• Pomaluj czoło na biało, czyli kanapka z Polski

    Biorę do ręki starannie wydaną przez wydawnictwo Wolno książkę (trochę wygląda jak modlitewnik)- wiązankę pieśni patriotycznych Marcina Świetlickiego pt. „Polska” i myślę sobie, ale po co to komu, pisać o Polsce, czy to jest interesujące? Czy ja myślę coś „o Polsce”? Przecież głównym nurtem moich zainteresowań pozostaje wykorzystanie buraka w diecie Dąbrowskiej, więc nagle o Polsce?

    Zawsze byłam bezideowcem. Wydaje mi się, że bycie zwolennikiem jakiejś big idea niewoli człowieka, czyni go zamkniętym i nieznośnym. W socjalistycznej szkole wychowawczyni wpisywała mi opinię na świadectwie – „osoba aspołeczna”, bo nie chciałam brać udziału w akademiach, chodzić na czyny społeczne, nie dlatego, że walczyłam w podstawówce z reżimem, tylko angażowanie się wydawało mi się podejrzane i trochę bez sensu. Kiedy byłam dzieckiem rzeczywistość po prostu była, nie miała barw politycznych dla mnie i nie zastanawiałam się, czy mogłaby być inna. Pamiętam tylko z tych czasów, że bardzo chciałam polecieć samolotem i koniecznie do Ameryki, bo lubiłam Bonanzę i westerny, no i cieszyłam się, że jestem Polką a nie Niemką, bo Niemcy przegrali wojnę. Tę radość zmąciły mi łzy zazdrości wobec Niemiec Zachodnich, które po wojnie miały jakby lepiej, ale ta świadomość przyszła dużo później. Tak czy siak, jedyny powód do dumy – na skutek własnych historycznych badań nad zjawiskiem „sprawiedliwości” powojennego porządku oraz porządku w ogóle – stracił rację bytu i pozostałam już osobą obojętną. No i nadal aspołeczną.

    Nie ruszyły mnie ani czasy rewolucji Solidarności ani transformacja, która się ziściła. W stanie wojennym bowiem byłam w stanie cieszyć się z dłuższych ferii zimowych, a w czasach czerwcowych wyborów bardziej byłam zajęta myślą, czy moja miłość już tam gdzieś chadza po korytarzach moich uczelni. Zauważyłam może małą różnicę, bo można było kupować niemieckie czekolady czy snikersy w jakichś drobnych geszeftach co bardziej przedsiębiorczych rodaków. Bo status studenta akurat zaczął się pogarszać i po ’89 właściwie wszystko w tym systemie zmieniło się na gorsze.
    Zaliczyłam jeszcze ostatnie podrygi Pomarańczowej Alternatywy, młodzieńcze „walki” z komuną, obrazoburcze murale z Jaruzelskim na ścianach mojego akademika i to by było na tyle Polski w moim życiu.

    Były też oczywiście piosenki. O Polsce.

    Tilt i ich rzewne nadzieje, że „jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie”. Te nadzieje oczywiście umarły razem z ostatnimi oazami buntu na jarocińskich festiwalach. Dziś mam kredyt w frankach, pracę w korporacji i jestem zakładnikiem systemu, który miał być „przepiękny”, lecz tak się nie stało.

    Polska to był też Obywatel GC, Grzegorz Ciechowski artysta uważam wszechczasów, który przekonywał:

    Te brudne dworce
    Gdzie spotykam ją
    Te tłumy, które cicho klną
    Ten pijak, który mruczy coś przez sen
    Że PÓKI MY ŻYJEMY ona żyje też.
    Nie pytaj mnie
    Co widzę w niej
    Nie pytaj mnie, dlaczego ciągle chcę
    Zasypiać w niej i budzić się.”

    Docierała do mnie taka ładna metafora, ale ten rodzaj podejścia był mi obcy, bo gdybym miała więcej odwagi osobistej, wiedzy, przezorności to bym stąd raczej uciekła. Może już nie tak jak bracia Zielińscy pod tirem w „300 mil do nieba”, ale na legalu. Ale nie odważyłam się, spóźniłam, mój tir odjechał i teraz jestem tu. Myślę słowami Kultu „mieszkam w Polsce,  mieszkam tu, tu, tu” i w związku z tym cudów oczekiwać nie należy, a co najwyżej rozczarowań i absurdów.

    Wrodzony sceptycyzm uniemożliwił mi wczuwanie się w każdy spór polityczny, ideowy na przestrzeni tych prawie 30 lat, odkąd mamy „wolność”. Celowo nie czytam, nie śledzę debat, polemik, artykułów i programów. Wychodzę z złożenia, że polityka to nieistotna fasada. Państwo ma za zadanie sprawić, że wszystko w nim funkcjonuje sprawnie, a każdy obywatel czuje się w nim bezpiecznie niezależnie od tego, czy na czele rządu stoi partia konserwatywna i prawicowa czy liberalna. Ale okazało się, że nie mogę dłużej żyć z tak postępującą naiwnością, więc wykupiłam subskrypcje Wyborczej i Polityki śledzę doniesienia i wnikam. Zaczyna do mnie docierać, że jednak coś jest nie tak, że po 30 latach jest tu coraz głupiej i coraz brzydziej i coraz groźniej. Czuję się tu istotna, tylko kiedy nie zawracam państwu głowy chorobami, starością i bezrobociem, ale kiedy będę musiała zawrócić głowę chorobami, starością i emeryturą to żarty się skończą.

    Więc sięgam po tę wiązankę  pieśni patriotycznych i czytam, co Świetlicki ma Polsce do wygarnięcia. Otóż w tych swoich, jak pisze „fochach co do Ojczyzny” do wygarnięcia ma sporo, nie podoba mu się w zasadzie nic i najbardziej cieszy się z intymnych, prywatnych momentów, do których „Polska nie ma jeszcze dostępu”. Jeszcze. Tak że próżno tu szukać pociechy jak u Sienkiewicza i nastawienia pozytywnego, czy jak pokochać Polskę w 5 krokach.
    Najbardziej wymowny wydaje mi się wiersz „Strefa kibica”:

    Najpierw pomaluj czoło na biało.
    Resztę czerwienią pokryj i nie pomyl się.
    Szczęśliwy jest Prezydent szczęśliwego Kraju.
    To nie Polska.

    To Polsat.

    Tak właśnie to wygląda. To jest ten level parcia i estetyki, ten model zachowań. Choćbyśmy nie wiem jak się starali będziemy strefą kibica, galą biesiadną. Pośpiewamy sobie przyśpiewki za stołem, zapomnimy o tym co złe i komu wiatr w oczy.

    Te wszystkie fochy, utyskiwania, pretensje zilustrowała wycinankami, kolażami Alicja Biała, ze względu na którą zresztą kupiłam tę książkę. Bo wcale nie chciałam myśleć w niedzielne popołudnie o Polsce, ale wyszło jak wyszło.

    A więc Alicja.
    Wpadłam na nią z półtora roku temu na instagramie.
    Dziewczyna z Poznania, ma dopiero 24 lata, hojnie obdarzona przez geny jak i Dział Dystrybucji Talentów. Nie jest typową, przeciętną Polką, z jakichś powodów jest wybrańcem losu. Dużo podróżuje po świecie, studiuje w Londynie na Royal College of Art i dużo pracuje w różnych miejscach, w Meksyku, Kalifornii, Portugalii, Niemczech, Turcji, rysuje, maluje, robi grafiki i spektakularne murale. Jak na tak młody wiek – dorobek dość imponujący. Niewiarygodnie zdolna, pracowita, zgrabna, świetnie ubrana, a do tego wykazuje dość rzadką u młodych ludzi postawę zaangażowania w sprawy Polski. Bardzo się tym przejmuje, komentuje. Może z dalekiej perspektywy życie tutaj widać ostrzej? A może taką ma wrażliwość? A może obie te sprawy działają? Tak czy owak diagnoza Polski 24 – letniej osoby wydała mi się najtrafniejsza, jaką ostatnio słyszałam. W Gazecie Wyborczej pytana o to, co jej prace mówią o współczesnej Polsce odpowiada:
    Że Polska jest pocięta i poklejona byle jak, na kacu, na kolanie, chaotycznie. I nie wiadomo, jakim cudem jeszcze się trzyma”.
    Podzielam jej entuzjazm w tej kwestii. Kolaże Alicji zamieszczone w tomie wierszy Świetlickiego oddają właśnie to myślenie.

    Jakiś recenzent, krytyk literacki napisał, że jej wycinanki z tomu „Polska” nie są odkrywcze i że łatwo odkodować przekaz, który niosą. Być może. Ale przypuszczam, że jest on łatwy do odkodowania dla ludzi takich jak krytyk, ja i jeszcze dla garstki ludzi, którzy czytają coś więcej niż newsfeed na swoim Facebooku i mesydże od znajomych. Sądzę, że większość Polaków żyje w takiej rzeczywistości, jaką Biała pokazuje na kolażach, to jest właśnie rzeczywistość polsatowa i nie widzą w tym nic dziwacznego.

    Polska Alicja Biała

    “Polska” kolaż Alicja Biała

    "Polska" kolaż Alicja Biała

    “Polska” kolaż Alicja Biała

    Pisałam o tym w tekstach o architekturze nadmorskich kurortów, architekturze Warszawy i widzę rzeczywistość tak jak ona, widzę, że jest uwłaczająco wręcz brzydko u nas dookoła. Mija 30 lat od końca komunizmu i już wiemy, że lepiej nie będzie, że chłopsko – zagrodowa, meblościankowa mentalność nie pozwolą nam żyć ani ładnie ani rozsądnie. Zjadają nas różowe fasady, kiczowate zameczki, blichtr lwów przed zajazdem „Zbyszko”. Jest swojsko, jest polsko i naprawdę większość z nas, abonentów Polsatu nie widzi w tym nic ani brzydkiego ani złego.

    Dlatego cieszę się, że widzi to osoba, która ma 24 lata i w sumie mogłaby rysować kwiatki i sytuacyjne komentarze do swojej dziewczyńskiej rzeczywistości na śmieszno – straszno, robić sobie selfie w knajpie ze znajomymi i hyggować na instagramie z kubkiem kakao na ładnie tuszowanym kacu. A ona – owszem – i pije, i selfie z kibla zrobi, co ja chętnie oglądam wiedząc, że ona widzi jeszcze coś więcej i schodzi głębiej. Mnie wzrusza taki rodzaj zaangażowania. To mi daje, nie tyle nadzieję, ile rodzaj poczucia, że może jeszcze nie wszystko stracone, że przysłowiowy duch w narodzie gdzieś tam jeszcze na obrzeżach Polsatu się pałęta, że jakieś elity umysłu się tworzą.
    Ja co prawda przypuszczam, że Alicja do kraju nigdy nie wróci, co najwyżej na święta do mamy z wizytą krótką, że zamieszka w fancy kraju, w fancy domu i będzie robić wystawy w eleganckim towarzystwie, których krajowe absurdy nie dotyczą aż tak bardzo albo wcale. Ale może właśnie nie? Może coś z takiego nurtu będzie wynikać? Jakiś inny rodzaj świadomości niż Disco Polo pod Gwiazdami? Może jest dużo podobnych osób jak ona, które nie biorą udziału w przebieraniu się, udawaniu, reklamowaniu coca coli, tylko które coś widzą, coś wiedzą, coś robią i przez to milimetr po milimetrze coś zmienia się na plus?

    To jest pytanie retoryczne, bo ja tego nie wiem.
    Póki co Świetlicki i Biała mówią jak jest.
    Że nie za fajnie.

  • Nie tylko “Stranger Things”, czyli w kanapce masz ściągę

    Zazdroszczę ludziom, którzy nie mają kont w social mediach i nie korzystają z Netflixa. Ich czas na pewno nie kurczy się tak beznadziejnie jak mój i w czasie, kiedy ja scrolluję i zaliczam kolejny sezon serialu  – inni np. piszą do tego scenariusze. Kiedy godzę się już z tym, że przegrałam życie, to postanawiam, że przynajmniej podpowiem jak przetrwać zimę, nudne święta albo samotnego sylwestra. Sposobem na to jest wspomniany Netflix i seriale, dzięki którym pocieszyłam się, że inni mają lepiej albo są odważniejsi niż ja i miewają ciekawszą pracę. W sumie, żeby o tym się przekonać nie trzeba aż wydawać kasy na nietanią subskrybcję serwisu streamingowego, ale muszę jakoś móc uzasadniać swoją jesienno – zimową abnegację.

    Zacznę paradoksalnie od tego co nie urzekło mnie najbardziej tej jesieni, tj. od „Stranger Things”.

    fot. za comicbook.com

    Na pierwszych odcinkach rozziewałam się okropnie, a odruch ten był tym potężniejszy im bardziej spektakularny był marketing i promocja II sezonu. To było mocne, to było wszędzie, to był efekt wow. Nie mam zaufania do takich efektów, więc z przekory podeszłam do tego na nie, co jak wiadomo rzutuje na percepcję. Ale oglądam, bo to bardzo przyjemnie się ogląda a potem wpadałam na to, że jest tam zamysł, na który Hollywood wydaje zyliardy, żeby nas kupić.

    Na początku obraziłam się na II sezon, bo wtórny. Wtórny wobec pierwszego. Żadnej zaskoczki, czegoś extra, tylko to co było. Jak w I sezonie chłopcy fascynowali się Gwiezdnymi wojnami, to w II – Pogromcami duchów, jak w I poróżniła ich dziewczyna, tak w II też dziewczyna, jak Nancy pokłóciła się z fancy boyem i pocieszała w towarzystwie nieśmiałego protoplasty hipsterów Johnatana, tak w II sezonie wpadała na ten sam pomysł, jak w I sezonie Will został wciągnięty w jakieś zaświaty, tak w II zaświaty miał w głowie. Po prostu – ten sam schemat. No więc trzeba było iść w ślady Kayah i zapytać ”Po co”. Po co ja to oglądam.

    Ale posiedziałam, pomyślałam i wpadłam, że kluczem do tego, że tak to ludzie łykają jest sentyment, nostalgia za „dawnymi czasami”, gadżety z lat 80-tych, neurotyczna Winona Ryder, dobro zwycięża, chłopackie sztamy i filmy Spielberga. Tęsknimy za tym co minęło, lubimy to mitologizować.

    Ale trzeba zadać sobie pytanie – dlaczego tak się dzieje? Przecież nie wszyscy są tacy starzy jak ja i czują nostalgię za młodością, ten serial fascynuje też dużo młodszych ludzi. Więc skąd ta fala, którą tak umiejętnie eksploatuje Fabryka Snów?

    Ja myślę, że to dlatego, że niezależnie od wieku, czas nas wszystkich się przykurczył. Kiedyś był niemal bezkresny, ciągnął się i ciągnął na 2 programach w TV, telefonie na korbkę, na analogowej łączności, potem internecie dostępnym dla garstki geeków, na wszystko trzeba było odpowiednio długo odczekać i można było też tym odpowiednio długo się cieszyć. Dzisiaj nie ma takiego komfortu, nowość zjada nowość, nie ma czasu ani przestrzeni, żeby wybrzmieć w naszych umysłach, w szalonym tempie następuje update począwszy od telefonu skończywszy na poglądach, które wczoraj miałam takie a dziś zupełnie inne. Nie jesteśmy w stanie tego przetwarzać, włączamy więc hamulec. Pozbywamy się nadmiaru rzeczy, opieramy konsumpcji i chronimy w swoją pamięć, w czas, kiedy „wszystko było jakieś inne”. Pamięć pozwala utrzymać własną tożsamość, Will ze Stranger Things też jest tym, kim pamięta, że jest, pamięć go tworzy i chroni. I dlatego jest szał na ten miły serialik zbudowany na nostalgii. Nostalgia to dziś przemysł. Też warto o tym pamiętać i nie dawać sobie wmówić, że to arcydzieło, ale ogląda się to dość miło jak pozbędzie się uprzedzeń takich jak moje.

    Dopisawszy ideologię do serialu, który podobał mi się tak 6/10 mogę przystąpić do zachęcenia do włączenia takiego, który dla odmiany wprawił mnie w radość, że nie tylko te hollywodzkie hity, nie tylko na Wspólnej i że przeżyjemy w tym domku z kart nawet bez Kevina Spacy.

    A to za sprawą seriali skandynawskich.

    Latem byłam pod wrażeniem duńskich 2 sezonów „Rity”, ale nie, nie o seryjnej zabójczyni, dla odmiany o zwykłej nauczycielce z Kopenhagi. A teraz urzekła mnie „Rodzina Plus” ze Szwecji.

    fot za nflix.pl

    Uwielbiam obyczajówkę, kocham zaglądać ludziom w okna. W Skandynawii o tyle łatwiej, że nie mają dziwnego zwyczaju z firankami w oknach. Można sobie odetchnąć podglądając skandynawską codzienność, czyli parzenie kawy, rodzinne uroczystości, kłopoty z rozwydrzonymi dziećmi, fakapy w relacjach, próby dogadania się, pęd ku własnemu szczęściu i próby pogodzenia tego z wymogiem, aby dogodzić wszystkim, zazdrośni exowie, relacje pracowe, dzieci na głowie, byli kochankowie, starzy rodzice, pierdzenie przy śniadaniu, uroczystości związane z porami roku, celebry, świeczki z ikei, modne hygge i lagom, zwyczajność. I też ukłucie, że w Szwecji nauczyciela z podstawówki stać na kupno całkiem dużego domu, że przeciętny pracownik przeciętnego czegoś żyje sobie tak totalnie spokojnie, że może poświęcić się ciekawszym rozkminom niż to, że ma kredyt w walucie jakiej nie widział na oczy.

    Dziwnym trafem uważam, że najciekawsze książki „o życiu” piszą Skandynawowie, bo przecież Kanusgard i ostatnio Agneta Pleijel – moje odkrycie. Mają oni spojrzenie na codzienność, na rodzinne traumy nie skażone jakimiś głupotami jak walka o byt. Pracują to mają i w wolnym czasie zajmują się udanym pokazywaniem nam, jak to wygląda, czy życie w bogatym kraju to szczęście, czy terapeuci są tam bezrobotni, co kryje się pod paczworkowymi kołderkami w ich sypialniach.

    Tak więc mocne 8/10.

    „Glow”

    fot. za vulture.com

    już jakiś czas temu Netlix zapodał nam w newsletterach sporą podjarkę tą nowością, ale ja, że w życiu nie będę oglądać serialu o wrestlingu. No nie po prostu, bo nie ma według mnie wiele głupszych widowisk niż udawane MMA w cekinach i to jeszcze w wykonaniu lasek. Ale obejrzałam wszystkie serialowe topy i przyszła koza do woza, to znaczy przystąpiłam do ogarniania rzeczy pominiętych i mówię, że dobra, damy temu szansę.

    I cóż się okazało?

    Warto było.

    Bohaterki, grupa z trudem wyłonionych do występów na ringu wrestlingowym, też uważały, że to idiotyczne zajęcie, ale zbiegi różnych okoliczności życiowych o charakterze niesprzyjającym nie pozwoliły im zanadto grymasić. Wbrew pozorom nie jest to serial o wrestlingu.

    Ogólnie ujmując jest tu pokazana uniwersalna na każdej szerokości geograficznej i w każdych czasach aktualna sprawa wychodzenia ze swojej strefy komfortu.

    I tak oto wzięta aktorka serialowa nagle bez męża i pracy za to z małym dzieckiem musi przemóc się, włożyć cekiny i udawać zadawanie ciosów, rzuty i skoki. Inna – mało wzięta, więc bez kasy aktorka gustująca w sztukach Strindberga z dwuosobową publicznością musi zmierzyć się z tym, że wcale nie jest taka fajna jak myśli, unieść antypatię koleżanek i zejść z hipsterskiego stołka na dół. Jak to w dobrze skrojonych scenariuszach tak i w  tym wszystkie bohaterki są wyraziste, dwie antagonistyczne, każda ma jakiś powód, aby działać wbrew swoim dotychczasowym nawykom, każda jakoś tam walczy bardziej ze sobą, ze swoimi lękami, fobiami niż w udawanych zapasach w telewizyjnym show.

    Jest też postać zawiedzionego, zgorzkniałego artysty reżysera, który swoją scyniczniałością umiejętnie stopuje wszystkie fochy kobiet. Pokazuję mój ulubiony dialog z tego serialu.

    fot. screen z ekranu, kolaż mój

    Postać reżysera jest też skrojona tak, że widz nie ma wątpliwości, że nie da się jednoznacznie go zakwalifikować, raz jest dobry, raz zły, a na koniec okazuje się, że raczej tacy jak wszyscy, w sumie miły pan z traumami. Klasyk.

    Jest też fajnie pokazana pewna glofryfikacja dziewczyńskości. Widzimy, że love między kobietami nie jest sprawą łatwą, ale jak już się dostatecznie oswoją i obwąchają wystąpi pewnego rodzaju niepowtarzalna solidarność.

    W tej grupie przypadkowych freaków, są kulisy show biznesu w Hollywood w latach 80-tych, są błędy ludzi, są potknięcia, cała ich masa i oczywiście pokaz wstawania z kolan. Czyli typowa historia motywacyjna pokazująca, że czasem nawet projekty wydające nam się głupie mogą nas odmienić bezpowrotnie. Na lepsze. Jeśli się zechce oczywiście.

    Tak więc werstling – a utożsamić się można, potencjał na powiedzenie sobie „to o mnie” albo „coś w tym jest” – naprawdę spory. Tak bez problemu 9/10. Mało grzebałam w telefonie oglądając to. To najlepsza rekomendacja.

    „Mindhunter”

    fot. za denofgeek.com

    Stoi za tym David Fincher. Jest to serial kryminalny. Panuje szał na punkcie lat 80 -tych, więc i ten dzieje się wtedy. Kolejny świetnie rozpisany scenariusz. Wyraziste postaci i ich rozterki, które nas obchodzą, mimo że wcale nie dzieją się w Polsce w 2017 roku w Warszawie czy na plebanii. Rzecz jest o dwóch gościach z FBI, którzy zrządzeniem przypadku zaczynają pracować nad projektem, który dał podwaliny pod zawód „profiler”. W skrócie –  jeździli po aresztach karnych i przeprowadzali rozmowy z seryjnymi mordercami starali się stworzyć profil mordercy po to, żeby potem policja miała się na czym opierać poszukując wytrychów do dziwnych zbrodni bez klucza. Jeden bohater –  młody, początkujący oficer, zajmujący się bardziej naukowymi tematami, wykładami niż operacyjnymi kwestiami i drugi starszy – typowo operacyjny, a więc klasyczna opozycja – serce i rozum, młody z pasją i doświadczony, ale sceptyczny. Żaden z nich nie miał siły ułożyć sobie zorganizowanego fajnego życia po robocie. Wysłuchując i patrząc co dzień na ogrom zła, jakie może wyrządzić jeden człowiek drugiemu i że dzieje się to często bez konkretnej przyczyny – powodowało u nich dość spore zagubienie we własnych emocjach.

    Zastanawiałam się też jak to jest mieć taką pracę nie od 9 do 17, kiedy wychodzi się z biura i żegnam, ale taką, która jest życiem, że nie ma znaczenia jaka jest godzina jaka pora roku jaki czas, wystarcza, żeby zmienić koszule i coś przegryźć, a poza tym całe życie to praca. No więc nie wiem jak to jest, ale ciekawa jestem.

    Pierwszy sezon pokazał, że obu gości taki tryb nieco wykończył, że chyba jakiś worklifebalance jest wskazany, ale chyba nie zawsze się da. No nie każdy mieszka w Szwecji. Przynajmniej panowie mieli pewność, bo mieli, że biorą udział w tworzeniu czegoś istotnego, wiedzieli, że to jest ważne, a to już coś. Można zejść na zawał, ale jak w słusznej sprawie, to zawsze jakoś tak lżej. Spokojnie, bohater przeżył i dlatego wyczekuję sezonu 2 dając 8/10, ze dwa razy jakiś skrolik mały uskuteczniłam, bo serial ma czasem dłużyzny.

    Ale seriale serialami, ja się trochę obawiam, że medialne wytwory współczesności mnie pożerają, to się dzieje, rozwija w tak zawrotnym tempie, że zanim wysmażyłam ten tekst, zdążyłam obejrzeć już kolejne dwa fascynujące seriale każdy po 2 sezony. Dokąd to zmierza – zdiagnozował już genialny „Black Mirror”, który ma w sobie tak potężny ładunek znaczeń, przesłań, przestróg, dystopii mogących stać się za chwilę rzeczywistością, że nie miałam dość sił, żeby to nawet opisać.

    Ale kiedy wydaje nam się, że wszystko już zostało opisane, pokazane, otwierasz laptopa, odpalasz Netflixa a tam kolejny, nowy, odkrywczy, genialny, świetnie zrobiony materiał „o nas”, nas, którym już trzeba mówić z offu kim jesteśmy.

  • Czy serial to sztuka czy rozrywka dla mas, czyli kanapki na premierze 2 sezonu „Watahy”

    Na premierze 2 sezonu serialu „Wataha” w Teatrze Polskim kanapki były naprawdę dobre. A serial chwalono. Chętnie oglądany, recenzje dobre, apetyty na drugą serie duże. Więc uroczyście zasiadłam i przez cały pierwszy odcinek chciałam znaleźć odpowiedź na pytanie, czy to był serial „dobry”? Jaki jest zły? Czy jest „dobry” wtedy, kiedy podoba się większości czy mniejszości? Jakie zastosować kryteria. I w takiej atmosferze przebiegł odcinek 1 i dopiero 2 przyniósł kilka odpowiedzi na te drastyczne pytania.

    Bo widzicie.

    Konsumpcja seriali rośnie, wzrasta wręcz lawinowo odkąd pojawiły się serwisy streamujące w internecie własne produkcje. Serial przestał być utożsamiany z poślednim wobec filmu pełnometrażowego gatunkiem. Traktowanie oglądania telewizyjnych serii jako obciachu lub zajęcia dla znudzonych własnym życiem starzejących się pańć odeszło do lamusa.

    Dziś serial to nie śmierć Hanki Mostowiak na skutek zderzenia z tekturowymi pudłami w „M jak miłość”. Dziś Małgorzata Kożuchowska nie musi się wstydzić gry w serialach, bo te powstają coraz lepsze, chociaż fakt, że niekoniecznie jeszcze w Polsce. Lecz zakusy na stworzenie znaczących produkcji rosną także u nas.
    Weźmy Agnieszkę Holland.
    No jest duma, że wyreżyserowała kilka odcinków kultowego „House of Cards, serialu, który jako pierwszy został zrobiony tylko z myślą o odbiorcach w internecie. HOC zmienił znacząco podejście do konsumpcji seriali, wyrobił przekonanie, że nie trzeba mieć telewizora i kablówki, żeby je oglądać, a wystarczy szybkie łącze i laptop. Więc Holland – nasz człowiek przy narodzinach legendy. To, że Holland wyreżyseruje pierwszą polską produkcję Netflixa to też medialne wydarzenie. Jest ekscytacja. My, o nas, w produkcji giganta! Hurra! Nasze serialowe serca biją coraz żwawiej. Czekamy.

    HBO. Zacna stacja telewizyjna, rekin, który nie bał się atakować widzów serialami niosącymi kaganki feministycznej oświaty jak „Seks w wielkim mieście” dawno temu i „Girls” teraz. I nadal okupuje tron sławy dzięki nomen omen „Grze o tron”. W polskie HBO sprawy zainwestowało więc wcześniej: 3 lata temu w I sezon „Watahy”, potem w „Pakt” – o dziennikarzach tropiących korupcję na różnych szczeblach władzy. A teraz, już za chwilę, już dziś powrót „Watahy”, sezon II. Jest więc znowu po polsku, a córka Holland – Kasia Adamik w tym pomogła, bo mogła.

    Co znaczy, kiedy ktoś mówi – obejrzyj, to „dobry serial”?

    Co to znaczy dobry? Jak opędzić się od patowego relatywizmu sprowadzającego wszystko do stwierdzenie, że nie ładne to, co ładne, ale co się komu podoba. Uczy się nas, że o gustach nie wypada dyskutować, nie wypada ich negować, bo jak ustalić, że czyjś jest lepszy a czyjś gorszy? To są emocjonalne sprawy, nie ma pola do dyskusji.
    To co robić?
    Czy dobry serial to taki, który ma dużą widownię, bo większość ma rację?
    Dobry serial to taki, który schlebia powszechnym gustom?
    Dobry to taki, który jest czytelny dla przeciętnego widza?
    Dobry to dający rozrywkę, odrywający od rzeczywistości czy skłaniający raczej do myślenia nad nią?

    Jako nałogowy konsument współczesnych produkcji serialowych podnoszę rękę do góry daję znak – ja wiem! ja powiem!
    To zgłaszam się do odpowiedzi i mówię.

    Według mnie, żeby serial był „dobry” powinien spełniać pewne wymogi:

    • musi to być produkcja oryginalna, zawierać jakieś nieograne wątki, pokazywać świat, w którym przeciętny widz rzadko bywa. Nie powinny to być wnętrza fancy mieszkań w Warszawie urządzone meblami z Ikei. Środowisko musi być albo totalnie inne od przeciętnego miejskiego, albo… zupełnie takie samo, tylko pokazujące je nam z zupełnie innej strony, na nowo.
    • tu płynnie przechodzę do zasady drugiej, czyli że dobry serial musi być oryginalnie, inaczej niż zazwyczaj opowiedziany. Mogą to być wtrętki jak w „House of Cards”, kiedy Frank Underwood odwraca się do widza i poufnie zdradza mu swoje myśli, których nie słyszą jego ekranowi partnerzy. Mogą to być przeintelektualizowane słowotoki „Dziewczyn” w stylu strumienia świadomości wypowiadanego na ulicy, mogą to być pozornie oderwane, oniryczne obrazy jak w „Twin Peaks”, które złożą się w taką całość, która nagle zyska nowy sens, którego nikt nie zakładał nawet w najdzikszych snach. Może to być mroczna aura i aktorski autyzm jak w „The Killing”. Może to być nielinearna narracja prowadzona bez zachowania następstwa czasowego w pokazywaniu zdarzeń, pełna timingowej ekwilibrystki. Może być technika różnych punktów widzenia jak w „The Affair”. Może to być szkatułkowy styl opowiadania o bohaterach jak w „Wielkich kłamstewkach”.
    • wszystko musi być pokazane TAK, żeby niezależnie od miejsca i czasu akcji, czy w Białym Domu, czy w domku na kurzej łapce, w kosmosie, czy teraz, żeby widz oglądając to mógł sobie powiedzieć – TO O MNIE.
    • wszystko w serialu musi pozwolić widzowi spojrzeć na pewne oczywiste, znane, codzienne, topowe sprawy jak miłość, samotność, rodzina, relacje z ludźmi, śmierć, sukcesy, porażki – w sposób, w jaki do tej pory tego nie widział; widz musi uzyskać mentalny efekt „wow”.

    Czy „Wataha” to serial „dobry”

    Skoro nakręcono 2 sezon to na pewno jest to serial oglądany. Jeśli jest oglądany to oznacza, że podoba się dużej liczbie osób. Jeśli się podoba i ogląda to znaczy, że się sprzedaje. Ale czy w związku tym jest dobry?

    Pierwsze kryterium „dobrego serialu” „Wataha” na pewno spełnia. Nie dzieje się w sztampowych okolicznościach jakie znamy z TVN-owskich i Polsatowskich produkcji. Historię osadzono w mitycznych Bieszczadach, do których wszyscy chcą uciekać, ale tego nie robią, w środowisku pograniczników.

    Mało raczej wiemy o pracy w takim zawodzie. Wiemy na pewno, że ci ludzie nie biorą wynagrodzenia za generowanie 500 maili o niczym dziennie, nie podpisują się „best regards”, nie kombinują bulletów na slajdach i nie piszą raportów, żeby było ładnie od 9 do 17. Może dobrze zajrzeć w surowe i niezbyt przyjazne otoczenie ludzi, których zadaniem jest dopilnowanie, żeby przez granicę nie przedostał się ktoś nielegalnie, w kontenerze np.,żeby zacząć lepsze życie. Łatwo nie jest, więc popatrzeć jest ciekawie. Bieszczady ładne, mienią się kolorami października widzianymi z drona. Chociaż akcja dzieje się niemiłą zimą, widzowi przypomina się dość natarczywie, że okolica jednak ładna i ma epicki rozmach. Jej ładność przeciwstawia się brzydocie i złu czającymi się przy ziemi.

    Bohaterowie. 

    Czy można się z nimi utożsamić? Z ich losami, decyzjami, charakterami? Postarano się, aby działania postaci były dla widza klarowne, to ułatwia dotarcie do nich i zrozumienie. To są bohaterowie jednoznacznie dobrzy, którym zdarza się postąpić źle. Brzmi znajomo, prawda?:) Przecież to o nas!

    Weźmy takiego Wiktora Rebrowa. Główny bohater, pogranicznik, w tym sezonie poszukiwany i ścigany za niepopełnioną zbrodnię. Zaszywa się w bieszczadzkich ostępach i kombinuje, jak wyjść z opresji. Nie mamy żadnych wątpliwości, że jest to człowiek dobry i ma rację. To na pewno dobrze dla tych, którzy nie tracą czasu na wątpliwości podczas oglądania.

    Do tego to nazwisko. Dlaczego główny bohater nie może nazywać się Jan Kowalski, tylko nazwisko musi już sugerować widzowi, że postać będzie wyjątkowa? Czy były oficer SB grany przez Lindę w „Psach”, gdyby nazywał się Tadeusz Nowak byłby mniej ciekawy niż kiedy nosił nazwisko Franz Maurer? I tu podobnie. Nazwisko podrzuca nam jednak na stół oczywistość – uwaga, to człowiek wyjątkowy, on będzie nazywał się Rebrow, tak trochę wschodnio, bo dzieje się na wschodniej granicy.

    Weźmy główną bohaterkę – prokurator Dobosz. Nazwisko tak, pospolite, ale dziarskie. Działamy, jak pani zagra. Postać pani prokurator jest nakreślona jak kalka postaci nadinspektor policji Stelli Gibson granej przez Gillian Anderson prowadzącej śledztwo w sprawie psychopatycznego seryjnego zabójcy w serialu „The Fall”. Jest tak samo stosunkowo młoda, atrakcyjna, nienagannie ubrana, trochę mroczna, skrywająca tajemnicę, lubiąca działać w pojedynkę, zdecydowana, konkretna i w czasie wystąpień publicznych szykuje sobie białą bluzkę. Nie mamy więc wątpliwości, że mimo skaz jest osobą czystą moralnie. Biały – to w końcu kolor niewinności. Ona ma ręce czysta jak ta bluzka kochany widzu!

    Może takie są figury postaci w tego typu gatunkach. Może prokurator w trampkach i z nadwagą przenosi punkt ciężkości akcji na inne tematy. Nie wiem. Ale wydaje mi się, że można pozostawić widza z lekkim niedosytem w doinformowaniu na temat tego czy postać jest dobra czy zła i nie zniszczy to produkcji, a wręcz przeciwnie – mogłoby podkręcić zainteresowanie przeciętnego widza, który mógłby chcieć wiedzieć czy babka coś kombinuje czy pozostanie po jasnej stronie.

    Czy powiemy sobie „to mnie”?

    Pokazane w serialu główne postaci są ustawione po stronie dobra, ale zdarzają im się wpadki. Są skazy. Nie wiem, czy ktoś utożsami się zupełnie z postacią graną przez Aleksandrę Popławską czy Leszka Lichotę, ale z pewnością poczuje się mile ukojony tym, że nie jest odosobniony w popełnianiu błędów.

    Do tego corem produkcji jest intryga, zagadka i jej rozwiązanie. Nie było chyba głównym zamysłem twórców, aby tchnąć w bohaterów szekspirowskiego ducha tak, żebyśmy mogli rozpoznać się w ich charakterach. Ci bohaterowie mają działać, a my mamy to śledzić z zapartym tchem, żeby się dowiedzieć „kto zabił”, „kto zawinił” i czy dobro zwycięży.

    Czy inaczej niż dotąd spojrzymy na pewne znajome tematy?

    To akurat może się udać. Mamy tu wątek utrzymujący się na topie – uchodźcy. Myślę, że podjęcie go było cennym posunięciem. Nie chcę spoilerować, wystarczy nadmienić, że serial ukazuje te sytuacje z ludźmi chcącymi przedrzeć się po lepsze życie w taki sposób, że nie będziemy w stanie zakwalifikować tego jednoznacznie na nie albo na tak. Będziemy musieli się zastanawiać. I to przecież chodzi.

    Inni, obcy, przybysze, intruzi – tym wątkiem serial ugrywa dużo z obszaru na TAK.

    Podsumowując

    Każda ocena to też kwestia oczekiwań.

    Produkcje HBO czy Netflixa spotykają się z oczekiwaniami mocno wyśrubowanymi. Jako widzowie wiele się spodziewamy i wiele chcemy. Polskie wątki chcemy w tych gigantach, żeby duma była.

    O „Watasze” mogę powiedzieć, że na początku trudno mi było się odnaleźć w mrocznych  bieszczadzkich plenerach, w tych sytuacjach narysowanych czasem zbyt wyraźną, jak dla mnie, kreską, ale 2 odcinek tak zadzierzga akcję, że koniecznie chce się odpalić odcinek 3, chce się wiedzieć zaraz i teraz dlaczego ten bohater tak działa, co ukrywa? A przecież wydawało się, że jest inny! Taki klasyczny, ale skuteczny chwyt.

    Jak dla mnie, serial jest wystarczająco dobry, żeby chcieć się przekonać, czy Rebrow wyjdzie z tego lasu czy nie.
    Zróbmy to zatem.

    2 sezon startuje w HBO 15 października, w niedzielę.

     

  • Jak zanudzić innych na śmierć, czyli upadająca sztuka opowieści

    Zastanawialiście się kiedyś, komu w mieszanym towarzystwie kilku osób częściej zbiera się na perory i kwieciste słowne popisy układające się w nowele i powieści rzeki? Kobietom czy mężczyznom? Kto na ogół szybciej jest skłonny uważać, że sztuka opowieści jest dla niego tak oczywista jak sztuka odróżnienia białego od czarnego i tak apriorycznie interesująca, że w ogóle nie ma opcji, że to podlega dyskusji?

    No kto?

    Kobiety według – oczywista oczywistość – amerykańskich naukowców, uchodzą za bardziej nakierowane na werbalny przekaz, bo to wynika „z natury”, z tego, że ta natura przypisała im rolę matek, muszą więc być wyposażone w organiczną umiejętność porozumiewania się z potomstwem, które w pierwszych tygodniach życia jest od matki bardziej zależne. No a facet – taki mrukowaty przybysz z Marsa, siedzi sobie w jaskini i trzeba mu dać spokój, aby miał czas na przeżucie mamuta i dalsze plany podbicia sąsiednich bagien. Więc potocznie uważa się, że baby dużo gadają a faceci są okazami słownej wstrzemięźliwości.

    A tymczasem z moich badań podwórkowych wynika zupełnie co innego.

    W towarzystwie, na koedukacyjnych spotkaniach, biurowych lunchach, luźnych mityngach na mieście, także w spotkaniach tete a tete na przykład z tindera – chętniej głos zabierają właśnie faceci. Zabierają ten głos i tu następuje opowieść. Mniej więcej po paru sekundach wiadomo, że w piątej minucie czeka nas powolna śmierć z nudów. Ale wycofać się nie ma za bardzo jak. Przecież chcemy być mili i żeby wszyscy nas lubili. Więc słuchamy umierając, umieramy słuchając.

    Z czego to wynika? Może winne są wzorce kulturowe, którym podświadomie się poddajemy, że to facet zabiera głos, nawet jeśli nie ma nic do powiedzenia. Myślę, że kobiety mają w tym względzie większe wyczucie obciachu. Na ogół bywa tak, że raczej nie doceniają wartości swoich myśli, toteż nie dzielą się nimi zbyt chętnie. Panowie przeważnie takich dylematów nie mają wychodząc z założenia, że jeśli cokolwiek chcą powiedzieć to znaczy, że to JEST ciekawe. I kropka.

    W każdym razie zauważyłam, że babka, która nie ma nic ciekawego do powiedzenia, na ogół o tym wie i raczej rzadko przychodzi jej do głowy, żeby dajmy na to na pracowniczej stołówce przy obiedzie z innymi ofiarami systemu opowiadała co porabiała w liceum w 2 klasie w lutym, kiedy wróciła ze szkoły, a wcześniej źle poszła jej klasówka z biologii. Pan na ogół nie ma takiego problemu. Jeśli akurat nie jest introwertycznym nerdem chętnie podzieli się właśnie wiekopomną informacją co robił w 6 klasie na wu-fie i czy w przedszkolu na worku miał wyszytego muchomorka czy krasnoludka.

    Śmiem przypuszczać, że skłonni do opowieści panowie uważają się za świetnych mówców i pożądanych towarzysko opowiadaczy. Nie wiedzą jednak, że tak naprawdę killują w tym towarzystwie entuzjazm nawet najbardziej zagorzałych zwolenniczek porzucenia singielstwa, a co bardziej cichych kolegów wprawiają w popłoch, kiedy ci widzą ich w pobliżu przechadzających się w nastroju ewidentnie nastawionym na podzielenie się kolejną życiową historyjką o sobie lub znajomych z 96 roku z wakacji, a konkretnie z sierpnia.

    Słuchając wypowiedzi panów przeróżnej maści (pań też dla sprawiedliwości dodam, ale to to jest jednak zjawisko nie tak częste) wychwyciłam kilka sposobów, które stosują oni, żeby przypadkiem nie zostać pożądanymi animatorami biurowych społeczności albo atrakcyjnymi interlokutorami dla lasek z tindera.

    Te sposoby nazwałam Syndromem Kaowca z filmu „Rejs”. 

    Pamiętacie scenę prezentacji tego bohatera granego przez Stanisława Tyma. Stoi sobie na schodkach, pasażerowie rejsowego statku po Wiśle stoją poniżej wpatrzeni i słuchają co Kaowiec o sobie im opowie.

    Dla tych którzy nie pamiętają przytoczę ten fragment.

     

    Jakie są więc najczęściej popełniane błędy w narracji przez samozwańczych opowiadaczy i towarzyskich wodzirejów?

    • dygresje
      przykładowo opowiadacz wychwytuje w rozmowie interesujący go wątek załóżmy o żonie, zagaja więc o żonie, ale czekamy 5, 10 minut, mijają kolejne, ale o żonie nadal nie wiemy nic, za to wiemy na co chorował stryj teściowej. Zdolność do zbaczania z tematu głównego wątku u kiepskich opowiadaczy to cecha nagminna. Po pół godzinie wszyscy zapominają nawet o czym była mowa. Czas został bezpowrotnie utracony, ale opowiadacz na ogół się cieszy, że tak mógł podzielić się swoimi cennymi obserwacjami, bo trzeba wiedzieć, że na ogół ma świetne mniemanie o sobie a tym samym o każdej swojej historii
    • szczególizm
      czyli brak wyczucia, kiedy detal, szczegół jest dla opowiadania istotny, a kiedy można go pominąć, bo nic nie wnosi do historii. Kiepski opowiadacz z racji tej nieuzasadnionej dumy z siebie uważa przeważnie, że każdy, absolutnie każdy element jego opowieści jest ważny, więc możemy być pewni, że kiedy będą wspominki szkolne, to pan opowie na jakiej ulicy była jego szkoła, jakimi skrótami się do niej chodziło, i jaki kolor miała elewacja budynku chociaż tematem było np. to, że nie lubiliśmy matematyki w szkole. Ale co tam. Może jeszcze numer szkoły doda.
    • brak wyczucia tempa narracji
      to tyczy tych, którym nie chciało się zgłębiać w szkole konstrukcji rozprawek, żyją całe lata i nie mają pojęcia, że opowieść musi się z czymś wiązać, mieć jakieś założenie i cel a na końcu jakąś pointę przydatną dla większości słuchających. No ale on woli snuć, snuć, snuć szczegóły, detale, dygresje, patrzeć w sufit, myziać się po brzuchu i tonąć w amoku samouwielbienia, błogiego poczucia fałszywie pojętego zajebizmu. Że wszyscy wokół już poumierali psychicznie? Co z tego. Jutro, halo kolegowie, opowiem wam co cocia jadała na śniadanie, będzie się działo.

    Do tego trzeba dodać monotonny ton, nie zwracanie uwagi jakie wrażenie robi opowiadanie na rozmówcach, czy rozmówcy, wywracanie oczami i mamy gotowy super przepis na dobrze wypieczonego nudziarza.

    Pod tym względem uważam społeczeństwo nam się udało, od lat całe morza, oceany kaowców gadających głupstwa i patrzących się w sufit z nadzieją na natchnienie, które nie nadchodzi.nigdy. A mimo wszystko jakoś to się toczy, przez kolejne lata wychowywane są nowe zastępy kaowców i płochliwych zażenowanych słuchaczy.

    Wyjścia z tych narracyjnych pułapek są dwa: zamknąć się w sobie albo opowiedzieć własną historię. Na dwoje babka wróżyła.

  • “Girlboss” – jak szefowa Nasty Gal zjadła kanapkę z sukcesem

    Jeśli lubisz podjadać obiad, kolację czy potajemnie lody oglądając coś co nie wzbudzi w tobie lęków egzystencjalnych ani nie przyprawi o niestrawność, za to chcesz, aby było ci miło, kolorowo i całkiem przyjemnie – to nowy serial Netflixa „Girlboss”, u nas jako „Szefowa” – jest dla ciebie.

    Lubimy takie historie. O karierach. Od nikogo znaczącego po kogoś dużo wartego na rynku. Lubimy oglądać, jak się komuś udaje. Taki pozytywny przekaz wzmacnia poczucie także w nas, że jeśli komuś, to może i nam. Chociaż owszem, jest niebezpieczeństwo, że może to zadziałać odwrotnie i oglądany na ekranie cudzy sukces może wywołać poczucie winy, że my akurat nie za mocno się staramy i za mało w siebie wierzymy, dlatego pracujemy w korporacji a nie szefujemy swojemu super prosperującemu biznesowi. Ale obiektywnie rzecz biorąc historia Sophii Amoruso jest filmowa, i to bardzo.

    Nie przepadam za produkcjami bazującymi na życiu znanych, zasłużonych ludzi. To chodzenie na łatwiznę. Ale założycielka sklepu sprzedającego odzież vintage online Nasty Gal nie jest jakąś Skłodowską Curie czy Wisłocką czy Einsteinem. Nie sprawiła, że życie ludzi odmieniło się w jakiś spektakularny sposób. Żyje sobie nadal i choć jej firma zbankrutowała – chyba miewa się całkiem dobrze, a to jak sobie doszła do bogactwa sprzedając w internecie ciuchy jest moim zdaniem naprawdę całkiem inspirujące.

    Nie chodzi o to, że wynalezienie pierwiastka chemicznego ma mniejsze znaczenie dziś niż ilość znajomych na profilach społecznościowych. Pewnie ma większe, ale nie sprzedaje się tak ładnie w kinie. Jest to trochę crazy, ale takie są to dziwne czasy, że na takiej właśnie bazie robi się dziś dużo biznesów. W sumie fajnie mieć świadomość, że nie trzeba mieć MBI, być wybitnym, pochodzić z dużego miasta i zamożnej rodziny, bo można z pipidówka i można się chwalić, że studia to strata czasu i mimo to dobrze zarabiać, jeśli ma się determinację, nie jest się leniem, ma się pomysł i totalnie się w siebie wierzy. Serio! No i właśnie o tym jest ten serial i dlatego on chwyci.

    Na premierę pierwszego sezonu „Girlboss” do Kalifornii zaproszono zresztą polskie it girl internetu – Maffashion i Aretę Szpurę, która jest częścią marki Local Heroes a swój sukces odnotowała dzięki temu, że udało się znaleźć sposób na to, żeby  t-shircie marki poprzechadzał się Justin Bieber. Potem dzięki spektakularnym ilościom swoich obserwatorów w social mediach dziewczyny mogły się sfotografować z Charlize Theron na  netflixowym bankiecie i co więcej – Theron – producentka  serialu “Girlboss” – na pewno była z tego zadowolona, bo dzięki takim właśnie laskom wieść o produkcji poniesie się hen hen daleko do dalekiej  Polski i innych krajów, w których akurat jest Netflix, a o których istnieniu wcześniej Theron  może nie miała zielonego pojęcia.

    Zresztą, promocję serialu Netflix zrobił w internetach spektakularnie dobrą. Przemyślana koncepcja na instagramie, graficzne rozwiązania, powiązania z prawdziwą bohaterką tej historii Sophią Amoruso i z tymi wszystkimi dziewczynami robiącymi kariery w internecie – daje efekt, jakiego na polskim rynku polskie stacje wprowadzające serial na rynek osiągnąć nie umieją. Bo to wymagałoby pewnego nieszablonowego myślenia, odwagi w podejmowaniu szybkich decyzji i współdziałania między różnymi podmiotami. W naszych warunkach – mission impossible.

    Tyle o promocji. A co z serialem?

    Nie jest to arcydzieło, jakiś wielki serialowy kamień węgielny jak „Twin Peaks” czy „House of Cards”, nie jest to materiał grzebiący niepokojąco palcem w naszych egzystencjalnych rozterkach. Jest kolorowy, szybki i lekkostrawny. Każdy odcinek skrojony na 25 minut, dynamiczna muzyka, szybki montaż, żeby pokazać jaka szybka i twarda była młoda bohaterka, która mając lat niespełna 20 kupiła w ciucholandzie kurtkę tanio a sprzedała bardzo drogo i wpadła na to, że to może być jej praca i żródło utrzymania, no bo skoro to lubi i się zna , to czemu nie.

    Serial pokazuje jaką Sophia przeszłą drogę od niewiedzącej czego chce młodej laski, no prócz tego, że nie zamierza być nudną dorosłą wychodzącą do pracy o 9 wracającą o 17, do twardej babki, która walczyła o swój pomysł i biznes.

    girlboss screen

    girlboss screen

    Uczciwie tu jest pokazane, że mieć dużo obserwatorów w socialach, mieć zainteresowanie w internecie to wcale nie jest taka prosta sprawa:) Dlatego ludzie z pogardą patrzący na kariery dziewczyn znikąd tylko dlatego, że mają bloga, milion followersów na instagramie a ich pracą jest siłownia lub przebieranie się i robienie zdjęć – źle kombinują. Wleźć na ten szczycik, na jakąkolwiek internetową górkę jest niezwykle trudno. Potem utrzymać się na jej szczycie – też nieprosto.

    Dzieje sklepu vintage Nasty Gal z San Francisco są znane albo można o nich poczytać i nie będę ich tutaj opisywać, ale fajnie jest obejrzeć sobie „jak to wszystko się zaczęło” z tym internetem. Jak od 2005/2007 roku totalnie ewoluowała nasza świadomość i nasze zachowania w związku z takimi na pozór mało istotnymi faktami jak powszechna dostępność do internetu, taniość tego przedsięwzięcia oraz ewolucja telefonów w smartfony.

    Ale oglądając „Girlboss” wcale nie miałam poczucia, że można stać się kimś będąc nikim. Na start trzeba zawsze mieć jednak macbooka. Serio:) Taka Sophia, owszem, studia uważała za bzdurę i silnie się buntowała, ale tak naprawdę nie weszła w świat tak totalnie znikąd. Miała zamożnego ojca, który nie wspierał jej w projekcie, ale gdzieś tam z tyłu głowy miała taką świadomość, że jak spadnie, to ktoś podłoży  miękkie miejsce do lądowania. Moim zdaniem to przysposabia myśli do jakichś konkretnych dążeń. Nie jestem pewna, czy mieszkanka jakiegoś biednego getta dla wykluczonych miałaby w ogóle w głowie myśl – zrobię biznes sama, umiem, wiem, chcę.  Więc niby biedna, ale nie do końca. Styl myślenia, determinację na pewno odziedziczyła po swoich rodzicach, którzy akurat w robieniu karier byli bezpardonowi. Więc ten. Nie ma tak, że „znikąd”. Ta dziewczyna była skądś i miało to moim zdaniem silne znaczenie dla stylu, w jakim potoczyły się jej spektakularna kariera.

    Co do odbioru samego serialu jeszcze. To nie tak, że łyka się to jak lekkostrawną papkę. Coś tam do tak zwanego myślenia też daje. Ja np.zazdrościłam bohaterce poczucia, że nie ma nic do stracenia i że może wszystko. I tego, że totalnie obca była jej obawa, że z nią coś niehalo. I tak naprawdę też na tym zajechała sobie tak daleko. W takim świecie, w którym tatuś wspiera nie za bardzo, niskie drobne kobiety traktuje się protekcjonalnie i z góry, w którym chłopakowie zdradzają, ale przy okazji zarzucają partnerkom egoizm, w którym inne laski z zazdrości zrobią wszystko, żeby zaszkodzić – no to żyjemy wszyscy czy wszystkie. Bohaterka też. I fajnie popatrzeć jednak jak ona wychyla się z okna i drze się:  HALKO! Pierdolcie się!

    Wieje optymizmem.

  • Kanapka do kina na złe filmy o seksie

    Już drugi raz w ciągu niedługiego czasu zastanawiam się nad estetyką filmów “brzydkich”. To raczej nie tak, że nie lubię filmów „dobrych” i że preferuję kino poślednie. Oczywiście, że wolałabym, żeby wszyscy ludzie byli ładni i dobrzy, piosenki melodyjne i oryginalne z tekstem kalibru wierszy Brodskiego, ubrania tylko dobrej jakości i kino tylko najwyższej próby, takie które zostaje w głowie i w dodatku jest nowatorskie, oryginalne i wszystko ma super skrojone.

    Chociaż w sumie, jak teraz tak sobie o tym myślę, to naciągam. Wcale nie chciałabym, żeby wszystko było na ładno. Brakowałoby mi zdjęć Alexandra Gronsky’ego i nie miałabym co wrzucać na mój instagram, gdyby nie było blokowisk i błota na koślawych chodniczkach zagłębia biurowego stolicy.

    Właściwie to powiem więcej – lubię jak jest brzydko. Brzydota jest ciekawsza niż ładność.

    Dobre filmy – owszem, ale zawsze lubię, jak wkrada się w nie coś brzydkiego i niepokojącego, ale nie jednoznacznie, w sposób oczywisty złego. Przecież tak było w przypadku „Manchester by the sea i filmu z Hupert „Elle”. Tak zwane dobre filmy moim zdaniem nie byłyby takie, gdyby nie opowiadały o jakimś klimacie noir, który bohaterowie noszą sobie w duszach, choć tego tak na pierwszy rzut oka nie widać.

    Pisałam niedawno o złym filmie, który podejrzewam, twórca, reżyser uważa za dzieło i może nie przychodzi mu do głowy, że zrobił gniota. To jest jeden rodzaj filmów złych właśnie, które miały być dobre a wyszło inaczej.

    Do filmu „W spirali reżyser zaprosił ładną panią, ładnego pana, ulokował się w ładnych miejscach i próbował opowiedzieć o dramacie dwojga ludzi, którym coś tam niehalo jest w związku. Nie jest w stanie wzruszyć ta opowieść, jakoś losem pary nie udało mi się przejąć i śmieszyły mnie ich wystudiowane pozy i szepty w lesie. Piszę o tym szczegółowiej TU.

    No i teraz mamy Wielkanoc, większość ludzi nudzi się z rodziną, ja wybrałam towarzystwo własne i kotów i między drzemką a pojadaniem śledzi próbuję wyszukać coś do obejrzenia.

    Wszystkie topowe produkcje Netflixa, HBO zaliczone, bo przecież nie ma ładniejszego sposobu ucieczki od życia niż realistyczny, mięsisty, rasowy amerykański serial o problemach, które są istotne, prawda?

    Miałam pyknąć jeszcze raz „Wszystko na sprzedaż” Wajdy, ale zmroziła mnie maniera aktorska panująca w tamtych latach w polskim filmie. Może tylko „Pociąg” Kawalerowicza mnie nie irytował i byłam poruszona tym, że w tej przaśnej epoce dziwnych póz udało się stworzyć coś tak przejmującego i uniwersalnego. Więcej na ten temat TU.

    No i wpadałam na tytuł „Z miłości”.

    Konstrukcja tego tytułu przywołała wspomnienia tytułów filmów kina moralnego niepokoju, takie krótkie, dobitne, gęste i sugerujące, że będzie o czymś ważnym, nie że tam Disney i happy end, będą za to rozterki, będzie trudno się działo.

    Na wstępie już ustalić trzeba jedno – film „Z miłości” jest filmem nie – ładnym.

    Tylko że cała zabawa polega na tym, że nie wiem, czy to nie jest ze strony reżyserki Anny Jadowskiej zabieg zamierzony.

    Porusza ona temat brudny i robi o tym film brudny. Można ten film podciągnąć śmiało pod estetykę kampu. Jest celowo, prowokacyjnie wręcz rachityczny, koślawo zagrany i jakby celowo źle poprowadzony.

    Początkowo myślałam, że to jakiś staroć. Kolory są wyblakłe, szare, akcja w małym paskudnym miasteczku, które było tak samo brzydkie w latach 70 – tych jak i teraz, więc ciężko było się połapać. Ubrania bohaterów nijakie, ni modne, ni nie modne, fryzury też nijakie, wódka na stole i skórzane brzydkie meble. Żadnych tropów na temat wyjątkowości.

    Ale główną rolę gra Marta Nieradkiewicz, która w sumie jest aktorką młodą, więc film nie mógł być stary, a jak przyjechała do Warszawy z małego miasteczka, to widziałam Złote Tarasy. I tak,  to film z 2011 roku.

    Podejmuje on temat, który bardzo mnie w kinie interesuje. Chodzi o inkasowanie pieniędzy za seks.

    Pamiętacie francuski film „Piękna i młoda” o młodej, pięknej jak wskazuje tytuł, pochodzącej z zamożnego domu licealistce, która po prostu, zamiast całować się z kolegami na imprezach chadza po lekcjach do hoteli i za seks ze starymi lub brutalnymi facetami zbiera mile szeleszczące setki euro. Właściwie film nie daje odpowiedzi, dlaczego to robi. Może burżuazyjna nuda ją dopada, jakiś rodzaj zepsucia z dobrobytu, kiedy ma się wszystko, więc, żeby odczuć choć trochę dreszczu – to się robi TO za pieniądze.

    Podobny wątek pojawił się w serialu „The Girlfriend Experience” – o pięknej studentce, też z zacnego domu, która dorabia sobie na studiach, a ambitna jest i zdolna, dorabia jako ekskluzywna kurtyzana i nie bardzo widzi w tym coś złego. No miewa perypetie, stalkerów, nieprzewidziane zwroty akcji, ale ogólnie nie widzi w tym jakiegoś obciachu, praca jak każda inna, chociaż…

    No właśnie.

    Chociaż tak się z pozoru wydaje, że kasa za seks jest pieniądzem łatwym to nie jest chyba tak do końca, niezależnie z jakiej przyczyny się ktoś decyduje w ten sposób zarabiać.

    Jeśli wyjść z założenia, że nasze ciało jest świątynią naszego ducha, to zarabianie na tym, że pozwala się w nie włazić każdemu, jest opcją chyba dość słabą i choć w świątynie nie wierzę, to w swojego ducha owszem i myślę, że byłoby mu przykro, gdybym tak jego potrzeby lekceważyła. No ale przecież nie robią tego tylko ludzie wyzbyci życia duchowego. Na swój sposób chyba każdy je ma. A może nie ma. Nie wiem. Niemniej branie pieniędzy za seks bułką z masłem nie jest.

    No i teraz wracając do filmu.

    Jest sobie ta Marta Nieradkiewicz, z tak samo nadąsaną miną jak w „Zjednoczonych Stanach Miłości” czy w „Kamperze”, tak nadąsaną jak nadąsane bywają tylko ładne, zdolne dziewczyny z filmówki i gra młodą, 20 letnią (sic!) żonę męża Piotrka, który jest tak totalnie nijaki, że bardziej nijakim nie można być. Mają małe dziecko, dużo długów, on ma ochotę na seks, ona nie, bo jest zestresowana. Piją oboje razu pewnego wódkę u znajomych, Piotrek zwierza się, że ogląda sobie świerszczyki w kioskach, żona krzywi się i ściska nogi bezwiednie zażenowana tym wyznaniem aż znajomy mówi, żeby się wyluzowała, a poza tym oni znają takich jednych co za udział w jednym pornosie zgarnęli kilka tysięcy.

    Piotrek już zaczyna marzyć jak to by za to pospłacali długi i nagle lądują w Warszawie i przyjeżdża do nich burdelmama z planu.

    W międzyczasie widzimy kulisy kręcenia nielegalnych produkcji porno. Olbrychski jako producent gra źle, bardzo nawet źle, jego żona Ewa Szykulska gra też bardzo źle, Leszek Lichota – znany też jako mecenas Dębski – też gra bardzo źle, reżyser tych filmów nic nie umie, operator nie nie umie, te produkcje są złe, amatorskie to mało powiedziane, w międzyczasie prowadzą spektakl pt. Rekord stosunków płciowych w 1 wieczór, który wygrywa Asia przyjmując 914 panów podczas tego mityngu.

    Zaryzykuję stwierdzenie, że Jadowska zrobiła to specjalnie. Pokazała tę nieudaczność, prymitywizm tego pokątnego biznesu w sposób tak samo zły. Warto to zobaczyć choćby dla dialogów. Jest scena, w której mąż Piotrek ma grać hydraulika, który zaraz przeleci maturzystkę graną przez swoją żonę, ma do wypowiedzenia jedno zdanie, ale nie zapamiętuje go, nie wie co ma robić prócz tego, że ma na dziewczynę spojrzeć tak „no wie pan, znacząco”, ona też dostaje taką instrukcję. Pierwsze podejście wydaje się żonie dziwne, że oto uprawia seks w obecności obcych ludzi, ale drugie podejście wychodzi zaskakująco dobrze, bo oto ma orgazm i kamera to zdarzenie zarejestrowała.

    Wszystko pewnie byłoby ok, gdyby nie to, że żona bez kamer nadal pozostaje wobec męża oziębła, więc mąż wyśmiewa ten żoniny orgazm naśladując piskliwie jej okrzyki. Żona się wkurwia i ucieka do małego miasteczka, gdzie wraca na swoje ścieżki, toczenie wózka z dzieckiem, zakupy na brudnym targowisku i tymi obrazami brzydoty, która w Polsce jest wszędzie film się kończy.

    W sumie więc ten brzydki  film pokazał coś istotnego. To mianowicie, jak między ludźmi rzadko w ogóle coś hula jak należy, jaki następuje rozziew między wyobrażeniami w chwili hucznego wesela i błogosławieństwa z krzyżem w domu matki, a tym, co między dwojgiem dzieje się potem. To już nawet nie o tego pornosa chodzi i seks za pieniądze, tylko o to ile w tych wszystkich relacjach jest nieprawdy, przekłamań, ile zahamowań no i o ten seks w sumie też, o tym co jest na sprzedaż a co nie i czy przypadkiem wszystko nie jest kwestią dobrej ceny po prostu.

    Film nie udziela odpowiedzi na żadne pytanie, jakie powstaje w mojej głowie, sama też nie wpadam na żadne błyskotliwe odpowiedzi. Wszystko nadal pozostaje relatywne i to trochę dobrze a trochę źle.

    Ale złe filmy oglądać warto. Czasem okazują się nie gorsze niż te dobre. Lecz nie jest to regułą.

  • Kanapka ze złym filmem, czyli odnajdź się w spirali

    Kto powiedział, że trzeba oglądać tylko filmy dobre, wzniosłe i ważne? Czasem warto obejrzeć film, który nie jest dobry. Też dostarcza materiału do przemyśleń całkiem niespodziewanych. Chcę więc omówić film Konrada Aksinowicza „W spirali”. Z udziałem osób, które wielbiciele Pudelka (ja!) znają ze ścianek, ale warto, żeby wiedzieli też czym się  zajmują. I tak oto Piotr Stramowski znany też z roli w „Pitbullu” i ze złej fryzury w tym obrazie oraz jego partnerka życiowa a nawet żona – Katarzyna Warnke znana z tego, że ma lepszą fryzurę i ładnie się ubiera – zagrali w filmie, pełnometrażowym, był chyba nawet w kinie.

    Przyznaję, włączyłam ten film i dobrnęłam do końca, bo byłam ciekawa tych ludzi, ładni, młodzi (no ona niby tam starsza od niego, ale nie widać), ciekawe co potrafią. I film – zdaje się z ambicjami. Nie wiem, czy to wina scenariusza, montażu, reżyserii, konceptu, gry aktorskiej czy wszystkiego, ale mogę śmiało powiedzieć, że jest to film nieudany, ale na złą grę patrzyłam wcale nie z satysfakcją drobnego hejtera, który chce powiedzieć – ładni jesteście, ale niezdolni. Było mi przykro, że zaangażowany potencjał ludzki tak się zmarnował i chcę opowiedzieć, dlaczego. O porażkach też warto rozmawiać uważam.

    O co chodzi – w skrócie

    Jak się można domyśleć z tego wstępu bohaterami filmu jest para, jest to para wielkomiejska, ona i on w takim stadium konfliktu, że nie wiadomo jeszcze czy dojdzie do ostatecznego krachu czy też coś jeszcze z tego będzie. Wyjeżdżają sobie za miasto na weekend, żeby pobyć razem i sprawdzić chyba, na co ich jeszcze stać.
    No i teraz płynnie wchodzimy w świat symboli, które serwuje nam sprytny reżyser.

    Tytuł „W spirali”

    Nietrudno pokojarzyć ten tytuł ze słynnym „Disclosure” ( W sieci ) z  Michaelem Douglasem, którego uwodziła szefowa Demi Moore. Ale tu bohaterowie nie są w pułapce, przecież zawsze któreś może sobie na spoko odejść, rozwieść się, to nic takiego, powszechna raczej praktyka w dużym mieście Warszawa w czasach obecnych.
Tu losy bohaterów ułożą się spiralnie, czyli będzie to droga nie jasna i prosta, ale kręta. Czyli z przeszkodami.
    Żeby widz przypadkiem o tym nie zapomniał, o spiralności losów bohaterów, ma pokazane schody w domu za miastem, oczywiście – spiralne.

    fot. screen z filmu
    Jadąc drogą przez leśne ostępy bohaterowie też nie mają prostej jasnej autostrady, tylko rzecz jasna – spiralne zakręty.
    Czyli wiemy na początku – no ho ho, łatwo nie będzie.

    Bohaterowie

    Jest oczywiste, że muszą być pokazani tak, aby od razu można było się zorientować kim są. Zatem widzimy ich w allenowskim anturażu towarzyskich domówek z pretensjonalnymi gadkami o sprawach ostatecznych, w przeniesionym żywcem z Norwegii drewnianym domu pod miastem w lesie urządzonym w ascetycznym stylu skandynawskim, ale za to w starym mercedesie, żeby widz wiedział, że to nie jacyś nowobogaccy co się dorobili na sprzedaży kiełbas, ale aspirująca inteligencja z branży show biz.
    Stylówy też opowiadają o bohaterach.
    Ona – znerwicowana bardzo pani w nieokreślonym wieku, ładna blondynka, ciągle zadyszana i przejęta oraz nerwowa w stosunku do pracowników, z którymi nie chce w weekend rozmawiać „o budżetach”, ubrana jednak w neonowo żółty sweterek. Sugestia jest jasna – nerwy są, ale dusza świetlista i czysta.
    On – typ przystojnego, pani zresztą opiewa jego wdzięki i słownie i milcząco przez większą część filmu, ubrany w rockową kurtkę z groźnym napisem. Sugestia – działam w mainstreamie, ale się buntuję.

    Ten Trzeci

    Jako ewidentny symbol pojawia się postać tego trzeciego, deus ex machina, mamy autostopowicza, starszy pan mówiący po angielsku ma być oczywiście tym katalizatorem ich nastrojów, demiurgiem, który powie im jak żyć, a podpowie to za pomocą środków halucynogennych w ilości dużo, żeby oni mogli się jakoś otworzyć, bo na sucho to tylko pyskują i odpowiadają w sposób niegrzeczny.
    Wszystko bardzo fajnie, ale pomysł na tego trzeciego ograł w swoim filmie pod tym właśnie tytułem „Trzeci” Jan Hryniak, znany z tego, że jest mężem córki Krzysztofa Kieślowskiego Marty. Zrobił on w 2003 film oparty na podobnej, właściwie identycznej zasadzie – jest para młodych ludzi bogatych, ale mają problemy, byli to Magda Cielecka, Jacek Poniedziałek a trzecim był sam Marek Kondrad, klimat oczywiście kieślowszczyzna, metafizyka, wszystko jest możliwe, ale nieodgadnione.

    oto dowód

    fot. plakat za filmweb.pl
    Tak się zastanawiam, czy tego rodzaju wręcz dosłowne zapożyczenie to nie plagiat i czy Aksinowicz to konsultował.
    Dla mnie taka ewidentna zżynka konceptu jest niesmaczna.

    Jak oni grają?

    No ale dobra, mamy jakiś zarysowany schemat, młode małżeństwo chwieje się w posadach, bo mąż chadza w szkodę i co teraz. Trzeba by to zagrać.
    I tak patrzę na to, jak oni grają i jestem bardzo zmartwiona, jakie to jest złe.
    On – na jednej minie.
    Ona – piskliwym głosikiem wygłasza pretensjonalne teksty, od których bolą mnie zęby.
    Oboje miotają się po tym ekranie, w aucie, w lesie, biegają, coś gadają, jest to nieskładne, niewiarygodne, nużące.
    Na koniec dość dobrze zmontowana scena seksu, bo jak nie ma jak zagadać to chociaż chodź się pokochajmy, a pan lubi, pani w sumie też, chociaż udaje zagniewaną w tym temacie. I to owszem im wyszło. Ładne ciała, smaczny montaż, żaru w tym tyle co odwagi w moim Arturku, ale nie ma co być aż takim wymagającym.

    Zastanawiam się przy okazji, czy ewidentna uroda pomaga aktorom w graniu czy przeszkadza? Bo oni oboje Warnke i Stramowski są ludźmi urodziwymi. Ale zetknęłam się z wypowiedzią jednej reżyserki castingu, która powiedziała: “Niektórzy mówią w żartach, że aktor powinien mieć twarz jak kozia dupa – czyli niewyrażającą niczego; nabierającą charakteru dopiero, kiedy aktor wciela się w konkretną postać. Coś w tym jest”. (cytat za dwutygodnik.com)
. Czy nie jest tak, że ładny aktor jest niejako niewolnikiem swojego emploi? Że tym nie tak oczywiście ładnym łatwiej wyjść poza warunki i stać się/ zagrać ładnego i brzydkiego?

    Dialogi

    Podobnie jak gra aktorska nie są mocną stroną tego filmu. Przytoczę je niemal dosłownie, bo tego nie da się opowiedzieć inaczej:

    ona i on jadą sobie autem i konwersują nerwowo, ona zaczepia jego:

    – Przyznaj się! Spałeś z nią!
    – Nie będę teraz o tym rozmawiał (btw. kocham ten tekst)
    – Ale spałeś! (drąży ona )
    – Byliśmy tylko na kawie i zdarzyła się chemia, przecież czasem zdarza się chemia! (krzyczy on)

    inne ujęcie w samochodzie, on przystaje na chwilę i mówi:

    – Kocham ją.
    ona przestaje się miotać na siedzeniu, siedzi sztywno, z oka leje się łza, mówi więc on:

    – Widzisz, tobie to coś powiedzieć! nic ci nigdy nie można powiedzieć, bo zaraz sceny!
    (ha ha, to przecież takie oczywiste, że na wieść o tym, że mąż kocha inną trzeba reagować tylko stoicko)

    scena – las, ayahuasca od autostopowicza, ona lata po lesie, zbiera zwiędłe liście i mówi do siebie w amoku:

    Nie chcę zwiędnąć jak te liście… Chcę, żeby coś mi się urodziło…Żeby coś mi się urodziło – musi mnie ktoś pierdolić z miłością..
    (proste, nie?)

    scena – las, on po ayahuasce, autostopowicz też raczej nie jest czysty, mówi do bohatera:

    – Może cię to zdziwi i nie uwierzysz, ale ona jest najlepszym co ci się w życiu przytrafiło. Nie wierzysz mi?
    – Ale ona mnie zawsze bije i gryzie! – odpowiada on
    (po co tu komentarz)

    Dlaczego niektóre filmy są dobre a inne złe?

    To jest pytanie, na które nie umiem znaleźć satysfakcjonującej mnie odpowiedzi.

    Bo filmy dobre od złych odróżnić nietrudno. Różne gusta widzów czasem zacierają tu jednoznaczne klasyfikacje, ale na ogół szersza opinia potrafi zaklasyfikować dane działo do kategorii wiekopomny a inny do „zapomnijmy o tym”, nawet jeśli nie ma narzędzi filmoznawcy. To publika wie, że ten obraz mocno wchodzi w głowę, wyciąga z zakamarków naszych gnuśnych dusz emocje, które często są niewygodne, bolesne, ale szalenie istotne dla naszego ja. I wie, że ten obraz chce takie coś w widzach poruszyć a jednak nie udaje się i wywołuje tylko niesmak, zażenowanie.

    Jak to się dzieje, że jakiś reżyser złoży klocki w dzieło jak „Ja, Daniel Blake”, „Manchester by the sea”, „Tam gdzie rosną poziomki”, „Pociąg”, „Niebieski”, „Sceny z życia małżeńskiego”, a inny też chce a nie uda mu się to?
    No że gra, że montaż, że koncept, że źle, ale na jakim etapie to się kruszy? Samego talentu kierownika? Talentów innych twórców biorących udział w tych produkcjach? Gdzie szukać odpowiedzi na pytanie o recepturę na sukces? takie DIY – zrób sobie dzieło.

    Nie wiem ostatecznie z czego wynika ostateczny sukces danego filmu,może przed dystrybucją filmu nie wiedzą tego sami twórcy, ale mimo to podejmują ryzyko, bo uważają, że mają coś do powiedzenia i chcą to zrobić, więc robią.
    Może samo to jest coś warte?
    Sama nie wiem.

  • “Sztuka kochania”, czyli przekładaniec

    “Sztuka kochania” – film o pani od seksu w PRL-u  Michalinie Wisłockiej mógł być filmem udanym, lecz tak się nie stało.

    Cele i kwestie zaufania

    Cel był właściwie inny. „Elle” Paula Verhoevena z Isabelle Huppert, którą uwielbiam, Paula trochę mniej, bo zrobił kiedyś „Showgirls”, ale postanowiłam mu dać szansę. W każdym razie zapomniałam, że to miasto jest pełne takich samych biedaczków jak ja, którzy mają czas chadzać do kina właśnie w soboty. Toteż, kiedy dotarłam do Kinoteki okazało się, że seanse tego typu, na kino prawdopodobnie interesujące robi się na 20 osób.

    Ale nie chciałam, żeby poszło na marne to, że wyszłam z domu, ubrałam się i nawet użyłam perfum oraz dojechałam metrem, no to poszłam nieopodal na „Sztukę kochania”, bo tak coś czułam, że na to miejsca jeszcze będą.

    Jak bardzo się nie myliłam – utwierdził mnie miły pan sprzedający w Złotych Tarsach bilety zachwalając mi, że seans odbędzie się na największej sali kinowej w Polsce. Faktycznie, sala był wielkości lotniska w Modlinie, ale ja wybrałam miejsce prawie tuż pod ekranem, co miłego pana wprawiło w lekkie osłupienie, bo przecież oferował skórzane siedzenie z dopłatą 3 zł oraz rabat na parkowanie a ja nie dość, że przyjechałam metrem to jeszcze nie doceniłam niczego związanego z tym wydarzeniem jakim jest dystrybucja „Sztuki kochania” w polskich kinach.

    Nie bardzo miałam ochotę oglądać ten film, choć Wisłocka, i owszem, jest interesującą postacią, i też nie dlatego, że to film polski, bo widziałam ostatnio ciekawe polskie filmy, w ilości mało, ale zawsze  coś.

    Nie miałam za bardzo ochoty na ten film, bo wszędzie ochy i achy nad nim wzbudziły moją nieufność od razu. Dobry film nie może podobać się Karolinie Korwin – Piotrowskiej i recenzentom z Polityki, blogerom z Fashionpost jednocześnie, a redaktor Socha jeszcze się nie wypowiedział. Nie ufam filmom, o których się wie już wszystko zanim się go obejrzy, nie ufam potężnym machinom promocyjnym każącym opowiadać reżyserce Marii Sadowskiej w każdej gazecie w tym kraju, że se fajny film zrobiła, choć sama na to nie wpadła oraz, że ona sama ma męża domatora dzięki czemu ma bardziej super niż większość kobiet w tym kraju, których praca i pasje zawsze wywołują poczucie winy, bo przecież dzieją się kosztem dosypywania do rodzinnych ognisk, aby były stateczne i parentingowe i o czym co najwyżej  można kręcić vlogi o tym, jak w ciągu dnia ma się 10 minut dla siebie, a nie, że się lata i filmy kręci, płyty nagrywa czy coś.

    Tak więc nie ufam takim filmom, którego bohaterów zna się już zanim się zobaczy obraz. I nie chodzi o to, że osoba Wisłockiej akurat jest znana. Chodzi o ten rodzaj rysu bohatera jako postaci historycznej, który biografom, twórcom niezliczonych tekstów o postaci gdzieś umknął a dzięki filmowi można by zobaczyć znaną postać niejako na nowo albo inaczej.

    Nie ufam takim filmom, w promocji których zadbano, żeby powiedzieć widzowi już wszystko, w związku z czym obejrzenie materiału będzie już tylko formalnością a nie jakimś zjawiskiem, dzięki któremu będzie można odkryć coś nowego, istotnego dla nas samych nawet może.

    Zabiegi mające pomóc

    Od razu po prostu wiem, że to będzie film robiony z zacięciem hollywoodzkiem, na tak zwanie bogato. Będą bardzo dokładnie oddane realia epoki, dbałość o szczegóły w każdym kołnierzyku, chusteczce, make upie na powiece, krześle, rekwizycie, główna aktorka będzie „całkiem tą postacią”, totalnie wczuje się w rolę, będzie mieć te same ruchy, odzywki i psa jamnika a jednak będzie to film nijaki i tylko efekciarski, nawet nie efektowny.

    Cały ten film jest zrobiony według modnej dziś w kinie zasady nielinearności czasu, toteż przenosimy się to z czasów wojny do lat 70-tych, za chwilę jesteśmy w 50-tych, i tak to się niesie choć jest w zasadzie kompletnie bez znaczenia, a wiadomo,że nielinearnośc na ogół stosuje się w jakimś celu. Tu była bez celu. W związku z czym widz dostaje talię kolorowych kart z epoki, którymi może sobie żonglować, tasować jak mu się chce, bez żadnej konsekwencji.

    I taki to jest ten film, zbiór scenek i obrazków. Scenek, w którym wyniesiono  z dziedzińca przy dawnym KC leżaki z knajpy obok, zaułki Krakowskiego Przedmieścia czy Starówki wyczyszczono z szyldów, współczesnych aut i wstawiono jedną warszawę i starą nyskę, umajono postacią bohaterki ubraną w dziwną chustkę, dzwony i korale z bursztynu.

    Są też sceny w kultowym a zaraz nieistniejącym Syrenim Śpiewie i jego mozaiki ścienne oraz epokowe balustrady. Aż dziw w sumie, że Woźniak – Starak producent a jakże wykonawczy tego filmu nie kupił budynku Syreniego swojej żonie Agnieszce Szulim na prezent załóżmy urodzinowy, gdzie by mogła robić kultowe imprezy dla cool uczestników programu Azja Express.

    Każda scenka jest tak starannie dopracowana a partyjni sekretarze tak betonowi, że przypomina to bardziej kabaret niż film. Jest to śmieszne nawet czasem, kiedy cenzor Barciś Artur boi się wypowiedzieć słowo czlonek i każe zamienić go na penis oraz odrzuca rozdział o orgazmach uznając go w sumie dość nieistotny. No to tam trochę się porechotałam, ale na większości scen wierciłam się niecierpliwie i nie, sceny seksu wcale nie były porywające czy intrygujące.

    Teraz będzie fragment, na który czekaliście, tj. o seksie

    Owszem, jest prawdą, że dobry kochanek nie musi być wcale ładny i można przyjrzeć się w sumie baczniej brzydalom bo a nuż tkwi w nich potencjał seksualny w postaci skłonności do seksu oralnego, wow. Mógłby mieć nawet twarz Eryka Lubosa, bo w sumie jako jeden z nielicznych brzydali kina jest tak brzydki, że aż ładny. No ale naprawdę, intrygujący seks na ekranie nie polega wcale na tym, że aktorka pokaże w lustrze kształtne cycki, że zobaczymy dupę Piotra Adamczyka oraz jego nogę splecioną z nogą innej aktorki co ma sugerować, że znali się na rzeczy i na pozycjach seksualnych już w latach 40-tych!

    Sceny seksu są tak drewniane w tym filmie, że pocałunek Danusi Jurandówny ze Zbyszkiem z Bogdańca z filmu Aleksandra Forda z lat 50-tych miał w sobie więcej żaru niż sceny namiętności między Boczarską a Lubosem. Seks na ekranie mający wzbudzić w widzu jakąś myśl czy nawet tęsknotę za podobnym spółkowaniem opiera się na detalach, na szczególikach typu strużka potu np. na czole albo faktura skóry kochających się osób, pokazane wszystko tak, że widz zamiera i patrzy przed siebie z poczuciem jakiejś dziwnej nostalgii oraz nadziei, że może zanim umrze ktoś go tak dotknie, jak na tym ekranie dotykają się aktorzy. Takie mrzonki można spokojnie snuć np. na filmie Gasapra Noe „Love”. Tak, tam tak, ale na „sztuce miłości” nie, te sceny pozostaną niczym innym jak innym rodzajem zajęć z wu-efu.

    Co na to reżyser i aktor?

    Reżyserka Maria Sadowska przyznała się w wywiadach, że pomysł na film o Wisłockiej nie był jej. I to widać. Widać, że była najemnikiem. Po prostu zrealizowała poszczególne sceny, ogarnęła ekipę na planie i to by było na tyle. W tym filmie nie ma ducha. Nie ma pieczątki, jaką stawia na swoim dziele reżyser. Ten film mógł zrobić każdy średnio zdolny operator albo asystent reżysera. W sensie film w tym kształcie jakim go widzimy na salach kinowych wielkości lotnisk.

    Gra aktorska. Cóż. Powielenie stylu ubierania i bycia danej postaci nie oznacza, że jest się świetnym aktorem. Zdałoby się jeszcze mieć to coś co pokazałoby postać historyczną niejako na nowo. Albo inaczej. Tu mamy odegranie, nie zagranie. Postać Wisłockiej grana przez Boczarską jest komiksowa, barwna, ale rysunkowa i papierowa. Mówi coś szybko, z przejęciem, biega, załatwia, przekonuje, ale to wszystko razem jest jak kronika filmowa w technikolorze. Kronika zdarzeń, żadne tam próby wniknięcia w psychikę postaci. Szybko, szybko, od wojny, trójkąta związkowego poprzez wydanie kontrowersyjnej książki, która jest aktualna do dziś, a pewnie jest. Ostatecznie w seksie nic się aż tak bardzo nie zmienia. Zawsze fajniejszy jest z kimś, na kim nam choć trochę zależy i zawsze fajniej to robić z kimś kumatym w namiętności niż nieśmiałym i pruderyjnym. Wiadomo.

    Jaki mamy właściwie klimat?

    A, i nie podoba mi się to, że często jadąc na fali sentymentu za PRL-em, filmy pokazują tamte czasy z przymrużeniem oka, farsowo. PRL ma twarz Borysa Szyca, który się pozgrywa i będzie śmiesznie. Owszem te wszystkie serwety, narzuty, goździki, dzbanuszki, plakaty propagandowe, żony kacyków partyjnych , wszystko fajnie, ale tak naprawdę przecież te czasy nie miały wizerunku wiecznej wiosny i słońca jak w tym filmie, były ponure, szare, przaśne i królowało w nim poczucie beznadziei, jakby na świecie był wieczny styczeń i nic po nim nie miałoby już nadejść. Nie twierdzę, że wszystkie filmy muszą być w klimacie Smarzowskiego, ale takie nicowanie rzeczywistości na skrajnie inną stronę jak w „Sztuce kochania” mi nie pasuje i uważam to za kolejne przerysowanie.

    Podsumowując, uważam film „Sztuka kochania” za film wydmuszkę, kolorowy slajd, film, który zmarnował temat na ciekawą opowieść, ale kasa się zgadza i to zdaje się miało być najważniejsze i to prawdopodobnie wyszło.

    fot. kadr z filmu “Sztuka kochania” Jarosław Sosiński/Watchout Productions

  • Kanapka od Gucciego, czyli Tom Ford po godzinach. Recenzja filmu “Zwierzęta nocy”.

    Jakby mnie ktoś zapytał, po co iść na „Zwierzęta nocy”, to bym powiedziała, że dla białych stóp Amy Adams na krwiście czerwonej kanapie.

    To zdecydowanie film dla estetów. Zrobił go w końcu Tom Ford, autor moich ukochanych perfum Black Orchide i właściciel najbardziej seksy zeza w show biznesie.

    Kiedy czytam recenzje tego filmu to właściwie powinno mi się było odechcieć. Bo fabuła jest nielinearna i chęć takiego zacnego opisania o co chodzi równa się podjęciu zadania karkołomnego. Dlatego nie będę tego robić. Może trochę przyspoileruję, trochę napiszę w czym rzecz, ale bez kronikarskiego wdawania się w szczegóły „kto zabił”.
    Ale, że tak powiem, po kolei.

    Kadry

    Ciekawi mnie, czy jak się nie wie, że reżyser to projektant mody, to widzi się od razu malarskość kadrów w tym filmie, te teksańskie zachody słońca nad pustkowiem, białą Amy na czerwonej kanapie, jej wielkie okulary (pewnie kosztują majątek), palec Amy na brzegu szklanki z whiskey z lodem, czy faceta siedzącego na kiblu przytwierdzonym do werandy?
    Czy też wiedza o profesji reżysera nie sprawia,że nadpisuje się znaczenia do tego, co się widzi w tym filmie? Nie wiem, ale te kadry moim zdaniem znaczą więcej. Wiadomo od razu, że każdy szczegół ubrań bohaterów, scenografii niesie ze sobą jakiś niewerbalny przekaz i ma tak samo doniosłe znaczenie jak dzianie się.

    To ma swoje dobre i złe strony.

    Dobre, bo estetyka, wiadomo, lubimy, jak nawet śmierć jest ładnie pokazana, nie tylko rzeczy tak oczywiste jak ładne stopy ładnej babki.

    A złe, bo ten estetyzm moim zdaniem odciąga od czegoś co mogłoby być istotniejsze. Nie wiem, może zresztą reżyser uznał, że pokazał coś istotnego, ważnego, ale dla mnie to zniknęło, wyparowało w gąszczu tych silnie nacechowanych symboliką i estetyką obrazach i kadrach.

    Czy to jest film o złu?

    Zatem kiedy dochodziło do momentów strasznych, jak to, że miłe życie miłych ludzi kończy się gwałtownie, bo mieli pecha i przypadkowo trafili na złych ludzi, to ja przestałam w którymś momencie to przeżywać zastanawiając się jakie znaczenie ma to, że głowa rodziny ma brodę i koszulę w kratę. Szkoda wielka, bo akurat mógłby z tego wyjść fajny temat jak np. o bezsensowności zła. Taki traktat mógłby powstać. O tym, dlaczego dobrych ludzi spotykają złe rzeczy. Lecz nie powstał.

    Jest pokazane zło, jakie spotyka bohatera i jego rodzinę, ale nic z tego niestety nie wynika głębszego prócz tego, że Amy Adams, związana z tym bohaterem wcześniej, kiedy czyta jego wspomnienia o nieszczęściu w formie książki, jest wstrząśnięta,

    No i fajnie, tylko co z tego?

    Zło to zło, nie da się go streścić za pomocą pięknych ujęć upozowanych białych martwych ciał ofiar na czerwonej, pluszowej kanapie.

    Czy ta samotność porusza?

    Wzruszenie, jakiego doznaje bohaterka czytając historię o “Zwierzętach nocy” miało pokazać, że jest ona samotna, zdradzana, i choć wiedzie życie w luksusie wręcz niewyobrażalnym dla nas żołnierzy korporacji i śmieciowych umów, to jest jej źle, bo dokonała czynu złego jak aborcja i odeszła od tego bohatera właśnie, bo był mało zaradny, jako że uczył w szkole. I ona tak sobie myślała, że może źle właśnie zrobiła, że wybrała nowojorskiego finansistę, w dodatku przystojnego a nie przystojnego, romantycznego nauczyciela, z którym by musiała żyć od pierwszego do pierwszego.

    Niestety cała akcja poprowadzona jest tak, że trudno jej współczuć. Bardziej sobie człowiek myśli, że poprzewracało się bogatej pańci w dupie i jakoś trudno się utożsamić z jej cierpieniem. Ale może mówię tak z zazdrości, bo w końcu niezależnie czy w Bangladeszu czy w Los Angeles, każdy ma swoje problemy i nie należy ich bagatelizować.

    Zapewne, ale jakoś nie załkałam nad losem samotnej Amy Adams. Ostatecznie każdy jest sam, dokonuje głupich wyborów czy podejmuje niewłaściwe decyzje, ale za to niekoniecznie siedzi sobie na ładno w wielkim domu z samymi oknami od sufitu do podłogi.
    Bohater, ten odrzucony nauczyciel, który potem założył rodzinę, którą spotkało nieszczęście,(prawda jakie to proste?) grany przez Jacka Gyllenhaala, też jakoś nie wzbudza większych emocji. Raczej jeśli już to irytację. Faktycznie, jakiś taki płaczliwy jest. Ale może to taki jest los wszystkich wrażliwych gości. Nie wiem, ale nie podążam z emocjami za tym jak dokonuje samosądu na mordercy swoich bliskich. Szybciej czasem wzruszam się na reklamie serka hochland czy filmach o misiach gryzli w Kanadzie.

    Momenty

    Ale ma ten film momenty dobre, gdzie znać dystansik, ironię wynikającą z błyskotliwej obserwacji bogatych środowisk.
    Np.scena rozmowy Amy Adams z matką bogatą damą z teksańskiej society. Te napompowane fryzury, kostiumiki od Chanel i sznury pereł plus ściągnięte w grymasie usteczka pomalowane krwistą szminką podkreślającą więdnięcie. Plus klątwa, na której dźwięk ścierpła mi skóra: „i tak każda córka staje się taka jak jej matka”. To straszne. To naprawdę nie brzmi obiecująco! Ale scena jest w stu procentach i zabawna i dramatyczna.

    Drugi moment, to chwila, kiedy Amy powłóczystym krokiem znudzonej bogatej pańci wkracza do swojej galerii i odbywa tam zebranie, na którym poruszana jest sprawa zwolnienia jednej pracownicy i Amy konfrontuje swoje złote myśli o tym, że nie zawsze warto jest wszystko zmieniać z twarzą siedzącej obok laski mającej świeżo napompowane wypełniaczem usta.

    I początek filmu. Zdecydowanie fascynuje i szokuje.
    Oto na wstępie tego wysmakowanego filmu o samotności i zbrodni widzimy pokaz, taki performance kobiet przebranych za mażoretki, ale przebrane są częściowo, mają tylko białe butki i śmieszne czapki i są całe gołe. Ale mało tego. Są też stare i otyłe. W efekcie tańczą nam przed oczami całe masy obwisłego tłuszczu z tych brzuchów, ramion, ud, cycków i pośladów. Jest to widok tyleż zaskakujący co przerażający. Nie bardzo mam pomysł na to, jaki to mógł być przekaz? Ekranizacja naszych lęków? Przed golizną, starością, brzydotą, śmiercią?
    Na szczęście mamy Amy Adams, która jest chuda, ładna i młoda. Lecz cóż z tego skoro nieszczęśliwa?

    Tylko gdzie się zaczyna to całe nasze nieszczęście?
    W wyborach? Złych decyzjach? Tłuszczu na brzuchu?
    A może zapisane jest w gwiazdach?

    Nie znam odpowiedzi. Ten film też jej nie da. Ale obejrzeć nie zaszkodzi.

  • Kanapka ze składników dziwnych, czyli Knausgård na “Jesień”

    Oczywiście, że wiedziałam, że kupię „Jesień”, taką niespodziewaną niespodziankę, przed ukazaniem się tłumaczenia 5 tomu „Mojej walki”, tylko zastanawiałam się, co można lepszego niż „Moja walka” napisać ,a moje obawy, że nic, właściwie okazały się nie takie bezpodstawne. Tak więc Kanusgard ponownie, ale trochę inaczej.

    Justyna Sobolewska w recenzji „Jesieni” w „Polityce” napisała krótko i uczciwie, że są mielizny w stylu Emmanuel Schmidt „Oskar i pani Róża” (no, czyli colehizowanie), że są trudne niespodzianki, że wciąż inteligentnie, ale dla zagorzałych wielbicieli. Albo wielbicielek, bo Knausgård ma taką wrażliwość, która mężczyznom jest raczej obca. Ma Sobolewska rację i w sumie na tym można by poprzestać, czego jednak nie zrobię.

    Nie tylko dlatego, że jestem zagorzałą fanką „Mojej walki”, skandynawskości i sposobu, w jaki Knausgård przywołuje przeszłość i raportuje teraźniejszość.

    Widzę w „Jesieni” zamysł, który odpowiada moim emocjonalnym potrzebom.

    Pisarz tłumaczy, że zapisał kilka pozornie niepozornych, błahych elementów otaczającej jego i rodzinę rzeczywistości dla czwartego, mającego przyjść na świat jego dziecka.

    Trochę wydało mi się to naciągane, bo nawet jeśli przy pierwszym nie był gotowy na takie wzniosłości, to dlaczego tak uroczyście nie witał pozostałej dwójki? Był przed 40-tką, kiedy się rodziły, więc coś tam już sobie jako rodzic uświadamiał. Jednak zatrzymać w książce ulotność rodzinnych chwil postanowił właśnie teraz, przed narodzinami dziecka czwartego. Ogólnie bardzo tam się wczuwa, że a to stópka w brzuchu, a to dziewczynka, i ojej ale super i przyznam, że jest mi obcy ten rodzaj, nazwijmy to, egzaltacji. Wolałam jak w II tomie utyskiwał na upierdliwość losu ojca trójki małych dzieci, bo był w tym autentyczny. Choć wyzierała z tekstu miłość do tego potomstwa, to nie wahał się dzielić z czytelnikami typowo ludzkimi odruchami – irytacji, zmęczenia, chęci ucieczki od nich, co zresztą skwapliwie robił, narzekaniem, że fajnie fajnie, ale tak naprawdę to wolałby być gdzie indziej, a jednocześnie chadzając z tymi dzieciarami na jakieś kinderbale potrafił w małych geścikach pokazać czytelnikowi prawdziwość rodzicielskich uczuć do dzieci. I to było fajne, to było szczere i prawdziwe.

    Tu mamy pana lat 45, który opisuje nienarodzonemu dziecku świat, żeby jak dorośnie sobie poczytało, jak było. Świadomość tego założenia jest potrzebna, bo usprawiedliwia uproszczenia i ewidentne coelhizmy w tej książce. Mamy przecież w głowie – że tłumaczy dziecku, jak co działa, do czego służy, stąd taka trochę łopatologia pomieszana z naiwnością. Jak chociażby tu:

    “W naturze nie istnieją żadne ramy. Wszystkie rzeczy i zjawiska przenikają się wzajemnie, ziemia jest okrągła, wszechświat nieskończony, a czas wieczny.”

    Ekhm..

    Więc z trudem, ale wybaczam. Jest usprawiedliwiony. Chociaż za chwilę to usprawiedliwienie traci rację bytu…Ale o tym za chwilę.

    Wrócę do tego, co do mnie dotarło z tego Kanusgardowego zamysłu.

    Otóż starzeję się (fanfary) i godząc się z tym faktem postanawiam być spokojniejsza i bardziej uważna, bardziej skupiona na tym, co, kiedy byłam młodsza wydawało mi się oczywiste, że jest, że to mam, a teraz, kiedy już nie jestem młodsza to już wcale takie oczywiste nie jest, że coś jest albo to mam.

    Proste, co nie?

    No ale tak, chodzi oczywiście o uważność.

    O skupienie się nie tylko na tym, co zajebistego zrobię jutro czy za rok, czego pragnę i potrzebuję, tylko na tych biedaczkach, które są obok, ale z reguły nie zauważane, jak to oczywistości. Moje oczywistości są zapewne inne niż cudze oczywistości, ale na pewno każdy jakieś ma. Nie wiem – kanapa, laptop, dwa telefony, samochód, praca, dziecko, pies, kot, słońce, deszcz. Bardzo trudno pisać o wielbieniu tych oczywistości bez ryzyka otarcia się o banał i frazę a la Coelho, że życie jest piękne i trzeba je kochać. Dlatego bardzo liczyłam na Knausgårda. Zwłaszcza, że w przedrukowanym w Gazecie Wyborczej wywiadzie  dla „The Paris Review” tak ładnie o tym opowiada, że aż zacytuję:

    „Butelka piwa zasługuje na tyle samo uwagi, co pojęcie miłości. Pociąga mnie postrzeganie rzeczy bez hierachii, w świecie, który istniał, zanim podzieliliśmy go na kategorie”.

    Pierwsze zdanie – prawda – ryzykowne, wzbudza nieufność i obruszenie, że jak to?! Miłość tak samo ważna jak jakaś tam butelka? Jak to możliwe, że w świecie, gdzie nie szanuje się nawet braci mniejszych, jest miejsce, żeby gloryfikować butelkę, no come on. Jakiś nawiedzony pięknoduch ze Skandynawii, który ma super w życiu i sobie tak cuduje.

    Ale potem mówi drugie zdanie i ono zmienia wszystko.

    To hierachizowanie. Myślę, że to jest coś co nas gubi i czego nie zauważamy. Polega to na tym, że coś wydaje nam się bardziej warte zachodu, wartościowsze, a coś innego nie. Nie zastanawiamy się, skąd te kategorie pochodzą, kto nam wmówił, że to trzeba mieć a tamtego nie, że np. buty z Zary są cool a już z CCC nie, albo że takie za 6 tysi to absolutny hit życiowy a takie z H&M to bida z nędzą, wstyd i obciach iść na imieniny.

    Nie rozmyślamy, że ktoś i coś zewsząd nam wmawia, że czegoś potrzebujemy, że musimy wciąż gdzieś biec i coś nowego mieć, jak nie spędzimy wakacji w super miejscu, to zmarnowaliśmy czas i zasoby, a jak spędzimy to mamy lajki i fejm, ale jak odpowiemy na pytanie – co robiliśmy dziś – że nic, to ho ho, najgorzej, niekreatwnie, no nie będziemy zwycięzcami, zmarnowaliśmy życie. Trzeba przecież chcieć mieć i mieć.

    Nie żebym tu nawoływała do zamieszkania w eremeach i jedzenia korzonków tylko dlatego, że pewnie tylko w tym stylu starczałoby mi do 1-go na spokojnie, ale po prostu wzbudza się we mnie od jakiegoś czasu poczucie, że kompletnie mam w dupie to, co posiadam. Ale to się zaczyna zmieniać, nie tylko wtedy, kiedy myziam i obwąchuję swojego piątego nowego moleskina, miącham z lubością mazaczka Staedtler albo doceniam, że moje auto, w które nie inwestuję ciągle wozi moją dupę jak mi się nie chce coś tam.

    Mimo że tracę powoli ostrość widzenia i z daleka i z bliska, paradoksalnie widzę coraz wyraźniej wszystko, co mnie otacza. Stąd już tylko kawałek drogi skrajem, żeby się z tego cieszyć. Z rzeczy, które mnie otaczają nie cieszą mnie może rybiki w łazience, ale już upierdliwe muszki owocówki mi nie przeszkadzają. Wiem bowiem, że kiedy znikną, skończy się definitywnie lato i co mi z tego, że rozkrojona cytryna będzie mogła leżeć na blacie cały dzień skoro to będzie nienawistny listopad, albo jeszcze gorzej – styczeń, który zawsze ciągnie się w nieskończoność i jest jedynym miesiącem, którego mijanie autentycznie mnie cieszy.

    Dlatego dywagacje Knausgårda na temat rzeczy z podorędzia są mi bliskie.

    Ale.

    Uczciwie przyznać muszę, że tym razem Knausgård wystawia swoich czytelników na próbę.

    Przyzwyczaił nas do epickich opisów swojego upodobania z dzieciństwa do robienia kupy. Spoko. No co tu kryć, zdarza się przeżywać fascynacje swoim wypróżnianiem, zwłaszcza małym dzieciom, które nie znają poczucia wstydu i bardzo się jarają, że zrobią ładną kupkę, a rodzice nierzadko im w tym wtórują. Dopiero z czasem tracimy nawyk dzielenia się ze światem czynnościami uznawanymi za intymne i sikanie, pierdzenie, robienie kupy nazywamy „wypróżnianiem się” i puszczamy wodę w kranie, żeby zagłuszyć odgłosy, no bo szczerze – chyba nie interesują mnie faktycznie problemy gastryczne moich koleżanek z biura, więc choć moje mnie interesują nad wyraz, to dzielić się z koleżankami tym hobby nie będę ze względu na powszechny brak akceptacji tej tematykiw przestrzeni publicznej, mówiąc oględnie.

    Knausgård próbuje to niejako odczarować. Ten wstyd. Ten rodzaj intymności.

    I oto po fascynującym eseju o Flaubercie, benzynie, trzymaniu nowo narodzonego człowieka (ej, nawet się wzruszyłam), słońcu, jabłkach, ustach, liściach, meduzach, morświnach przechodzimy z zaskoczki do erupcji zachwytu pisarza nad wargami sromowymi pachnącymi moczem, sikaniem, muszlą klozetową, która przypomina łabędzia. Hmmm.

    W „Mojej walce” tego rodzaju wtręty o wypróżnianiu, zmazach nocnych, fizjologii pożądania itp. były wplecione w pewną spójną, jasną całość. Knausgård potrafił tak to pokazać, że wydawało nam się to oczywiste, bliskie, na pewno nie disgusting. W „Jesieni”, ponieważ treść jest poszatkowana na niezwiązane ze sobą fragmenciki rzeczywistości ukazane w kolejności całkiem przypadkowej, te intymności jednak szokują.

    Trudno jest znaleźć formułę pisania o tym, że kobiety mają okres i brudzi im się bielizna, albo że jak się nie popierdzi, to ma to złe skutki dla funkcjonowania naszych jelit. Jakoś przełyka się (sic!) fizjologię seksu uznając to nawet za podniecające, a te tematy jakoś nie przebiły się do popkultury. Nawet dla mnie, starej wielbicielki gastrycznych dowcipów z filmów Almodavara i nie tylko.

    Ja przebrnęłam przez te jego achy nad pięknem aktu wtulania twarzy w wargi sromowe, nie wiem na co jego dziecku ta wiedza, ale może w sumie jest w tym jakiś sens. Skoro można uświadamiać dziecko, że ma wątrobę, nerki, serce, to czemu nie, że ma wargi sromowe?

    Ale jestem świadoma tego tego, że nie jest to lektura dla każdego i w sumie szkoda.

    Poćwiczyć taką wrażliwość nie tylko na oczywiste zachody słońca, cuda narodzin, łagodny powiew złotej jesieni – to jest challenge:)

    Ja tam polecam. Spróbujcie:)

  • zjedz kanapkę