• „Słabsze ogniwo”, czyli Wola Mocy wiecznie żywa

    Większą część mojego świadomego życia – mogę stwierdzić – spędziłam w uśpieniu. Polegało ono na przekonaniu, że wszystko działa, jak ma działać i kieruje tym jakiś słuszny mechanizm a tylko społeczeństwo bywa niemiłe i ludzie zdarzają się źli. Długo potem, niestety za długo, ale lepiej późno niż wcale, zaczęłam łączyć kropki dzięki wnikliwszej obserwacji zjawisk, opinii, idei i lektur, które dawały mi narzędzia do nazwania rzeczy po imieniu oraz naprowadziły mnie na prostą w gruncie rzeczy konstatację, że wszystko, z czym zmagamy się na poziomie prywatności, własnych tzw. morale wynika z algorytmów narzucanych przez system, a nasza sprawczość wobec niego, sprzeciw chociażby, jest niestety zatrważająco nikła lub wręcz żadna. Wskazuje to na pewien fatalizm, ale de facto jest to po prostu bycie wpisanym w scenariusze, jakie nie my sobie piszemy. Wyjaśnili mi to swego czasu Kacper Pobłocki, David Graeber czy Shoshana Zuboff, że wspomnę tylko ostatnich moich przewodników.

    Dlaczego o tym piszę?

    Powodu dostarczył mi obejrzany ostatnio film meksykańsko-polskiej produkcji w reżyserii Joaquina del Paso „Słabsze ogniwo”. Gdybym nie posklejała sobie tych wyżej opisanych faktów wcześniej – ten film poraziłby mnie bezwzględnością z jaką unaocznia to, jak bardzo ludzie są niewolnikami systemów. Ale ponieważ już byłam tego świadoma, więc oglądałam ten film z gorzkim poczuciem, że nie ma od tego ucieczki i nigdy nie będzie lepiej. Nie jest to więc, jak można już wyczuć, miły wakacyjny przerywnik głaszczący nasze sterane nerwy. Dlatego zalecałabym obejrzenie filmu ludziom, którzy lubią być świadomi i szukają tego, co dosadnie im to umożliwi.

    Historia oparta jest na osobistych doświadczeniach reżysera, który pochodzi z zamożnej rodziny i nauki pobierał w katolickiej szkole. W filmie mamy więc grupę dorastających chłopców z takiej właśnie meksykańskiej katolickiej szkoły, białe dzieci klasy wyższej średniej, które jadą ze swoimi nauczycielami, katechetami na obóz przetrwania poza miasto, na dawne azteckie ziemie. Ich zadaniem jest praca w terenie, podchody w lesie, wspólne ogniska, wydawałoby się, że same przydatne do kształtowania silnych charakterów aktywności. Przydatne oczywiście chłopcom. Tymczasem, jak tylko grupa wysiada z autokaru zarysowują się pierwsze symptomy tego, o co tam tak naprawdę chodzi, że nie o zabawę, wzmocnienie, integrację. Pod tymi hasłami ukrywa się utrwalanie stosunków władzy jednych nad drugimi poprzez manipulację, hipokryzję, intrygi i przemoc. Dzieciom łamane są moralne kręgosłupy metodycznie i precyzyjnie. Dzieci zaś szukają potwierdzenia własnej władzy nad słabszymi od siebie – począwszy od nękanych kolegów, poprzez przyrodę i rdzenną ludność Meksyku traktowaną jako służebną podklasę.

    Film o obozie przetrwania dla bogatych chłopców skojarzył mi się z „Władcą much”. Golding napisał tę dystopijną powieść w czasach zimnej wojny, czyli eskalacji nastrojów zagrożenia i lęku. Tam także chłopcy z dobrych domów po katastrofie morskiej, lądując na wyspie, pozostawieni sami organizują się w taki sposób, że odtwarzają znane im hierarchie władzy i stopniowo zatracają ludzkie odruchy.

    W filmie ślad nietzscheańskiej Woli Mocy, która nie toleruje słabszych jest też bardzo widoczny. W każdej niemal scenie widać prezentację siły, niewolenia jednostek słabszych przez silniejsze, pokazane są prezentacje władzy, kontroli, podległości. Prezentacje te uosabiają zarówno chłopcy szykanując się nawzajem w swojej grupie, jak i ich nauczyciele i opiekunowie szykanujący uczniów.
    Film na pewno zadowoli przeciwników systemu zwłaszcza kościelnego. Pokazuje bowiem tę organizację jako bandę zbrodniczych jednostek, demonicznych i do szpiku zepsutych, gotowych zrobić wszystko, aby utrzymać zarządzone status quo. Reżyser nie bawi się w niuansowanie tych postaci. Każdy charakter jest tu stypizowany i ma czytelnie przypisane zestawy cech tak, aby można je było szybko zidentyfikować. I tak – duchowny – otyły, działacz katolicki – elegancki, przyjaźnie miła aparycja, sweterek Polo Ralph Lauren zarzucony z niedbałą elegancją na plecy, fałszywie życzliwy, wysoki hierarcha kościelny – stetryczały, zasuszony i demoniczny, jeśli symbol dziecięcego dobra  to kontuzjowany chłopiec o wyglądzie blond cherubina, jeśli pedofil – to odstręczającym wyglądzie. Mnie osobiście nieco przeszkadzała taka dosłowność, ale na potrzeby pełnej symboliki przypowieści – być może ma to uzasadnienie.
    No i jest jeszcze rola Jacka Poniedziałka, który tworzy tam postać rozmodlonego nauczyciela ganiającego w podchody z chłopcami po lesie z okrzykiem „Boże chroń silnych”. Bohater grany prze niego jest wyjątkowo przykładnym narzędziem systemu eliminującego wątpliwości, słabości czy refleksje u swoich podopiecznych. Wg mnie pikanterii tej roli dodaje fakt, że aktor znany jest ze swoich antyklerykalnych poglądów i widać było, że w rolę nowego nauczyciela zastępów współczesnych Ku Klux Klanów wcielił się z oddaniem. Patrząc na jego ciemniejące demonicznie oczy w tym filmie, nie mamy wątpliwości, że mamy do czynienia ze sprytnie zakamuflowanym wcieleniem zła.

    Film przed ryzykiem dosłowności w pokazywaniu horroru dominacji jednych nad drugimi uchroniły niedopowiedzenia w kluczowych momentach. Wiele okrucieństw pozostaje tu w domyśle. Aczkolwiek niesprawiedliwość, z jaką traktowana jest rdzenna ludność, protekcjonalność, paternalizm, spychanie ich do roli poddanych, służących, marginalizowanie na ich własnej ziemi – widać w filmie boleśnie mocno. Przyroda dewastowana, grodzona i zaśmiecana przez białych kolonizatorów pozostaje natomiast wyniośle obojętna na te działania. Widać to w nieprzeniknionych oczach królików, świadków w domyśle pedofilskiego działania jednego z nadzorców wobec jednego z chłopców – ucieleśnienia niewinności wzmacnianej metodycznym odurzaniem zresztą. Te króliki przeznaczone zapewne zaraz na pieczeń, to w moim odczuciu karzące duchy natury, tego co niszczone, nie szanowane i deptane, obdzierane ze skóry, podrzędne i poddane. Patrzą w sposób nieodgadniony w tej obojętności na ludzkie zbrodnie, jakby wiedziały, że matka natura przyjdzie po tych, którzy ją zlekceważyli. To ja zobaczyłam w ich oczach. I choć film nie daje nadziei, że zbiegniemy przed systemami, które nas zniewalają, że nie będziemy w stanie wyrzec nawet słowa sprzeciwu, to te oczy królików patrzące zimno w dal dały mi poczucie, że to one są mogą być ponad to wszystko co my tu sobie szykujemy przekonani o własnym sprycie i sprawczości. Dały mi poczucie, że mimo naszego przekonania, że nikt nie widzi, co kombinujemy, to jest to nieprawda, bo przyjdzie nam zapłacić rachunek. Czekam aż zostanie nam wystawiony.

    Gwoli podsumowania, prostego stwierdzenia  – warto czy nie warto obejrzeć ten film, powiem tylko, że świadomość to trudna do przełknięcia pigułka. Ale ja bym się na waszym miejscu nie wahała zażyć.

  • Co oglądać w środku lata

    Przez moje social mediowe ścieżki wpadłam na platformę streamnigową Wytwórni Filmów Dokumentalnych i Fabularnych 35mm.online, na której bezpłatnie jest baza filmów z lat 60/70/80/90. Filmy są po rekonstrukcji cyfrowej, znakomita jakość, całość współfinansowana ze środków unijnych. Wspaniała jest to sprawa, bo ja często wracam do polskich seriali z tamtych lat i muszę je kątem gdzieś oglądać w jakości słabej. Znajduję ogrom przyjemności z powrotu do kinematografii tamtych lat.
    Odpowiada za to nie tylko nostalgia, właściwie nawet wcale nie ona. Ważna dla mnie jest obserwacja, jakie pomysły realizowano w komunistycznej Polsce, jak to było realizowane i jak zmieniły się relacje społeczne. W skrócie (ale nie przywiązujcie się do tej idei) mogę powiedzieć, że te społeczne stosunki nieco ewoluowały, w kierunku – zaryzykuję stwierdzenie – raczej dobrym. Mimo że patriarchat i mizoginizm trzyma się całkiem dobrze, nikt już chyba dziś nie zrobi filmu obyczajowego, w którym kobiety klepie się w pracy po tyłkach, robi im uwagi, że „to nie dla ciebie temat” itp.
    Zmienia się też w narracjach obecnych stosunek do natury, nie traktujemy jej już tak obcesowo i jako coś oczywistego jak kiedyś. Natomiast pod względem realizacyjnym, mimo że obecnie jest dostępna nowoczesna technologia, nieograniczony dostęp do praktycznie wszystkich informacji, zapewne też i większe są budżety, to współczesne produkcje są wg mnie marnym echem filmów z tamtych lat jeśli chodzi o historie, konstrukcje scenariuszy, bohaterów, intrygę, klimat. Właściwie wszystko. Ze świecą szukać dziś produkcji tzw autorskich. Chcąc zrobić film, trzeba pozyskać przychylność producentów powiązanych z gigantami filmowymi i te narzucają na te produkcje swoje algorytmy, które ze sztuką nie mają właściwie nic wspólnego. Jedna „Euphoria” wiosny nie czyni:)

    Rozpoznanie platformy 35mm.online zaczęłam od 2 filmów.
    Pierwszy, taki na czasie, no bo „W środku lata” -1975 r. reżyser Feliks Falk, Andrzej Jaroszewicz zdjęcia.

    Tak się zastanawiałam, czy Ozon jak robił „Basen” to oglądał film Falka:) To jest ten sam klimat. Czuć go od pierwszych sekund filmu, niby fajnie, miło, ładne okoliczności przyrody, lato, urlop, a jednak gdzieś coś się czai. Uwielbiam filmy, które łączą w sobie klimat mocnej obyczajówki, realizm z grozą. Akcja osadza się na historii pary (młoda Teresa Budzisz – Krzyżanowska i Andrzej Chrzanowski – naczelny intelektualista filmów tamtych lat:) ), która jedzie do wynajętej od znajomego leśniczówki na wieś spędzić ze sobą więcej czasu, wzmocnić więzy, ale widać od początku, że coś tam się nie klei. Pan zajęty jest swoimi pracami naukowymi a pani szuka bliskości. Jednak jest w tych poszukiwaniach osamotniona i zbywana. Jest to też przy okazji studium związku. Wydaje mi się, że dynamika związku jest pokazana w filmie w wymiarze uniwersalnym, aktualnym, mimo zmieniających się standardów społecznych. Albowiem niezależnie od deklaracji, wiele relacji intymnych, w 4 ścianach pozostaje przemocowe. Tu przemoc polega na tym, że pan zbywa zabiegi pani o tę bliskość, bagatelizuje też jej obawy, bo kobieta słyszy wszędzie odgłosy, widzi nieznajomych za płotem a pan kwituje to prostym „zdawało ci się”. Łatwo wyczuć, że partnera irytuje jego partnerka i posądza ją o nadwrażliwość, fanaberie, histerie, no jak to kobitki, tak mają. Nie trzeba się przejmować. Pada też najbardziej opresyjny tekst ever, kiedy bohaterka odkłada płytę winylową bez uprzedniego wsadzenia ją w osłonkę. Pan mówi wtedy, a dzieje się to przy zaproszonym gościu – „czy mogłabyś nie odkładać MOICH płyt w ten sposób? Mówiłem ci to już tyle razy”. Serio. Ja nie znam bardziej opresyjnych tekstów niż takie jak ten, zwłaszcza, kiedy mówi się je w obecności osób trzecich.
    Prócz dramatu małżeńskiego rozgrywa się tu coś nierealnego, nienazwanego a podszytego grozą. Krzątanie się bohaterki podszyte jest lękiem, a widzimy to dzięki sposobowi filmowania, są to obrazy z niską ekspozycją (bardzo teraz modne na pintereście!:)), przyciemnione, mimo, że to lato. Widzimy przyglądających się kobiecie obcych mężczyzn, poruszające się złowrogo krzewy, słyszymy historie o utonięciach, morderstwach i dużo, dużo zabitych zwierząt – zajęcy, saren, ryb. Te zwierzęce umierania pokazane są wręcz hiperrealistycznie. Ja wtedy zamykam oczy. Cierpienie zwierząt ma dla mnie wymiar ludzki. Wtedy, a nawet dziś jeszcze, tak do tego nie podchodzono, ale jestem pewna, że reżyser użył tych obrazów celowo, dla podbicia atmosfery zagrożenia i śmierci. Wg mnie wpływ na ten wydźwięk mogło mieć miejsce akcji. Rzecz dzieje się na Kaszubach, na terenach poniemieckich. To było 30 lat po wojnie, moim zdaniem pamięć krzywd ludzi, którzy tam mieszkali, tych którzy ucierpieli na skutek wojny i powojennych porządków gdzieś tam nadal była żywa, żyła w tych lasach, w tamtym powietrzu, w tamtych ludziach.
    I tak para nowoczesnych ludzi z miasta chciała sobie żyć w warunkach pokoju i słuchać Haydna, pisać socjologiczne rozprawy habilitacyjne, ale niedawna przeszłość, niezidentyfikowane lęki ludzkie jeszcze ich ścigały.
    Film – świetny. Ani razu nie grzebałam w telefonie oglądając go, a biorąc pod uwagę, że przy nowych produkcjach robię to nieustannie, no to jest chyba wystarczająca rekomendacja.

    Drugi film – totalny sztos 10/10 debiut Barbary Sass z Dorotą Stalińską w roli głównej, z 1980 roku „Bez miłości”.

    Historia jest o młodej dziennikarce, reporterce, która chce odnieść sukces w zawodzie i porusza się w mizoginicznym świecie z taką samą bezwzględnością jak ci wszyscy paternalistyczni szefowie, koledzy, współpracownicy. Wykorzystuje ich w sposób totalnie cyniczny, robi bez wyrzutów sumienia karierę przez łóżko, potem sięga po kolejnego kochanka na stanowisku wyżej, nieślubne dziecko oddaje na wychowanie matce, w której zresztą ma ogromne wsparcie, ma plan, jest zdeterminowana, dynamiczna, na wspomagaczach, ale do celu dąży – jak to mówią – po trupach. Co okazuje się potem niemal prawdą. Film poddaje pod rozwagę nie tylko rolę kobiet w społeczeństwie, kobiet, które chcą być niezależne i aktywne zawodowo, ale podbija też temat zawsze na czasie – wolności słowa, praw do własności cudzych opowiadanych historii, granicy reporterskiej prawdy, tego co wolno opowiadającemu. Dziś z pewnością takie praktyki, jakie stosowała bohaterka w swoich reportażach na pewno by nie przeszły, mamy copyrighty, legale i rodo. Ale potężna fala mediów społecznościowych rozwalcowująca nasze życia to pytanie o granice prawdy i prywatności ciągle stawia i pozostawia aktualne.
    Zastanowiła mnie też tam jedna rzecz. Czas, w jakim dzieje się film to okres przed stanem wojennym, jak pamiętamy fale niepokojów społecznych, zagrożenie, niewiadome. Jest taka scena, kiedy koleżanka pyta głównej bohaterki – czy nie boi się gdzieś tam jechać czegoś robić skoro czasy takie niespokojne, na co Stalińska – Ewa Bracka odpowiada – zawsze czasy są niespokojne i zawsze coś się dzieje. I to jest akurat prawda, niby banalna, ale naprawdę pozwala zyskać inną perspektywę choćby dla obecnych czasów, kiedy co dzień zbieramy trwożliwy plon wieści z kraju i ze świata, a ja zawsze powtarzam, że zawsze tak było. Zawsze działo się coś i zawsze będzie, dwie granice dalej, czy za płotem czy w środku.
    Bohaterka ma też credo pasujące do tych całkiem liberalnych czasów, że nie ma sytuacji bez wyjścia, zawsze można coś wymyślić. Instagramowi kołczowie byliby z niej dumni. Niemniej na tamte czasy to była niecodzienna postawa, taka wiara we własną sprawczość, zwłaszcza w przypadku kobiety. Los ostatecznie przyciera jej nosa, ale to jak Sass wymyśliła tę postać, jak wszczepiła figurę silnej kobiety w tamten betonowy patriarchat wzbudza we mnie podziw niekłamany. Do tego dynamiczny montaż, konstrukcja scen, prowadzenie postaci. Z całości idzie spójny obraz i uniwersalny przekaz.

    Proszę mi wskazać, kto dziś tak robi filmy?

  • „Pewnego razu w …Hollywood”, czyli jak śmiać się z nieśmiesznego

    Nie mam do Quentina Tarantino nabożnego stosunku i nie chadzam na każdy jego film, ale psim swędem na „Pewnego razu w…Hollywood” poszłam od razu po premierze u nas. Psim swędem, bo nie czytałam recenzji. Uznałam, że paru nudnych filmach typu „Django”, z Pittem i Caprio w obsadzie coś tam się zadzieje, kanwa, czyli historia brutalnego morderstwa żony Polańskiego, też nie była bez znaczenia. W końcu lubimy wątki polskie!

    Ale mam do tego reżysera ogromny sentyment. Paradoksalnie dlatego, że zgarnął Kieślowskiemu, który jest dla mnie przecież postacią ikoniczną, Oskara sprzed nosa. Ale prawda jest taka, że to „Pulp Fiction” wywarło ogromny wpływ na późniejszą narrację w kinie, natomiast nominowany wtedy „Czerwony” jest jednak gratką dla odrobinę przewrażliwionych hipsterów. I chociaż kinowa narracja Kieślowskiego, jego „Krótki film o zabijaniu” czy „Podwójne życie Weroniki” też wprowadziły do światowego kina nowy sposób opowiadania o świecie, to wtedy był akurat czas na „Pulp Fiction”. Na to, że ja widząc sceny zabijania śmiałam się strasznie i długo nie mogłam pojąć dlaczego. Ale to jest właśnie moim zdaniem core kunsztu tego reżysera. Dobry czy genialny reżyser za pomocą sposobu swojego opowiadania zrobi z widzem co chce, także to, że kiedy leje się krew, giną ludzie – może mu wydawać to się śmieszne.

    W przypadku „Pewnego razu” było identycznie, przeżyłam ten sam katarktyczny moment co w 94 roku w kinie na „Pulp Fiction”, niby nic dwa razy się nie zdarza, a jednak się zdarzyło, że klepałam się po kolankach krzyczałam „o kurwa, ja nie mogę” i śmiałam się, normalnie na głos, w kinie na scenie, kiedy krew lała się a bohaterowie ginęli. Ale nie opowiem kto ginął, i co to za scena, bo na tym właśnie to polega, jak Tarantino utkał nam tę zaskoczkę. Jak cudownie nie mieć oczekiwań! albo mieć jakieś tam mgliste związane z jakąś tam wiedzą o danej historii a potem przekonać się, że można to zupełnie inaczej podejść, inaczej zobaczyć. To jest moim zdaniem główne zadanie czegoś co pretenduje do bycia dziełem, sztuki jakiejś tam, ma nam pokazywać coś co znamy, ale inaczej, tak, że zamiast płakać śmiejemy się, zamiast śmiać – płaczemy i tak dalej. Twórczość ma nicować nasze wyobrażenia o świecie na drugą stronę. I to się Quentinowi w tym filmie udało.

    Ale zanim dochodzi do spiętrzenia tych katarktycznych emocji, jest dość obszerne i długie, że tak powiem, nawiązanie.

    A więc tak, film jest długi, sceny niektóre toczą się i toczą, nie ma pośpiechu, ale o dziwo, czas mi umykał mimo to. Powód tego był prosty. Każdy element w poszczególnej scenie, łącznie z wielkimi żyłami na ramionach Brada Pitta był istotny. Czy to był obrazek na puszce dla psa, czy komiksy położone na stoliku nocnym czy stópki młodej hippiski na szybie, wszystko cokolwiek się widzi – nie jest tam bez znaczenia, ani co się słyszy też. A tu akurat Tarantino zrobił się oszczędny w dialogach, nie ma tu błyskotliwych pocisków gangsterskich bon motów jak w „Pulp Fiction”. Ale to nie szkodzi, bo wszystko cokolwiek mówią bohaterowie, nawet podrzędni – MA ZNACZENIE.

    O czym jest ten film?

    No więc oparty, jak wcześniej wspomniałam, na historii brutalnego morderstwa dokonanego przez bandę Mansona, stanowi opowieść o utracie niewinności w Hollywood, w kinematografii, w sercach ludzi, w świecie. Choć lata tam były późno 60-te to klimacik doskonale wpisuje w obecne dekadenckie czasy wieszczące w ogóle schyłek wszystkiego, nie tylko jakiejś tam naiwnej niewinności. Czym była wtedy tam ta niewinność? Według mnie myśleniem, że wszystko jest super, że ludzie „dobzi”, świat sprzyjający, nie było kamer na posesjach, brało się autostopowiczów do porsche, nie było atmosfery przygniatających obaw o swoje mienie czy życie, sprawy po prostu działy się. Jeśli były trupy, to na ekranie w westernach i to Indianie ginęli, bo byli źli, a biali dobrzy, zwłaszcza ci w białych kapeluszach. Chociaż Tarantino nie przedstawia tego w taki naiwny, kiczowaty sposób. Pokazuje już elementy pęknięć. Na przykład odmitologizowuje przekonanie, że hippisi to urocze Dzieci Kwiaty głoszące pokój na ziemi tańczące po ulicach z rozwianymi włosami. Albo, że produkcje filmowe to były kolebki i kuźnie talentów dające role i nagrody podług talentów. To aż tak to nie. Układy, interesy, zależności – w zasadzie pozostały niezmienne do dziś. Kto w jakim był miejscu w tym Hollywodzie w dużej mierze zależało od szczęścia, no i od układów, od talentu chyba najmniej.

    No i tu pora wspomnieć o głównym bohaterze serialowo westernowym aktorze Ricku Daltonie, którego gra Di Caprio. Na nim i jego losie pokazany jest mechanizm hollywoodzkich karier, czyli jakiś niezły strzał w wielo sezonowym serialu, odcinanie kuponów, potem epizody, schodzenie w niepamięć, niepewność, nietrafione wybory zawodowe, konsekwencje i na końcu reklama jakiegoś szitu, żeby ciągle móc sobie robić margarity na Cielo Drive.

    Brad

    Di Caprio wjechał na wysokie C swojego talentu w tym filmie, ale to Brad jest tu moim zdaniem największym sztosem. Wg mnie Brad Pitt to w ogóle jeden z ostatnich hollywoodzkich Gwiazdorów przez duże G. Wywindowany przez przemysł, nie spadł nawet po aferach z Angeliną, ale prócz tego, że to szczęściarz z reklamy Levisa z lat 90 -tych, to przede wszystkim jednak genialny aktor. Wystarczy wspomnieć to co wyprawiał w „Kalifornii” czy w „Podziemnym kręgu”. Tak samo jest tu. Moim zdaniem to jest jego życiówka. Powodem tego jest fakt, że rolę dostał taką jakby niejednoznaczną. Niby jest dublerem, drugoplanową postacią, kaskaderem i chłopcem na posyłki drugorzędnego aktora, ale nie rozgrywa tego, jak można się spodziewać, że rozegra, że skoro drugorzędny – to będzie podszyty zawiścią do tych co im się powiodło lepiej, bo przecież nikt nie lubi być drugorzędny i na posyłki wg powszechnej opinii o dobrym życiu. Nie sposób opisać całego spektrum zachowań, jakie Pitt w tym filmie zaprezentował, wystarczy mieć świadomość, że nie wszystko i nie każdy musi być taki jak nam się wydaje i to jest bardzo oczyszczająca myśl a więcej zdradzać nie będę, żeby nie psuć zabawy tym, którzy filmu jeszcze nie widzieli.

    Trzeba tu wspomnieć jeszcze o psie Brada w tym filmie, pitbullu Brandy. Ten sympatyczny, posłuszny piesek jest w filmie jak strzelba w dramacie Czechowa. Jeśli pojawia się w I akcie, wiadomo, że w 3 wystrzeli. Bo tak jak wspomniałam, nie ma w tym obrazie niczego po nic.

    Rafał, czyli wątek polski

    Nie mogę nie wspomnieć też o polskim wątkim tj o Rafale Zawierusze, który był ze 2 minuty na ekranie jako Polański. Został dobrany na bank po warunkach, bo jest drobny jak Roman i nawet do niego trochę podobny, filmowany jest najczęściej od tyłu albo z daleka, widzimy jak przemyka ubrany w te słynne żaboty i falbany u mankietów, w dziwnym aucie z piękną żoną, jak bawi się na wypasionych przyjęciach, budzi zawiść niektórych tuzów amerykańskiej kinematografii, bawi się, leczy kaca kawą w ogrodzie i wzbudza respekt sąsiadów jako geniusz od „Dziecka Rosemary”. Czyli miło ten wątek. Nie podważam oczywiście znaczenia udziału polskiego aktora w tym filmie, bo czytam, że praktycznie każdy aktor czy aktorka, którzy wystąpili tam choć przez sekundę, opisują to jako znaczącą w swojej karierze przygodę. I może to tak faktycznie właśnie działa. Że Tarantino to wielkie drzwi, w przez które mogą jednak przejść tylko nieliczni, więc życzę sympatycznemu Rafałowi bardziej udanej kariery nż to wyszło Weronice Rosati czy Alicji Bachledzie.

    a więc dlaczego?

    Mimo pewnych dłużyzn jest w tym filmie parę scen, które może nie są kultowe jak scena tańca Umy Thurman z Travoltą, ale mogą być postrzegane jako genialne, przykładowo – scena pobytu Pitta na farmie członków bandy Mansona, rozmowa Di Caprio na planie filmu z małą aktorką, no i scena z Brucem Lee – którą zresztą oprotestowała rodzina aktora, jako że pokazany on w niej jest jako śmieszny buc, ale ja sobie wyobrażam, że może w tym być trochę prawdy, niestety. A do tego jeszcze końcówka. Majstersztyk kompozycji, zaskoczki, mieszania w naszych emocjach, oczekiwaniach jak w tyglu. I tych kilka składowych sprawia, że ten film trzeba zobaczyć i zapamiętać jak wygląda rozrywkowe kino, które do tego jest niegłupie i stanowi dość mocny głos na temat ogólnej kondycji wszystkiego, nie tylko Hollywoood.

  • “Kafarnaum” – udowodnij, że jesteś człowiekiem

    Lubię oglądać filmy, które pokazują mi w jakim wyabstrahowanym świecie żyję. Nie wiem, może innym się wydaje, że jadąc do Dubaju czy Tajlandii i robiąc sobie zajebiste foty na instagrama na tle zachodów słońca i piasku na betonie są światowi i ogólnie ogarniają, o co chodzi, ale ja nie mam takiego wrażenia. Narzekając często na niedogodności rodzimych systemów często zapominam, nie tyle, że inni mają gorzej, bo to nijak nie poprawia mi jednak samopoczucia, ile, że żyjąc tu, żyjemy w pewnego rodzaju bańce. Ja wiem, że ona stoi na trocinowych fasadach, coś dmuchnie a to rozpadnie się w pył, a ja nie mam nawet plecaczka spakowanego na ten nie tak mało prawdopodobny przypadek. Ale póki co stoi. Za fasadą ukrywają się pełne bezpodstawnej pychy, złudne przekonania większości europejskich społeczeństw, że jesteśmy świetni, lepsi i że że nam się należy, mamy domy, samochody a kobiety mogą chodzić do szkół.  A tam dalej jest jakiś świat z insta miejscówkami. Albo amerykańskie filmy obyczajowe, w których głównymi tragediami społecznymi jest to, że ktoś nie może mieć dzieci, albo małżonek okazał się nie taki jak w wyobrażeniu.

    Film Nadine Labaki „Kafarnaum” daje natomiast mocny cios między oczy pokazując, że czasy dickensowskiego Olivera Twista, w których dzieci znaczyły tyle co karaluchy wcale nie minęły, że rzeczywistość, w której są one poniewierane, gnębione, pozbawione uwagi, opieki i praw, traktowane jak przedmioty – nie minęły.

    Tym razem jesteśmy we współczesnym Bejrucie. Ale nie na eleganckim deptaku z drogimi sklepami, kawiarniami, limuzynami, obiektami dla turystów i bogatych, tylko w biednej, zaniedbanej dzielnicy, gdzie ludzie walczą o byt na równi z zabiedzonymi psami i kotami. Kto pierwszy złapie ochłap – ten lepszy.

    Bohaterem opowiadania o tej części miasta jest 12 letni chłopiec, jeden z wielu rodzeństwa nieporadnego ojca, którego głównym zajęciem jest narzekanie, leżenie na starej kanapie, bicie dzieci oraz ich regularna produkcja, a także nieporadnej matki poddanej systemowi, nie wiedzącej za bardzo co się dokoła niej dzieje, a już na pewno nie z jej dziećmi śpiącymi po kilkoro na jednym łóżku.

    Zadziwiająca jest w małym bohaterze siła, z jaką walczy on o swoje bycie w świecie skrajnie nieprzyjaznym i obojętnym na jego los. Nie mając szans wynieść z domu wartości, moralnych drogowskazów – znajduje w sobie jakiś rodzaj kompasu, instynktu, który mówi mu co jest dobre, a czego trzeba się wystrzegać. Kiedy własny dom staje się dla niego piekłem, kiedy nie może uratować 11 letniej siostry przed sprzedażą na żonę za parę kur – idzie szukać swojego miejsca. Okazuje się, że nawet w tym świecie trafiają się gesty ludzkie, które okazują się zbawienne. Chłopak trafia pod chybotliwy dach z blachy falistej u uchodźczyni z Etiopii będącej w Libanie nielegalnie. I odwdzięcza się opieką nad jej niespełna rocznym synem.

    To, jak on potem walczy o nich obu, jaką przejawia przy tym siłę, jak mocno jest zdeterminowany, żeby im pomóc budzi odruch: nie – do -wiary. Tu u nas dzieci nie przywiązuje się za nóżki sznurkiem na ulicy, żeby nie wpadły pod samochód, kiedy opiekun idzie coś załatwić ani nie wozi “wózkiem” z garnków.

    Kiedy chłopak te swoje walki, mimo nadludzkich wysiłków, przegrywa – sięga po ostateczne rozwiązanie, stawia rodziców przed sądem i oskarża ich za to, że dali mu życie. No a potem się tym życiem nie interesowali.
    „Udowodnij, że jesteś człowiekiem” mówi do niego jakiś urzędnik. To zdanie wypowiedziane do małego bohatera ma szczególnie bolesny wydźwięk. Widzimy w kadrze hordy karaluchów sunące po ścianach, słyszymy te słowa i patrzymy na chłopca. Bohater znajduje jednak wyjście z tej sytuacji. Dodzwania się do jakiegoś programu interwencyjnego na żywo i mówi widzom o swojej sytuacji i zamiarze pozwania rodziców przed sąd. Sprawa się nagłaśnia i do rozprawy dochodzi.

    Końcowa scena natomiast stanowi kwintesencję wiary w życie mimo wszystko. Chłopcu robią zdjęcie do dokumentów. Jego twarz jest stężała w jakimś kosmicznym wręcz smutku, fotograf mówi do niego – uśmiechnij się, wyglądasz jakbyś umierał. I nagle jakby w głowie chłopca coś zaskakuje i na twarzy pojawia się szczery, promienny uśmiech. W tej jednej scenie następuje kumulacja jego człowieczeństwa. Tego kim jesteśmy. Że jesteśmy niezłomni, że ratują nas drobne gesty serdeczności, że nie jest tak łatwo nas zniszczyć. I o tym był dla mnie ten film.

    Stanął on w wyścigu o Oskara dla filmu nieanglojęzycznego razem z „Zimną wojną” i „Romą”. Z całym szacunkiem dla tych wysmakowanych, pięknych obrazów ten film, choć nie głaska po głowie, jest istotny. W dzisiejszym świecie niesamowitych wręcz podziałów, niesprawiedliwości, absurdalnych wyobrażeń garstki społeczeństw i całej reszty nie ocierającej się nawet o coś takiego jak sprawiedliwość, wolność do nauki, szacunku i godnego życia, ten film mówi coś ważnego. Przypomina, kim jesteśmy, że jest możliwe w szczurzym raju nie zatracić tej części, z której jako ludzie moglibyśmy być dumni, i że nie będą to domy, samochody i spuchnięte konta w banku.

    Kafarnaum oznacza chaos, bałagan i totalną plątaninę współczesnych aglomeracji, w których ludzie żyją nie lepiej niż zwierzęta. I film pokazuje, że czasem jesteśmy czymś więcej, ale jednak dość rzadko.

  • Kanapka na polu dzikich róż przełożona grzechem, karą i winą

    Ostatnio myślałam sobie, dlaczego ten Netflix tak pożera, dlaczego te treści tak niepostrzeżenie wchłaniają, dlaczego robimy sobie na własne życzenie prywatne Black Mirror i doszłam do wniosku, że tak naprawdę, wszystkie te seriale, niezależnie od kalibru tematyki, sposobu ujęcia tematu są dość łatwo strawne, są spreparowane pod moce przerobowe dzisiejszego przeciętnego konsumenta. Ma być zaskakująco, ma się dziać dużo i ładnie albo komiksowo brzydko, problemy emocjonalne, społeczne mają być w atrakcyjnej formie wizualnych manifestów, góra pół godziny, żeby nie zdążyć się znużyć, ale tak, żeby pożądać więcej. Nie ma już miejsca na rozwlekłe fabuły dajmy na to o egzystencjalnej beznadziei, o tym, że w gruncie rzeczy jest tragicznie, z tym, że Bergman już nam tego nie powie, ani chociażby Kieślowski nas nie zaniepokoi. Na to to my już nie mamy czasu ani ochoty, żeby przerabiać. No i w takim klimacie ogólnym zdarzają się reżyserzy porywający się na nie-netflixowy obraz, który wzbudza raczej przykrość niż radość. Zbierają sobie fundusze, namawiają aktorów do grania i po paru latach wypuszczają film. Mówię teraz akurat o Annie Jadowskiej, która 5 lat po filmie „Bez miłości” wyreżyserowała nowy – „Dzikie róże”.

    Znamienny jest fakt, że aktorka grająca w nim główną rolę – Marta Nieradkiewicz, na pokazie przedpremierowym powiedziała ze sceny, że proszę państwa, film jest smutny i zaśmiała się przy tym przepraszająco, ale na szczęście – dodała, nie trwa długo. Co by korespondowało z moją tezą ze wstępu, że za bycie nie-netflixkowym trzeba jednak jakoś ludzi przeprosić albo przynajmniej ich uprzedzić.

    O czym jest ten film?

    Nie będzie tu właśnie skondensowanej spektakularnej historii i wypisanej capitalikami pointy zapożyczonej od Paolo Coelho. Akcja toczy się bardzo powoli i sennie wręcz. Nieśpieszne, powolne, banalne zdarzenia i nieliczne dialogi powoli, niepostrzeżenie zbliżają widza do kulminacji, która jest rodzajem spiętrzenia efektów zdarzeń, których na ekranie nie widzimy. Mamy bohaterów, których coś uwiera, ale nie wiemy co. Dowiadujemy się tego powoli, żeby na sam koniec dopiero zyskać potwierdzenie czegoś, czego wcześniej tylko się domyślaliśmy. To nie brzmi jak scenariusz na hit w Netflixie. I właśnie dlatego taki film jest jak masaż głowy i tonik dla mózgu. Ale w sposób raczej przewrotny niż oczywisty.

    „Dzikie róże” to film o naszej zaściankowej mentalności kształtowanej w cieniu sfrustrowanych matek, nieobecnych głów rodzin i nierozgarniętych, pucołowatych przedstawicieli katolickiego kleru.

    Dzieje się wśród dziurawych szos, udeptanych polnych ścieżek, łąk, lasów, niedoinwestowanych, niedokończonych domów, na skraju wszystkiego i niczego, wszędzie i nigdzie. Bierze się zaś z naszych historii, z naszych głów, wstydów i przemożnej chęci zapomnienia, jak nas wychowywano. Podsuwa nam pod nos obleśnych wujków z brzuchami, panie w odświętnych garsonkach w kolorze bordo z fryzurami na wałki, aby uzyskać efekt kalafiora, nieszczere przyjaciółki, okoliczne plotkary i kawę w szklance „do ciasta”. Przypomina nam dawno wyparte wspomnienia i wizje nas jako dzieci, które tata podrzucał do góry, jak miał dobry humor, ale ogólnie wolał żebyśmy byli niewidzialni i żebyśmy nie przeszkadzali.

    Dzieci nie mają tu dobrze. Są koniecznością, z którą trzeba się użerać, ale na pewno nie wyśnioną historią, którą ładnie ogrywa się na instagramie na tle porannej kawy, z filtrem Amaro. Dzieci są niechciane, a kobiety jak z weselnej przyśpiewki „ona temu winna”. Przebija tu trochę duch Emmy Bovary i peerelowskiego PGR-u. Poczucie  beznadziei i niedosytu. Niedosytu uwagi, zrozumienia, czułości, a beznadziei, bo bohaterka wie, że nic raczej się nie zmieni, a jeśli ewentualnie – to na gorsze. Polska Typowych Sebów, umęczonych, zawistnych kobiet – matek, córek i pseudo-przyjaciółek.

    Główna bohaterka ma zmęczoną twarz Marty Nieradkiewicz. Jest typem kobiety bezsilnej, rozmemłanej, schowanej w wypchanych na kolanach dresach. Mimo tego mało sexy anturażu paradoksalnie pociąga seksualnie i nieletniego chłopaka z wioski jak i powracającego z pracy za granicą męża. Obaj odtrąceni przez bohaterkę panowie w odwecie musztrują ją i nie dają jej zapomnieć, że wszystko, co niehalo, to jej wina, że bez sensu, że chodzi do pracy, bo mało płatna i ogólnie to „zawsze wszystko musi spierdolić”, co konkretnie – nie wiadomo, ale żeby nie było, to wszystko. Samo jej bycie to wina. Jej rezolutna paroletnia córka już to czuje, dlatego śmiało krzyczy do matki, że jej i ojca nienawidzi.

    Jest to dobrze opowiedziany film.

    Naszą czujność usypiają świerszcze, świeża zieleń, ładne zachody słońca, i bzyczenie pszczół. W tych różanych chruśniakach, łąkowych zakamarkach czai się samotność ekranowych kobiet – starszej, młodszej i najmłodszej. Dzieją się dramaty na dywanach płatków zebranych z dzikich róż, volkswageny golfy, białe skarpety, za granicą praca, opalenizna żniwiarza, nieotynkowane ściany, komunie, msze święte i reprymendy nierozgarniętego księdza.

    I misterium poczucia wiecznej winy. Tam czarne marsze i feminizm jeszcze nie dotarły, tam, w tych miejscach wciąż dobrze mają się spowiedzi i komunie.

    Ta fasadowość idei i dzisiaj, i kiedyś, kiedy sami byliśmy dziećmi, miewa się u nas ciągle znakomicie, trzyma się mocno. Odgrywaliśmy szopki i stroiliśmy się w wianki pozując uroczyście do zdjęć nie wiedząc za bardzo po co, tak kiedyś, jak i dziś. Komunia i katolickie ikony to temat ciągle u nas żywy, bo nie należy zapominać, że cała Polska nie jest Warszawą. Komunia, czyli pojednanie jako idea nigdy nie zaspokojona ani za zastawionymi ciastami stołami ani w duszach ich uczestników. Ten problem nagłaśnia też nagrodzony znakomity dokument Anny Zameckiej „Komunia”; reżyserka pokazuje prowincjonalną rozbitą rodzinę, którą młoda nieletnia bohaterka próbuje za pomocą „sakramentu” komunii skleić. Pokazuje, jak bardzo można starać się to robić i jak bardzo być bezradnym wobec nieistotności pojednania/komunii w głowach ludzi.

    Także krótkometrażowy film dokumentalny Justyny Mytnik- „Jak zostać papieżem” pokazujący perypetie 10 – letniego ministranta chcącego wygrać casting na rolę papieża Wojtyły w musicalu uświadamia, że papież – komunia są to hasła implikujące może jakąś duchową misję, ale dla dorosłych czy dla wielu też dzieci pozostające pustymi rytuałami i hasłami nie mającymi nic wspólnego z ich własną karłowaciejącą duchowością. Zresztą dziewczynka w „Dzikich różach” wystrojona na swoją komunię „jak księżniczka” pyta matkę – a co to właściwie jest ta komunia?

    Też brałam udział w rozmaitych szopkach przyjmując za pewnik kościelne dogmaty wbijające skutecznie w poczucie, które pozwalało w dorosłym życiu na wysłuchiwanie konceptów „bo to twoja wina”.

    Ta sztafeta nie skończy się tak szybko i łatwo. Pałeczka jest ciągle w obiegu i film Anny Jadowskiej boleśnie mi o tym przypomniał.

  • Nie tylko “Stranger Things”, czyli w kanapce masz ściągę

    Zazdroszczę ludziom, którzy nie mają kont w social mediach i nie korzystają z Netflixa. Ich czas na pewno nie kurczy się tak beznadziejnie jak mój i w czasie, kiedy ja scrolluję i zaliczam kolejny sezon serialu  – inni np. piszą do tego scenariusze. Kiedy godzę się już z tym, że przegrałam życie, to postanawiam, że przynajmniej podpowiem jak przetrwać zimę, nudne święta albo samotnego sylwestra. Sposobem na to jest wspomniany Netflix i seriale, dzięki którym pocieszyłam się, że inni mają lepiej albo są odważniejsi niż ja i miewają ciekawszą pracę. W sumie, żeby o tym się przekonać nie trzeba aż wydawać kasy na nietanią subskrybcję serwisu streamingowego, ale muszę jakoś móc uzasadniać swoją jesienno – zimową abnegację.

    Zacznę paradoksalnie od tego co nie urzekło mnie najbardziej tej jesieni, tj. od „Stranger Things”.

    fot. za comicbook.com

    Na pierwszych odcinkach rozziewałam się okropnie, a odruch ten był tym potężniejszy im bardziej spektakularny był marketing i promocja II sezonu. To było mocne, to było wszędzie, to był efekt wow. Nie mam zaufania do takich efektów, więc z przekory podeszłam do tego na nie, co jak wiadomo rzutuje na percepcję. Ale oglądam, bo to bardzo przyjemnie się ogląda a potem wpadałam na to, że jest tam zamysł, na który Hollywood wydaje zyliardy, żeby nas kupić.

    Na początku obraziłam się na II sezon, bo wtórny. Wtórny wobec pierwszego. Żadnej zaskoczki, czegoś extra, tylko to co było. Jak w I sezonie chłopcy fascynowali się Gwiezdnymi wojnami, to w II – Pogromcami duchów, jak w I poróżniła ich dziewczyna, tak w II też dziewczyna, jak Nancy pokłóciła się z fancy boyem i pocieszała w towarzystwie nieśmiałego protoplasty hipsterów Johnatana, tak w II sezonie wpadała na ten sam pomysł, jak w I sezonie Will został wciągnięty w jakieś zaświaty, tak w II zaświaty miał w głowie. Po prostu – ten sam schemat. No więc trzeba było iść w ślady Kayah i zapytać ”Po co”. Po co ja to oglądam.

    Ale posiedziałam, pomyślałam i wpadłam, że kluczem do tego, że tak to ludzie łykają jest sentyment, nostalgia za „dawnymi czasami”, gadżety z lat 80-tych, neurotyczna Winona Ryder, dobro zwycięża, chłopackie sztamy i filmy Spielberga. Tęsknimy za tym co minęło, lubimy to mitologizować.

    Ale trzeba zadać sobie pytanie – dlaczego tak się dzieje? Przecież nie wszyscy są tacy starzy jak ja i czują nostalgię za młodością, ten serial fascynuje też dużo młodszych ludzi. Więc skąd ta fala, którą tak umiejętnie eksploatuje Fabryka Snów?

    Ja myślę, że to dlatego, że niezależnie od wieku, czas nas wszystkich się przykurczył. Kiedyś był niemal bezkresny, ciągnął się i ciągnął na 2 programach w TV, telefonie na korbkę, na analogowej łączności, potem internecie dostępnym dla garstki geeków, na wszystko trzeba było odpowiednio długo odczekać i można było też tym odpowiednio długo się cieszyć. Dzisiaj nie ma takiego komfortu, nowość zjada nowość, nie ma czasu ani przestrzeni, żeby wybrzmieć w naszych umysłach, w szalonym tempie następuje update począwszy od telefonu skończywszy na poglądach, które wczoraj miałam takie a dziś zupełnie inne. Nie jesteśmy w stanie tego przetwarzać, włączamy więc hamulec. Pozbywamy się nadmiaru rzeczy, opieramy konsumpcji i chronimy w swoją pamięć, w czas, kiedy „wszystko było jakieś inne”. Pamięć pozwala utrzymać własną tożsamość, Will ze Stranger Things też jest tym, kim pamięta, że jest, pamięć go tworzy i chroni. I dlatego jest szał na ten miły serialik zbudowany na nostalgii. Nostalgia to dziś przemysł. Też warto o tym pamiętać i nie dawać sobie wmówić, że to arcydzieło, ale ogląda się to dość miło jak pozbędzie się uprzedzeń takich jak moje.

    Dopisawszy ideologię do serialu, który podobał mi się tak 6/10 mogę przystąpić do zachęcenia do włączenia takiego, który dla odmiany wprawił mnie w radość, że nie tylko te hollywodzkie hity, nie tylko na Wspólnej i że przeżyjemy w tym domku z kart nawet bez Kevina Spacy.

    A to za sprawą seriali skandynawskich.

    Latem byłam pod wrażeniem duńskich 2 sezonów „Rity”, ale nie, nie o seryjnej zabójczyni, dla odmiany o zwykłej nauczycielce z Kopenhagi. A teraz urzekła mnie „Rodzina Plus” ze Szwecji.

    fot za nflix.pl

    Uwielbiam obyczajówkę, kocham zaglądać ludziom w okna. W Skandynawii o tyle łatwiej, że nie mają dziwnego zwyczaju z firankami w oknach. Można sobie odetchnąć podglądając skandynawską codzienność, czyli parzenie kawy, rodzinne uroczystości, kłopoty z rozwydrzonymi dziećmi, fakapy w relacjach, próby dogadania się, pęd ku własnemu szczęściu i próby pogodzenia tego z wymogiem, aby dogodzić wszystkim, zazdrośni exowie, relacje pracowe, dzieci na głowie, byli kochankowie, starzy rodzice, pierdzenie przy śniadaniu, uroczystości związane z porami roku, celebry, świeczki z ikei, modne hygge i lagom, zwyczajność. I też ukłucie, że w Szwecji nauczyciela z podstawówki stać na kupno całkiem dużego domu, że przeciętny pracownik przeciętnego czegoś żyje sobie tak totalnie spokojnie, że może poświęcić się ciekawszym rozkminom niż to, że ma kredyt w walucie jakiej nie widział na oczy.

    Dziwnym trafem uważam, że najciekawsze książki „o życiu” piszą Skandynawowie, bo przecież Kanusgard i ostatnio Agneta Pleijel – moje odkrycie. Mają oni spojrzenie na codzienność, na rodzinne traumy nie skażone jakimiś głupotami jak walka o byt. Pracują to mają i w wolnym czasie zajmują się udanym pokazywaniem nam, jak to wygląda, czy życie w bogatym kraju to szczęście, czy terapeuci są tam bezrobotni, co kryje się pod paczworkowymi kołderkami w ich sypialniach.

    Tak więc mocne 8/10.

    „Glow”

    fot. za vulture.com

    już jakiś czas temu Netlix zapodał nam w newsletterach sporą podjarkę tą nowością, ale ja, że w życiu nie będę oglądać serialu o wrestlingu. No nie po prostu, bo nie ma według mnie wiele głupszych widowisk niż udawane MMA w cekinach i to jeszcze w wykonaniu lasek. Ale obejrzałam wszystkie serialowe topy i przyszła koza do woza, to znaczy przystąpiłam do ogarniania rzeczy pominiętych i mówię, że dobra, damy temu szansę.

    I cóż się okazało?

    Warto było.

    Bohaterki, grupa z trudem wyłonionych do występów na ringu wrestlingowym, też uważały, że to idiotyczne zajęcie, ale zbiegi różnych okoliczności życiowych o charakterze niesprzyjającym nie pozwoliły im zanadto grymasić. Wbrew pozorom nie jest to serial o wrestlingu.

    Ogólnie ujmując jest tu pokazana uniwersalna na każdej szerokości geograficznej i w każdych czasach aktualna sprawa wychodzenia ze swojej strefy komfortu.

    I tak oto wzięta aktorka serialowa nagle bez męża i pracy za to z małym dzieckiem musi przemóc się, włożyć cekiny i udawać zadawanie ciosów, rzuty i skoki. Inna – mało wzięta, więc bez kasy aktorka gustująca w sztukach Strindberga z dwuosobową publicznością musi zmierzyć się z tym, że wcale nie jest taka fajna jak myśli, unieść antypatię koleżanek i zejść z hipsterskiego stołka na dół. Jak to w dobrze skrojonych scenariuszach tak i w  tym wszystkie bohaterki są wyraziste, dwie antagonistyczne, każda ma jakiś powód, aby działać wbrew swoim dotychczasowym nawykom, każda jakoś tam walczy bardziej ze sobą, ze swoimi lękami, fobiami niż w udawanych zapasach w telewizyjnym show.

    Jest też postać zawiedzionego, zgorzkniałego artysty reżysera, który swoją scyniczniałością umiejętnie stopuje wszystkie fochy kobiet. Pokazuję mój ulubiony dialog z tego serialu.

    fot. screen z ekranu, kolaż mój

    Postać reżysera jest też skrojona tak, że widz nie ma wątpliwości, że nie da się jednoznacznie go zakwalifikować, raz jest dobry, raz zły, a na koniec okazuje się, że raczej tacy jak wszyscy, w sumie miły pan z traumami. Klasyk.

    Jest też fajnie pokazana pewna glofryfikacja dziewczyńskości. Widzimy, że love między kobietami nie jest sprawą łatwą, ale jak już się dostatecznie oswoją i obwąchają wystąpi pewnego rodzaju niepowtarzalna solidarność.

    W tej grupie przypadkowych freaków, są kulisy show biznesu w Hollywood w latach 80-tych, są błędy ludzi, są potknięcia, cała ich masa i oczywiście pokaz wstawania z kolan. Czyli typowa historia motywacyjna pokazująca, że czasem nawet projekty wydające nam się głupie mogą nas odmienić bezpowrotnie. Na lepsze. Jeśli się zechce oczywiście.

    Tak więc werstling – a utożsamić się można, potencjał na powiedzenie sobie „to o mnie” albo „coś w tym jest” – naprawdę spory. Tak bez problemu 9/10. Mało grzebałam w telefonie oglądając to. To najlepsza rekomendacja.

    „Mindhunter”

    fot. za denofgeek.com

    Stoi za tym David Fincher. Jest to serial kryminalny. Panuje szał na punkcie lat 80 -tych, więc i ten dzieje się wtedy. Kolejny świetnie rozpisany scenariusz. Wyraziste postaci i ich rozterki, które nas obchodzą, mimo że wcale nie dzieją się w Polsce w 2017 roku w Warszawie czy na plebanii. Rzecz jest o dwóch gościach z FBI, którzy zrządzeniem przypadku zaczynają pracować nad projektem, który dał podwaliny pod zawód „profiler”. W skrócie –  jeździli po aresztach karnych i przeprowadzali rozmowy z seryjnymi mordercami starali się stworzyć profil mordercy po to, żeby potem policja miała się na czym opierać poszukując wytrychów do dziwnych zbrodni bez klucza. Jeden bohater –  młody, początkujący oficer, zajmujący się bardziej naukowymi tematami, wykładami niż operacyjnymi kwestiami i drugi starszy – typowo operacyjny, a więc klasyczna opozycja – serce i rozum, młody z pasją i doświadczony, ale sceptyczny. Żaden z nich nie miał siły ułożyć sobie zorganizowanego fajnego życia po robocie. Wysłuchując i patrząc co dzień na ogrom zła, jakie może wyrządzić jeden człowiek drugiemu i że dzieje się to często bez konkretnej przyczyny – powodowało u nich dość spore zagubienie we własnych emocjach.

    Zastanawiałam się też jak to jest mieć taką pracę nie od 9 do 17, kiedy wychodzi się z biura i żegnam, ale taką, która jest życiem, że nie ma znaczenia jaka jest godzina jaka pora roku jaki czas, wystarcza, żeby zmienić koszule i coś przegryźć, a poza tym całe życie to praca. No więc nie wiem jak to jest, ale ciekawa jestem.

    Pierwszy sezon pokazał, że obu gości taki tryb nieco wykończył, że chyba jakiś worklifebalance jest wskazany, ale chyba nie zawsze się da. No nie każdy mieszka w Szwecji. Przynajmniej panowie mieli pewność, bo mieli, że biorą udział w tworzeniu czegoś istotnego, wiedzieli, że to jest ważne, a to już coś. Można zejść na zawał, ale jak w słusznej sprawie, to zawsze jakoś tak lżej. Spokojnie, bohater przeżył i dlatego wyczekuję sezonu 2 dając 8/10, ze dwa razy jakiś skrolik mały uskuteczniłam, bo serial ma czasem dłużyzny.

    Ale seriale serialami, ja się trochę obawiam, że medialne wytwory współczesności mnie pożerają, to się dzieje, rozwija w tak zawrotnym tempie, że zanim wysmażyłam ten tekst, zdążyłam obejrzeć już kolejne dwa fascynujące seriale każdy po 2 sezony. Dokąd to zmierza – zdiagnozował już genialny „Black Mirror”, który ma w sobie tak potężny ładunek znaczeń, przesłań, przestróg, dystopii mogących stać się za chwilę rzeczywistością, że nie miałam dość sił, żeby to nawet opisać.

    Ale kiedy wydaje nam się, że wszystko już zostało opisane, pokazane, otwierasz laptopa, odpalasz Netflixa a tam kolejny, nowy, odkrywczy, genialny, świetnie zrobiony materiał „o nas”, nas, którym już trzeba mówić z offu kim jesteśmy.

  • Wallace, Lynch i disco polo w Kobylnicy, czyli kanapka do pociągu na Hel

    Moja przygoda z Davidem Fosterem Wallace jest tego typu, że pierwsze zakupione „Krótkie wywiady z paskudnymi ludźmi” nie dotarły do mnie, więc następnym jego publikacjom się opierałam, dopiero magazyn “Książki” jakoś mnie przekonał, takim odkryciem, że Wallace był fanem Derridy i się dziwił, że ktoś mógł go nie czytać. Urocze. Ja nie czytałam w każdym razie Derridy, ale kupiłam „Rzekomo fajną rzecz, której nigdy nie zrobię”, bo:

    • podobał mi się tytuł
    • trzeba dawać szansę i walczyć

    Sympatia nie przyszła od razu. Zbiór esejów i rozważań pod tym atrakcyjnym tytułem nie należy do lektur łatwych i możecie być pewni, że nie omieszkam wspomnieć, dlaczego.

    Więc podczytywałam, odkładałam, aż w końcu, kiedy przebrnęłam przez esej o tenisie, o wyliczaniu trajektorii piłki na kortach wietrznego stanu Illinois i dotarłam do rozważań o tym, dlaczego telewizja jest medium ogłupiającym i na czym to polega – wiedziałam, że zrobiłam dobrze nie ulegając zniechęceniu za szybko.

    Potem to już było autentyczne wzruszenie, uciecha, międlenie rogów kartek z zapałem i takie fajne uczucie, jakie się miewa w rzadkich chwilach jakiejś jedności z dziełem literackim lub filmowym, czyli innymi słowy – odczucie euforii, kiedy można przy konsumpcji dzieła stwierdzić:

    MAM TAK SAMO!

    Bo mam tak samo, jak on, podobne bardzo odczucia obcości wobec powszechnych trendów obowiązujących co do spędzania czasu, zabawy, wakacyjnych mód, co do odczuwania jakichś dzieł filmowych. Nie jestem aż tak wyrafinowanie oczytana i biegła w dziełach Heideggera, Derridy i im podobnych, aby móc żonglować różnymi teoriami na udowodnienie geniuszu własnych przemyśleń, ale miałam nieopisaną frajdę, że ja to rozumiem! że to do mnie trafia! że to jest o mnie! Wallace i jego eseje pozwoliły mi na różne sposoby odczuć własną wyjątkowość, a to jest naprawdę bardzo fajne odczucie czuć się wyjątkowym 🙂

    Jest to oczywiście nieco przewrotna teza, co śpieszę objaśnić tym, którzy wzięli te słowa na totalnie serio. Chociaż może w sumie powinni.

    W każdym razie dzięki lekturze esejów Wallace’a przypomniałam sobie, że w czasach liceum jedną z moich ulubionych lektur był Słownik Wyrazów Obcych. Zgadałyśmy się w tym temacie ostatnio z koleżanką, bo okazało się, że ona miała tak samo (ach ta wspólnotowość). Stwierdziła, że fascynowało ją, że są jakieś obco brzmiące słowa, które ukazują nowe obszary znaczeń, do tej pory niedostępne.

    Otóż Wallace bardzo stara się, aby te obszary były w jego książce naprawdę bezkresne. Tu nawet moje zapamiętane, wypisywane w notesach wyrazy obce to było za mało. Człowiek z wiekiem jednak idiocieje, więc poprzestaje w sumie na tym, czego się nauczył do matury, potem tylko powiela. A Wallace naszpikował swój tekst wieloma minami.  Trzeba zmierzyć się z takimi słowami jak przykładowo:
    inwolucja
    Gestalt nienawiści
    dialektyka elizji
    rewerencja
    infirmeria
    definiowalny ostensywnie
    terminalna idiosynkrazja
    solipsyzm antyemaptyczny
    quod vide, bona fide

    i tak dalej.

    No nie jest łatwo. Ale pokonałam te trudności płonąc z radości, że nie ma tam konstrukcji narracyjnych o tym, co powiedział bohater, co ona odpowiedziała jak on pomyślał i zrobił coś tam, bo kompletnie mnie nie obchodzi. Mam tu na myśli beletrystyczne książki ze zmyślonymi postaciami, których działania są mi kompletnie obojętne. Ja sama odpowiadam i myślę i robię coś tam i to mi zupełnie wystarczy. Teraz potrzebne są wyzwania, opis tego, co się działo naprawdę, nie sztuczne wymysły i powoływanie światów zbędnych. Nowej Anny Kareniny czy Pani Bovary i tak już nikt nie napisze.

    Teraz rozmyślam o tym, jak by tu ująć sprawę, żeby kogokolwiek w ogóle zachęcić do tej lektury, bo jak dotąd wydaje mi się, że próbuję zniechęcić. Więc wyszło trochę głupio, ale może to ja jestem taką ignorantką, a wszyscy znają wiele trudnych słów i odnośników i mówią takim językiem jak Wallace przy śniadaniu do swoich domowników, a nawet do kotów.

    Ale spróbuję opisać, dlaczego tak mnie podbudowała ta lektura i dlaczego dała mi tyle radości, prócz radości poznania słowa infirmeria.

    esej o telewizji

    Nie będę się za zbytnio o tym rozpisywać, bo wydaje mi się, że era telewizji powoli odchodzi do historii. Pakiety, jakie oferują kablówki, platformy cyfrowe są coraz tańsze a zawartość kanałów, jakie w nich są – jest coraz głupsza, na coraz niższym, podlejszym poziomie. Jazgot reklam i dżingli wydobywających się z odbiornika telewizyjnego jest czymś co wprawia mnie w jakiś dziwny stupor, w stan katatonii i niedowierzania, że naprawdę? ktoś to jeszcze ogląda?

    Ale Wallace pisał esej w 1995 roku, kiedy TV miała się jeszcze dobrze i na warsztat wziął pętające się do dziś w telewizjach reality show, music show i wszystkie show. Zastanawia się, dlaczego ludzie to oglądają i udowadnia na jakiej ściemie jest to wszystko osadzone.

    Niemniej wtedy czy dziś w czasach rozwoju mediów cyfrowych, socialowych nadal obowiązuje podobna zasada – im głupiej i prościej, tym szybciej i lepiej się to sprzeda. Tak jak w tv tak samo dziś w mediach socialowych najlepiej oglądają się a więc sprzedają cycki, dupa i kawa z serduszkiem na kocyku z croissantem. Musi być spektakularnie. Nieważne, że głupio, albo że wszyscy tak robią. Im bardziej wszyscy – tym większa szansa na powodzenie.

    Wallace stwierdził też, że tv najchętniej oglądają ludzie samotni. To można też przełożyć na to, kto konsumuje dziś sociale od rana do wieczora, platformy streamingowe w poszukiwaniu nowych seriali, gry komputerowe. To jest ten sam rodzaj eksapizmu, bo Wallace, nie bez racji zauważył, czym w ogóle jest samotność :

     „Ludzie samotni są samotni raczej dlatego, że odmawiają ponoszenia psychicznych kosztów przebywania wśród ludzi. Mają na nich alergię. Ludzie zbyt silnie na nich działają.”

    Kto pierwszy podniesie palec chcąc zaanonsować „to o mnie!”?

    No więc właśnie. Analiza zjawiska i takie po drodze aforystyczne prawdy, które  nie noszą znamion nieznośnego stylu dydaktyzujących nauczycieli życia. Walllace akurat na pewno do tego nie pretendował. Chociaż zdarza się, że pisze o pewnych zjawiskach nie bez poczucia wyższości wobec ludzi, którzy w tych zjawiskach biorą udział, ale się do tego przyznaje, że tak ma jako biały mieszkaniec Środkowego Wschodu z zamożnej rodziny. Taką miał  perspektywę, więc co miał się przebierać w nieswoje buty.

    esej o autorze dzieła literackiego

    Mało jest rzeczy, które potrafią mnie ująć w rozmowie, sprawić, że czuję się niemal szczęśliwa. Ale jest taki temat – autor jako kategoria dzieła literackiego.

    Powód jest tyleż prosty co sentymentalny, pisałam na ten dokładnie temat pracę magisterką i choć wtedy błądziłam po omacku kompilując myśli Barthesa, Szkłowskiego czy Chomskiego, to czułam, że tak pozornie nieistotna rzecz, może w sumie mieć znaczenie.

    W rozmowach towarzyskich zdarzył mi się ten wątek może raz, i to całkiem niedawno, kiedy dyskutowałam z nowo poznanym kolegą o filmie Jarmusha „Paterson”, kiedy spieraliśmy się, czy osobowość twórcy powinna być figurą interpretacyjną jego dzieła i czy dzieło nie powinno mówić jednak samo za siebie. Spór nie został rozstrzygnięty.

    Ten sam wątek porusza Wallace. Zastanawia się zupełnie na poważnie, czy dzieło interpretuje się poprzez biografię twórcy, jaka jest istota języka literackiego jako narzędzia, jak zdefiniować autora, rację ma Wordsworth czy Barthes?

    Może się to wydawać totalnie nieistotne, dumania oderwanego od życia gościa, ale możecie wierzyć lub nie, jak bardzo ożywczo wpływa to na mózg po lekturze tych wszystkich poradników “jak byćsuper w 5 krokach”. To tak jakby wylać sobie litr tonicu niwelującego wypryski na mózg.

    esej o Targach Stanu Illinois

    Te rozważania Wallace tytułuje bardzo znamiennie, jako – „oddalanie się od bycia już dosyć oddalonym od wszystkiego”.

    I znowu okazuje się, że na tym polu konweniujemy na procent 100.
    Chciałabym też, jako klasyczny, niesklejony z obrzędami introwertyk móc kiedyś pojechać na tak zwany reportaż, Ale koniecznie do miejsca dziwnego, obcego mojemu życiu, jak przykładowo dożynki albo festiwal disco polo w Kobylnicy. Chciałabym umieć wychwycić, albo raczej opisać ten poziom absurdu, jaki towarzyszy takim imprezom.

    Wallace’a wysłano jako reportera pisma „Harper’s Magazine”, wszyscy czcili go nabożnie, bo myśleli, że jest wysłannikiem „Harper’s Bazaar”. Miał za zadanie zrobić reportaż z targów stanowych, w Illinois. Wallace nie potraktował bohaterów tego przedziwnego wydarzenia jak typowy nowojorski obśmiewacz facetów, którzy noszą skarpety do sandałów jezusków. Owszem, zauważył, że ten typ ludzi, gustujących w tak specyficznie absurdalnych rozrywkach ma cechy wspólne, jak tanie ubrania z poliestru, grube brzuchy, wąsy, ogłupiałe od nadmiaru wrażeń dzieci ciągle strofowane przez rodziców. Nazwał ich trash people, Kmartpeople. Wiedział, że to nie brzmi za dobrze, jest wywyższaniem się, ale co poradzić, nie chodziło tu o bycie poprawnym politycznie.

    W czym gustują Kmartpeople?
    Więc przede wszystkim w tym, żeby było tłumnie, im ludniej, im głośniej, tym ciekawiej.
    Bardzo w cenie są też wystawy, tuż po Zapleczu Trwałych Struktur (???) zwiedzający przechodzą do kompleksu końskiego, świńskiego, bydlęcego, drobiarskiego, potem do domu Rzemiosła, Domu Illinois, Centrum Seniora i przez Wesoły Dołek, czyli rodzaj wesołego miasteczka, w którym udział może grozić prawdziwym kalectwem, przechodzi się na Finał Zawodów Żonglowania Batutami.
    Nie sposób pominąć Konkursu Przywoływania Męża oraz Budki Kościoła Boga oferującego skomputeryzowany quiz biblijny.

    Wallace pokazuje afirmację wspólnotowości i absurdalnych rytuałów, których on nie jest w stanie pojąć i myślę, że eseju tego nie pojmą ludzie brodzący po polach openera czy znajdujący upodobanie w imprezach na setki ludzi, podczas których można zrobić sobie śmieszne zdjęcie, dostać za darmo mentosa, wystać w kolejce ciepłe piwo, czy wdychać wonie toi toiów, ale znajdą w tym fragmencie uciechę ci, dla których przepychanie się w tłumach w upałach w poszukiwaniu kolejnej rozrywki typu pani udająca kiełbasę stanowi żródło prawdziwych udręk i pytań bez odpowiedzi – po co ludzie sobie to robią. Dlaczego dążenie do uśmierzenia wyobcowania, samotności na pustym polu takiego choćby Illinois musi być załatwiane w taki właśnie sposób, z czego to wynika? Nie żeby wszyscy mieli od razu zatapiać się w lekturze Heideggera, ale Wallace bardzo mocno stawia ludzkie przejawy kultury i rozrywki w świetle tak jaskrawo upierdliwym, że człowiek zastanawia się na serio nad własną kondycją jako homo ludens, bo ostatecznie każdy z nas jakoś tam lubi się czasem bawić i to w dodatku w tłumie.

    esej na temat Lyncha i jego filmów

    Lektura tego eseju zbiegła się akurat z powrotem do HBO po 25 latach „Miasteczka Twin Peaks”. Więc super było sobie przypomnieć, co nas tak właściwie wtedy, w latach 90-tych tak zachwycało w  I części tego serialu, no i w filmach Lyncha w ogóle, choć nie we wszystkich.

    Wallace diagnozuje to w taki sposób, że czytam, ciągle się uśmiecham i opada mi szczęka. Wiedza filmowa ogromna, podawana z taką swadą, tak totalnie swobodne żonglowanie gruntowną kinową wiedzą, że czuję się malutkim laikiem, jakąś pańcią, której coś tam dzwoni, ale nie wiadomo w którym kościele. Samo czytanie sposobu, w jaki Laura Dern trafiła do obsady „Dzikości serca” przyprawia mnie o zawrót głowy, że to takie szkatułkowe, nieprzypadkowe, że coś z czegoś wynikało tylko po to, że zagrała Lulę właśnie Laura.

    Wallace analizuje karierę i filmy Lyncha też za pomocą pretekstu. Wysłano go na plan filmu „Zaginiona autostrada” i robi reportaż. Sposób, w jaki opisuje świat garderobianych, oświetleniowców, szwenkierów, asystentów, to jak zawsze przydzieloną komuś rolę na planie rozpoznaje po ubraniu – rozkłada mnie na łopatki. Nie czytałam nigdy tak skonstruowanej opowieści o tym, jak powstaje film, że oświetleniowcy zawsze są bladzi i w bojówkach, asystentki sfochowane, bo mogły osiągnąć więcej, a są tu jako asysta i tak dalej. Sam Lynch opisany jest tak, że nie bez odczucia tryumfu rozpoznaję w nim siebie. No, przynajmniej w kwestii stylówki:) Akurat w ten dzień ubrałam się identycznie jak Wallace go opisał, w czarną koszulę zapiętą na ostani guzik i za krótkie majtające się przy kostce czarne spodnie chinosy. Brakuje mi jednak istotnego elementu, jaki posiadał Lynch wg Wallace, tj. godności każącej mu mieć totalnie w dupie wszystkie cudze potencjalne opinie na swój temat, i dobrodusznej miny, i spokoju związanych z tym odczuciem tajemnej pewności siebie jaki mają tylko ludzie tacy jak Lynch.

    Wallace na podstawie analiz filmów Lyncha zdiagnozował jego fenomen w Hollywood, opowiedział, dlaczego tak zbanalizowana i przewidywalna fabryka  pozwala Lynchowi robić filmy tak dziwne, które nie dają widzowi odetchnąć w kinie, tylko każą płacić za to, że się w tym kinie widz wysila.
    Lynch dokonał paru wolt i śmiałych poczynań, które zezwoliły mu na bycie artystą w fabryce snów i na dopasowywanie filmów do jego własnych marzeń sennych.
    Dlatego dziś oglądamy te jego ekstrawagancko nieatrakcyjne postaci, z „glazurowaną przezroczystością twarzy”, oglądamy hybrydę ekspresjonizmu, postmodernizmu, psychoanalitycznych banałów i popkulturowej ikonografii. Oglądają to i aspirujący do wyżej, i ci mające takie aspiracje głęboko gdzieś. I to jest prawdziwy sukces.

    I jeszcze sprawa Boba i Miasteczka Twin Peaks. Mnie ta twarz prześladowała kiedyś i wiedziałam, że Laura Palmer nie ma jednego zabójcy, że mnóstwo kogoś i czegoś ginie przez zło, po prostu. Wallace wskazuje istotę tego lynchiańskiego pojęcia zła, wskazuje, że wg Lyncha zło jest siłą, jest zawarte w dobru, jest w nim zakodowane.

    Za takie przekonanie oczywiście płaci jakąś cenę. Nie będą oglądać go ludzie, którzy wolą widzieć na ekranie schludny, uporządkowany i moralnie wygodny świat, gdzie będą wiedzieć, kto ten dobry a kto ten zły. U Lyncha tego nie ma. Ze świadomością, że zło po prostu jest i koniec, że stanowi siłę nie do okiełznania widz musi się mierzyć. Jak ktoś da radę to obejrzeć,  na pewno zyska poczucie, że życie to naprawdę nie 567 odcinek “Na Wspólnej”.

    esej o rejsie na pokładzie 47 tonowego luksusowego statku Celebrity Cruiser po Karaibach

    Nie wiem jak wy, ale jako dziecko nie znosiłam brać udziału w tak zwanych wypoczynkach zorganizowanych, koloniach, półkoloniach, wycieczkach. Samo to, że ktoś gospodaruje moim osobistym wolnym czasem, wie lepiej, jak mam go spędzić – wydawało mi się nieznośne.

    Niemniej z jakichś powodów ludzie lubią, kiedy organizuje im się czas, wyobrażają to sobie jako ulgę, kiedy nie muszą o niczym myśleć i ktoś robi to za nich. Dlatego bezwiednie wpadają w te pułapki, i co więcej, często dość gorliwie biorą w tym udział.

    Fenomen tego zjawiska opisał Wallace na bardzo spektakularnym przykładzie rejsu luksusowym statkiem po Karaibach. Wallace pisze, że chociaż wakacje to odpoczynek od rzeczy niemiłych, to w tych masowo sprzedawanych luksusowych rejsach jest coś nieznośnie smutnego. Choćby ta absurdalna wymiana – zamiast ciężkiej pracy – ciężka zabawa, „rozpieszczanie siłowe”:

    „Będą nadzorować co do joty twoją opcję przyjemnościową, tak, żeby żadna korozyjna siła twojej dorosłej świadomości i lęku nie spieprzyła ci uciechy”.

    Zorganizowany wypoczynek za jakieś absurdalnie duże pieniądze jako narzędzie opresji.

    Opresywność masowych imprez, uciech, form wypoczynku jest zjawiskiem, które Wallace próbuje zrozumieć, ale odpowiedzi, dlaczego ludzie sobie to robią, nie znajduje. Są to tylko przypuszczenia. Może to jakaś forma ucieczki przed myśleniem, że jesteśmy śmiertelni, samotni? Więc dlatego jakoś desperacko próbujemy to uśmierzyć spadając tak naprawdę z deszczu pod rynnę, z jednego zmęczenia w inne. Jednak bierzemy udział w tym festiwalu samozakłamań.

    Wciąż trzymamy się za ręce i podążamy razem z korowodem.

    Zastanawiam się, czy fakt, że Wallace widział to wszystko tak wyraźnie zarysowane, że ogarniał to rodzajem myśli dla większości przeciętnych ludzi niedostępnych, doprowadziło go do tego, że przedwcześnie sam wypisał się z tego korowodu?

    Nie wiem tego.

    Nie wiem też, jak można być w tym wszystkim, a przy okazji nie wygłupiać się biorąc udział w tych schizofrenicznych zjawiskach życia mas, kulturowych wymogów, naleciałości i schematów?

    Jakieś pomysły?

  • Kanapka na filmie, na którym nie je się popcornu, czyli o “Manchester by the sea”

    Manchester by the sea jest skromnym, cichym i nienapastliwym filmem, dzięki któremu ponownie odzyskuję odpowiedź na pytanie, po co w ogóle chodzę do kina. Jeśli i ty zakładasz, że kino powinno nieść widzowi jakąś refleksję to idź na ten film, a jeśli zakładasz inaczej, to nie idź.

    Casey Affleck – dlaczego jest fajniejszy od brata Bena? Czy amerykańskie kino może nie mieć 14 nominacji do Oskara a jednak wywołać niagary emocji?

    Po co chodzi się do kina?

    Rozmyślanie nad odpowiedzią na pytanie, po co chodzi się do kina dzisiaj, przybrało na sile przy okazji niespodziewanie wzmożonych dyskusji nad filmem „Sztuka kochania”, kiedy to większość moich znajomych zgodnie okrzyknęła ten film znakomitym, podczas gdy ja i garstka recenzentów niszowych periodyków uznała, że to jarmark jest po prostu, kolorowe fajerwerki. Wielu dyskutantów, słusznie zresztą, podkreślało, że kina przecież chodzi się też po to, żeby „miło się oglądało”, no po prostu po rozrywkę się chodzi, a nie żeby tam w wielkie emocji dzwony bić, zwłaszcza jak ma się słaby humor a za sobą ciężki tydzień tyry w pracy.

    Wiadomo, że kino na początku było rozrywką stricte jarmarczną, gdzie mu tam było do sztuki. Ale w czasach, kiedy seriale telewizyjne ocierają się już o sztukę filmową, tym bardziej od kina spokojnie już można oczekiwać, że czasem zdarzy się w tej dziedzinie coś co nie jest jakimś „La la Landem” czy serią o Performersach czy komiksowych herosach.
    Dla mnie osobiście w jarmarku nie ma nic złego, jak ktoś lubi. Też czasem słucham muzyki disco i bardzo mnie to cieszy, że mam też i takie upodobania a nie wmawiam wszystkim, że jedyną muzyką wartą uwagi jest dajmy na to Dead Can Dance. Tylko że oczekuję w kinie czegoś więcej niż kolorów i świateł. Już w kinie niemym fokusem były nie tylko wygłupy Charliego Chaplina, ale kwestia jak pokazać widzowi co on czuje skoro nie może tego powiedzieć. Widz musiał od razu z twarzy aktora wyczytać w jakim stanie emocjonalnym znajduje się bohater.

    Dźwięk, możliwość wypowiedzenia emocji tylko rzekomo stanowił ułatwienie. Przecież jest mnóstwo uczuć, których nie da się opowiedzieć a na tym polega siła kina, że można je pokazać.

    I ja to właśnie chcę oglądać.

    Fokus na twarz bohatera, na jego otoczenie, które go też w jakiś sposób stwarza, zatem wszystko, co widzimy w danym kadrze ma znaczenie, nic nie jest dziełem przypadku. I w takie rozwiązanie wpisuje się właśnie „Manchester by the sea”.

    Koncentracja na szczegółach otoczenia, jak dla mnie, zaczęła się od filmów Kieślowskiego. Owszem, były one czasem nieco manieryczne, ale od niego w moim pojęciu zaczyna się taki rodzaj kina, w którym ważne są pozornie nieistotne rzeczy, przedmioty z codzienności. Do dziś dźwięk filiżanek uderzających o spodki i szum wody w ekspresie do kawy i przytłumione głosy gości kawiarni kojarzą mi się z filmem „Podwójne życie Weroniki”, w którym to wielbiciel identyfikował i uwodził Irene Jacob, czyli Weronikę nagraniami otoczenia, w jakim przebywała. Jest scena, kiedy ona sobie siedzi i odsłuchuje nagranie na kasecie i słychać te odgłosy z kawiarni, ona wtedy się tak zastanawia, że ojej, on tam był, kiedy ona była i piła kawę. Do dziś silnie identyfikuję ten dźwięk kawiarnianych ekspresów i filiżanek  z Kieślowskim.

    W Manchester by the sea jest podobnie. Nie ma tam oczywiście tej metafizyki charakterystycznej dla Kieślowskiego, ale wszystko, co jest wokół bohaterów, gra rolę. Uwielbiam to. Widzi się dom bohatera, jego auto, jego ubrania, ozdoby na ścianach i wiadomo z grubsza o co chodzi. Kim jest ta postać, jakie są jej losy i sytuacja.

    Ale Manchester by the sea nie jest oczywiście filmem o wnętrzach i outfitach.

    Jest filmem o emocjach.

    Początkowo myślałam, że to jest brytyjska produkcja idąc po najprostszych skojarzeniach jak nazwa Manchester. Co z tego, że nad morzem, Manchester to brytyjskie klimaty. Zresztą właśnie klimat filmu, nieśpieszność, zbliżenia na twarze bohaterów, codzienne dialogi przypomniały mi od razu film brytyjskiego reżysera Kena Loacha i jego „Ja, Daniel Blake”. Tu też mamy środowisko ludzi pracy, jakieś „nieprestiżowe” zawody typu rybak albo mechanik czy dozorca domu. Jest zwyczajność, a nikt inny jak Brytyjczycy nie umie opowiadać o zwykłości w sposób niezwykły.

    Okazało się jednak, że Amerykanin też potrafi. Już nazwisko odtwórcy głównej roli – Casey Affleck – wzbudziło moje podejrzenia, w końcu to brat Bena. Michelle Williams przecież na topie w Hollywood. I jak się okazało reżyser Kenneth Lonergan to też rodowity Amerykanin w dodatku z Nowego Jorku.

    I ci ludzie zrobili film, który podobnie wepchnął mnie w fotel jak nie tak dawno Daniel Blake.

    Jak się robi filmy wpychające w fotel?

    Leżałam dzisiaj rano i się zastanawiałam, jak to jest ulepić z kilku rzeczy film, który silnie działa na emocje widza? Scenariusz to na pewno, ułożenie zdarzeń, gra aktorów, prowadzenie, obraz i montaż. I ciekawa jestem, czy reżyser, jak już dokona się zlepienie tych wszystkich akcji w jedno, wie na pewno, że film mu się udał, że jest taki jak chciał. Tego nie wiem.

    Ale ten film się udał. Dlaczego?

    Układ scen jest nielinearny. I w tym przypadku ma to swoje uzasadnienie. Gdybyśmy na początku poznali historię bohatera, nie byłoby tego efektu jaki uzyskał dzięki brakowi chronologii w przedstawieniu losów bohaterów. Dzięki temu zabiegowi poznajemy stopniowo motywacje bohatera, a zrobione jest to tak, że ani na chwilę nie jesteśmy w stanie ulec naturalnej skłonności do osądzania tego faceta. I to jest takie oczyszczające, bo przecież to skłonność do tego, żeby o kimś wyrobić sobie od razu zdanie jest tak przemożna i zgubna. A tu nie. Podążamy za nim, patrzymy co robi, jak działa i zero osądów.

    A okazji do ocen jest mnóstwo. Bo jest sobie facet, na oko 30 – paro letni, taki ani ładny ani brzydki. Casey w ogóle w porównaniu ze swoim bufonowatym bratem Benem rzeczywiście wygląda dość niepozornie, ale ma sympatyczny wygląd. Niemniej  poznajemy go jako faceta, który naprawia uszczelki w domach, przepycha rury i kible, zgarnia śnieg z chodnika i ma nieprzenikniony wyraz twarzy, jakby zastygł. Ludzie z otoczenia nieustannie go do czegoś prowokują – a on nic.

    Właściwie jest taki przez cały film z małymi momentami, kiedy nie jest.

    Bohater Lee Chandler grany przez młodszego Afflecka dostaje informację, że jego brat nagle umiera i w związku z tym zostaje jedynym prawnym opiekunem jego majątku oraz 16 letniego syna. Lee na skutek swoich przejść życiowych, o których nie opowiem, wyjechał z rodzinnego miasta do innego miasta niedaleko i zatrudnił się jako cieć. Zminimalizował swoje aktywności życiowe do niezbędnego minimum. Człowiek maska. Gada tyle ile potrzeba, ma łóżko, spodnie, buty, dach nad głową i tak sobie jest. Ma swoje powody, ale nagły zwrot losu każe mu wyjść tej norki i zająć się bratankiem i wieloma sprawami dnia codziennego. Robi to mega niechętnie, ale robi, bo i z bratem i z jego synem łączyła go kiedyś silna więź. Ale nie oznacza to, że jest mu łatwo.

    W trakcie dowiadujemy się co takiego się stało, że Lee wycofał się z życia. I jest to mocne uderzenie.

    Siedzi się w kinie i oczywiście rozmyśla – a co ja bym zrobił na jego miejscu? Szuka się w sobie podobnych emocji. Znaleźć je można oczywiście bez trudu. Mamy tu śmierć brata, nagłą, na serce. I oczywiście totalną samotność każdego z jego bliskich wobec tego wydarzenia.

    Sceny, które przybliżają cię do prawdy

    Jest w filmie taka scena, kiedy syn dowiaduje się o śmierci ojca, jest wtedy na lodowisku hokejowym, jako że gra w drużynie hokejowej. Po tej informacji schodzi z lodowiska i widzimy go jak jedzie w jedną stronę i całą watahę innych zawodników, którzy w chwili przekazywania informacji o śmierci ojca kolegi zatrzymują się na chwilę, po czym mkną silną, głośną falangą w przeciwnym kierunku niż poinformowany o tragedii kolega.

    Nie sądzę, aby ta scena była przypadkowa. Pokazuje ona wg mnie, że zawsze w chwili odczucia straty jakiejkolwiek, zawsze w tym jesteśmy sami. Sami wobec wszystkich. I nie jest to niczyja wina, po prostu tak jest, taka jest kondycja ludzi, że nie są w stanie ani opowiedzieć otoczeniu o tym co czują ani ludzie nigdy nie są w stanie wniknąć w obręb czegokolwiek co nie jest nimi.

    Nie ma tym filmie wielkich słów, teatralnych gestów, wszystkie subtelności emocji ograne są przedmiotami, półsłówkami, krótkimi zdaniami pozornie nie na temat. Na tym zasadza się moim zdaniem mistrzostwo i tego filmu i wszystkich innych, z których czyta się więcej niż formalnie pokazuje scena. Cenię sobie filmy, w których nie wsadza mi się do głowy łopatą prawd objawionych podlanych ckliwym sosikiem tanich wzruszeń. Lubię, jak sama wnioskuję jakieś odczucie na podstawie danych zawartych w kadrze, danych nienachalnych, subtelnych, ale mocno czytelnych.

    Jest w filmie inna fajna scena, kiedy bratanek bohatera przychodzi na obiad do dawno nie widzianej matki – byłej alkoholiczki, która porzuciła syna i męża. Teraz jest schludną pańcią z przedmieścia, ma nowego partnera i obraz Jezusa w stołowym pokoju. Te wszystkie rekwizyty versus potem postawa tego jej nowego chrześcijańskiego partnera – i nie trzeba się już rozwodzić nad tym, że bratanek był naprawdę dość osamotnioną osobą po śmierci ojca. Scena ta nie wystawia też pochlebnego świadectwa katolikom, ludziom mocno zadeklarowanym w schlebianiu atrybutom wiary, ale mającymi problem z wprowadzaniem swoich chrześcijańskich zasad w życie.

    Amerykańska “wpadka”

    Co do zaś subtelności w szkicowaniu i sugerowaniu emocji. Raz tylko reżyser podszedł do sprawy po amerykańsku. Oglądamy sceny pogrzebu, te wszystkie akcje związane z nieobecnością brata bohatera i nagle ja siedzę i się zastanawiam dlaczego te łzy tak bardzo nie chcą przestać mi płynąć. Odpowiedź była prosta. Podbito nastój żalu w filmie utworem, co do którego nie mam ani grama wątpliwości, że poruszy nawet głaz:) Jest to grane przez Londyńską Orkiestrę Filharmoniczną Adagio in G Minor.

    Zastanawiałam się skąd ja znam tę nutę, nie jestem koneserem muzyki klasycznej czy coś, ale przypomniałam sobie. Dobrych 20 ileś lat temu byłam z klasą na wystawie w Muzeum Literatury, wystawie poświęconej młodym poetom, którzy zginęli w Powstaniu Warszawskim. Były w gablotach pamiątki i wiersze Baczyńskiego, Gajcego i w tle leciało właśnie to Adagio in G Minor. Od tej pory zawsze jak czytałam czy czytam wiersz Baczyńskiego chce mi się płakać nad losem biednego pięknego 20 latka, który zginął bez sensu.

    Wydaje mi się, że tu w filmie reżyser nie musiał sięgać aż po taką armatę, bo naprawdę ta nuta jest naprawdę mocna, te sceny obroniłyby się same, wywołując w widzu uczucie straty związane w ich własnymi przeżyciami. No i to ten jeden minus, że za bardzo spuchłam podczas seansu, zwłaszcza, że okazji do wzruszeń, już tak na szczęście nie podbijanych minorowymi nutami, było w tym filmie sporo.

    Gwoli podsumowania

    Dobry film to też taki, który pokazuje, że w całym zamieszaniu w z tą samotnością, złem, przykrościami bywają chwile, kiedy można się uśmiechnąć, bo coś się uda, coś się wspólnie zdziała, czemuś wyjdzie się na przeciw, nastąpi zabawne spiętrzenie zdarzeń. A to wszystko ciągle w klimacie złym. A jednak bohaterowie się uśmiechają, dzięki czemu widz wie, że nigdy nie jest aż tak beznadziejnie, żeby nie można było żyjąc wyjść czasem z piwnicy swoich smutków. Jest to mocno krzepiące przesłanie.

    I tak oto skromny film a tyle okazji do przemysleń, tylu poruszeń, tylu wspomnień, tylu rozliczeń, tylu osobistych obietnic.

    Dlatego uważam, jak ktoś nie boi się, że po wyjściu z kina będzie musiał myśleć – to polecam.

    Dlaczego pójdę na jeszcze ciemniejszą stronę Greya?

    Ja zaś pójdę też na nowego Greya. Jeśli film nie udaje niczego prócz tego, że jest widowiskiem, aby wiele pań miało o czym sobie marzyć przed snem – to ja jestem na tak. Chcę sobie siebie wyobrażać w windzie w pończochach i niebotycznych szpilach i jak Jamie Dornan wsadza mi rękę pod spódnicę. Wcale się tego nie wstydzę i nie ukrywam, że trochę mi żal, że taka scena nigdy się z moim udziałem nie wydarzy. No szkoda trochę:)

    fot. za “Los Angeles Times”

  • “Ostatnia rodzina”, czyli kanapka kategorycznie o niczym

    Uważa się, że oswojenie strachu przed śmiercią pozwala lepiej, pełniej żyć. Mówi się, że jakie życie taka starość.
    A ja tak wcale nie sądzę. “Ostatnia rodzina” – przyjrzyj się temu.

    Kategoria NIC

    Myślę, że większość ludzi, jeśli nie wszyscy, przed 60-tką, żyje tak, jakby końca nigdy miało nie być, jakby śmierć, choroby, starość to była dżuma, która nas akurat ominie.
    Powtarza się owszem radośnie te frazesy, że wszyscy umrzemy, wszystkich nas TO czeka, ale tak naprawdę niezależnie od tego ile razy będziemy to sobie opowiadać, pisać, to i tak nie wierzymy, że któregoś dnia nie zostanie po nas nic. Kompletnie nic.

    Ci, których kochaliśmy nadal będą kochać, ale nie nas, będą jeść kanapki, jeździć na wakacje i chodzić do sklepu, robić wszystko jakbyśmy nigdy nie istnieli. No, jak to mówią, życie będzie toczyć się dalej. Niezależnie od tego jacy fajni byliśmy, jacy twórczy, jacy kochający po prostu, nas nie będzie i nic takiego wielkiego w związku z tym się nie wydarzy.

    Jeśli nie wierzycie, przypomnijcie sobie wszystkich tych, którzy w waszym życiu w jakikolwiek sposób odeszli; czy to w jakikolwiek zrujnowało wam świat. Nie sądzę. Albo co stało się, kiedy bliska osoba się zestarzała. Po prostu, odstawiliśmy ją do mentalnego lamusa niezależnie od tego ile jej w życiu zawdzięczaliśmy. Takie są koleje każdego losu bez wyjątku, dlatego nie wierzę ani trochę w brednie o tym, że na starość sobie zapracowujemy i za życia musimy oswoić się ze śmiercią, to wtedy będzie supcio.

    Otóż nie będzie.

    i może z tym warto się jakoś pogodzić, ale ja nie umiem.

    Kategoria „OSTATNIA RODZINA”

    Tego egzystencjalnego stracha napędził mi film „Ostatnia rodzina”.

    Nie to, że poczułam w głowie jak fizycznie zegar mi tyka, bo tego chyba nie da się poczuć, inaczej nie zostałoby nic jak tylko zwariować, a przecież żyjemy i nawet czasem chce nam się wstać rano jak deszcz pada. Więc odnosimy jakieś tam swoje sukcesy w codziennym pokonywaniu egzystencjalnej pustki i mocnego przekonania, że wszystko cokolwiek robimy i tak jest bez sensu.

    Na film chodzą, i słusznie, tłumy. Napisano o nim już setki mądrych recenzji, opinii i zdań. A że reżyser, a gra aktorska, a scenografia, scenariusz i że wszystko super i to wszystko w dodatku prawda. Kompletnie nie ma się czego czepić.

    Beksińscy ojciec i syn to też świetny materiał na film i książkę. Wcześniej przekonała nas o tym Magdalena Grzebałkowska, która parę lat temu wydała książkę o tej rodzinie i jest to książka genialna. Oczywiście mnie zdołowała ta opowieść, co oznacza, że Grzebałkowska zrobiła kawał dobrej roboty. Przyłożyła się do zrekonstruowania dziejów rodziny Beksińskich a oni okazali się fascynującym obiektem badań.

    Wielu z nas ma w głowie, w pamięci niepokojące pajęcze obrazy Zdzisława i magiczne audycje radiowe Tomasza.

    I nagle okazuje się, że ślad geniuszu, wyróżniania się od zwykłych ludzi wcale nie chroni przed niczym. W ogóle nic nie chroni nas przed nieuchronnym, ani uroda, ani zdolności, ani bogactwo, ani zaradność, ani nieporadność ani miłość ani jej brak. Jest to stwierdzenie banalne, ale jakoś ciągle mnie szokuje, bo lubię się oszukiwać, że jeśli czymś wobec życia, ludzi, świata sobie człowiek zasłuży to uniknie starości, niedołęstwa, chorób i w końcu śmierci. No niestety, ale przykro mi. Nie.

    Chociaż Zdzisław szukał sposobów i znalazł je w fotografowaniu i filmowaniu wszystkich z rodziny i wszystkiego co się działo. Myślę, że dziś byłby naczelnym snapchaterem i miałaby konta we wszystkich społecznościówkach jak my, którzy fotografujemy się rano z kawą i puszczamy to w eter sądząc, że zostawiamy swój malutki pikselowy znak, że jesteśmy. I dobrze. Przynajmniej tyle nam zostało, że fakt jedzenia przez nas śniadania rano obejrzy 10 osób. Zawsze coś i lepiej niż nikt. Mamy 10 świadków naszego żyćka. Zresztą czy to nasze życie mnożymy przez 10 czy 10 0000 czy milion obejrzeń i tak nie ma żadnego znaczenia na sam koniec (bo doraźnie to akurat ma)

    Zdzisław idąc tym tropem też zostawił na pamiątkę obraz zmarłej w kuchni jego żony Zosi i dziś wiemy jak wyglądała, jak umarła, chociaż dla Zosi w tym momencie też nie miało to żadnego znaczenia.

    Ale Tomek nie wiem czy byłby szczęśliwy w czasach spotify. Te wszystkie kasety, taśmy ułożone pod linijkę na półkach dawały mu, jak większości lękowym ludziom, poczucie, że jest bezpieczny. Wirtualne pliki z nieograniczoną możliwością wyboru raczej by mu tego nie zapewniły. Nie mam pojęcia co mógłby dziś gromadzić dla bezpieczeństwa taki Tomek Beksiński. Czy jego magiczny, niepokojący głos przebiłby się dziś przez te wszystkie śmieci.

    Chociaż w sumie wybitne umysły niezależnie od warunków w jakich żyją akurat zawsze znajdują sobie jakieś ujścia.

    Ten film to też w sumie rzadkość w kinie. Nie ma w nim szarży żadnej. Daje za to coś, co ludzie lubią, pozwala zaglądać innym przez okna i obserwować jak żyją. Obserwujemy życie tej rodziny w mocnym zbliżeniu, nasza plotkarska natura zostaje zaspokojona w 100%. Mamy podane wszystko na talerzu a filmy video Zdzisława w tym pomogły i to jest fajne. Tak zapośredniczył rzeczywistość, że my teraz wszystko wiemy, co jadł, jak spał, jakie nosił niemodne skarpety do kubotów i szelki, jakie miał obsesje, jakie zwyczaje i jakie rozmowy z żoną.

    Nie zgadzam się tylko z tymi, którzy uznali rolę Aleksandry Koniecznej jako Zofii Beksińskiej za najlepszą. Nie wiem dlaczego nie docenia się Dawida Ogrodnika, który dostał trudne zadanie – pokazać charyzmatycznego, posupłanego, histerycznego, irytującego i wzruszającego Tomka, faceta, który nocami czarował ludzi przed odbiornikami nocnej Trójki. Miał karkołomne zadanie i udało mu, wykonał, był Tomkiem.

    Dramat tego faceta pokazuje moim zdaniem tylko 1 scena, jeden gest i widzimy to w filmie. Jest to moment, kiedy umiera Zosia, wywołany telefonem przez ojca wpada Tomek i rozpacza, trzyma matkę w ramionach płacze, szlocha i krzyczy „Co my teraz zrobimy”, po czym wbiega do pokoju, gdzie nieruchomo siedzi ojciec i z biegu, niejako w naturalny sposób w geście wspólnego przeżycia rozpaczy chce się do niego przytulić. Wtedy Zdzisław wykonuje jeden, niepozorny, lekki ruch ręką, unosi ją lekko do góry i osłania się przed synem, grymasem twarzy daje do zrozumienia – „daj spokój”. Ten gest to sekunda, ale w tej sekundzie jest cały dramat. Wszystko fajnie fajnie, ale nie dotykaj mnie. Jestem ja, jesteś ty, jesteśmy sami, nie jesteśmy razem, nigdy nie byliśmy i nie będziemy.

    Kategoria ZŁUDZENIA

    I taka właśnie jest konkluzja. Jesteśmy sami.

    Niezależnie od tego kto nas kocha i jak, kto się o nas troszczy, czy jesteśmy w takiej czy nie innej konfiguracji. Wobec rozpaczy, cierpienia, bólu, chorowania, odchodzenia jesteśmy najzwyczajniej w świecie – po prostu, sami

    Cała reszta to złudzenia.

    Owszem, czasem przydatne życiowo. To, że ktoś ugotuje nam zupę jest fajniejsze niż zjedzenie fast fooda, to, że ktoś przyniesie do domu pieniądze na rachunki za nas jest fajniejsze niż codzienny mus dbania o to samemu, to, że ktoś wypierze nam gacie jest fajniejsze niż to jak musimy pamiętać o tym sami, to, że ktoś jest obok nas, kiedy nam smutno jest fajniejsze niż kiedy nam smutno i siedzimy sami w wannie a obok czai się wymarzona cisza. W gruncie rzeczy to wszystko nie ma żadnego znaczenia, tak czy siak, lepiej, gorzej, inaczej, wynik jest ten sam.

    I niestety od tego nie zrobiło mi się lepiej. Właściwie zrobiło mi się najgorzej, bo nie ma nic fajniejszego w życiu niż mieć jeszcze się czym łudzić.           

  • Kanapka z Islandii, czyli rzecz o baranach

    O miłości trudno się opowiada.

    A jednak

    Jednym z lepszych filmów o miłości, jaki widziałam ostatnio jest islandzki film o baranach.I taki ma też tytuł: „Barany. Islandzka opowieść”.I co ciekawe, jest o miłości a nie ma tam seksu. OK. Może trochę jest. Ale taki  trochę skąd inąd:)

    Osią fabuły tego skromnego filmu są owce, barany i dwaj bracia, starsi panowie, jeden z nich wygląda jak święty Mikołaj, żyjący sobie na Islandii, mówią dziwnym językiem, prowadzą gospodarstwa u podnóża nieprzyjaznych jakichś wzniesień, w krainie lodu, wiatru, do której na miesiąc przybywa rachityczna wiosna. I prowadzą tam hodowlę specjalnej rasy owiec. Bracia są od czterech dekad skłóceni ze sobą, nie dowiemy się dlaczego, ale w sumie, jakie to ma znaczenie o co ludzie się kłócą, no i rywalizują ze sobą w kategorii – który ma lepsze te owce i barany.

    Każdy przyzna, że to mega zachęcająca zajawka do tego, żeby wybrać się do kina albo w ogóle do tego, żeby obejrzeć taki film. Nie jest o singlach w wielkim mieście, nie gra tam Daniel Craig, laski są brzydkie i jest ich mało, główni bohaterowie nieatrakcyjni i obcinają sobie paznokcie nożycami krawieckimi. Nie ma ładnej przyrody zachęcającej do szturmu na biura podróży i wyszukiwania tanich lotów do ojczyzny Bjork. W ogóle nie ma tam nic co popkultura wmówiła nam, że jest ładne. Czyli zero ekscytacji w  samym zarysie.

    A jednak.

    Siedzę i siedzę w tym kinie. Jestem trochę zniechęcona, na pewno nie zachęcona do  aktywnego udziału w akcji pt. a teraz afirmuję swoje życie i to, co mi się w nim przydarza.

    Ale czuję, jak z każdą minutą tego filmu ogarnia mnie fala ciepła, na przekór tym nieprzychylnym krajobrazom w tle.

    Po pierwsze ci bracia traktują swoje owce jak ja koty. Czuję, że nie jestem w z tym na świecie sama. I jest mi lepiej. Oni mówią do nich, całują je, myją w wannie (!!!) polerując rogi szczoteczką i przede wszystkim personalizują. Barany są dzielnymi chłopcami, owce rzecz jasna grzecznymi dziewczynkami. Widz nie ma wyjścia. Ponoszą go silne emocje, kiedy dochodzi do konieczności posłania tych owiec na rzeź. Sorry za spoiler, ale ta biblijna sytuacja jest nie do pominięcia. Więc płacze razem z bohaterami dramatu nad losem jakichś kudłatych owiec na cienkich nóżkach, których mięso zresztą ci bohaterowie ze smakiem też jedzą.

    Owce – Symbole niewinności i stadnego losu. Widz je kocha, widz widzi w nich całą swoją miłość do wszystkich braci mniejszych, których hoduje sobie w domciu na własny użytek do pomyziania, jak źle.

    I niezależnie od tego, jak bardzo szanuje się zwierzęta i uznaje, że ich główne prawo to prawo do bycia w warunkach jak najbardziej naturalnych, to czy tutaj, czy na surowej Islandii a może i wszędzie gdzie indziej za wyjątkiem Chin, bywa tak, że niezależnie od funkcji zwierząt w naszym życiu, zdarza się tak, że się je po prostu bardzo kocha.

    I to jest jeden aspekt miłości, który ten film pokazuje w sposób tak strasznie nie egzaltowany, ale za to tak ujmująco prawdziwy, że nie sposób obok tego przejść obojętnie i nazwać tych bohaterów głupcami.

    Oprócz problemów z owcami są też problemy z relacjami. Wiadomo. Film bez problemów z relacjami międzyludzkimi jest o niczym. No bynajmniej dla mnie.;]

    Te problemy dotyczą akurat braci. Nie odzywają się do siebie, rywalizują. Najgorzej.

    A jednak

    przez cały film widz obcuje z subtelną wymianą między nimi. OK, subtelny to nie jest dobry przymiotnik. To może – z wymianą „między słowami”. Tak, to właśnie „między słowami” jak kiedyś między Billem Murrayem a Scarlett Johansson w Tokio w filmie Sophii Coppoli działo się najwięcej, w tym, czego nie dopowiedzieli, nie wyjawili, a było.

    Jak pisałam w ostatnim tekście – żyjemy w czasach nadmiaru. Mamy wszystkiego totalnie za dużo. Za dużo bodźców, informacji, żarcia, przedmiotów, ludzi, którzy tylko z pozoru ze względu na ich ilośc wydają się przez to osiągalni.

    A tu niewiele zdarzeń, niewiele słów, niewiele emanacji emocji z cyklu : „musimy o tym porozmawiać”, „musimy to przegadać’, „musimy to ustalić”, „wrzućmy w kalendarz spotkanie”. Emocje między braćmi rozgrywają się w tym, co wobec siebie robią.  Jakieś zdawkowe zdania, emocjonalne okrzyki plus działanie mające zawsze na celu uchronienie jednego albo drugiego przed katastrofą. Wszystko to bez sentymentalnego sosu, ckliwego sztafażu współczesnej popkultury, bez pierdół wymyślonych przez marketingowców i księżniczki Disneya, żeby móc sprzedawać miliony świec, róż i gadżetów w kształcie serc.

    I na koniec ostatnia scena. Kulminacja ich prawdziwych emocji i uczuć względem siebie, odarta z pretensji, urazów, zostawiająca na koniec creme de la creme tego ich bycia braćmi.

    Jak się okazuje, na sam koniec ginie wszystko, owce, psy, koty, przedmioty, sprzęty i zostaje tylko to, całkiem nagie i całkiem pure, niewyćwiczone w popie, nie podrasowane smętnymi melodiami z listy ze spotify pt. Dark and stormy, prawdziwe w swoim najrdzeńszym rdzeniu.

    Bohaterowie, powiedzmy sobie to, znaleźli się w sytuacji trudnej na koniec. I to jest bardzo delikatnie powiedziane. Ale mimo to poczułam zazdrość.

    Nie każdy może chylić się do jesieni życia, być w sytuacji zagrożenia i wiedzieć, że mimo wszystko to jedno było jego udziałem i dlatego bez względu na przeciwności zgarnął ze świata to, co ma jakiekolwiek znaczenie.

  • zjedz kanapkę