubrany czy jest przebrany, czy ten ciuch jest kompatybilny z nim, czy jest mu przyjacielem czy wrogiem. Możemy być bardziej wiarygodni poprzez to, jak się ubieramy. możemy kogoś udawać a możemy być sobą.

    Tako rzecze Monika – osoba, której projekty i kolekcje są dowodem na to dokładnie co mówi i co jest mi takie bliskie.

    Ważną sprawą są też inspiracje.

    Chociaż moda kiedyś traktowana była, jako coś tam takiego niepoważnego i dla Paris Hilton, to dziś przeciętnie zorientowana osoba, nie może zlekceważyć mody jako dziedziny i dużego przemysłu, ale też i dużego obszaru kulturowego plasującego się na równi z designem a nawet sztuką! Ma ona być wyrazem nas samych, a my sami podlegający różnym wpływom, mamy być świadomi tego, jakim.

    Toteż wypytuję Monikę, czym ona się inspiruje tworząc ubrania Kiss the Frog.

    To są moje indywidualne potrzeby przede wszystkim – twierdzi. Często mam wiele różnych potrzeb i sobie wyobrażam, jak chciałabym wyglądać w tym sezonie, co chciałabym nosić i co mieć w szafie.

    Później widzę tkaninę. Tkaniny są inspirujące i one nadają też końcowy charakter danej rzeczy. Tkanina w procesie twórczym jest naczelna, otwiera mi umysł, powoduje, że ja sobie podróżuję w myślach.

    Ulegam też innym wpływom – mówi, ale głównie kieruję się moimi upodobaniami i przyzwyczajeniami. Inspiracje to są wspomnienia z mojego dzieciństwa, dorastania, kiedy nosiłam ciuchy taty, który był dużym facetem i ja nosiłam jego płaszcze, marynarki, jego kurtki i to się mnie trzyma cały czas.

    Monika to osoba świadoma kontekstów. Według niej moda odzwierciedla czasy, w których żyjemy, nastroje ludzi, prądy społeczne, różne subkultury, za którymi idą filozofie i ideały. To są rzeczy, które nas określają.

    Twierdzi też, że wszystko mamy tak umasowione i dostępne i ludzie są tak do siebie podobni, że czasami stają wręcz kalkami, bo nie mają na siebie pomysłu. Na drugim biegunie stoi potrzeba bycia indywidualistą i określania siebie precyzyjnie, a nie naśladowania kogoś. I moda może nam w tym też pomóc. Tę markę zresztą też zapewne tworzyła z taką myślą.

    Niemniej jednak wróćmy na ziemię.  Tego typu projekty nie biorą się z sufitu, nie jest to aż tak oczywiste, że świadomi czegoś, będziemy w życiu to kreować i za tym podążać. Jak zrobiła to Monika Szczuka, że do tego Kiss the Frog doszła?
    Nie był to całkowity przypadek, ale też często w podjęciu decyzji, które wyrywają nas z iluzorycznego komfortu i generują odwagę konieczną w sumie do tego, aby zwyczajnie przeżyć – są zdarzenia, które zaliczam do kategorii „niemiłe”.

    Sama Monika mówi o tym tak:
    Zanim do stworzenia marki doszło, cały czas zastanawiałam się, co jest moją pasją, co bym mogła robić i z czego żyć, co by mi sprawiało satysfakcję, co bym kochała i co by mnie nie znudziło szybko. 10 lat się nad tym zastanawiałam. W między czasie były różne osobiste zdarzenia, które nie były szczególnie szczęśliwe. Na początku nie były szczęśliwe, ale potem inaczej to wyglądało. Zostałam zwolniona z firmy – agencji reklamowo eventowej, w której pracowałam. Moim zdaniem było to nieuzasadnione zwolnienie i potem kompletnie nie mogłam się nigdzie odnaleźć, nie widziałam siebie nigdzie, byłam załamana i to był ten moment, kiedy postanowiłam, że muszę coś więcej wiedzieć o sobie, odszukać siebie i podjąć decyzję.
    Moja pierwsza praca związana była z ubraniami. Po maturze zmarł mój tata i musiałam podjąć pracę, to była sieć Quisque z Bydgoszczy. Wtedy na rynku to była rewolucja, byłam zachwycona. Po pół roku byłam kierownikiem salonu. Kochałam tę pracę. Potem poznałam przyszłego męża, przeprowadziliśmy się do Warszawy i tu zaczęło się toczyć moje życie. Po 10 latach doszłam do wniosku, że pocą mi się ręce jak dotykam tkanin ubrań, że po prostu kocham ciuchy, wyobrażam sobie jak mogą wyglądać kobiety, sama dla siebie ciągle czegoś szukam i kombinuję, przycinam, wycinam.

    Czasami, żeby stworzyć coś potrzebna jest jakaś rewolucja, bo trudno nam wyrzec się wygodnego życia, przyzwyczajamy się do pewnych standardów i ciężko nam z czegoś zrezygnować.

    Pamiętam dokładnie jak w pewną środę, o godzinie 17 siedziałam sobie w hotelu, popijałam wino i stwierdziłam, że moje życie nie może tak wyglądać i wtedy po 10 latach uświadomiłam sobie, że to mają być ciuchy, że ja to kocham, a w sobotę o 10 rano siedząc na łóżku i myśląc, że już wiem co to ma być –  bardzo mocno zagotowała mi się głowa. Wpadła mi do głowy nazwa. Nazwa powinna odzwierciedlać moje usposobienie, duszę, moje poszukiwania, to jaka jestem, nie mogło to być pompatyczne, ale intrygujące, coś co by coś obiecywało. I nagle pomyślałam, że ja ciągle szukam księcia i to było to! Kiss The Frog! Wyskakujemy z uniformów i stajemy się innymi ludźmi, następuje jakaś przemiana, na lepsze najczęściej.

    Jestem przeciwniczką nachalnych coachingowych tez, że możemy wszystko.
    Żyjemy w świecie jakichś tam uwarunkowań i warto to brać pod uwagę. Może nie stworzymy swojej marki, może nie będziemy pracować w Louis Vuitton, ale to może chociaż polubmy swoje ubrania? Albo poszukajmy klucza do własnego stylu? Albo zastosujmy się do mojej ulubionej prawdy życiowej z filmu „Chłopaki nie płaczą” – że „Jeśli chcesz coś zrobić, po prostu zacznij to robić”.
    Co nie że proste?:)

     

  • Fashion sandwich, czyli ubrania szyte na miarę naszych czasów

    W ogóle nie pochodzę z domu, w którym były jakieś wielkie tradycje modowe. Chociaż fashion wspomnienia  mam, i to sporo nawet. Więc może było coś na rzeczy od początku. Fakt, że to, jak ludzie się ubierają ma znaczenie, przebijało się do mnie wraz ze śledzeniem stylówek z „Dynastii”, “Beverly Hills 90210”, „Seksu w wielkim mieście”, z programem Trinny and Susannah, ale też z paromiesięczną pracą w magazynie „HOT Moda and Shopping”, w którym stylistki dobierające ubrania w zestawy zachowywały się przy tym jakby odkrywały lek na raka. To naprawdę dało mi do myślenia!

    Fajnie jednak znać miarę rzeczy, toteż szybko z magazynu odeszłam. Została jednak pamięć odbytych w dzieciństwie przymiarek u krawcowych, gdzie roznosiła się woń potu i dymu papierosów, pamięć o strachu, żeby nie być ukłutym szpilką (zawsze byłam ukłuta!) i wspomnienie tamtych rękodzieł, plisowanych spódnic na szelkach, watowanych płaszczyków i sztruksowych spodni (nienawidziłam ich serdecznie!). Teraz w czasach wszystkiego i mody na wszystko doceniam to bardziej.

    Szukam takich zdarzeń. Z jakiegoś powodu mi na tym zależy, żeby znowu rzeczy stały się ważne.
    Rzeczy, no i moda.

    Mój ostatni guru Dejan Sudjic  dyrektor London Museum of Design tłumaczy rangę rzeczy i fenomen mody tak:

    „Sztuka to sposób patrzenia na świat. Jest nim też moda, która może być najbardziej intymnym, najbardziej osobistym i najskuteczniejszym sposobem komunikowania wszystkiego – od stopnia wojskowego po orientację seksualną i status zawodowy. To dzięki umiejętności komunikowania tak wielorakich znaczeń moda zyskała tak wielką siłę.”

    Noszenie ubrań. Nic nadzwyczajnego a jednak niesie ze sobą armaty, haubice, pancerfausty i bomby atomowe znaczeń. Zwrócić im rangę i jednocześnie nie przecenić.Tak bym chciała. Nie jest to protest przeciwko sieciówkom czy masowości, ale przeciw bylejakości w wyborach, w posiadaniu. To jest rodzaj nostalgii za czasami, kiedy płaszcz nosiło się przez lata, pralka prała lat 20, lodówka mroziła podobnie, a większość rzeczy, które mieliśmy nie była na chwilę.

    Wychodzę z założenia, że nic nie przytrafia nam się przypadkiem. Nasze myśli i potrzeby wiążą rzeczywistość w atomy i z tego dzieje się jakaś materia, która w danym momencie nas spotyka. I w takim właśnie momencie rozkminek z kategorii fashion natrafiłam na Kasię.

    Kasia Barcik jest osobą, która może zmylić. Drobna, szczupła, krucha, wstawia dużo emoji z całusami i sercami na mesengerze, a na powitanie zawsze rzuca się gościowi na szyję, przysładza nawet tak zgorzkniałe podejście do życia jak moje, więc ulegam i też wstawiam czasem te serca w narrację, daję się ponieść jej niespożytej energii i wierze, że życie ogólnie jest spoko. Kasia dobrze wpisuje się w dzisiejsze coachingowe trendy, według których, jak się czegoś chce i coś czuje i się tego pragnie – to można. Niegdysiejsza tancerka i tłumaczka w tokijskiej filii Mercedesa poskramiająca japońskich bonzów biznesu z pewnym poczuciem własnej wartości kobiety z  samego środka Europy pomyślała w jakimś momencie, że lepiej uszyje kostiumy sceniczne do tańca na scenie niż pewien znany projektant. Od myślenia do działania u Kasi droga niedługa (zazdro!) i od 5 lat sobie w tym siedzi po drodze dorabiając się dwóch linii swojej marki – kb.unique design i unknown style.

    Chciałam się dowiedzieć, jak ona robi to, co robi, nie dlatego, że sama chcę zostać drugą Miuccią Pradą, bo umówmy się, to się nie zdarzy drodzy personalni trenerzy, ale dlatego, że chciałam wiedzieć, jak ubrania, styl i moda żyją w kontekście jakiegoś modowego brandu, co myślą o tym wszystkim twórcy i co dla nich jest ważne.

    Więc zapytałam Kasię, co w ogóle sądzi o modzie, czym jest moda, a ona odpowiedziała mi, że to jest pokazywanie siebie na zewnątrz.Tak, jak jesteś ubrany, tak człowiek cię czyta. Ubranie nie może być przebraniem, tylko musi być zgodne z tobą. Każdy ma swoją estetykę, odbiór tego, co widzi i tego, co inni widzą. Ale często ludzie się przebierają próbując nadążyć za trendami, mieszają dwie rzeczy, które nie powinny być ze sobą połączone (ej, znacie to skądś?).
    Tak mi powiedziała.

    Być dobrze ubranym..

    Osoba dobrze ubrana nie musi epatować jakością materiału czy metką. Czarne spodnie, biała koszula i już jest człowiek dobrze ubrany. Czyli klasyka. Tak twierdzi Kasia.

    Człowiek źle ubrany to taki, który podąża za trendami i nakłada na siebie wszystko co jest modne i nie ma w tym wyczucia. A tu chodzi o spójność. Spójność jest łatwa dla ludzi, którzy mają wyrobiony swój styl. Ja widzę od razu, jak coś u kogoś jest od czapy posklejane.

    Ważne jest też, żeby do swojej sylwetki dopasować ubiór, bo ubiór jest wyeksponowaniem ciebie a nie przebraniem.

    Ważną rzeczą jest, że ubranie ma ci nie przeszkadzać, ma podkreślać twoje kształty, odsłaniać to, co warto, zasłaniać mankamenty. Ludzie często tu nie mają wyczucia swojej figury. Ale to też zależy od miejsca, w jakim się żyje. Spójrzmy na  taką Wenezuelę, gdzie kobiety o obfitych kształtach chodzą w obcisłych legginsach, mają duże pośladki, nawet sobie silikon w nie wszczepiają, ale tam jest taka moda, to się podoba mężczyznom, to jest akceptowalne.

    U nas w kraju – nie. Jest taki trend – pokochaj siebie, zaakceptuj, lecz sztuką jest to, żeby niedoskonałą sylwetkę ubrać tak, aby ona wyglądała świetnie.

    No dobra a Polska? Co z tą Polską??

    Czy Polacy dobrze się ubierają?

    Przede wszystkim jesteśmy smutni. Ubieramy się szaro czarno, tak jak nasz krajobraz za oknem. Ale Polacy się źle noszą przede wszystkim. Jesteśmy smutni w swoim zachowaniu, ubiorze, twarzy i postawie. Ja np. ubieram się na czarno, ale zawsze się uśmiecham, więc na ulicy jestem odbierana trochę jak wariatka. A my jesteśmy zamknięci w sobie i to widać w stylu ubierania się, jesteśmy przygaszeni. Nie wiem czy tak pogoda na nas wpływa czy nasz rząd, ale ja od zawsze tak postrzegam Polaków – smutnych i szaroburych.

    I to wcale nie chodzi o to, że ubrania mają być różowe, abyśmy byli weselsi w tym wszystkim i nie chodzi też wcale o to, że „być w trendach”. Chodzi z grubsza o to, żeby ubranie nas cieszyło.

    Tu wkracza Kasia.

    Zanim jednak do tego dojdzie, do tej całej radości z noszenia ubrań, prócz szalonych wizji i unoszenia się over the rainbow, trzeba wziąć się do roboty.

    Jak ona to robi?

    Przede wszystkim obmyśliła, że linie będą dwie: kb.unique design i unknown style.

    Ja mam dwie osobowości – twierdzi. Jak wiele kobiet. Czasem lubimy być eleganckie a czasem casualowo chłopięce.

    kb to moje inicjaly, unique to dlatego, że tworzę pojedyncze egzemplarze, sama też szukam zawsze w ubiorze indywidualizmu, nie lubię chodzić w tym samym co połowa Polaków.

    Powoli się rozwijałam, kolekcja za kolekcją, pocztą pantoflową zdobywałam swoją klientelę, która polubiła to, co robię, potem przychodzili ich znajomi, co działało jak koło napędowe, były więc środki, żeby wyprodukować kolejną.

    I tak do 2015 kiedy wyszłam na przeciw swoim klientkom i samej sobie. Bo kbunique to kolekcje bardziej biznesowe, eleganckie i wieczorowe, wszystko na włoskich tkaninach, kaszmiry, jedwabie, wyższa półka. Jest to marka bardziej ekskluzywna. Dopasowuję wybrany przez klientkę model z pełnym tailoringiem, czyli szyciem na miarę.
    kbunique to moja artystyczna strona, która lubi być elegancka a nawet dostojna.

    kbunique fot. Monika Szałek

    kbunique fot. Monika Szałek

    Ale w 2015 wyprodukowałam unknown style – casualową markę. Bo zabrakło czegoś takiego do biegania na codzień. Też z włoskich tkanin, bo uważam, że są najlepsze. Forma tych ubrań jest tak przemyślana, że można założyć do nich albo trampki albo szpilki. Nie szyję więcej niż 10 sztuk z rozmiaru danego modelu.

    unknownstyle fot.Monika Szalek

    unknownstyle fot.Monika Szalek

    Taka dygresja.

    Jeśli ktoś myśli, że bycie projektantem to wieczna kąpiel w szampanie i nurzanie się w poczuciu własnej świetności jako twórcy, to myli się bardzo. Cóż, z tego, co opowiadała mi Kasia, kiedy macałam ubrania na wieszakach w jej mokotowskim atelier, jest to trochę praca na akord, kiedy to okazuje się, że rok ma stanowczo za mało miesięcy…

    Od pomysłu do pokazu

    To jest 3 miesiące pracy. Trzeba wypuścić 2 kolekcje w roku: wiosna lato/jesień zima. Muszę to zamknąć w 3 miesiącach, bo w międzyczasie trzeba się zająć sprzedażą, mamy tylko 12 miesięcy, więc pół roku jest na wyprodukowanie 2 kolekcji, a pół roku na to, żeby ją sprzedać, minus 1 miesiąc, kiedy planuję wakacje i w tym czasie muszę też zaplanować kolejne kolekcje.

    Tak więc tempo trochę jest. Pomysły, inspiracje, szukanie tkanin, dopasowywanie guzików, rysowanie, wykroje, krawcowe (!), produkcja, kolekcja, sesja, sprzedaż…

    Ostatnia kolekcja jest inspirowana  ikoną stylu – Audrey Hebpurn.

    kbunique fot. Monika Szałek

    kbunique fot. Monika Szałek

    Koncept to chwila, potem trzeba to okiełznać, miliony obrazków i form – trzeba to wszystko naszkicować, więc szkicuję układając całą kolekcję, potem jadę obejrzeć i dopasować tkaninę, żeby były spójne z pomysłem. Często jest tak, że tkaniny mnie zachwycą, dają mi pomysł, co z nich zrobić. Po rysunku, dobraniu tkanin muszę zrobić rysunek techniczny. Nauczyłam się go sama, z książek. Pojęcie fenomenu rysunku technicznego zajęło mi rok.
    Wykreowanie, ułożenie w sobie jak to ma wyglądać zajmuje miesiąc, drugi to tkaniny, rysunki techniczne, trzeci to złożenie gotowego projektu z dodatkami, z tkaninami, opisami do szwalni, w próbkami materiału i oddanie do produkcji. Trwa to minimum miesiąc. W kbunique to 30 outfitów, w ukownstyle to 10 modeli na kolekcję.

    Po tych 3 miesiącach następuje sesja zdjęciowa, na którą trzeba mieć pomysł. Potem przygotowanie sesji, obróbka zdjęć, wrzuca się to w życie social mediów tak, jak świat tego od nas oczekuje. Trzeba też powyceniać rzeczy, a więc kalkulacja kosztów, podsumować, stworzyć ostateczną cenę, obliczyć wartość magazynu, a pod koniec roku zrobić remanent.

    Ufff

    No i teraz po co to wszystko? Po co to robisz Kasia?

    Przecież w sieciówce też kupię sobie UBRANIE. Co jest fajnego w ubieraniu ludzi, w szyciu dla nich ubrań?

    Pozytywny feedback. To, że ludzie kochają te ubrania, mówią, że cały czas je noszą, albo, że czują się w tym świetnie, to jest najbardziej satysfakcjonujące, że w tym co zrobisz ktoś czuje się ładnie i wyjątkowo, a potem wraca po następne. Tworzę coś po to, żeby ktoś się z tego cieszył.

    Twórca i odbiorca.
    Rzecz i jej clou.
    i want to be in it

    fot. główne – studio kbunique

  • Kanapka tekstylna, czyli drugie życie skafandra

    Odkąd 2 lata temu ze względów zdrowotnych przestałam jeść mięso, niezauważalnie, ale spektakularnie wzrosła moja tak zwana wrażliwość. Zaczęłam już zastanawiać się nad życiem duchowym i ostatnimi chwilami kurczaka na talerzu koleżanki podczas obiadu, ale poważnie zaczęłam też brać pod uwagę kwestię, czy kiedy marchewkę wyrywa się z ziemi, to ją to boli. Po zwierzętach i warzywach w sposób naturalny nastał czas na ubrania. Tak, dobrze czytacie – na ciuchy, szmaty, lumpy, na całe to „nie szata zdobi człowieka” bla bla.
    To nie będzie tekst w rodzaju 5 sposobów, jak dobrze wyglądać będąc ubranym na cebulkę. Rzecz będzie o życiu ubrań.

    Inspiracji do tego tekstu miałam kilka.

    Pierwszy to wspomniany wyżej nadmiar wrażliwości, czyli niejedzenie mięsa a muzyka i fashion. Czy są powiązania?:)

    Jakiś czas temu czytałam w Harper’s Bazaar wywiad z Moniką Brodką, która słusznie zauważyła, że dziś trudno robi się oryginalną ciekawą muzykę, skoro cały focus jest na to, żeby w tym zalewie wszystkiego zostać w ogóle zauważonym. I klęskę nadmiaru muzyki odniosła też ubrań wyrażając ubolewanie nad ich nadprodukcją i tym, że ich potem nikt ich nie chce. Serio. Przytoczę tu ten cytat:

    HP – Kiedyś czekało się na płytę ulubionego zespołu, a gdy się ukazywała, celebrowało się ją, słuchało setki razy. Teraz nie ma czasu się niczym nacieszyć, bo atakują kolejne nagrania…
    Brodka – To rzeczywiście frustrujące. Nie ma tej magii. Myślę, że muzyki na świecie jest generalnie za dużo, nie potrzebujemy jej aż tyle. Zresztą wszystkiego jest za dużo. Konsumpcjonizm to potworny problem naszych czasów. Gdy wchodzę do sklepu sieciowego w okresie wyprzedaży i widzę tony ubrań na wieszakach, których nikt nie kupi, bo nikt aż tylu ubrań nie potrzebuje, mam rozdarte serce. Wiele osób cierpi, by te niepotrzebne rzeczy powstawały.”

    No. Czujecie ten mechanizm radości z dostępności wszędzie i wszystkiego i jego niszczycielską siłę, z której mało kto zdaje sobie tak naprawdę sprawę. (hmm, zabrzmiałam apokaliptycznie)

    Drugi – alergia na marketingowy przymus

    Na profilu pisma o modzie ELLE na Facebooku, redakcja wrzuciła jakieś tam kiecki z tekstem – „musisz to mieć”. Zapytałam, że ale dlaczego? Ale nie uzyskałam odpowiedzi. Pewnie sami nie wiedzieli, dlaczego muszę mieć tę kieckę, bo im tak kazali pisać, że ludzie muszą, może takie wywołanie w ludziach poczucia musu zwiększa sprzedaż.

    Trzeci – Niedobór versus nadmiar, czyli mamy wszystkiego za dużo a wciąż nam mało.

    Byłam niedawno na wczasach z dietą, nad morzem poza sezonem. Po przyjeździe otworzyłam swoją walizkę badając odpowiedni outfit na obiad w tym ośrodku zdrowia i rekreacji i trochę tak się zamyśliłam w sposób nie wiem czy wesoły. Otóż w mojej walizce przeważały ubrania sprzed dobrych paru lat, wielokrotnie noszone, niektóre nawet zużyte! No i sobie pomyślałam: “mój Boże” – mając świeżo w pamięci relacje na snapie top fit blogerki, która jechała na 50 wyjazd tego przedwiośnia znosząc do domu hałdy toreb i ubrań i relacjonując to wydarzenie na snapie, a w przerwach przychodziły do niej prezenty ubraniowe, buty, personalizowane reeboki, conversy chcące docierać do rzesz młodych dziewczyn za pośrednictwem kanałow social tej blogeriny.

    zakupy; screen ze snapa D E Y N N

    W sumie byłam dość dumna, że opieram się pokusie kupowania ciągle nowych butów czy spodni do fitnesu, ale zastanawiałam się, czy gdybym miała hajs, gdyby to mnie przesyłali te conversy z wyszytym moim imieniem, to bym też nie robiła z tego relacji i się nie cieszyła, że na wyjazd pod palmy na tydzień mam 20 kostiumów kąpielowych. Czy to nie jest tak, że brak kasy wymusza na mnie bycie minimalistką i prowokuje mnie do pisania manifestów mających na celu ascezę. Bo zrezygnować z kupowania coraz to nowych rzeczy mając pieniądze, to jest dopiero sztuka i prawdziwa cnota.
    No ale inspiracja to była jednak: nadmiar to zagłada czy droga ku szczęściu?

    Czwarty powód to temat numeru z Wysokich Obcasów, które wtedy czytałam w pociągu. Historie ubrań.

    W WO wpadli na pomysł, żeby zwołać ekipę kreatywnych ludzi i zapytać ich, w co lubią się ubierać, dlaczego i co to dla nich znaczy. Zapamiętałam głównie Mariusza Szczygła, Natalię Fiodorczuk i Agnieszkę Drotkiewicz. Generalnie zamysł artykułów z tego numeru był taki, że to, w co się ubieramy ma znaczenie, że jest nośnikiem naszej tożsamości, prostym komunikatem do świata kim jesteśmy i jakie miejsce zajmujemy w świecie. Wykazano jak duże znaczenie dla dzieła literackiego czy filmowego ma opis ubioru bohaterów czy ich kostium. Z ubrań zrobiono bohaterów numeru. I wcale nie było to głupie, napędzone koniecznością wciskania klientom kolejnych bluzek i swetrów. Za to stworzono pole do zadawania pytań typu: – a co z moimi ubraniami? Może mają one większe znaczenie niż się pozornie wydaje? Może nie tylko życie zwierząt i marchewek jest ważne, ale swetra z szafy też?

    Ta myśl wywołała lawinę. Wodospad wspomnień o moich outfitach z dzieciństwa i młodości,

    które kiedyś dla mnie wiele znaczyły, które mnie określały a których już nie mam, ale które były dla mnie bardzo ważne. To wcale nie jest takie głupie, że sukienki, kurtki przypomniały mi, kim byłam i kim chciałam być. Jak Proust pomagał sobie wąchaniem magdalenek, tak ja przywołując wspomnienia moich outfitów z dawnych lat – wróciłam do czegoś, co czasem chciałabym pamiętać, ale co dzień po dniu ulatnia się bezpowrotnie, choć jest częścią mnie.

    Kiedy rozmyślałam o ubraniach, które miały dla mnie znaczenie, historia zaczęła się od czerwonego skafandra.
    Skafander – fajna nazwa w ogóle, rzadko dziś używana, nazwa kurtki do pasa z takiego materiału, który jest chyba trochę wodoodporny, trochę się świeci nawet. Ten czerwony skafander, który matka kupiła mi, kiedy miałam z 10 lat, był powodem moich podwórkowych upokorzeń, bo wszyscy chodzili na szaro a ja nagle w tym czerwonym. Wtedy nie myślałam o tym, że być innym to cel. Chciałam być jak wszyscy, a skafander mi na to nie pozwolił na dość długi czas, bo wtedy nie kupowało się kurtek co sezon. Na szczęście dość szybko z niego wyrosłam. Mam nadzieję, że spłonął gdzieś w piecu.

    Potem przyszła kolejna kurtka, która odegrała dużą rolę w mim życiu, bo przypadła na czas mojego liceum, kiedy przestałam rosnąć a w sklepach był tylko groszek, w odzieżowych – nic. Kurtka była ze sztruksu, jasno brązowa z czarnym ściągaczem, nawet niegłupia, z tym, że musiałam ją nosić nie tylko wczesną wiosną, jesienią ale też zimą. Pamiętam, że kiedy przychodziły mrozy wkładałam pod nią inną kurtkę i chodziłam w dwóch kurtkach na raz, żeby było cieplej. Widzę siebie do dziś, kiedy idę wąskim chodnikiem wśród ogródków przy domkach, mam przez ramię przewieszoną skórzaną torbę listonoszkę, która obija mi się o kolana.
    Nie czułam się szczególnie gorsza z powodu takich ubraniowych kombinacji. Takie to były czasy, że wszyscy byli mniej w więcej w podobnej sytuacji jeśli chodzi o zakupy. Posiadanie pieniędzy lub nie – nie miało po prostu znaczenia.

    Ale przyszedł czas, kiedy to się zmieniło. Nasza sąsiadka zaczęła peregrynacje do Turcji, skąd przywoziła kożuchy! I na Węgry, skąd przywoziła dezodoranty BAC. Kożuch był moim wielkim marzeniem. Z przyczyn bardzo prostych, nie chciało mi się zimą marznąć. Co prawda wolałabym mieć taki kożuch jak Andrzej Wajda na planie filmu albo furman z Zakopanego, ale zadowoliłam się wyszywanym czerwonymi nitkami z frymuśnymi zapinkami kożuchem z Turcji. Byłam o krok od powiedzenia sobie, że jestem osobą szczęśliwą, kiedy przywdziałam to tureckie cudo. Nie przeszkadzało mi, że był tylko do polowy uda i rozchylał się na brzuchu, czułam się jak milion i to było najważniejsze.
    Uzupełnieniem mojego outfitu z początków lat 80-tych była jedwabna brązowa chustka matki. Wkładałam ją pod czapkę z bukli, kiedy nastały mrozy minus 20. Wyglądałam, jak niemiecki żołnierz pod Stalingradem, ale czy to się wtedy dla mnie liczyło? Nie bardzo.

    Apropos kurtek.
    Przypomniało się, jak w okresie czerwonego skafandra, może ciut później jedna dziewczyna z podwórka pod blokiem pochodząca z rodziny alkoholowej, mówiąca ochrypłym głosem, przeganiana przez każdego podczas gier w klasy, wyszła kiedyś w kurtce srebrnej, pikowanej. I to był absolutny szał wówczas. Dziewczyna awansowała w hierachii, a inne dziewczęta mówiły jej, że wygląda „jak córka dyrektora” i podawały piłkę do gry. Jej kariera, jak nietrudno się domyśleć, skończyła się z czasem, kiedy z kurtki wyrosła.Czyli dość szybko.

    Prestiż osiągany za pomocą ubrań nie jest jednak wymysłem obecnych czasów. W tamtych, kiedy nie było nic, były jednak klasy prominentów mających dostęp do lepszych butów na kartki niż gawiedź. I tak oto moja koleżanka z klasy, córka ówczesnego prezydenta miasta wyjechała ze mną na kolonie do śmierdzącego moczem ośrodka dla dzieci z domów dziecka. Mimo to ten wyjazd ten miał dla mnie szczególne znaczenie. Dała mi bowiem na tym wyjeździe ponosić „adidasy”, tak się nazywało sportowe skórzane buty na grubej podeszwie. Ja przyjechałam oczywiście jak każdy – w sofiksach, ale ona miała te skórzane, czerwone buty na miękkiej podeszwie i po śniadaniu do obiadu dała mi się wspaniałomyślnie poprzechadzać:) Nigdy nie zapomnę tego odczucia, kiedy je włożyłam i przeszłam parę kroków. Nie przypominam sobie, żebym dziś odczuła taką ekstazę na skutek faktu, że założyłam jakieś buty.

    Pamiętam, że wiele ubrań odczuwałam w sposób sensualny.
    Np. spodnie ze sztruksu. Skądś udało się dostać sztruks, taki strasznie mocny, masywny, „porządny”, do dziś pamiętam jego zapach. I chciałam, aby uszyto mi z nich spodnie, pumpy, czyli na dole wąskie na górze rozszerzane. Podjęła się tego osiedlowa krawcowa i co z tego, że nie mogłam prawie włożyć stopy przez tę wąską nogawkę. Nosiłam te spodnie tak długo, aż praktycznie spadły ze mnie znoszone i przetarte.

    Bardzo ważną rolę w moim życiu odgrywały też rękodzieła mojej matki, która w tych biednych czasach regularnie zaopatrywała nas w sweterki i czapki. Dziś pewnie brylowałaby z blogiem z kategorii DIY. Te sweterki miałam szare przeważnie, splot warkocz, ale jeden był różowy, z ażurowej delikatnej wełny. Lubiłam go nad wyraz i zawsze zakładałam do niego różowe skarpetki, do czarnych butów tzw. trumniaków i czarnych spodni w kant. Wydawało mi się, że jestem mega profesjonalna w tym outficie, lubiłam jak mi się zgadzało, że jak róż to musiał być też róż gdzieś indziej.

    Mam w swojej ubraniowej historii dwa zdarzenia wstydliwe. Tzn. z dzisiejszej perspektywy jak na to patrzę, to są wstydliwe, wtedy tak tego nie odbierałam.
    Chodzi o ubrania, za które życie dały zwierzęta.
    Najpierw czapka z królika. Koszmar mojego dzieciństwa. Była wielka, zawiązywana pod brodą, skóra królika wyprawiona niedbale, więc ten odzwierzęcy zapach towarzyszył mi stale jak nosiłam tę czapkę, strasznie się w niej pociłam i wyglądałam jakbym miała wodogłowie. Ja miałam szarą a moją siostrę matka katowała taką ciemniejszą. Nie było zmiłuj.
    Drugim występkiem było futro. Serio. Z nutrii!
    Odziedziczyłam futro po dziadku, który miał hodowlę nutrii w ogóle ( bardzo niesympatyczne zwierzęta tak btw ale w niczym mnie to nie usprawiedliwia) i kuśnierz (taki zawód kiedyś) skroił to dziadkowe futro dla mnie. I trzeba przyznać, że krój przypadkiem wyszedł mu zajebiście, taki pudełkowy, Balanciaga by się nie powstydziła. Było też mega ciepłe, ale potwornie brzydkie i dziwne w dotyku, te długie ostre włosy brrrr. Dziwię się sobie w sumie, że to nosiłam. Z sentymentu do dziadka chyba jedynie, bo pamiętam że nosił zimą czapkę z nutrii i wydawało mi się, że wygląda szykownie.

    W głowie mam całą masę rzeczy, które tworzyły mój wizerunek potem.
    Pierwszy płaszcz włoski kupiony za pieniądze z praktyk studenckich w zakładzie przetwórstwa owocowo – warzywnego Kotlin. Był zapowiedzią lepszej zmiany w naszych tekstylnych egzystencjach. Był miękki, elegancki, sportowy, casualowy, nosiłam do niego białe sneakersy chociaż wtedy nie wiedziałam, że tak się nazywają i wąskie spodnie, a to był rok 89.

    Dziś zgorzkniałam i staram się chronić przed nadmiarem, idąc na przekór wezwaniom z ELLE, że muszę coś mieć. Ćwiczę się w chceniu mniej, co mi się udaje raz lepiej, ale przeważnie gorzej. Więc skoro to idzie mi tak sobie, to pomyślałam, że przynajmniej będę się nosić na czarno. Taki czarny protest przeciwko bodźcom, masthewom sezonów, wdzięczeniom blogerin na instagramie, eklektyzmowi obecnych trendów, z których żaden nie jest przełomowy, za to dominuje wszystko, wszystko jest modne, dozwolone i ładne, bo to kwestia gustów, zatem skoro wolno wszystko – to jaki w tym wszystkim sens?

    Nie znam odpowiedzi na to pytanie. Chcę tylko wierzyć, że mniej nie oznacza gorzej.

  • Jak być sexy i fashion, czyli pochwała niekonsekwencji

    Błogosławieni ci, którzy mają w dupie to, że jakiś przechodzień ma na sobie białe pumy i koszulkę polo z postawionym kołnierzykiem. Mnie takie zjawiska potrafią wprawić w melancholię i depresyjny rodzaj zadumy. Nie potrafię dokładnie stwierdzić, dlaczego tak się dzieje. Chodzi może o bycie sexy i fashion.

    Naprawdę godzinami zastanawiam się, czy jak schudnę kilka kilo to będę szczęśliwsza, czy życie będzie wtedy przyjaźniejsze? Dlaczego, ci, którzy kilogramami się nie przejmują, są zupełnie zadowoleni z siebie, czy bodypoisitve ma sens? Tak samo właściciele białych pum, też bywają przecież zadowoleni, a mnie to dziwi i wciąż jestem na tropie tej zagadki. Jedni preferują zagadki w typie, kto zabił, a ja poszukuję źródeł szczęścia u właścicieli białych pum, różowych koszulek polo albo wściekle neonowych new balansów, które w brzydocie śmiało konkurują z pumami.

    A przecież

    doskonale wiem, że

    to, jak wyglądamy to tylko mała część tego, kim naprawdę jesteśmy.

    Dość ważna, owszem, ale w sumie chyba (?) niewielka.
    Lecz mimo to, pisząc nawet ten tekst wciągam brzuch i zastanawiam się, jak wyglądam z profilu i że za bardzo się garbię, co nie jest seksi.
    To jest po prostu ten rodzaj bycia konsekwentnym.

    Dowodem na mój sposób pojmowania konsekwencji jest także mój stosunek do elementów outfitów. Dziś biała puma wydaje mi się straszna, ale za rok może mi się wydać obiektem pożądania, must have mojej szafy. OK, z tą pumą przesadziłam, ale…

    Nie od dziś wiadomo, że co jakiś czas modowi przewidywacze i trendsetterzy wmawiają ludowi, który ma coś kupić, że brzydkie jest ładne. Myślę, że ci kreatorzy marketingowi naprawdę świetnie się przy tym bawią, kiedy udaje im się wmówić masie, że np. torebki O-Bag są ładne, buty sportowe ze skrzydełkami są ładne, pancerniki Alexandra MacQuina powinny kosztować tyle, ile wynosi roczne PKB Ugandy. Uważam ludzi stojących za sukcesem marketingowym rzeczy brzydkich za współczesnych władców naszych umysłów.

    Może ich sukces opiera się też na wmówieniu masom, że ładne jest zbyt proste i oczywiste, i jak lubisz brzydotę, to szukasz głębiej?

    OK, teraz na to wpadłam, ale myśl tę zapisuję, bo wydaje mi się poruszająca i naprawdę, tu może być ten pies pogrzebany.

    Tylko problem w tym, że nie jest brzydkie to co jest brzydkie, tylko to, co za takie uzna jakieś sprytne gremium dyktujące nam, że tego lata kupujemy to, a w kolejnym roku już zupełnie co innego. I nigdy nie wiemy, dlaczego właściwie dziś biała puma jest symbolem bazaru, a za rok będzie ją z dumą nosić po wybiegu u Prady Cara Delavigne i w związku z tym większość z kupujących  będzie chciała być ubrana jak u Prady i mieć biały obuw marki Puma.

    Zresztą sportowe obuwie dawno trafiło do zestawu z eleganckimi kieckami a szpilki do grunge’owych jeansów. Taki Dior pewnie przekręca się w grobie. A ciekawe co by na to powiedziała Chanel, w sumie ona była prekursorką wygody, noszenia sztucznej biżuterii i lansowała brzydotę, bo jej żakieciki uważam za najbrzydsze wdzianka świata.

    Tak czy owak jakiś czas temu przeglądając modowe magazyny mówiłam – kombinezon? W życiu tego nie założę. Dziś mam dwa w szafie, mimo że w jednym wyglądam jak pomocnik mechanika samochodowego. Ale mam.

    Rok temu w Elle trafiłam na sesję, w której laska prezentuje ortopedyczne sandały onegdaj zarezerwowane dla niemieckich emerytów lub dla cioć z halluksami na działkę nazywane Birkenstockami. Od nazwy firmy, zresztą niemieckiej. Byłam szczerze oburzona tym, że tak na bezczela wmawia się ludziom, że te buty są houte couture. Dałam nawet wyraz swemu oburzeniu w poście na Facebooku. Rok temu!  Proszę, oto dowód.

    post

    Dziś? Trymufalnie ogłosiłam na tym samym facebooku moment nadejścia przesyłki z tymi sandałami, a radość swą dzieliłam z innymi szczęśliwymi posiadaczkami tego samego obuwia, których wygoda jest legendarna, a które obcierają przy pierwszych już 3 krokach.
    Te brzydkie buty zaistniały w kontekście, który był dla mnie wyznacznikiem dobrego gustu. To przez Kopenhagę. Tam wszyscy dyskretnie i gustownie ubrani ludzie „PRZEŁAMYWALI” szlachetność swoich twarzy, nienachalność ubrań tymi właśnie brzydkimi butami.
    Oczywiście modowe stylizacje na ten sezon pełne są sandałów na koturnach, z szerokimi paskami na krzyż (jakie nosił mój dziadek;] i które uważałam za strasznie wieśniackie) i właśnie birkenstocków, ale nie wiedzieć czemu, nie ma w tej paradzie absurdalnej brzydoty np. sandałów jezusków. Dlaczego buty na podobnej podeszwie jak birkenstocki, ale mające paseczek przesunięty nieco na bok, w prawą stronę są passe, a birkeny są top of the top? Czyżby dlatego, że paseczek przy małym placu uwydatnia ten mały palec, który jest najmniej ładny spośród ludzkich części ciała? Ale Kim Kardashian też nasza sandały na obcasie z paseczkiem w poprzek i wyłazi jej niemalowniczo mały palec trący podłoże, a jednak wkłada te buty, a Kayne płaci za nie jakąś równowartość moich rocznych dochodów.
    Więc ja naprawdę nie wiem, dlaczego te buty a nie inne są ładne i dlaczego nie są to pumy.

    W jakim mnie samą stawia to wszystko świetle?

    Oczywiście w złym i oczywiście średnio się tym przejmuję, bo co może zmącić mą radość teraz, kiedy mogę zaczarować otoczenie brzydotą moich sandałów i mogę pokazać środkowy palec wszystkim męskim fetyszystom opiewającym wysoki obcas i pończochę jako jedyny wyznacznik  bycia seksi i cool.

    Może to jest właśnie to. Ubranie jako manifest. Już mniejsza tam z uleganiem modom, które nie ja tworzę, mniejsza  z tym, że konsekwencja nie jest moją mocną stroną.

    Tak naprawdę to uważam, że każdy element stroju, jaki na siebie wkładamy jest znakiem. Mniej lub bardziej świadomie wkładamy na siebie znaki, które niosą w świat nasze przekazy o nas samych. Każdy model naszego ubrania ma jakąś historię, nasz wybór, którego dokonaliśmy przy zakupie tej a nie innej rzeczy – skądś się wziął i coś o nas mówi.
    Nie wiem czym są białe pumy dla ich właścicieli, ale chętnie bym się dowiedziała, co ludźmi kieruje w wyborze tych a nie innych rzeczy.
    Ja wyczekiwałam na te ortopedyczne sandały, bo chciałam zawrzeć  w swoim zestawie ubraniowym element protestu przed wszechobecnym obowiązkiem bycia ładnym.
    Ładne jest zawodne i czasem nawet śmieszy. Jak taka laska z teledysku Whitesnake „Is this love”, która w białym wdzianku i w białych szpilach wije się przed długowłosym panem, a im obojgu oraz ich odbiorcom wydaje się, że tak trzeba i że to jest właśnie ładne i ocieka seksem. I to jest bardzo ciekawa sytuacja, która pokazuje, że aby być seksi trzeba być jednak fashion:

    oto pan, bohater sytuacji, pan jest ładny oraz pewny siebie, mrrr

    Zrzut ekranu 2015-08-08 o 22.06.04

    oto pani, która walczy o pana, dlatego też robi sceny i ucieka od niego w białych szpilach

    Zrzut ekranu 2015-08-08 o 22.06.08

    kiedy akurat nie ucieka, wije się przed panem, co jest zjawiskowe rzecz jasna

    Zrzut ekranu 2015-08-08 o 22.07.19

    za wicie się cała na biało, pani dostaje upragnioną nagrodę, zagości w pana łóżku

    Zrzut ekranu 2015-08-08 o 22.12.20

    oraz zostanie wzięta w ramiona

    Zrzut ekranu 2015-08-08 o 22.13.11

    fot. screeny z videoklipu

    Jest to śmieszne, ale w sumie i tak wszyscy zazdrościmy i mamy zamiar kupić białe szpilki oraz halkę (???) przy najbliższej nadarzającej się okazji, to panie, a panowie zrobią sobie trwałą i kupią wężowe kowbojki. Dzięki temu będziemy rządzić w seksie.
    A co by było, gdyby ona ona ubrała sobie birkenstocki, też białe i bawełnianą koszulkę a HM do spania w marynarskie paski? Nie wiem, może etiuda filmowa Urlicha Seidla albo na festiwal w Sundance. Raczej seks nie dla mas.

    Ktoś powie, że o co w ogóle tyle hałasu, skoro temat można zamknąć w ludowym porzekadle – nie to ładne co ładne, ale to co się komu podoba.
    Ale ja chcę nowej definicji „ładności”, żeby to co stare było uznane za ładne, młode za beznadziejne, pozycja na mnicha za najbardziej seksy, kumulacja energii na kanapie za najbardziej zdrowe zachowanie ever, żeby koty rządziły światem, nawet jeśli miałabym wtedy trochę przesrane, żeby cisi stali się głośni a głośni zostali wypchnięci na margines, żeby biedni stali się bogaci i pokój zapanował na świecie, żeby odwrócił się porządek rzeczy i Ewa Chodakowska nie była wyznacznikiem tego, co powinno być na topie.

    Mam tu parę propozycji na to, co dziś wydaje się brzydactwem a jutro może to włożę.

    Kolekcja kultowej brytyjskiej sieciówki Top Shop. Kiedyś tak nosiły się kujonki z mojego liceum

    top schop

    fot. via www.zalando.pl

    Baleriny na gumkę, śliczności:) szał w Nowym Jorku:)

    CELINE Ready to wear spring summer 2015 Paris fashion week september 2014 PHOTO: EAST NEWS / ZEPPELIN

    fot. za www.fashionpost.pl

    Culottes – spodnie, które w perfekcyjny sposób potrafią z idealnej sylwetki zrobić najgorszą:) Ociekają seksem.

    denim-culottes

    fot. za www.thefashionpolice.net

    Był to mój pierwszy krok do przejęcia władzy nad pragnieniami nie wychodząc z domu. Next step to będą te jezuski. Zagoszczą nie tylko w poradnikach “Jak ubrać się na pielgrzymkę”, ale ja będę je produkować a Alexander Wang będzie ozdabiał diamentami. Potem na Super Bowl wystąpi w nich Beyonce a ja będę już tak bogata, że …

    tego jeszcze nie obmyśliłam w sumie.

     

  • Jak stać się pełnowartościowo pustym człowiekiem, czyli w co się ubrać

    Nic fajnego nie przeczytałam ostatnio. Nic fajnego nie udało mi się obejrzeć tak, żeby godne to uwagi było. To jest więc czas, żeby pogadać sobie o ubraniach.

    O takim czymś nieważnym właśnie. Chociaż w sumie nie wiem, czy aż tak.
    Ostatnio mierzyłam się z tematem – kim jest ktoś, kto przesadnie dba o to, jak wygląda i czy fajnie jest tego nie robić?
    Czy nie dbanie o to, co się na siebie włoży i jak zestawi – jest znamieniem wewnętrznej wolności?

    I czy zastanawianie się czy włożone dziś buty i spodnie pasują do siebie, do całości, pory dnia i okazji są z kolei oznakami pustki? Można sprawdzić, czy cierpi się na objawy wewnętrznej pustki. Trzeba tylko odpowiedzieć na poniższe pytania:

    • kupujesz dużo ubrań, szafa pęka w szwach, ubrania upychasz nawet w piekarniku, co tydzień musisz mieć nowe buty i nową parę spodni
    • wyprzedaże to twój najlepszy czas w życiu, czas dogłębnej samorealizacji
    • zanim wyjdziesz z domu długo deliberujesz nad dobraniem koloru paska do podeszwy buta lub swetra
    • wiesz czym są culloty albo przynajmniej baggy
    • w ciągu dnia nie możesz skupić się na niczym innym, jeśli uznasz, że kolor wybranych spodni nie współgra z twoim nastrojem

    Jeśli na 3 pytania odpowiedziałeś twierdząco, to jest duża szansa, że cechuje cię „pustka”.

    Według jednego z moich rozmówców właśnie te wyżej wymienione zachowania są objawem wewnętrznej pustki. Jedni zasypują ją nałogami, pracoholizmem, dzieciocentryzmem, partnerocentryzmem, a inni – kupują ubrania, rozmyślają o nich nieustannie, taksują mijanych ludzi na ulicy pod kątem ich stylówy, oceniają całe narody po tym, w jakim ubraniu wychodzą z domu na ulicę.

    Nie wiem czy przesadne dbanie o ubiór jest jakimś symbolem próżności, bo buty nie służą tylko do chodzenia, a spodnie tylko do wygody i ochrony.
    Zgodzę się zaś, że często bezwiednie dajemy się wpędzić w tryby machiny konsumpcji i dajemy sobie wmówić, że na lato potrzebujemy:

    • sandałów wygodnych
    • sandałów ozdobnych
    • sandałów na koturnie
    • sandałów na wyjście
    • espadryli
    • conversów
    • vansów wsuwek
    • air maxów do sukienek
    • najków do biegania
    • najków na rower
    • najków do spodni casualowych

    Nie ma co udawać, gromadząc tyle rodzajów z każdej części garderoby na dany sezon – stajemy się ofiarami marketingowych machin, pustymi, bezrefleksyjnymi ofiarami biedaczkami. Ale prawda jest taka, że sama marzę o takim zestawie butów na lato, czyli wystawiłam sobie świadectwo ewidentnie złe, zero szans na czerwony pasek i wzorowe zachowanie. Moja pustka jest wielka, bycie ofiarą – porażające.

    Bywa i tak, że kupuje się mało, ale za to precyzyjnie i stoi na straży swojego wizerunku bardzo ortodoksyjnie. Nie można odejść od niego ani na milimetr, bo to jest zdrada samego siebie i niedbalstwo jak chociażby bycie weganem a nie jonizowanie warzyw podczas mycia, aby spłukać z nich pestycydy. Bycie ortodoksyjnym ascetą ubiorowym też jest jednak znakiem zniewolenia, czyli de facto też dowodem na to, że zasypuje się pustkę w ten właśnie sposób – decydując się na ascezę:)

    Ale też z drugiej strony poczucie, że w społeczeństwie jest się wolnym – to fikcja. Trzeba jakoś mu się adekwatnie do nas zaprezentować, żeby bez zbędnych tłumaczeń każdy kto nas spotka wiedział, kim jesteśmy i skąd przybywamy. A nawet jakie wyznajemy wartości! Serio, uważam, że rodzaj noszonych butów coś nam może o tym powiedzieć:) Np. osoba nosząca sandały „jezuski” na bank kocha Jezusa.

    Jak jest lepiej? Mniej czy więcej? Ciemniej czy jaśniej? Kolorowo czy w spokojnej tonacji? Myśleć o tym, czy mieć w dupie i nie wstydzić się przyjść do pracy w dresie z dziurą albo w sandałach traperkach i spodniach bojówkach?

    Ja uznałam, że lepiej – myśleć o tym, naprawdę. Tak, żeby nie stać się ani ofiarą ani ascetą, mieć w sam raz, nie rozmyślać godzinami o stylizacjach, ale też mieć świadomość, że serio, ubranie to narzędzie komunikacji.

    Byłam sobie w różnych stolicach i stwierdzam, że najbardziej to chciałabym być Dunką, najlepiej z Kopenhagi. Niekoniecznie zależy mi na blond włosach czy owalnej głowie czy lekko wyłupiastych oczach, choć, faktycznie, Dunki a już Duńczycy t w ogóle!, są bardzo ładne tym rodzajem niekrzykliwej urody, której w Polsce akurat się nie uświadczy.

    W większości spotykani tam na ulicy ludzie są wyraziści, ale w tej wyrazistości dyskretni, mają na sobie ubrania nie krzykliwe, stonowane, sprawiają wrażenie niedbałych, nie przywiązanych do nadmiernej stylizacji, ale wszystko co mają na sobie na pewno nie jest przypadkowe. Jest wyciszone, dobre w formie i świetnie im pasuje. Dopiero jak się mocniej człowiek przyjrzy widzi poszczególne elementy – czy birkenstocki czy conversy, czy spodnie luźne, czy wąskie, czy trencz długi czy 3/4, czy sukienka zwiewna czy dopasowana, czy bluzka zapięta na ostatni guzik, czy luźna. Włosy niedbale rozpuszczone lub związane czy ostrzyżone niby od niechcenia.

    Copenhagen-fashion-week-streetstyle-1-002fot. za http://www.studded-hearts.com
    magnus-omme-blog-photography-copenhagen-fashion-week-2011-blue-trenchfot. za http://blog.magnusomme.com

    Żałuję, że nie robiłam tym ludziom zdjęć, ale wstydzę się trochę fotografować ludzi na ulicy. Tam matki taszczące dwójkę dzieci, starsze kobiety po 60-tce wyglądały tak, że nie współczuło im się, że niańczą dzieci czy przekroczyły 30-tkę;] i nie dlatego, że wyglądały jak spod igły wbite w kieckę z pretensjonalnej La Manii na przykład jak Rozenek na komunii syna.

    rozenekfot. za gwiazdy.wp.pl

    Tam nie tylko młodość jest ładna, każdy wiek i każdy rodzaj roli społecznej widziałam ładny.

    To samo tyczyło facetów. Prawdziwi normkorzy, Stevowie Jobsowie, Chalesowie Bransonowie, zero przegiętych hipsterów, pełna dyskrecja, stonowanie, piękne włosy, szczupłe sylwetki i smaczne outfity.

    copenhagen-street-fashion-0102fot. za http://katgoestodenmark.tumblr.com

    No dobra, ten na zdjęciu jest trochę przegięty przez skarpetki, ale reszta jest tak smacznie, niedbale wymięta, pan wygląda, jakby przed chwilą wstał z łóżka:)

    Pakujemy się tymczasem na lotnisko, mamy wracać na nasze pola kapusty na Kabatach i co widać – polskie baby z wydętymi brzuchami, z zaniedbanymi stopami z paznokciami pomalowanymi w różne kolorki, w sandałach etno z koralikami, z fryzurami na kalafiora, z nienawistnym wzrokiem, nieopodal młoda panna z grubymi nóżkami wciśniętymi w marmurkowe rurki i w rajstopowych stópkach założonych do połtrampek w kolorze beż, w bluzeczce w cekinową papugę. O, jest fajnie wyglądająca dziewucha – spodnie czarne z wysokim stanem, czarne vansy i bluzka w marynarskie paski, kok. Mówi po angielsku;] Cóż.

    Śmierdzi potem, panowie czarują sandałem traperem, wydętymi brzuszkami, łysinkami i źle dobranymi okularami, w tłoczącej się nie wiadomo po co kolejce do „gejtu” każdy łypie na drugiego nieprzychylnie.

    Ale w kraju, gdzie szczytem gustu są stylizacje Maffashion kopiowane pracowicie po kolejnej stajlisz idolce Rihannie – trudno się spodziewać czegoś innego. Ostatecznie mało kogo z nas stać na blouse od Paparocki i Brzozowski a shoes Stella McCartney Adidas. Ale chcemy kolorowo, przynajmniej na zewnątrz, po co się bowiem umartwiać, zmartwień i tak za dużo na co dzień, mąż pije, dziecko nieposłuszne, szef nie daje urlopu, zarobki mizerne. To chociaż cekinkowa bluzka, seledynowe spodenki, ozdobione koralikiem sandały.

    Nie wiem jaka pointa by się tu zdała, bo kolorem mojego miasta i lookiem moich współbratymców na poważnie się przymuliłam. Może taka mała porada, z głębi serca:

    jeśli nie wiesz, w co się ubrać, ubierz się na czarno

    dla większych ryzykantów – czarne skary do białego obuwia

    🙂

  • zjedz kanapkę