• „Inni ludzie” w TR Warszawa, czyli sprawnie zagrany videoklip

    Osobiście nie przepadam za teatrem. Drażnią mnie sceniczne szepty, konwencje i naprawdę niezwykle rzadko zdarza się moim zdaniem w teatrach współczesnych inscenizacja, która tworzy jakąś wartość dodaną do utworu, który jest tej inscenizacji kanwą. Nowe przestrzenie powstałe z kompilacji nieoczywistych dzieł potrafi robić Warlikowski, ale nie będę się o tym rozpisywać, bo moje wielkie uznanie dla jego twórczości jest ogólnie znane, jak histeryczna miłość do kotów.

    Mam też sceptyczny stosunek do adaptacji scenicznych powstałych na bazie utworów dla mnie tyleż kultowych, co według mnie nieprzekładalnych na język teatru przez duże T. Nie dlatego oczywiście, że dla mnie są kultowe, ale dlatego, że zawierają takie armaty, haubice, katiusze (rodzaj wyrzutni rakietowych przyp.aut. hehe) ładunków emocji, prawdy o ludzkiej kondycji, że jeśli nie są specjalnie skonstruowane pod teatr, to są po prostu nieprzekładalne ze względów czysto technicznych, ogarnąć się tego zmasowanego ataku geniuszu na scenie po prostu nie da. Dlatego nie poszłam na inscenizację „Mojej walki”, i ponoć słusznie. I nie zamierzałam iść na inscenizację „Innych ludzi” do TR Warszawa, bo poemat Masłowskiej, którą poważam na równi z Warlikowskim i kotami, jest według mnie genialną diagnozą życia w obecnej Polsce, napisaną tak, że każde słowo, które tam pada, znane przecież z naszych własnych codziennych werbalnych aktywności, dźga prosto w mózg uśpiony omamami o tym, że jest super. Tak, że trochę nam się chce śmiać a potem niczym w Rewizorze rozglądamy się na boki i nagle się okazuje, że śmiejemy się z samych siebie, choć wcale byśmy nie chcieli, bo przecież jesteśmy świetni i tacy zaradni i ogólnie w porzo. Ale o tym też pisałam bardzo kwieciście i zażarcie w tekście o “Innych ludziach“, więc nie będę się powtarzać. Na ten wyczekiwany przez publisię spektakl do TR jednak poszłam, ponieważ miła osoba sprawiła mi cudną niespodziankę kupując mnie, osobie znanej z fanowania twórczości Masłowskiej, bilet na prapremierę w pierwszym rzędzie na samym środku. Bardzo się ucieszyłam i rada w tym rzędzie się umościłam. Miłej osobie spektakl się nie spodobał, reszta towarzystwa uczucia miała mieszane i ja tak samo.

    Wszystko, jak wiadomo zależy od oczekiwań.

    Jak już idę do teatru oczekuję, jak wiadomo, katharsis. Mam ambicje wyjść w coś bogatsza albo na jakimś mocnym speedzie uduchowienia. Jak po „Francuzach”, że wow, kiedy to zwyczajny wątek przemijania wwierca się we mnie tak, że aż mnie to boli, acz nie martwi. Jakoś tak przeczuwałam, że Jarzyna nie zrobi z „Innych ludzi” artystycznego, duchowego, katarktycznego seansu. I co więcej. Nie można się nawet tego czepić, bo w wywiadzie dla Wyborczej sam stwierdził, że przygotowując hip hopowy poemat Masłowskiej na scenę nie mieli sytuacji artystycznych oparów, metafizycznych dotknięć, bo ważniejszy był dla niego „temat samorozpoznania niż kreacja artystyczna”. Nie wyjaśnił niestety co znaczy dla niego to „samorozpoznanie”? Że widz odnajdzie siebie w tych postaciach? To jest w sumie oczywiste, ale aby odnaleźć się w Kamilu i jego prekaryjności i sytuacji przegrywa, Iwonie i jej budzącej litość pretensjonalności damy z Wilanowa, aspiracyjności zaocznych studentek pracujących w Rossmanach, zrzędliwych matek podcinających dzieciom skrzydła – nie trzeba udawać się do teatru, wystarczy ten poemat przeczytać.

    Masłowska, jak wiadomo, pisze sztuki sceniczne, ma też świadomość, że inne jej utwory mogą nadawać się na scenę, ale stanowczo podkreśla, też w wywiadzie dla Wyborczej tuż przed premierą „Innych ludzi”, że nie lubi, kiedy reżyserzy próbują jej twórczość udosławniać, nie lubi „kiedy idą w tautologiczną dosłowność”. Powołuje się na dość wyjątkowy przykład inscenizacji „Wojny polsko ruskiej” w Teatrze Słowackiego dokonanej przez Pawła Świątka, kiedy to reżyser poszedł w abstrakcję, postaci uczynił podwykonawcami, a z języka zrobił bohatera głównego. I że choć całość pozbawiona była blokowego anturażu, bohaterowie swojej tożsamości płciowej, to poprzez zastosowany zabieg widz i tak wiedział, o co chodzi. Zadowolona była autorka, że reżyser nie dał się zwieść pozornemu realizmowi języka, a potrafił z niego samego zrobić kreację.

    Moim zdaniem takiego zabiegu w przypadku „Innych ludzi” Jarzyna nie dokonał, co więcej, jeszcze bardziej ten poemat udosłownił.

    Fabuła „Innych ludzi” jest, jak wiadomo, przerysowana i konwencjonalna. Prawdziwym bohaterem jest, jak zawsze, język odbijający społeczne obsesje, nawyki, naszego polskiego nieco skisłego, zgorzkniałego, obitego narodowymi traumami i społecznymi nierównościami ducha.

    Jarzyna poszedł w inscenizacji w kierunku hip hopowego musicalu na bazie poematu Masłowskiej, czegoś co sprawia wrażenie videoklipu wykorzystującego wizualne elementy mediów społecznościowych, gier komputerowych, całej tej internetowej rzeczywistości, jaka rozgrywa się na ekranach naszych smartfonów i imituje tak zwaną „prawdę” o życiu. Zaprzęgnął do tego różne techniczne możliwości począwszy od muzycznej oprawy, w której maczali palce tuzy polskiej sceny hip hopowej jak Wojtek Sokół chociażby, po ustawione na scenie 3 greenboxy przypominające blachę falistą i wertykalne ekrany naszych smartfonów. Tam na tych ekranach rozgrywa się rzeczywistość utworu, życie bohaterów: Kamila z nizin społecznych co chciał nagrać płytę, sfrustrowanej Iwony z klasy średniej, wszystkich pozostałych rozczarowanych swoim życiem ludzi, no i życie miasta Warszawy. 

    Jarzyna we wspomnianym wywiadzie napomyka też, że odszyfrowywali poemat Masłowskiej kierując się topografią miejsc zdarzeń: Grochów, Wilanów, smutne dzielnice, dzielnice aspirujące do nie wiadomo czego, Warszawa jako miasto korków, narodowych traum i tygiel społecznych i kulturowych zmian. Na greenboxach miasto żyje w rytmie rapu swoim szarym, dziwnym życiem, a bohaterowie wypełniają go próbując jakoś okiełznać, na ogół ze skutkiem ze wskazaniem na słabo. Taki też jest wydźwięk utworu Masłowskiej, że nie za dobrze jest, życie w Polsce to siny styczeń. Spektakl w formie wertykalnych obrazków przypominających stories na Instagramie przekaz daje ten sam.

    Zatem pytanie – po co? I Czy warto?

    Moim zdaniem cały wysiłek realizacyjny tego spektaklu jest dość efektowny. Lekko się to trawi, czasem nawet rechocze zanim przypomni się case Rewizora, nóżka skacze w rytm hip hopu, podczas niektórych sytuacyjek domowych czy monologów bohaterów z tyłu głowy się tłucze znamienne „to kurwa o mnie”. Ale. Cała ta efektowna inscenizacja nie wiem czy się „Innym ludziom” przysłużyła. Była jednak zbyt dosłowna i przez to mało odkrywcza. Widz dostał dynamiczny pokaz brawurowych niekiedy kreacji (matka Kamila Maria Maj chociażby, czy naturszczyk Janek Zmit jako Kamil), ale czy wyszedł na nowo jakoś natchniony przekazem? Nie sądzę. Jeśli czytał „Innych ludzi” to wszystko to już wiedział. Może tak być, że utwory Masłowskiej wystarczy tylko słuchać i tworzyć sobie w głowie własne przestrzenie, jakie ich język nam podsuwa i jakie stwarza. No, słuchać albo czytać.

    Dlatego też podsumowując – „Inni ludzie” w TR Warszawa – ani chała ani arcydzieło, dzieło na scenie szanowanego teatru, do którego nie powstało kongenialne inne dzieło, powstał videoklip na Yotube’a, przedstawienie skrojone na potrzeby konsumentów influencerskich aktywności, ale raczej nie dla wymagających od teatru duchowych uniesień  przedstawicieli ubożejącej klasy średniej mających na to czas w piątek wieczorem, a czasem nawet w czwartek.

  • „Inni ludzie” – kanapka tożsamości

    Minęło ledwie kilka dni od ukazania się na rynku kolejnej powieści Doroty Masłowskiej „Inni ludzie” a już chyba we wszystkich periodykach papierowych, internetowych ukazały się grube recenzje i mięsiste wywiady z autorką. Tyle tego jest, tak z wielkim rozmachem promocja, że mam wrażenie, iż pisząc o tej książce mogę już mówić tylko cytatami. Wszystko już o tym powiedziano i napisano a i sama Masłowska nie stroniła od objaśniania, o co jej chodziło, gdyby przypadkiem ktoś nie wiedział, albo kręcił nosem, że brzydko się wyraża czy używa słów wulgarnych.

    Ale załóżmy, że część ludzi nie czyta Wyborczej, Zwierciadła, dwutygodnika.com, Wysokich Obcasów, Krytyki Politycznej itd. i nie ma pojęcia o co w ogóle chodzi, nie ma pojęcia, że jest w Polsce festiwal Apostrof promujący czytelnictwo, w ramach którego Masłowska udzieliła się  na żywo w wywiadzie z Jackiem Dehnelem, w którym to opowiedziała jak jej szła robota. W każdym razie przyjmijmy, że są tacy, co tego nie widzieli, nie słyszeli, nie czytali, ale coś tam wiedzą, że jest Masłowska, która pisze dziwnym językiem.

    Język Kamila

    No więc jest. I ja nie dziwię się, że zrobiła czy robi w sumie karierę, przynajmniej tu w Polsce. Jestem jej przewielką fanką, tak można rzec, bo jest jedyną autorką, której mam autograf! A to coś znaczy. Więc admiruję ją od 16 lat, od kiedy ukazała się „Wojna polsko – ruska”. Owszem, już wtedy wokół jej niespełna 18 letniej osoby zrobił się szum i ja wiedziałam, że nie bez przyczyny, bo sprawa była kalibru dużego. Otóż nikt przed nią, i jak dotąd nikt potem w taki sposób nie używał języka. Nie sprowadził na literackie salony języka ulicy, bloków, Kamilów i Sebów i Andżelik i nie zrobił z tego języka Literatury. To wielka sztuka wypieczona na niewiarygodnym słuchu językowym pisarki, no i, rzecz jasna, wrodzonym talencie do pisania i czynienia z mowy potocznej literackiego tworzywa.

    Gadam o tym tyle, bo „Inni ludzie” to jedna z jej najlepszych książek i cały myk zasadza się w niej właśnie na języku, nie na fabule, nie na postaciach, nie na zwrotach akcji, nie na happy endzie lub jego braku, dzianie się wynika tylko i wyłącznie z tego, jak powołani do życia bohaterowie mówią. Ich język, którym komunikują się ze światem, z ludźmi i z sobą ich stwarza, stwarza sytuacje i ustanawia ich byt.

    „Inni ludzie” to niedużych rozmiarów książeczka, ma grube kartki, ilustracje  zdjęciowe adekwatne do przedstawionych sytuacji np. brudna skarpeta, wyżuta guma, ślina, plamy wina, śmieci z kieszeni, zużyty kondom zawięty w papier toaletowy. Książka jest w zasadzie poematem, i to 13 zgłoskowcem, pod koniec czytania samemu deklamuje się w języku hip hopu. Są charakterystyczne dla Masłowskiej inwersje, w surowej wersji przetransponowane z naszych biur, podwórek, sklepów, biesiad i urodzin teksty w stylu
    „ dezodorant młodszej siostry, po brutalnym śledztwie odkrył,
    że se w nim chodziła palić fajki na balkonie, serio? sory,
    na papciu wbił do pokoju, cały kubek jej na biurko wypierdolił,
    ta od skurwli go wyzywa, bo jej zeszyt zalał, może – bywa;
    matka z wersalki coś tam męczy, nieszczęśliwa, że się znowu obudziła żywa.”

    i tym podobne.

    Dźganie w bok

    Kinga Dunin w swojej recenzji napisała, że książka ta jest, owszem, błyskotliwa, ale nie sprawia, że coś boli, coś drażni, czy dźga w bok, nie ma w niej kolca ani haczyka. Nie podzielam tej opinii.

    Po lekturze byłam ze dwa dni przygnębiona, z objawami stanów depresyjnych, a jeśli nie, to na pewno znalazłam się w stanie ogólnej melancholii i zadumy nad tym, że Masłowska w tym hip hopowym poemacie o Kamilu z blokowiska w dziurawych butach, Iwonie z Wilanowa ze zdradzającym ją mężem w nowym Volvo, Anecie, która  była tylko ładna i nie chciała stać na sklepie w Rossmanie, tylko coś w życiu osiągnąć, Sandrze, która bratu podkradała kurtkę i robiła prezentacje na zadanie – zobaczyłam całą życiową nędzę, wcale nie tylko ich, onych, innych, tych – “to nie ja”, ale też swoją.

    Mój kolega (pozdro Misiek!) napisał mi na mesengerze, że jego ta książka powaliła, bo „Co rusz to siebie w tym widzisz, jak się ośmieszasz, stosując liczne wybiegi, żeby być poważną i ważną osobą”. I to jest właśnie dlatego takie dojmująco smutne, bo poprzez tych bohaterów i to, w jaki sposób oni językowo organizują sobie siebie i swoje życie widać skrajną nędzę zachowań nas wszystkich.

    “Jakie jest twoje reko?”

    Napisanie, że książka jest mroczna i smutna, a ten miejscami niby zabawny język ulicy jeszcze bardziej uświadamia, że lubimy mówić „se” i ogólnie pleść farmazony o kaszy jaglanej, to raczej słaba rekomendacja.

    Pod promocjami książki czy recenzjami na Facebooku czyta się wiele reakcji na to zagadnienie. Są to reakcje nierzadko nieprzychylne i odwołujące się do naszego ogólnonarodowego poczucia smaku, który wg komentujących winniśmy pielęgnować. Bo czyż nie mamy pięknej historii? – piszą użytkownicy social mediów, – czy to trzeba taki język wulgaryzmów pełen promować? wymowę niepoprawną? czy nie może być ładnie, wesoło, krzepiąco? I po to tak ciągle na tę Polskę utyskiwać, przecież tak źle nie mamy, ale oczywiście te rozkapryszone pańcie z Mokotowa, Żoliborza wolą szukać dziury w całym zamiast zabrać się do szukania jasnych stron życia w społeczeństwie. A w dodatku ta historia w „Innych ludziach” nijak się nie kończy, nie podaje żadnego konkretu, wskazówki, jak żyć ani recepty na to, jak postąpić w 5 krokach i uniknąć dajmy na to zdrady, frustracji lub też bezrobocia.

    My czy oni, oni, czyli my

    No ale niestety. Masłowska na swój jedyny i niepodrabialny sposób mówi nam sporo niemiłych rzeczy o nas, którymi rzekomo są ci inni. Pisarka uważa, że lata wolności przyniosły nam pozorny dobrobyt, ale duchową nędzę. W tych warszawskich fasadach na osiedlach wilanowów, mokotowów marin itp. spełniają się najgorsze koszmary wyssanych z energii pułkowników korporacji i ich żon, które pompowały sobie biusty zupełnie bez sensu, żeby potem wikłać się w szybkie numerki z nieumiejącymi pisać nie na telefonie asystentami hydraulików Kamilami. I nawet wcale nie chodzi o to, że ktoś może nie być Iwoną, Anetą czy Kamilem, może być zupełnie kim innym, ale ma zaszyty ten rodzaj frustracji przychodzący z wywindowanych wyobrażeń na temat tego, jak powinno wyglądać jego życie, a jakie w istocie ono jest i że naprawdę prześwieca przez nie tysiąc dziur, jak w starych adidasach bezrobotnego dilera Kamila. Wystarczy tylko wziąć ten tekst i przejrzeć się w nim jak w stendhalowskim lustrze na gościńcu i nie będzie to lustro wyszczuplające, a raczej makabryczny gabinet deformujących sylwetki zwierciadeł. I robi się niby śmiesznie, ale z tyłu głowy przebija się myśl  – kurde, to o mnie. O nas wpisujących się w bezmyślny imperatyw współczesnego marketingu i instagramowej ułudy, nas chcących być wszędzie i zawsze, we wszystkich kabodżach świata, w których udajemy, że jest lepiej niż w domu i przesyłamy pocztówki do internetu, żeby zrobić kontent i zaliczyć punkt na mapie, o nas bezradnych, wpisanych w jakiś los na zawsze bez możliwości spełnienia kłamliwego kołczingowego postulatu, że możemy wszystko, o nas, którzy chcieliśmy tak dużo a dostaliśmy pazłotko z gównem w środku albo ewentualnie zupełnie nic. O nas bojących się starości, kilogramów i tłuszczu z masła, o czym tak wyraziście opowiada (nomen omen!) Masłowska:

    „… ona już teraz chętnie go odstawi
    DO OBOZU dla brzydkich, do obozu dla niemłodych,
    do obozu dla uchodźców ze świata urody,
    do obozu dla niechudych, dla ohydnych, dla tyjących,
    dla łysiejących, z nieprostymi zębami. Do obozu
    o zaostrzonym rygorze,
    dla niebiegających rano i niepływających wieczorem,
    do obozu koncentracyjnego dla jedzących gluten,
    gdzie w lochu będzie zdychał, przywalony swoim brzuchem.”

    Dlatego ten tytuł jest przewrotny, dlatego całość nie pozwala nam mościć się w grajdołkach samozadowolenia, jakośtobędzizmu i że oj tam oj tam. Książka rekwiruje nam parawany i wykopuje z grajdołków jako takiego mniemania o sobie, zabiera ułudę, że jesteśmy „dobzi”, przypomina wszystkie mentalne grzeszki, przewiny, drobne i te grubsze i boleśnie obnaża.

    Dlatego nie jest to książka dla wszystkich, raczej na pewno dla tych, którzy mogą się wylegitymować jako taką odwagą czy choćby śladową skłonnością do autorefleksji lub posiadaniem minimalnego dystansu do siebie. Bo jeśli nie, to szkoda zachodu. Lepiej poczytać kryminał i cieszyć się, że to nie my jesteśmy ofiarą. Ale czy aby na pewno?

     

    ten tekst dedykuję Michałowi (sorry, ale RODO nie pozwala mi użyć nazwiska, ale on wie 😉 )

  • Ten związek trwa już 13 lat

    Mój zachwyt nad  dziewczyną z zapyziałego miasteczka, niczym nie różniącego się od setek innych podobnych zapyziałych miast, z osiedlami z wielkiej płyty, supersamem na dole, w których dzieje się zawsze nic – tj. nad Dorotą Masłowską trwa nieprzerwanie od premiery „Wojny polsko ruskiej”, od pierwszych zdań tej książki napisanej w przerwie nauki do matury:” Najpierw ona mi powiedziała, że ma dwie wiadomości dobrą i złą. Przechylając się przez bar. To którą chcę najpierw.”

    Ten rodzaj konstrukcji zdań, narracji, wypowiedzi bohaterów zmienił moim zdaniem wszystko. To znaczy wszystko w moim sposobie myślenia o świecie za pomocą słów.

    Właściwie do dziś, w czymkolwiek co Masłowska napisze, taka właśnie jest – w tym świecie, który potrafi genialnie obserwować i pointować – z boku, z dystansu.  Pokazuje, że jej bycie w tym wszystkim jest nacechowane stosunkiem raczej prześmiewczym.

    I oto patrzę na nią na wieczorze autorskim lansującym wydanie jej felietonów parakulinarnych „Więcej niż możesz zjeść”, widzę 32 letnią kobietę, ale bardziej przypominającą dziewczynkę nudzącą się u cioci na imieninach. Widać, że obrządek rozumie, że musi zaliczyć i nie protestuje, ale otwarcie przyznaje się, że nie jest to jej ulubiona forma spędzania czasu.

    m1 m2 m3 m4

    Kobieta – dziecko, z dołeczkami w policzkach, sepleniąca okrutnie, w uroczych botkach kopytkach i dżinsowej kurteczce, rajstopkach we wzory, matka dziecku, osoba świadoma mająca moc nakłonienia do współpracy przy swoich projektach gwiazdy show biznesu np. Anję Rubik.

    Nie potrafię sobie jej wyobrazić, jak uwodzi faceta i tego, co może w niej tego faceta podniecić. Bo jest jak dziecko, genialne i kapryśnie dziecko, które robi to co chce. Pisze kiedy chce i co chce i nigdy nie odpowiada na oczekiwania publiki, dlatego wydaje cokolwiek w odstępach czasowych zbyt dużych, a jak napisze powieść pod presją, to okazuje się ona zła (“Kochanie, zabiłam nasze koty”).

    Tak czy owak prędzej wyobrażam ją sobie jako matkę „spokrewnionej z nią osoby” lat 9 niż kochankę czy femme fatale. Pewnie podczas jakiegoś aktu intymnego w jej głowie przemykają urywki z Dynastii, kiedy Fallon porywają kosmici, bo ma dość umizgów męża – Jeffa Colby. I chce jej się bardziej śmiać niż widzi siebie jako Anastasie z 50 twarzy Greya.

    A może całkiem się mylę, ale przywołuję te spekulacje, żeby pokazać, że je mam, a skoro je mam to znaczy ta osoba w jakiś tam sposób mnie fascynuje skoro rozmyślam nad takimi sprawami w życiu obcej mi osoby. Nie rozkminiam przecież życia erotycznego nie wiem… Kasi Skrzyneckiej czy Kasi Zielińskiej.  Ani Kingi Dunin, choć swego czasu dała znać, że mogłoby być ciekawie się dowiedzieć o tym co robi w łóżku.

    Patrząc na tę niepozorną osobę ulegam niepohamowej zazdrości tudzież fascynacji. że po prostu. Pojawia się ktoś, kto potrafi. I koniec.

    Nie ma przecież embijeja ani doktoratu z literatury, co dałoby jej podstawy do genialnego budowania fraz i fabuł.

    Nie sądzę też, aby czytała zawzięcie „Drogę artysty” Julii Cameron zastanawiając się, jak ma z siebie wyzwolić twórcę. Zapewne ma to w dupie i nie ma pojęcia o czymś takim, jak wyzwalanie z siebie artysty.

    Podejrzewam, że raczej  uważnie przemyka po rzeczywistości jak Lena Dunham, która bardzo się cieszyła, kiedy w życiu zdarzał jej się dramat jak np. ból ucha, bo to „przyda się do książki”.

    Nie wiem.

    wiem tylko, że wbija mnie w mój mentalny fotel jej sposób konstruowania zdań, łączenia pojęć – z tych górnych półek, z zestawów popkultury i wyświechtanych pop znaczeń.

    Jak choćby w tym fragmencie z felietonu o jedzeniu. Dwa zdania, a jaka nakładka epitetów i znaczeń kulturowych, które razem pokazują czytelnikowi, że halo, nie traktujmy tego wszystkiego aż tak zazbytnio serio.

    „Okolica była niepokojąco piękna. W białych domach z werandami mogli mieszkać zarówno Maryla i Mateusz Cuthbertowie, jak i seryjni mordercy – ludożercy, a do okien naszych pokoi, jak w czasopismach świadków Jehowy, zaglądały jelenie i wiewiórki”.

    W ogóle na fali naszego coraz bardziej chorego zainteresowania jedzeniem oraz tym, jak sobie radzić z jego wszechobecnością i nadmiarem, te felietony parakulinarne są jak najbardziej na czasie. Dużo tu zadziwienia, że można właśnie tak jeść, żreć i konsumować a nie inaczej, tak, żeby przeżyć w miarę miło, tylko tak, żeby się dobić i zniszczyć. No i tak pięknie z tego ona szydzi, z tego jak to wszystko łykamy, my wszyscy.

    Nie tknęło mnie żadne skrzydło anioła ani palec Boga, nie drzemie we mnie to co w Masłowskiej czy w Karl Ove Knausgaardzie.

    Ale mam to gdzieś:) Także to, że wszyscy dziś piszą, mają popularne blogi i kontrakty reklamowe, dzięki którym pojadą doświadczać na Zanzibar.

    To co w nas jest, wyjdzie i tak. Wiem to. I nie chodzi tylko o pisanie.

  • zjedz kanapkę