• Nie chcemy kanapek ze smarkiem, czyli tekst o jedzeniu

    Nie wiem, kiedy przychodzi ten czas, kiedy żarcie, nie żarcie staje się tematem rozmów, snów i obsesji.
    Tyle lat jadło się kanapki z powidłami i domowe frytki na starym oleju a w niedzielę rosół z kury i kotleta mielonego, tyle lat bezkarnie uchodziło pochłanianie paprykarza szczecińskiego, mielonki z puszki i snikersa na obiad. Aż tu wtem…

    Nagle okazuje się, że jest coś takiego jak jarmuż a jedzenie czegoś tam – szkodzi. I wtedy się zaczyna.
    Jedzenie staje się tematem rzeką, która niepokojąco wylewa.

    Programy o gotowaniu, blogi kulinarne, moda na zdrowe jedzenie, na żarcie eko, na komosę ryżową zamiast ryżu, wege nie mięso, pasta z buraczków nie podsmażany bekon, wieczne odchudzanie, liczenie kalorii i poczucie, że wiecznie jest się o parę kilogramów za starym.

    Obezwładniające poczucie, że jesteśmy zbyt grubi, zbyt starzy, zbyt niedoskonali, żebyśmy mieli prawo być.

    Każdy jest na diecie, albo chce być na diecie, większość przeklina to, ile waży i ile mierzy. Każdy się odchudza, do bikini, do wesela kuzynki, do  wyjazdu na wakacje, do spodni ze studiów, garnituru ze ślubu.

    Zawsze mnie śmieszyły akcje pt. zdrowe odżywianie. Te sekty w ogóle wegańskie, że jajek to nie, tego co koza dała też nie. Zawsze mi się wydawało, że jak ktoś nie żre na śniadanie chińskich  zupek z proszku i unika wspomagania się bezą po każdym posiłku, to odżywia się w miarę zdrowo. Ojej ale znowu – ziemniaki, ryż są spoko, mięso też, z Kogutka, nie z Auchan, naprawdę super jest świeże, pani kroi, mieli na moich oczach.

    Oczywiście, że zawsze uważałam, że jestem gruba.

    Nawet kiedy ważyłam 50 parę kg przy wzroście 170 cm i wystawały mi obojczyki i kości biodrowe, uważałam, że jestem spasiona.

    Waga 61 kg plasowała mnie według mnie na miejscu cioteczek Chrum Chrum, okrągłych i rumianych, jak również zażywnych.

    Waga 64 kg była degrengoladą. Nie mogłam nosić spódnic – bo odstaje brzuch i trzeba stosować dużo tricków, żeby wyglądać na szczuplejszą niż jest się w rzeczywistości. Przez lata całe to się udaje i panuje względny spokój w moim umyśle, aż tu nagle.

    Przyszła pora na leczenie się z nienawiści do brukselki i kalafiora.

    Zaczęło się od tego, że było mi aż nadto dobrze.

    Ten stan trwał krótko, ale wystarczająco długo, żeby stracić czujność i zacząć sobie folgować – mięsem z Auchan w formie steków podawanych jako afrodyzjak plus całe wiadra mozarelli z pomidorami plus hektolitry wina, dla upiększenia balkonowego lajfstajlu przy świetle zachodzącego słońca.

    Uśpiona czujność połączona z właściwą wiekowi spowolnioną przemianą materii poskutkowała 10 kilogramami na plus. Wiodłam życie osoby plus size, w H&M swoje kroki kierowałam do działu z ubraniami dla puszystych. Rozmiar 42 stawał się niepokojąco niewystarczający.

    I nastąpił moment kluczowy dla historii jedzeniowej w moim życiu, tj.

    było mi źle.

    Nie da się, moim zdaniem, zintegrować z tematem jedzenia brukselki z własnej woli urozmaicanej żarciem kalarepki zamiast michaszków, kiedy jest dobrze. tj. kiedy  dobrze się wygląda, dobrze czuje.

    Radykały następują dopiero wtedy, kiedy coś zabije na alarm.

    Przede wszystkim samopoczucie w sensie ogólnym.

    Życie musi wydawać się chujowe, sytuacje patowe, ciało musi przypominać wzdęty balon, który za chwilę eksploduje. Aktualny  chłopak ma się bez problemu zmieścić w nasze spodnie i lepiej jeszcze dopiąć w pasie niż my.

    Sytuacja musi być skrajna i graniczna. Wtedy już wiemy na pewno, że musimy za wszelką cenę się ratować z tonącego jachtu. Bo jest dziurawy i nie czeka nas na nim życie Rihanny.

    Oto kiedy kończy się etap bycia Rihanną, zaczyna się czas bycia Suzanne Boyle i trzeba jakoś dotrzeć do bycia sobą.

    Aby osiągnąć cel, wrócić do siebie i schudnąć, trzeba gdzieś wyjechać.

    Np. nad morze, jak ktoś lubi. Podjąć zmianę żywienia pod czyjąś kuratelą, w jakimś ośrodku dla grubasów lub ludzi z problemami przemijania,  gastrycznymi i z przemianą materii i potraktować żarcie marchewki, kapusty, selera, pora, brukselki jako formę medytacji i refleksji nad aktem trawienia rzeczy lekkostrawnych oraz wiary, że przez to bardziej lekkostrawne stanie się otoczenie, ba całe życie nawet:) nie bójmy się tak marzyć:)

    Nie jedziemy do takiego ośrodka po to, żeby bawić się gargantuicznie. Jeśli pokornie się to przyjmie, już po 3 dniach zwykłe jabłko smakuje jak kilogram cukru a na pewno jest zajebiście dobre.

    Medytacji pomaga fakt, że wszystkie posiłki podtykają nam pod nos a my możemy latać sobie po plaży lub uprawiać inne formy aktywności fizycznej takie jak ćwiczenia kręgosłupa na piłkach lekarskich z grubymi panami w skarpetkach we wzorki, którzy sapią przy skłonach.

    Kilka dni skupienia tylko na przeżuwaniu warzyw w formie gotowanej, płynnej i surowej, z deserem w postaci pieczonego jabłka. Kilka dni picia tylko ziołowych herbatek i kawy z cykorii. Kilka dni wyautowania z codzienności bez presji bycia opalonym po powrocie czy dostarczania kontentu na fejsbuka w postaci zajebistych zachodów księżyca. Działa cuda.

    Po powrocie zorganizowanie sobie podobnego jedzenia, systematyczne przyrządzanie go sobie i wkładanie do plastikowych, mało seksy pojemników, żywienie się zupami jarzynowymi bez mięsnej wkładki, rzucanie się na sałatkę podrasowaną 3 kroplami oleju lnianego, potem schodzenie z tej diety i absorbowanie komosy zamiast ryżu, koziego zamiast krowiego, selera zamiast kanapki z serem i szynką, ryby zamiast steka i tak dalej – powoduje, że oto staje się w lustrze i widzi:

    • że ma się żebra
    • że ma się talię
    • że nie jest się w 8 miesiącu a co najwyżej w drugimi

    I cała masa rzeczy, odczuć, których w lustrze nie widać, a które cieszą.

    Wraz ze spadkiem wagi, zmianą nawyków żywieniowych, odstawieniem tego byle czego, medytowaniem nad gotowaniem mamałygi na następny dzień do kalafiora na parze – skutkuje poczuciem, że ma się mniej lat, może się więcej i że choć jest chujowo, to ogólnie spoko.

    To poczucie sprawczości, lekkości bytu jest radością większą nawet  niż zbieranie w pasie portek, które kilka tygodni temu pękały w szwach na dupie i na udach.

    Nagle życie staje się znośne.

    Oto nie jestem grubasem, panuję nad sobą, trzymam gazy w ryzach i gram hormonom na nosie. Skoro mogę to, to mogę i inne.

    Ale.

    Do tego innego jeszcze nie doszłam:)

    Wszyscy biją autorowi brawo i trzymają za niego kciuki udając, że mu życzą dobrze:)

  • Carrie Bradshaw po 70-tce, czyli jak ogarnąć końcówkę

    Chciałabym napisać jakiś na śmieszno tekst, do porechotania z możliwością na kilka sekund szerszej refleksji na temat życia, ale nie mogę.

    Jakoś mi się nie składa.

    Albo jest tak, że może po prostu nie ma tego we mnie, że jest śmiesznie, albo może to nie ten moment teraz.

    Jak babka obawiająca się obsesyjnie, że zaszła w ciążę, w związku z czym wszędzie widzi ciężarne kobiety, tak ja widzę teraz wszędzie seriale, filmy albo o starości albo o życiu bez smaku.

    Kiedy jestem naprawdę zdesperowana faktem, że wszystko obejrzałam co było do obejrzenia, żeby śniadanie nie miało pustego przebiegu – sięgam po Seks w Wielkim Mieście, ale i tym razem zdarzyła się koincydencja i trafiłam na odcinek, kiedy Miranda bała się, że umrze samotna i połowę twarzy zje jej kot. Reszta koleżanek zresztą mocno podzielała jej lęki, dlatego też biegały jak opętane po Manhattanie w poszukiwaniu Pana Idealnego pocieszając się, że na szczęście nie mają jeszcze 40 lat i wszystko może się zdarzyć.

    I właśnie. Chętnie obejrzałabym kolejny sezon Seksu w wielkim mieście w czasach, kiedy bohaterki są grubo po 60-tce.

    W II części filmu kinowego o ładnych paniach w ładnych butach było nadmienione, z odpowiednim poczuciem humoru, że Samantha boryka się jednak z menopauzą i zażywa tony dziwnych pigułek na utrzymanie swoich hormonów w ryzach i dzięki temu bzyka ochoczo najprzystojniejszego gościa rasy białej w hotelu w Abu Dhabi. W dodatku na plaży, na masce terenowego samochodu. How spectacular. Jakie pocieszenie dla wszystkich babek, które dobiegają 50 – tki. Jasny przekaz – możesz wszystko.

    Ale co dalej? W końcu jednak to co nieuchronne je dopadnie i jakie będzie ich życie? Co będą robić? Jakie będą ich zajęcia, priorytety i złote myśli?

    Starość to nadal taki temat jak rozmowy o problemach gastrycznych typu krew w kale albo gazy. Wszyscy przecież udają, że nie pierdzą a ich kupa nie śmierdzi, prawda?

    Każdy będzie stary, pomarszczony, kobietom urosną wąsy, facetom obwisną tyłki, opuszki palców tak paskudnie się wyostrzą, za to stępi się wzrok i słuch i wszystko po kolei.

    Jest to oczywiste, ale wszyscy, których nie dopadła 60 – tka udają, że ich to ominie jak np. ospa wietrzna. Że jakimś cudem będą mieli lat 60 czy 70 i takie status quo jak teraz, dużo chęci, zapału, pracy, dynamiki, jędrności, nadziei i planów a z chorób co najwyżej katar.

    No niestety.

    Tak nie będzie.

    A co ciekawe, zaczynają nam to nieśmiało uświadamiać producenci filmowi, odzieżowi i może też inni, którzy mierzą się z faktem, że młodzieży z dużą siłą nabywczą nie przybywa, za to przybywa ludzi starych, którym zdarza się mieć pieniądze i ochotę na coś jeszcze prócz ucierania obsmarkanych nosów swoich wnuków.

    I tak oto w gazetach modowych stylizacje na kolejne sezony nie kończą się na 40 czy 50+, obejmują już 70-tki. Firma Bohoboco zrobiła mocną kampanię swoich ubrań pokazując dwie modelki – standardowo młodą i wiekową – Helenę Norowicz. Ponieważ te kobiety, w tym wieku mogą coś kupić, a nie tylko nosić swoje bezkształtne spódnice z epoki Gierka, pokazano więc, że mając lat 70 można wyglądać dobrze.

    81-letnia-Helena-Norowicz-modelka-w-najnowszej-kampanii-BOHOBOCO_img54e6539ee607f

    W międzyczasie szukając jakiegoś serialu do obiadu trafiłam na „Grace and Frankie”. Nie bardzo mnie zachęcił, bo filmy mające w tytule imiona są zazwyczaj za bardzo popowe jak dla mnie.

    I faktycznie, tak jest. Nie jest to serial z tą magią wyjątkowości czy nowatorskości jak Mad man, Homeland, Rodzina Soprano czy The Killing, kiedy się je ogląda i myśli sobie – woooow.

    No to ten nie jest taki. Ten jest tak między sitcomem a solidną obyczajówką. Pełno w nim schematów, puszczania oka do widza, mało plenerów, czyli chyba niski budżet, ale temat ma naprawdę mało ograny, mało powszechny, rzadko goszczący na ekranach czegokolwiek.

    Oto producenci z internetowego giganta Netflix postanowili pochylić się nad starością i pokazać, jak żyją kobiety i mężczyźni, którzy nie są ładnymi singlami, z super zawodami szukający partnerów na życie, by móc mówić „MY”, którzy nie są brzydką młodzieżą mającą nasrane w głowie jak „Girls”, którzy nie są zimnymi prawnikami z Manhattanu, przepracowanymi lekarzami, ani detektywami, ani seryjnymi mordercami o ciekawym profilu psychologicznym.

    Bohaterowie są zwykłymi ludźmi, dwa małżeństwa, z dziećmi, no może trochę i niezwykłe, bo serial wychodzi też naprzeciw problemom gender, zatem ojcowie rodzin tuż przed emeryturą stwierdzają, że pora być wreszcie sobą, bo jak nie teraz to kiedy i zrobić comming out po czym obwieścić rodzinom, że kochają się od 20 lat, teraz więc się rozwiodą i wezmą gejowski ślub.

    Zresztą to jest też dobry wniosek co do mężczyzn, którzy się starzeją. Mają z tym na ogół mniejszy problem niż kobiety. Każdy młodszy pan zapytany przez mnie, co będzie jak się zestarzeje, odpowiada – będę wreszcie mógł robić to, na co teraz nie ma w ogóle czasu.Faceci w starości upatrują bardziej swoje wyzwolenie od presji wszystkich i wszystkiego.

    Z racji tego, że nie przywiązują aż takiej wagi do wyglądu jak kobiety a popyt na nich jest długo o wiele większy niż na kobiety w podobnym wieku – łagodniej przechodzą fazę pogodzenia się z tym, że coś im obwisa albo jest nieodwracalnie za grube, albo łyse.

    No cóż, a starość w Stanach ma twarz Jane Fondy, która gra tytułową Grace, nosi apaszki od Hermesa i jada lunche na mieście.

    Cóż porabiają staruszki w Ameryce, na ładnym przedmieściu, w nadmorskiej miejscowości, w ładnym domu?

    Nie należy się przejmować, że producenci pokazują nam nierealną wizję 70 letnich ciał w postaci Jane Fondy. Wiadomo, że nam takiego stanu osiągnąć się po prostu nie uda, choćby z racji tego, że nie propagowałyśmy aerobiku w czasach, kiedy nikt o nim nie słyszał ani nie mamy takich pieniędzy na upiększanie i polepszanie tego, co nam się pogarsza.

    To jest nieważne. Ważne, że bohaterki są stare i ważne co robią i co nam to uświadamia.
    Z pewnością to, że wraz ze starością życie się nie kończy. To chcą nam powiedzieć twórcy tego serialu.

    że owszem, trzeba się zdefiniować na nowo, bo mąż może umrzeć, czy w jakikolwiek inny sposób od nas odejść wcześniej czy później, fizycznie lub mentalnie.

    No i rodzi się pytanie – co by tu porobić?

    Praca na pełen etat już nie bardzo, a tu chciałoby się być przydatnym, zatem jakieś kursy może? Malarstwa dla byłych więźniów?

    Nie ma za dużego wyboru, jeśli chodzi o spełnianie się w byciu przydatnym dla społeczeństwa. Zatem bohaterki starają się być przydatne dla samych siebie.

    I na przykład mają iphony, Fonda ma niebieski 5 c co mnie wzruszło, mają MacBooki Air, jedna musi koniecznie nie umieć go otworzyć, uczestniczą żywo w socialach, twittują, mają konta na Facebooku, korzystają z portali randkowych, w każdym razie – są na bieżąco.

    Mają też bolączki.

    według twórców bolączkami starości kobiet są:

    • niewidzialność
    • suchość pochwy

    Niewidzialności boi się każda starzejąca się kobieta. Boi się tego momentu, kiedy zauważa, że jednego dnia, kiedy szła w sukience oglądał się za nią ten czy tamten a teraz idzie i po prostu nic się nie dzieje. W serialu jest scena, kiedy Fonda z kumpelką idą do sklepu po fajki, stoją za ladą, a sprzedawca ociąga się z podejściem do nich, po czym, kiedy zjawia się młoda blondynka, obsługuje ją pierwszą z zapałem godnym kupna sportowego porsche. Fonda robi awanturę, krzyczy i się wścieka, koleżanka ją wyprowadza, wychodzą więc zrezygnowane, bo wiedzą, że to na nic. Tak po prostu jest, takie jest życie.

    żeby sobie polepszyć samopoczucie idą więc w sobotni wieczór do klubu nocnego, do którego chadzały 40 lat temu i w ostrych makijażach tańczą na barze. Klientela bije im brawo, jak ciekawemu zjawisku, one wychodzą, siadają na krawężniku w miarę zadowolone i wiedzą, że niestety, seks w wielkim mieście już nie wróci.

    Jedna z nich, Fonda rzecz jasna, znajduje partnera i oto chcą uprawiać seks, ale problem jest, bo sucho. Na szczęście mają organiczne lubrykanty, które uśmierzają ten problem, niemniej widok zetlałych prezerwatyw sprzed 30 iluś lat, które wysypały się z szuflady i były tyle lat właśnie nie używane, nie pociesza.

    Tak więc na szczęście są sociale i smarowidła na wszystko, czasem nawet dorzeczni samotni mężczyźni w tym samym wieku, ale przeważnie  kobiety nie bawią się tak świetnie jak ich nigdysiejsi mężowie czy kochankowie.

    Panie owijają się więc w koc i odchodzą plażą w siną dal objęte i jakby pogodzone z tym, że niestety – niewiele się z tym wszystkim da zrobić.

    Ale do obejrzenia serialu jednak zachęcam. Tak samo jak do wyobrażenia sobie, co w wieku lat 70 – ciu będzie robić Carrie Bradshaw i co będzie robić wy. I czy nie możecie się na to doczekać:]

    PS. Zwracam też uwagę na napis na zdjęciu, fragment dialogu obu pań, kiedy Fonda przekonuje koleżankę, że jeśli jest się w związku, to trzeba zawsze trochę kłamać, bo inaczej nie jest możliwe, aby on był szczęśliwy. Teraz będzie spoiler. Wybrała jednak prawdę. A ceną jaką za nią zapłaciła, było wiadomo co:)

  • Jesteś stary, wykluczony i inny, a jak nie, to będziesz

    Kiedyś, dawno temu bardzo, kiedy moją ulubioną lekturą były stare roczniki pisma „Mówią wieki”, wydawało mi się, że życie samo się „układa”, a pewne rzeczy w nim po prostu dzieją się, bo „tak już jest”, „tak musi być”.

    Oczywiste jak słońce było dla mnie to, że są rodzice, rodzice mają dzieci, rodzice chodzą do pracy, dzieci do szkoły, potem te dzieci gdzieś wyjeżdżają, uczą się, pracują, gdzieś mieszkają, zakładają swoje rodziny, mają dzieci, potem one są rodzicami, wychodzą do pracy, wracają z pracy, gotują, sprzątają, chowają dzieci a potem… nie wiem co. W każdym razie tak żyją, bo „takie jest życie”.

    Byłam bardzo dumna, że „takość” mojego życia jest tak dokładnie pod linijkę, z podkreślonymi tematami, przepisana na czysto.

    Wszystko szło po kolei, według planu, szkoły, praca, śluby, rodziny, dziecko, pies, dom, nic za wcześnie, nic za późno. Było zadowolenie, że tak po prostu się to układa, ale z tyłu głowy pytanie – „i to wszystko”?

    Znam taką osobę, a przykładów znalazłoby się kilka, która ma męża i trójkę z nim dzieci. Oczywiście, że snuć wnioski o jej samopoczuciu na podstawie tego, co pokazuje na portalach społczecznościowych, jest ryzykowne i trochę naiwne, ale ona opowiada o swoim byciu matką z taką pasją, z jaką ja się jeszcze dotąd nie zetknęłam. Wiem tylko, że jak mi zdarza wyjechać i zatęsknić za kotami, – to oglądam sobie ich zdjęcia w telefonie,  ona na wyjeździe bez dzieci ogląda ich wszystkie zdjęcia i tęskni, za nimi, za byciem matką. Więc na swoim i kotów przykładzie wiem, że może mówić prawdę ta kobieta.

    W każdym razie podziwiam szczerze takie oddanie idei macierzyństwa, tak wielkie zaangażowanie w coś, co dla wielu ludzi jest nudną rutyną, obowiązkiem itd.

    To szczęście odnaleźć się akurat w takiej roli, jakiej spodziewa się po nas społeczność, bliscy, wszyscy.

    Ale jest naprawdę spore grono ludzi, którzy takiego szczęścia nie mają.

    Jesteśmy bezpieczni, kiedy spełniamy punkt po punkcie to, czego od nas się oczekuje w domu, w szkole, wśród bliskich, wśród obcych, ale mamy totalnie przesrane, kiedy nie chcemy już tego robić, kiedy stwierdzimy, że nie nadajemy się do pełnienia przyjętych ról i kiedy jedyne co nam przychodzi do głowy to kwestia „ja w tym to nie jestem ja”, tak żyć się nie da, coś trzeba zrobić, ale w sumie co.

    Wtedy życie przestaje być zeszytem na czysto, staje się brudnopisem. Wszystko się dzieje, ale nie ma czasu na kaligrafię.

    Co ma swoje dobre strony, ale ma przeważnie złe.

    I tu, po przydługim wstępie, dochodzę do głównego tematu, tj. filmów, które obejrzałam ostatnio.

    Nie wiem, czy wy też powinniście.

    Bo z takimi rzeczami jest jak z jakąś obsesją, jaką w danym momencie posiadamy. Np. jak się człowiek boi,że jest w ciąży, nagle widzi na ulicy same ciężarne babki, filmy o ciąży itp.

    Więc te tematy akurat nie muszą być waszymi, ale Agnieszka Holland rekomendując swój film, który obejrzałam wczoraj (po raz trzeci w życiu zresztą) „Kobieta samotna”, powiedziała, że może nie wszystkich z was dotyczy wykluczenie i bieda, ale wydaje jej się, że tym filmem trafiła do jakiejś prawdy o człowieku.

    I ten sposób można podejść zatem do kwestii, jakimi są:

    Niedojrzałość, Wykluczenie i Inność.

    To są te czynniki właśnie, które nie pozwalają za bardzo na to, aby „plan” się wypełnił. Są kleksami na jednowymiarowym, harmonijnym i czystym obrazie życia z bilboardu reklamującego nowy kompleks mieszkaniowy dajmy na to o nazwie apartamenty Solar albo Leśna Kraina.

    NIEDOJRZAŁOŚĆ

    Otóż okazuje się, że określenie „niedojrzały” nie przysługuje tylko piotrusiom panom czy 20 paro letniemu pokoleniu tzw. gniazdowników, którzy wolą mieszkać z mamami niż iść wreszcie na swoje.

    Ten epitet świetnie też pasowałby np. do pańć, które mają ok 60 lat, ale wolą nosić legginsy w panterkę, mocno się malować i bawić w klubach podrywając młodszych mężczyzn niż być żonami, matkami i babciami.

    Pasowałby, gdyby w sumie nie był nacechowany negatywnie. A tu chodzi moim zdaniem nie o tę ujemną kwalifikację stylu bycia takiej osoby, tylko o stwierdzenie, że żyje ona w sposób nie przystający do społecznych wyobrażeń o roli kobiety po 60-tce.

    O tym jest film „Party Girl”, który można teraz zobaczyć na ekranach kin, ale tych, do których przychodzi po 3 osoby na seans.

    party

    Główna bohaterka Ążęlik, gra tu samą siebie, czyli babkę lat 60 ileś, która jest hostessą w klubach nocnych od lat. Za szampana obściskuje się za kotarą z panami, jest wyfiokowana, wymalowana, kuriozalna trochę (oceniam jednak…) w tych panterkach, milionach pierścieni i bransoletek. Egzystuje w małym pokoju na zapleczu, w którym mieści się tylko łóżko i kilka tandetnych kiczowatych bibelotów w stylu aniołek. Sumiennie wykonuje swoją pracę ćmy barowej, ale niestety za ćmienie społeczeństwo nie nagradza emeryturą. Tak, że z czasem nachodzi ją refleksja, że w sumie przeżyła życie, klientów coraz mniej a ona nie ma nic.

    Tzn. ma, czworo dzieci!

    Najbardziej kocha najstarszego syna, bo radzi sobie w Paryżu i jest przystojny a ona ma słabość do młodych i przystojnych, z dystansem odnosi się do przeciętnej córki, która akurat wpisała się w wymogi i ma męża oraz dzieci, do syna, bo jest brzydki i jest tylko stróżem, zaś najmłodszą córkę oddała do rodziny zastępczej, bo nie miała pomysłu co z nią zrobić kompletnie.

    Więc jak nagle jej stały klient, górnik na emeryturze oświadcza jej się twierdząc, że ją kocha, zaczyna brać pod uwagę opcję „może się ustatkuję”, bo jakoś żyć dalej trzeba.

    Zamienia więc panterkę na miękkie różowe dresy i zamiata podłogi w domu narzeczonego, ale…

    Jak odpowiada Detektyw z serialu „True Detective” (znowu cytat, o żesz) zapytany, czy wierzy w miłość : „Nie ma miłości. Przynajmniej takiej, w jaką nawykliśmy wierzyć. Jest tylko rzeczywistość”.

    A ta rzeczywistość zmiata wyobrażenie Ążelik o innym, bardziej społecznym życiu.

    Są w tym filmie takie 3 momenty, które są historią powtarzalną w życiorysach wszystkich ludzi takich trochę z dupy, nieprzystosowanych, czy – jak kto woli – niedojrzałych.

    1 moment

    Kiedy do domu narzeczonego przychodzą z wizytą wnuki Ążelik. Bawią się skacząc po dużym łożu pana domu i Ążelik, nie chcą zejść, śmieją się, dokazują, nie słuchają upomnień, a ona tak oto zwraca się do ich matki, a swojej córki:” TWOJE dzieci skaczą po MOIM łóżku”.

    Tak, jest niby rodzina, ale jest twoje i moje, twój dom jest ładniejszy, twoje dzieci są nieposłuszne itd.

    2 moment

    Bohaterka dzieli się z najstarszym synem refleksją, że nie bardzo widzi jej się ten ślub, bo nie kocha tego pana, a miłość powinna polegać na tym, że nie chce się wyjść całe dnie z ramion ukochanego. Syn ją wyśmiewa, że ma mrzonki o miłości jak 14 latka i potem w rozmowie z resztą rodzeństwa chce, aby wszyscy nakłonili matkę do tego ślubu, bo „co my z nią potem zrobimy, będziemy mieli ją na głowie”.

    Cóż, płaci się za to wszystko co się zrobiło i czego nie. Ążelik też płaci cenę za to, że nie chciało jej się matkować – dzieci nie chcą jej w swoim życiu.

    3 moment

    Facet chce się żenić, mówi, że kocha. Zapytany przez bohaterkę, jak to kocha, skoro jej nie zna, nic nie odpowiada, bo przecież wiadomo „to się zdarza”, kochanie, nie ma dyskusji, a potem jakoś to będzie. A jest jak zawsze.

    Czyli pani idzie na rodzinny piknik z dziećmi, wnukami, narzeczonym. Wieczorem wszyscy rozchodzą się do domów, ona zaś nie chce, chce pić piwo i się bawić w klubie. Idzie, nie wraca na noc, bawi się, spotyka ją niemiły incydent z młodszym facetem, który brutalnie uświadamia jej, że to ona powinna już płacić za ich zainteresowanie nią. A kiedy wraca, narzeczony tak oto przypieczętowuje swoje uczucie;” Co ty wyrabiasz?! Płaciłem na pikniku za ciebie i twoją rodzinę a ty mi tu robisz co chcesz”.

    Nie potrzeba tu komentarza wydaje mi się, prócz tego, że Detektyw miał rację. że miłości nie ma, są za to transakcje wymienne, czyli rzeczywistość. Co ty mnie, ja tobie, co ja tobie, ty mnie. Inaczej się nie bawimy.

    Nie chcesz się wymieniać według uznanych społecznych zasad? Radź se sama.

    WYKLUCZENIE

    Nie wiem za bardzo do końca jak to jest. Czy to jest tak, że ktoś po prostu rodzi się już gotowym liderem grupy albo bohaterem albo charyzmatykiem. Nie mam pojęcia, jak to działa, ale śmiem przypuszczać, że jeśli nie każdy, to niejeden z nas doznał w życiu uczucia wykluczenia.

    Kiedy czuł, że bardzo chce gdzieś przynależeć, ale go tam nie chcą. W dzieciństwie np. w szkole, na podwórku, na studiach, w jakichś grupach rówieśniczych.

    Myślę, że to uczucie, kiedy chce się gdzieś przynależeć, być w czymś a ludzie traktują nas z góry albo się odwracają lub co gorsza – kpią, jest nieobce większości z nas.

    Miałam ciarki na plecach oglądając niepozorny film dokumentalny na HBO pt. „Zjazd absolwentów”. Zrobiła go Szwedka Anna Odell.

    zjazd

    Za pomocą bardzo prostych środków osiągnęła to, że dało się odczuć grozę, wspomnień z odrzucenia. Puste, zimne szkolne korytarze czy dawni szkolni koledzy patrzący na tym zjeździe na bohaterkę zimno i obojętnie.

    Dlaczego?

    Nie była gruba, garbata czy paskudna ani też za głupia czy za mądra. Po prostu, była trochę inna, nadwrażliwa i za bardzo chciała wiedzieć, czemu jej nie lubią i życzą jej śmierci, ot tak sobie. Za to spotkało ją wykluczenie. Za chcenie za bardzo i za bezczelność bycia „inną”, choć nikt nie potrafił zdefiniować na czym ta inność mogła polegać.

    Czy myśmy nigdy nie dali innym poczuć, że mogą czuć się lepsi od nas, ale w sumie kompletnie nie wiadomo dlaczego? Taki fakap zdarzył się chyba każdemu z nas.

    Tytułowa „Kobieta samotna”  Agnieszki Holland też chce przynależeć do grupy, która za swoje starania dostaje zapłatę. Czyli np. spełnia się taka jej fanaberia, że skoro pracuje uczciwie, to ma gdzie mieszkać z synem, może pozwolić sobie na kupno samochodu czy telewizora.

    kobieta

    Jednak ponieważ wyniosła z domu posag w postaci bycia zawsze poniżaną, zatem nie jest w stanie do tej grupy, która „ma” – się wcisnąć.

    „Bo za mną nikt nie stoi”, jak powiada w filmie.

    Mylnie niestety zakładają z jej partnerem kaleką granym brawurowo (nie przychodzi mi na myśl inne słowo) przez Bogusława Lindę – że z racji tego, iż są ludźmi takimi jak wszyscy, to im się „należy”. To auto, mieszkanie czy samochód.

    Otóż okazuje się, że nie. Nie należy się. Niektórym czasem coś się przytrafia, innym  – nigdy i tak też bywa. Ale poczucie życia w gettcie jest chyba też dość powszechne, niezależnie od bycia kobietą samotną czy jakąkolwiek inną osobą.

    Getta naszych ograniczeń i nietrafień na szóstkę.

    INNI

    Na taki serial ostatnio wpadłam. Amerykański „Transparent”.

    transparent

    Jak to serial amerykański jest podlany sosem błyskotliwego słowotoku bohaterów o niczym. takim allenowskim pieprzeniem o dupie maryni, jakby ci bohaterowie chcieli ukryć to, że w gruncie rzeczy nie mają nic do powiedzenia, albo boją się mówić.

    Bardziej boją chyba niż nie mają.

    Bohaterem jest profesor uniwersytetu w Los Angeles, nauki polityczne, zacny ojciec trójki dzieci, mąż i członek żydowskiej społeczności, który całe życie żyje w ukryciu zmagając się z tym, że spełnia rolę, która nie jest jego.

    Bo on chce być facetem w przebraniu kobiety, żyć i zachowywać się jak kobieta, a tymczasem musi żyć jak ktoś inny.

    Odważa się powiedzieć o tym rodzinie już po rozwodzie, kiedy dzieci są już dorosłe i mają podobne problemy z utożsamieniem się z rolami, jakie im narzucono. Starsza córka nie chce być matką i żoną, woli żyć z kobietą, syn chce się zakochać i mieć dzieci, ale mu nie wychodzi. najmłodsza córka ma tyle opcji do wyboru, że sama nie wie, kim chce być i w rzeczywistości nie wiadomo kim jest. Może być wszystkim i każdym, jest w zasadzie nikim dookreślonym, nieciekawą plamą z zadatkami na coś.

    Główny bohater dzielnie przechadza się w sukienkach i maluje paznokcie, dzieci są lekko zszokowane, ale bardziej zajęte swoimi problemami a ogólnie bije z tego serialu wielki smutek. Że staramy się, chcemy, a nic kompletnie nie idzie tak, jak chcemy, nic nie jest takie, jak zakładaliśmy, żadna rola przypisana nie przynosi szczęścia, a poszukiwanie samego siebie nie przynosi ukojenia.

    Tak więc i podstarzała party girl, czy samotna kobieta, czy odrzucona Anna albo Amerykanie mający problemy z tożsamością płciową i społeczną, to jest i tak coś, co zmierza tylko w jednym kierunku – donikąd.

    I to jest dla mnie jedyny optymistyczny wydźwięk, że pod tym względem – wszyscy jesteśmy równi. Ani niedojrzali, ani inni, ani wykluczeni. dla wszystkich bowiem skończy się tak samo.

  • Cytat jako ucieczka

    Ludzie, którzy czytają książki, ludzie, którzy sporo wiedzą, ludzie, których można uznać za erudytów wydają się być mądrzy, ale wcale nie są.

    Eco uznał ich za nieudaczników a ich zbyteczną wiedzę za dowód na to, że w życiu im się nie powiodło. Bo ci, którzy do czegoś tam doszli obiektywnie nie mają czasu czytać książek.

    ups, i did it again…

    Chcę podzielić się moją myślą o tym, że cytaty są niczym innym jak objawem braku pewności siebie, swoich poglądów, a temat zaczynam od cytatu, czyli jest ze mną gorzej niż myślałam.

    To była jedna z TYCH rozmów na balkonie przy winie i ja wtedy powiedziałam jemu, że słyszałam w radiu taką fajną audycję, w której babka opowiadała o książce wywiadzie rzece ze Stasiukiem i Stasiuk tak odpowiedział zapytany o to, czy …

    Mój rozmówca nie dowiedział się o co zapytano Stasiuka i co Stasiuk odpowiedział, bo wstał zirytowany i powiedział, że nie znosi jak mówię co kto inny powiedział, że co go to obchodzi i czy ja nie boję się przypadkiem swoich myśli, skoro często podpieram się cudzymi.

    Wylał wino trącając kieliszek, a potem musiałam prać trampki, choć ten fakt jest dla zrozumienia tematu nieistotny, ale oddaje dramatyzm sytuacji i jakby to było na filmie, to na pewno dodałoby scenie wartości. Widz mógłby pomyśleć wtedy – hmm wino się rozlało.. co to może znaczyć.

    Ale do rzeczy.

    Uderzyło mnie to, co powiedział on, bo to jest drugi on w moim życiu, który jest przekonany, że jego myśli są tyle samo warte co te zapisane w książkach przez innych ludzi, bo ci inni ludzie wcale nie są lepsi w tym myśleniu niż on. Ich zdanie a zdanie onych. Proste.

    Dyskutowałam też ten temat z moją córką, która jest na rozdrożu jeśli chodzi o sens w ogóle uczenia się i czytania i miota się, bo chciałaby coś wiedzieć, ale z drugiej strony nie wie po co ma wiedzieć.

    I omawiając moje uwielbienie do fan page pt. „Z uniesień zostało mi uniesienie brwi, ze wzruszeń – wzruszenie ramion”,  który zdobywa tysiące polubień pod postem wrzucając cytaty z jakichś powieści, stwierdziłyśmy, że fakt, podpierania się słowami innych jest trochę żenujący dla osób w moim wieku;], bo wypadałoby mieć swoje zdanie, ale też nieprawdą jest, że ci, którzy coś napisali są tacy sami jak my, którzyśmy tylko o czymś pomyśleli. No bo jednak napisać to trzeba umić.

    Ale problem mam z czym innym.

    Nie z tym, że ktoś wyrazi myśl lepiej ode mnie, ale z tym, że wolę przytoczyć cytat niż podjąć próbę wyrażenia własnego zdania sformułowanego po swojemu.

    Cytat jest swego rodzaju tarczą i w moim mniemaniu gwarantem tego, że mam rację. Bo skoro ktoś inny na coś wpadł, to ja też mogę mieć rację.

    Bardzo mnie niepokoi ten trend we mnie i złudne poczucie, że powoływanie się w rozmowach na cudze słowa czyni mnie erudytą.

    Kiedy byłam w liceum, miałam na końcu brudnopisu do polskiego listę lektur, które sama sobie wyszukiwałam w bibliotece, w której pracowała moja matka. Łaziłam między półkami i szukałam.

    Potem to co znalazłam czytałam i zakreślałam zdania w książce. Następnie te zdania wpisywałam do niebieskiego notesu z aforyzmami, z którego wylatywały kartki.

    Uważałam, że Kotarbiński zna się na szczęściu i do dziś pamiętam, wiadomo!, co on tam wypisywał o tym szczęściu, a to np. że szczęście jest w nas i ja do dziś się z tym zgadzam i to wiem, ale nigdy nie udało mi się tego poczuć.

    Wiedział lepiej Cortazar i Kępiński, dzięki któremu odkryłam, że na bank mam depresję, stany lękowe i jestem flegmatykiem, wiedział wszystko Ingarden i Erich Fromm o miłości też wiedział, Milan Kundera o życiu wiedział, a Lermontow nauczył mnie, że zło rodzi zło. No i tak mogłabym wyliczać bez końca.

    Ostatecznie doszłam do wniosku, że muszę zrobić z tym porządek.

    Cytowanie, czytanie, powoływanie się na autorytety jest nędznym przejawem braku pewności co do własnych przekonań i ucieczki przed odpowiedzialnością za swoje słowa.

    Tylu ludzi dziś może właściwie wszystko. Pisać, publikować, wpływać na opinie, bawić kogoś, irytować, że rozmyślam oczywiście o tym, że mój głos może utknąć pomiędzy niczym i nigdzie.

    Może tak być.

    Ale może nie będzie i ktoś kiedyś powie komuś tak:” słuchaj, czytałam książkę Agaty Cxxxx i ona tam napisała, że…”

    Karl może to i ja mogę. Choć rzecz jasna uważam, że jest mądrzejszy ode mnie.

    Ale może tak być, że nie jest. że jest pracowitszy i na bank nie rozkminia czy on wie mniej a tamten ktoś lepiej. Zero obcyndalania się. Dupogodziny i klepanie w klawisze. Aż tu 6 tomów i szał.

    Ale teraz trenuję case „wiem swoje”, bo już gotowa byłam podkreślić pisakiem w 2 tomie jego powieści zdanie na temat zdrowego żywienia, które literacki gwiazdor uznał za idiotyczne,ale nie przytoczę dlaczego, bo ja akurat uważam inaczej niż on (bingo) , a z tym pisakiem to był ten odruch, którego chciałabym się pozbyć:)

    Ja się boję tylko jednego, że tak będę drążyć temat przygotowań do pisania, że będę jak te trzy siostry Czechowa, które chciały jechać do Moskwy. I tyle się naczekały, naprzygotowywały, namarzyły a ostatecznie nie pojechały nigdzie.

    Znowu cytat!

    kurwa.

  • Penis Magika, Żulczyk, tekst zawiera spoilery:]

    Mam taki chytry plan – mówić o innych i doczekać się, aż przyjdzie czas mówienia o sobie:) bo w sumie cóż, jest to najbardziej super sprawa. Kto twierdzi inaczej, ten kłamie.
    Ale najpierw wypowiem się o innych i teraz padło na Żulczyka. Jakuba Żulczyka.

    Niektórzy nie znają, ale moja Wera powiedziała, a to ten co o nim mówią „Coelho dla hipsterów”. I trafna uwaga, można by na tym zakończyć opowieść o panu i wszyscy będą wiedzieć o co chodzi.

    Ale ja chcę pokazać, jaka jestem w ogóle szydercza i znam się na bohaterach, zamiast krótko powiedzieć – no nie jednak. Chociaż po prawdzie to wcale nie o samą szyderę chodzi. Chodzi o to, że ja nie czytałam żadnej wcześniejszej powieści Żulczyka, ale miałam go na uwadze, jak to mówią.

    Bo tak:

    • pisał kiedyś ciekawe felietony do Elle, zgryźliwe recenzje do Wprost (ale go wygryźli i zmarginalizowali tam i chyba dobrze, bo kto dziś czyta Wprost)
    • na FB zalajkował mi jeden post, cytat z Franzena;], więc uznałam, że jest spoko, no ale potem zabrał się chyba za pisanie, bo jakoś zamilkł i się z FB wyautował.

    Anja Rubik czyta “Ślepnąc od świateł” i co w związku z tym

    Ale najważniejszym powodem, dla którego wydałam 30 ileś tam złotych na książkę była Anja Rubik:)
    Serio:)
    Anja prócz tego, że sepleni i jest top modelką, to ma ambicje większe, bierze udział w ciekawych projektach w Polsce, żeby wspomnieć choćby jej występ w videoklipie Mister D pt. „Chleb”. Zajebista jest:) i ja tam złego słowa nie powiem.

    Druga sprawa jest taka, że śledzę ją na instagramie:) i ona tam fajne rzeczy pokazuje, brzydkiego psa, ładnego męża, jak jest bez majekapu i że ma ogólnie chyba ok widzenie otoczenia. No i Anja razu pewnego coś tam na instagramie zamieściła o filmie „Hardkor Disko” Krzysztofa Skoniecznego. Bardzo mnie historia tego filmu zafrapowała, bo jak to, że Anja się tym interesuje. Okazało się, że Skonieczny właściwie sam sfinansował ten skromny film z gościem z „Jesteś Bogiem” w roli głównej. Bo tak mu zależało.  A Anja wspiera offowe projekty, więc go poleca.

    Poszłam na ten film.

    Z córką, naonczas 16 letnią, co jest o tyle ważne, że chyba pierwszy raz w tym filmie widziała penisa w całej okazałości. Cóż, na marginesie główny bohater nie ma się czego wstydzić:]

    Ale do rzeczy.

    No więc film był dobry. Długo o nim gadałyśmy wracając do domu. Mocny, wyrazisty, świetnie skomponowany, mroczny, poruszający, zagadkowy. Naprawdę chapeau bas dla scenarzysty i reżysera, autora zdjęć, muzyki.

    I któregoś dnia Anja leci  dokądś tam samolotem i robi fotę, jak czyta książkę, a książką jest „Ślepnąc od świateł” Żulczyka, więc ja zamawiam w empiku i kupuję posłusznie i jestem przekonana, że to będzie super, tak jak Hardkor Disko.

    aż tu nagle Żulczyk i Skonieczny

    A jest coś co łączy Żulczyka ze Skoniecznym! Otóż zamierzają napisać scenariusz na podstawie tej książki i zrobić film.

    I myślę, że Jakub wiedział o tym wcześniej, bo książka jest tak napisana jakby to był scenopis. Dokładnie są podane sytuacje, dialogi wyciosane jak do skryptu. Więc poszedł tak trochę na skróty. Wywali parę scen i ma gotowy scenariusz bez jakichś morderczych adaptacji jakich pewnie musieli dokonać ci, którzy na język filmu przekładali „Wojnę polsko ruską” Masłowskiej.

    Więc tak średnio.

    Nie czytałam wcześniejszych powieści Żulczyka, choć miałam chęć na „Zrób mi jakąś krzywdę”, bo to wydał Dunin Wąsowicz, Lampa a oni stworzyli sukces Masłowskiej, znaczy ona sobie stworzyła, ale oni się na niej poznali.

    Tak na marginesie. Naszła mnie refleksja.

    Straszny ze mnie jednak FOLLOWERS!!!

    Zapisuję, jako rzecz do przemyślenia na później, może zrodzi się z tego jakiś osobny rozdział mojej własnej książki, czyli takiej o mnie:)

    Wracając do tematu, to na film zapewne pójdę, wierzę, że Skonieczny doda tej fabule jakiegoś smaku, którego książka jest niestety kompletnie pozbawiona.

    Jak bohater ślepł od świateł

    No to tak – fabuła. Rzecz jest o panu w wieku takim około 30 tkowym, wystarczająco młodym, żeby się wywyższać i o kobietach 45 letnich pisać „starsze” (czuję się osobiście obrażona, ale może pora się z tym pogodzić. Do przemyślenia.) i wystarczająco dojrzały, żeby móc uważać, iż jest doświadczonym. Pan ma na imię Jacek (?) i jest ekskluzywnym dilerem. Ekskluzywnym, bo jeździ audi, nosi płaszcz od Lanvin (Burberry to mainstreamowy obciach), mieszka se elegancko, jest chudy i laski na niego lecą. Handluje oczywiście 30% czystą kokainą i tylko w wytwornym towarzystwie Krzysiów Ibiszów i zmanierowanych, osamotnionych „starszych” żon bogatych mężów oraz polityków. Wyższe sfery, nie jakieś tam kmioty z klasy średniej z wiecznie niepospłacanymi debetami na kartach.

    Ma ekipę przygłupich osiłków ściągających długi dla niego i ober dilera. Ma przyjaciółkę, przy której może się zdrzemnąć i dlatego nigdy jej nie przeleciał i młodą laskę, której jedynym osiągnięciem jest posiadanie nigdy niefarbowanych włosów w kolorze cytryn. Laska ta jest jedyną jego słabością, bo czasem ma zwyczajnie ochotę ją przelecieć na romantyczno, czego oczywiście nie robi, by nie być posądzonym o bycie pizdą, więc przelatuje ją na ostro, na co ona zasługuje, bo się bzyka z każdym co bogatszym.

    Tak więc bohater stara się być klasyczny – ma jakąś tajemnicę, tzn. ludzie uważają, że ma, ale wcale nie ma, musi tylko sprytnie się kamuflować, żeby nie zaliczyć wpadki.

    Bohater ma plany. Ma cel – jak siostry Czechowa do Moskwy, tak on chce lecieć do Argentyny i nigdy tam nie dociera.

    Bohater działa. Jak wstał w poniedziałek o 15 tak do końca tygodnia nie położył się spać.

    W środku mniej więcej następuje oczywiście zwrot akcji i już wiemy, że on, jak  czechowowskie siostry, nigdzie nie wyjedzie. Czyli – komplikacje. Oczywiście niespodziewane.

    Czyli Żulczyk był pilnym słuchaczem kursów Pasji Pisania. Konstruował bohatera w pocie czoła, nadawał mu cechy, znamiona, czynił kimś, lecz niestety.

    Dobry bohater to taki, który może być moczymordą, blagierem, słabeuszem. lamusem, ćwokiem czasami, tępakiem itd., ale musi być tak skonstruowany, aby czytelnik go lubił mimo wszystko, a właściwie dlatego właśnie, że jest jaki jest (udało się to np. Kai Grzegorzewskiej w „Betonowym pałacu”.

    A tego kolesia się nie da lubić.

    Jest tak boleśnie pretensjonalny, że zęby bolą. Robi się przerwę w czytaniu myśląc, że będzie lepiej, ale to jest jak w rachitycznym związku, co do którego intuicja podpowiada, że nic z tego nie będzie. Myśli się – zmieni się, coś musi być inaczej, przecież zaczęło się dobrze. I wiadomo – następuje katastrofa.

    Zatem ten bohater Jacuś jest bohaterem skrajnie irytującym.

    Pogardza wszystkimi i wszystkim. Warszawa to dla niego jakieś tanie epicentrum syfu, gówna i szarości, sam jest z Olsztyna, też syfiastego, więc przy okazji pogardzi se słoikami. Rodzice są żałośni ( tu akurat to może mieć rację). Tych co każdego ranka stoją w krokach na drodze do Mordoru na Domaniewskiej uważa za kiepskich kmiotków, którzy skończą jako żule z niespłaconymi kredytami wziętymi na swoje marzenia o fajnych żonach, które okazały się kurwami i bachorach, które okażą się największymi pasożytami nowoczesnej Europy.

    No. Przyznam. Tu się trochę z nim zgadzam.

    Też uważam swoją egzystencję za trochę jednak żałosną. Zgodnie z przekazem Jacusia uważam się za wyrobnika kiepskiego systemu, w którym spędzam miliony godzin na przewalaniu maili o niczym po to, żeby spłacić kredyt i zrobić tygodniowe zakupy w tesco następnie stwierdzić, że na auto casco i wycieczkę do Turcji to już raczej zabraknie. Nie jestem potencjalnym klientem takich bohaterów jak Jacuś:) Jestem tym, czym on pogardza. I spoko:) Nie mam z tym problemu, ale mam problem z tym, że pogardzając takimi sierżantami korporacji sam wcale nie jest lepszy. Zmaga się na co dzień z zależnością od oszołomów i strachem przed praktycznie wszystkim. Grube paczki pieniędzy, jakich czasem dotyka, nie sprawiają, że robi się wolny. Jest zniewolony milion razy bardziej niż alimenciarze z brzuchem, którymi pogardza.

    W zasadzie żadna cecha charakteru jakiegoś bohatera mi nie przeszkadza pod warunkiem, że jest pokazana w taki sposób, że

    a. bohatera da się lubić

    b. że obserwując go samoistnie generuje się cenna refleksja nad własną kondycją życiową.

    Ta rachityczna pogarda, jaką Żulczyk wpisuje w swojego bohatera, jest żałosna.

    Słaby jest też język. Ten język Żulczyka zdradza, pokazuje, że chciałaby być takim mentorem naszym, kaznodzieją, papieżem z przekazem. Z czego ten wniosek?

    Ano z tego, że lubuje się on w powtórkach. Wiele fraz pada na podobieństwo sławnej przemowy Jana Pawła, którą wszyscy znają a która brzmi tak: Niech zstąpi duch twój i odnowi oblicze ziemi. Tej ziemi i Żulczyk robi to nieustannie – wzmacnia przekaz tym powtarzaniem.

    Raczy nas sentencjami w stylu:”  Z tego składa się ziemia. Z tego składa się Polska”

    serio?

    albo:

    „Nie ma niczego naturalniejszego niż przemoc”.

    srsly?

    Kombinowałam, że pisarz, dziennikarz o takiej świadomości może celowo zastosował takie zabiegi, ale ja też jestem doświadczonym czytelnikiem. Czułabym, że autor bierze w cudzysłów swoje słowa, że mruga do mnie, że prowadzi ze mną grę.  A tu czuć od początku, że to jest takie strasznie, ale to strasznie serio.

    że oto znudzony dziennikarz hipster, ulewa jakiś niesmak na panny z botoksem, na bogatych idiotów, na dresiarzy w służbie gangów, na miasto rzekomo przeżarte beznadzieją.

    Nie kupuję tego.

    Nie przekonał mnie gość w tej książce do niczego, prócz do myśli, że Anja Rubik – czasem dokonuje złych wyborów:) ale może zrobiła to dla Skoniecznego a temu damy szansę za to, że pokazał, jakie słuszne przyrodzenie ma filmowy Magik, czyli Marcin Kowalczyk 😉

    Dobra. Kiepski żart na koniec taki:) Film „Hardkor Disko” obejrzyjcie i może na ten Ślepnąc od świateł też się wybierzcie, może będzie z tego chleb, jakiś taki alternatywny, niezrozumiały dla nas kmiotków z ursynowów, tarchominów, białołęk świat, który nas urzecze swoim przerażającym anturażem i dzianiem na tyle, że szczęśliwi wrócimy pod ciepłą kołdrę naszych dziwnych stanowisk, niezrealizowanych marzeń, poczucia wyższości nad kuzynami, którzy zostali w naszych małych miastach, upierdliwych dzieci, miłych kotów, psów rasowych i rowerowych ścieżek.

  • zjedz kanapkę