• „Trzeba opuścić dom ojca, trzeba przestać czekać na matkę” – o esejach Paula B. Preciado  „Mieszkanie na Uranie”

    osobisty wstęp, który możecie sobie darować, jeśli chcecie

    Jestem osobą zakodowaną kulturowo jako heteroseksualna kobieta, narodowość polska, rasa w sumie mocno kundelkowata, mieszana, ale biała.
    Kłamałabym, gdybym twierdziła, że odkąd prowadzę świadome życie – czyli w sumie nie wiem od kiedy – ale powiedzmy, że odkąd pamiętam – to kłamałabym mówiąc, że byłam świadoma tego, co potrafię nazwać dopiero teraz.

    Wiodłam sobie życie typowego dziecka określonego jako dziewczynka, z Europy Środkowo – Wschodniej, które to dziecko – dziewczynka nie bardzo zastanawiało się, co to znaczy być dziewczynką z Europy Środkowo -Wschodniej. Dopiero z czasem fizyczne dystynkcje płci wdarły się mocno w umysł rozdzielając świat dziewczynek od świata chłopców. Były one dla mnie balastem, a wrodzona skłonność do tego, co system kwalifikował jako „pyskowanie” powodowała wybitny deficyt popularności wśród tych „innych”, czyli chłopców. System zakwalifikował mnie też jako „niesforną”, co było eufemistycznym określeniem „niegrzeczna” i nie przypominam sobie żadnych wielkich big deal, po prostu mówiłam więcej i wprost niż system przewidział dla mojej roli.
    Nie wiedziałam oczywiście, jak to wszystko ogarnąć wtedy i nazwać. Przywilej dzieciństwa polega przecież na tym, że się po prostu jest a dopiero z czasem się to jakoś szufladkuje. Pamiętam za to, że nigdy nie znosiłam się podobać w takim znaczeniu, jak dziewczynki podobają się chłopcom. Przyglądałam się tzw ładnym dziewczynkom z sąsiedztwa kręcącym loka i spoglądającym ku chłopcom i myślałam, że to jest śmieszne. Nie z wybitnej świadomości feministycznej, ale zupełnie nie umiałam wczuć się w konwencję tego teatru.

    Mimo to kilka spraw było dla mnie oczywiste: że idzie się na studia (dobrze), że tam trzeba znaleźć kandydata, bo potem trudno (może i tak), że trzeba wyjść za mąż za tego kandydata (no nie wiem), że ma się dzieci (do negocjacji), chociaż fantazjowałam od dziecka o byciu zakonnicą, bo spanie z jakimś typem, który chrapie i zabiera przestrzeń wydawało mi się kompletnie niefunkcjonalne. Fantazje te wzmacniał brak odczucia typu żądza, i jeśli nawet gdzieś tam moje ciało funkcjonowało zgodnie z przewidywaniami, to pożądanie nigdy nie było tym, co napędzało mnie do czegokolwiek. Nie wiedziałam wtedy, że to jest w porządku.Myślałam raczej typowo – że coś ze mną jest nie tak.

    Z upływem czasu docierało do mnie coraz dotkliwiej, zwłaszcza na skutek konfrontacji z systemem, że mimo pozorów zwyczajności, nie pasuję jednak do tych wytycznych. Miałam stabilne życie, ale nie czułam się w nim dobrze. Długo jednak nie wiedziałam dlaczego, a za główną winowajczynię uważałam samą siebie.

    Wprowadziłam ten przydługi wstęp osobisty, ponieważ uznałam, że stworzy on potrzebny kontekst, w którym czytelnik tego tekstu będzie mógł umiejscowić sobie na właściwej skali powód i stopień mojej zażyłości z tekstami Paula B. Preciado. Będzie wiedział, dlaczego lektura jego manifestu „Testo-ćpun” i esejów „Mieszkanie na Uranie” jest tak ważna dla mnie i dlaczego tak zachęcam do ich lektury nawet jeśli czytelnik/czytelniczka sąz adowoleni z nadanych im kodów paskowych przy urodzeniu. Bo wydaje mi się, że nawet czując się ok na swoim miejscu w życiu – warto mieć świadomość, że inni mogą wcale tak się nie czuć i warto też wiedzieć, dlaczego tak może się dziać.

    Od lat byłam za to fanką myśli feministycznej, równości, inkluzywności. Dyskryminacja ze względu na płeć czy formy uprawiania konsensualnego seksu, traktowanie kobiet  z góry albo z obślizgłą atencją wujka z wesela – zawsze mnie uwierały, doprowadzały do tłumionej wściekłości, bo niewiele z tym wszystkim można było w sumie zrobić. To znaczy – ja nie wiedziałam. Ale feminizm, upominanie się o prawa kobiet to dla mnie było jeszcze nie wszystko. Poza tym rozpościerała się cała terra incognita redefinicji pojęć męskości, kobiecości, wdrożenia pojęć nie-binarności, objęcia całej masy ludzi, którzy czuli się dziewczynkami bez macic czy chłopcami bez penisów. To wszystko gdzieś było w mojej głowie, ale totalnie jeszcze do odkrycia.

    powoli przechodzimy wreszcie do “Mieszkania na Uranie”

    Na nazwisko Preciado wpadłam już przygotowana, po lekturze Judith Butler i „Uwikłanych w płeć”, podczas rozmów o strategiach komunikacji z organizatorami pierwszego w Polsce Post Porn Festiwalu, który nie był oczywiście dystrybucją pornosów, ale artystyczno-filmową dyskusją o performowaniu płci, o jej emanacjach społecznych, politycznych, osobistych. Mogę śmiało rzec, że manifesty Preciado i teraz jego eseje były, są dla mnie literaturą formacyjną. To jego wypowiedzi uporządkowały moje przeczucia, wczesne myśli, postawiły pieczątkę przy tym, co trudno mi było kiedyś jakoś sensownie ponazywać.

    W jednym z esejów w zbiorze „Mieszkanie na Uranie” Preciado napisał tak: „Jesteśmy ludźmi lub zwierzętami. Mężczyzną lub kobietą. Żywym lub umarłym. Jesteśmy kolonizatorem lub skolonizowanym. Organizmem lub maszyną. Zostaliśmy podzieleni przez normę. Przecięci na pół i zmuszeni do pozostania po jednej albo drugiej stronie pęknięcia. To, co nazywamy podmiotowością to tylko blizna, która powstała po wielorakiej różnorodności tego, czym moglibyśmy być, i która ciągle wskazuje ranę po tym pęknięciu. To na tej bliźnie ufundowaliśmy sobie prawo własności, rodzinę, dziedziczenie. To na tej bliźnie piszemy swoje imię i potwierdzamy tożsamość płciową.

    Preciado jest egzemplifikacją kogoś, kto opuszcza antropocentryczny kokonik, zrzuca z siebie kody, nie chce być Hiszpanem, chce być każdym, przechodzi tranzycję płci, ale nie lubi się definiować, robi to, bo musi ulec reżimowi systemu, który narzuca ludziom ich identyfikacje. Zaprzecza kulturowemu myśleniu o miłości, szczęściu, kwestionuje neoliberalne podwaliny systemu typu rozwój, duchowa spójność, osobisty sukces, wewnętrzna równowag. Uważa, że są to wykładniki kapitalistycznej propagandy i rozszerzenia logiki kapitału.

    Zaleca: nie uśmiechaj się na zdjęciach, nie próbuj się podobać, nadaj wartość temu, co inni uważają za niepotrzebne, pleć, tkaj, podziwiaj to, co inni uważają za brzydkie, ogol sobie głowę, nie szukaj sukcesu…

    Dużo miejsca poświęca Preciado Europie i przyczynie jej upadania, temu, dlaczego Grecja stała się zakładnikiem unijnego długu, dlaczego wypieramy się imigrantów, pilnujemy granic, czyli tych „immunologicznych teatrów, w  których każde ciało postrzegane jest jako wróg”. Jest o niebezpieczeństwie performatywności nad konstatatywnością, czyli działania nad myśleniem, o dezidentyfikacji,  o animizmie, planecie, do której uczucie deklaruje Preciado w sposób niezwykle ujmujący i mi bliski. Pisze rzecz jasna o płci, o heteroseksualności jako reżimie władzy, biopolityce, o emancypacji poznawczej, która polega na uświadomieniu sobie, że każdy mógłby grać rolę każdego.

    Wszystko to Preciado niezwykle czujnie wychwytuje, pokazuje, trafnie przedstawia, bez irytującej egzaltacji i taniego dydaktyzmu opisuje.

    Pozostaje tylko na koniec pytanie – co z tym wszystkim, tą całą wiedzą można zrobić? Nie każdy może jak on przemieszczać się pomiędzy krajami w jakiejś niedookreśloności, w oderwaniu od tego, co nas zakorzenia. Wielu z nas nie daje rady nawet z niejedzeniem mięsa i uznaniu, że wszystkie zwierzęta są równe, nie wspominając o wywikłaniu się z tych wszystkich narodowo, rodzinno geograficznych kontekstów i siermiężnych schematów, które zapuszkowują wielu z nas na całe życie.

    Ale czy chociaż sama myśl, że jesteśmy czymś więcej niż nam się wydaje, nie w duchu rzecz jasna naiwnego zawołania „możesz wszystko”, ale w duchu świadomości, że nawet tkwiąc mocno w narzuconych kontekstach nie sprowadzamy się do jednego QR kodu, jaki wpisano nam w karty urodzeń. Co z tej świadomości może wyniknąć? Nie wiem. Chyba coś na kształt wewnętrznego poczucia bycia wolnym.  Tak mi się zdaje.

  • Sen, ciemność, czekanie jako nowe wartości w świecie “24/7”- o eseju Jonathana Crary

    Zamiast od stwierdzenia, zacznę od  pytania.

    Myślicie, że świadomość tego, jak funkcjonuje system, czyni nas jego niewolnikami w sposób mniej dotkliwy i dojmujący?

    Bo ja już sama nie wiem. Z maniakalnym wręcz uporem czytam rozmaite mądre eseje, w których autorzy, autorki rzadziej – objaśniają świat, zaciekle podkreślam całe akapity, przeżywam potwierdzenia, małe lub większe epifanie, także momenty trwogi. Potem, żeby nie uronić ani skrawka myśli robię z tego notatki, podkreślam na czerwono wężykiem, destyluję, zapamiętuję.

    Gdzie jestem?

    Wiem, że jestem właściwie stracona. Wpięta w system przez system sprytnie i niezauważalnie. Ja, która lekceważyłam kiedyś osoby jeżdżące lanosami i pomstująca, że w Mordorze posadzono drzewa zamiast zrobienia parkingu. Ja entuzjastka ajfonów, nowych technologii i mediów społecznościowych. I w tym całym entuzjazmowaniu się nie zauważyłam tego, co wytyka m.in. Žižek w „Kłopotach w raju”. Że stałam się nikim innym jak tylko dłużniczką systemu, własnym przedsiębiorcą, który został zmuszony do prywatyzowania wszystkich swoich bolączek i potrzeb, że przestałam odróżniać to, co prywatne od tego, co polityczne, bo prywatne stało się polityczne, a praca i bycie przedmiotem nieustannego oddziaływania kontroli oraz presji konsumenckiej odbywa się 24 h na dobę. Nie zauważyłam jak wpadłam w kapitalistyczne prawo seryjności i kontroli, w czasie której moje czynności życiowe zostały poddane automatyzacji przy full świetle jak w  fordowskiej fabryce. Nie zauważyłam, jak przebiega systemowy zamysł wmówienia ludziom, że tworzone przez nich cyfrowe tożsamości to coś fajnego i normalnego, a w gruncie rzeczy zgubnego, bo wpiętego w kontrolingowe DNA systemu już na zawsze. No niby coś tam wiedziałam o kapitalizmie inwigilacji i przywłaszczeniu sobie przez amerykańskie koncerny typu google, apple czy meta naddatku behawioralnego, jaki zostawiamy w sieci, jaki jest zagospodarowany przez ich system kontroli już na etapie tego, co zdążymy pomyśleć, nawet jeszcze nie kliknąć. Więc niby coś wiedziałam, czegoś nie wiedziałam, tysiąc sygnałów wyparłam, coś było mi na rękę i tak suma summarum znalazłam się w tym miejscu, co większość z nas, czyli w dupie.

    Tymczasem wpadam na esej amerykańskiego socjologa Jonathana Crary „Późny kapitalizm i celowość snu” i stykam się z bezpardonową krytyką kanw, na jakich bazuje nasze neoliberalne, późnokapitalistyczne szczęście.

    Sen jako akt oporu

    Crary dowodzi np. tego, jak obecna gospodarka uwagi uwija się, żeby wydłużyć, najlepiej do całej doby, możliwości ludzkiego czuwania. Przytacza badania jakie amerykańskie siły zbrojne robią, aby „wybawić” człowieka z konieczności wyrywania paru godzin życia na sen. Ma to na celu nie tylko uczynienie z ludzi konsumentów doskonałych, konsumentów napędzających wzrost, ale również zapewnienie systemowi kontroli nad tym obszarem ludzkiej natury, jaka nie została jeszcze skolonizowana i zawłaszczona. Sen w kapitalizmie nie cieszy się szczególnym fejmem. Śpią przecież tylko niedojdy, przegrywy, leniwi obłomowowie, którym podczas snu sukces przemyka koło nosa. Chrześcijańskie zawołania – „obudźcie się”, nazistowskie nawoływania „Deutchland, Erwache!”, i tym podobne hasła – to nic innego jak dyskredytacja snu na rzecz czuwania i nieustannej czujności i aktywności, przebudzenia jako paradygmatu sprawczości.

    Tymczasem sen, jak wykazuje Crary, to bodajże jedyny bastion naszej niezależności, jaki w obecnym świecie nam pozostał, jedyna forma eskapizmu przed totalną kontrolą cyfrowego świata. Chwile przed wejściem w stan nieobecności poprzedzone są bezcennym wyostrzeniem zmysłów na otoczenie. Słyszymy najmniejszy szmer, pracę własnego organizmu i to jest ten medytacyjny moment, jakiego nie możemy doznać na jawie żyjąc w nieustającym zgiełku i pod ostrzałem ciągłej jasności.

    Niech stanie się ciemność

    Apropos jasności, to Crary podaje ciekawe podejście zgoła inne wobec tego, jakie zwykliśmy lansować i jakiemu hołdować. Jest  apologetą ciemności, podczas gdy my w naszej szerokości geograficznej ubolewamy na mroki zimy żegnając się ze światłem i witając z depresją, Crary wskazuje, że być może to są te momenty, które ratują nam życie. Jakkolwiek oczywiście bezdyskusyjne jest, że bez światła nie ma życia, to czy byłoby one możliwe bez ciemności i bez snu? Czy możliwa byłaby aktywność bez okresów bezczynności? Tymczasem my ulegamy kapitalistycznej narracji wzrostu, że trzeba być ciągle na stand by i w ruchu, bo nic nierobienie skazuje nas na niechybną życiową porażkę. Pytanie też, kto tak niby korzysta z tej naszej nadaktywności. Czy faktycznie my? Czy to system tak zaprojektował to wszystko najpierw w fabrykach potem w technologiach, abyśmy swoją aktywnością ten system napędzali i generowali zyski, których lwia część nie jest naszym benefitem. To, że stajemy ludźmi sukcesu przez całodobową aktywność i pracę to mit.

    Crary przypomina nie tylko o zbawczej sile snu, temporalności, interwałów w aktywnościach życiowych, ale także… czekania.

    Apologia kolejki

    Jednym z największych zmian, jakie zaszły w naszej mentalności i postawie są te wygenerowane przez akcelerację postępu technologicznego, który za najważniejsze wyzwanie uznał wyzbycie się sytuacji oczekiwania. Żyjemy z nowymi technologiami i internetem szerokopasmowym, 5G stosunkowo niedługo, jednak nie wyobrażamy już sobie, że czekamy na załadowanie się pliku dźwiękowego czy filmowego. Mamy wszystko na żądanie, szybkie płatności przez internet, szybkie oglądanie, szybkie zaczynanie, szybkie kończenie, wyrastają pokolenia szybkiej gratyfikacji. Bogaci nigdy nie stoją w kolejce. My też chcemy dostąpić przywileju nie-czekania. Czekanie postrzegamy jako błąd systemu, karę i pecha, nie chcemy mieć w życiu żadnych lagów ani bugów. Zgubność tego Crary punktuje bezwględnie. Szybka konsumpcja wszystkiego nie pozostawia nam przestrzeni na wymianę z innymi. Alienuje nas. Robi z nas piksele błyskawicznie poruszające się w spektrum wszechogarniającej konsumpcji. Pozbawia nas możliwości społecznej wymiany. Jako przykład podaje Crary za Sartre – trywialną kolejkę. Wystarczy sobie przypomnieć co czujemy stojąc w kolejce. Najpierw gniew, irytację, potem godną rezygnację na rzecz poczekania na to, na czym nam zależy, potem nawiązanie kontaktu z innymi oczekującymi, wymianę, obserwację, czyli zyskujemy udział w wymianie wspólnotowej, nawet jeśli odbywa się w ograniczonym czasie. Jest co prawda popularna idea slow life, ale nie jestem przekonana, czy to jest to, co może odratować jednostkę przed naporem skutków życia on demand. Slow life to wg mnie marketingowy wybieg zachęcający do niczego innego jak do konsumpcji rzeczy, konsumpcji wydłużonej po prostu w czasie. Slow life towarzyszą przecież niezbędne akcesoria-  jakieś hygge gadżety no i piękne otoczenie, w którym wiadomo – może przebywać tylko uprzywilejowana klasa ludzi, która ma budżet na bycie lub posiadanie takich miejsc oraz stać ją na bycie w trybie slow.

    Społeczeństwo spektaklu

    Jednak tym, co poruszyło mnie w tekście Crary’ego najbardziej to demaskacja logiki seryjności i hiperekspansji logiki spektaklu, który wydziedzicza nas sekunda po sekundzie z naszego czasu, przestrzeni i odpowiedzialności za własne życie.

    Żeby skleić piętrzące się pułapki zatrzaskujące nas w obiegu systemowego wyzysku i kontroli (wypisane na początku tekstu) z seryjnością i spektaklem – trzeba by się cofnąć do lat 60-tych, kiedy to we Francji aktywny był anarchizujący sytuacjonista Guy Debord. Crary często powołuje się w swoim eseju na wydany w 1967 r manifest „Społeczeństwo spektaklu”. To zadziwiające jak Debord trafnie zdiagnozował zagrożenia, jakie niesie ze sobą kapitalizm, wiążąca się z nim konsumpcja, propaganda postępu i wzrostu oraz media. My uciemiężeni II wojną i szarzyzną deficytów komuny, nie byliśmy w stanie chyba tego prześwietlić, jak to zrobił Debord, ale też Sartre w swojej pracy „Krytyka dialektycznego rozumu”. W skrócie ujmując Debord udowadnia, że spektakl, w jakim biorą udział  ludzie zachodniej cywilizacji technologicznej  to sztuczny raj, materialna rekonstrukcja iluzji religijnej. Uważa, że jeśli potrzeby społeczne epoki, w której powstają tego rodzaju narzędzia jak mass media, nie mogą znaleźć zaspokojenia inaczej niż za ich pośrednictwem, jeśli zarządzanie tym społeczeństwem i wszelkie kontakty międzyludzkie muszą korzystać z tych środków błyskawicznej komunikacji, to dzieje się tak dlatego, że ta komunikacja jest jednokierunkowa. Koncentracja mediów oznacza, że w rękach administratorów istniejącego systemu skupiają się środki umożliwiające dalsze zarządzanie tym systemem, nie w naszych jak nam się zdaje.

    Debord i Crary uważają, że masowa komunikacja, technologia, obecnie social media przyczyniają się do zaniku wspólnotowości. Ludzie formatują swoje cyfrowe tożsamości do filtrów wyznaczanych przez system, seryjnie oglądają, konsumują telewizję, seriale, social media, poddają się i kontroli i przymusowej technice personalizacji, licząc na jakieś globalne połączenie, emocjonalną gratyfikację nie dostając w istocie w zamian nic prócz jeszcze większej alienacji. Crary zauważa, że nowe media przypominają piramidy finansowe. Obiecują wiele, wykorzystują ludzki zapał do zaistnienia, podczas gdy kreują kolejne nierówności gwarantując zyski tylko nielicznym, którym udało się wdrapać na szczyt piramidy wcześniej.

    praktyko- inercja

    Według Crary z tych interakcji narcystycznych tożsamości w sieci nie przychodzi nic prócz sartrowskiej le practico-inerte, czyli praktyko – inercji, a więc uleganiu pozorom ruchu, wrzwawy w mediach, a w rzeczywistości oznacza to osuwanie się w bierność. Cóż przypomnijmy sobie poziomy naszych chęci do działań po obejrzeniu odcinków serialu na Netflixie, po scrollowaniu zdjęć, filmów szczęśliwych influencerek z plaż Meksyku czy innych egzotycznych miejsc. Co nam się wówczas chce. Jaki przekaz przetwarzamy, kiedy nasz wypieszczony kontent nie zyskuje uwagi, za to widzimy milion interakcji pod zdjęciem kotleta. Ale obojętność i inercja są efektem strategii władzy. Wywiera się też na nas presję, abyśmy przeprojektowali się tak, aby funkcjonować zgodnie z logiką systemu i przebywać w fantazmatycznym cyfrowym odosobnieniu jako konsumenci i ofiary doskonałe.

    Crary oskarża nowe media za izolację społeczną, reprodukcję samotności, kompulsywny egoizm i niesprawiedliwość gospodarczą, za to, że ludzie nie czują innych celów niż indywidualne. Przyznaje, że nowych technik komunikacji można używać jedynie wtedy, kiedy zapośrednicza się coś gotowego z rzeczywistości, nie zaś do tworzenia iluzorycznych lepszych światów, w których nasze fotograficzne reprezentacje nie mają żadnego znaczenia i znikają po paru sekundach z pola widzenia.

    polemika z Nathanem Jurgensonem

    Ja, zawodowo związana z nowymi mediami, prywatnie też ich entuzjastka, przyznaję, że po lekturze „24/7” niejako zamarłam. Jednak jako osoba krytycznie patrząca na system społeczno – ekonomiczny w jakim funkcjonuję, nie mogłam tego głosu potraktować jako przesadne narzekanie. Kiedy przeczytałam parę miesięcy temu esej Nathana Jurgensona „Fotka. O fotografii w mediach społecznościowych” entuzjastycznie podpięłam się pod jego negację „dualizmu cyfrowego”, krytykę podziału życia ludzi na to realne i cyfrowe. Chciałam legitymizować własne kompulsywne działania w sieci, uzasadnić entuzjazm spowodowany podpięciem się z prywatnym życiem pod nieustanny stream wszystkiego, udział w nigdy niekończącym się spektaklu, pokazie swojego formatu. I wtem okazało się, że hmm, to może nie być jednak godne aż takiej afirmacji, za to wymaga wzmożonej czujności i ostrożności w dystrybucji tej prywatności.

    Wrócę jednak jeszcze do tez Jurgensona, aby rozważyć je ponownie w nowym kontekście.

    Jurgenson dowodzi np., że korzystanie z nowych technologii, robienie miliona zdjęć, publikowanie ich w sieci to dążenie do potwierdzenia bycia świadkiem rzeczywistości, wzmocnienia doznań, zapis siebie, narzędzie do wytwarzania własnej tożsamości cyfrowej. Uważa też, że to nie jest tylko technologia, ale dogłębna część nas samych. Crary natomiast dowodzi, że media społecznościowe to miejsce, w którym jednostka staje się zastosowaniem narzędzi kontroli, formatowanie się do globalnej nijakości, poddawanie się wywłaszczeniu ze swojego czasu, godzeniem się na stały monitoring biometryczny i natrętny nadzór. Poddanie się utowarowieniu.

    Ulotność zdjęć.

    Jurgenson oczywiście uznaję tę kwalifikację fotografii społecznościowej. Ale nie widzi w niej wady. Uważa bowiem, że fotografia obecnie jest narzędziem doświadczenia przyjmującym formę obrazu. Pisze, że szybka fotografia to „maleńki akt oporu wobec czasu”. Z tą tezą koresponduje choćby praca Weroniki Teplickiej, którą widziałam wczoraj na wernisażu, złożona z setek zdjęć jakie Teplicka robiła sobie co dzień od czasu wybuchu pandemii.

    Jurgenson piętnuje to, że ciągle ludzie muszą tłumaczyć się z tego jak praktykuje się te nowe technologie.
    Natomiast Crary uważa, że każda chwila bez telefonu to „egzystencjalna szansa’.

    Jurgenson przekonuje, aby nie fetyszyzować odłączenia, bo nowe media „rozszerzają rzeczywistość”, a Crary uważa, że media te zamiast rzekomej interaktywności, znajdowania podobieństwa do innych, dają tylko powtarzalność i bierność, uzależniają nie dając w zamian żadnej gratyfikacji.

    To co robić?

    Nie bez znaczenia będzie tu zapewne wiek obu twórców. Jurgenson nie ma chyba jeszcze 40 lat, Crary ma 71. Na pewno fakt, że dzieli ich pokolenie ma wpływ na to, jak absorbują i interpretują obecną rzeczywistość, jakie wyciągają wnioski z przeszłości. Nie bez znaczenia jest też, że mnie mój wiek plasuje między nimi. Fascynują mnie nowe możliwości, co nie oznacza, że nie widzę zagrożeń, jakie ze sobą niosą. Nie stać mnie na luksus wylogowania się. Nie z powodu trudności w zmianie nawyków. Ale rezygnując z używania technologii musiałabym mieć zasoby, aby móc funkcjonować bez tego co one mi dają, choćby w postaci zatrudnienia. Znam osoby, które na taki luksus stać. Wykonują prace niezależne aż tak bardzo od tego, jak funkcjonuje się w sieci. Ale są to osoby nieliczne i jest ich też coraz mniej. Ale to nie jest dobra wiadomość. Oczywiście nadal możemy kupować winyle i słuchać muzyki z gramofonu zamiast ze streamu spotify, czytać papierowe książki zamiast e booków, pisać ręcznie i słać wiadomości pocztą zamiast elektronicznego maila czy messengera. Możemy szukać  potrzebnych ludzi, zatrudnienia, pomocy pocztą pantoflową, zamiast przez wyszukiwarki i serwisy internetowe. Możemy też robić wszystko zgodnie z tym jak wyznaczył nam cyfrowy system kodując cyfrowo wszystkie nasze aktywności potrzebne do życia społecznego. Ale jeśli nie ma od tego ucieczki, to warto mieć świadomość w jakiej grze jesteśmy pionkiem. Może to być nie wystarczające, ale od czegoś trzeba zacząć.

     

  • Kursy z izolacji, czyli Tyrmand i Najder dixit

    nisza i mainstream

    Tak zwany szeroko pojęty mainstream nigdy mnie nie pociągał w takim sensie, że chciałam być jego częścią. Bycie on top jest męczącym powielaniem schematów zachowań i stylów, które schlebiają masie, dlatego nie wydaje mi się to atrakcyjne. Uczestniczę w korowodzie systemów, w jakie wrzucił mnie los i nieprzypadkowy przypadek, ale mam do nich sceptyczny stosunek i zawsze patrzę ukradkiem, gdzie jest dziura i gdzie jest w nim nisza, jakiś przyczółek wytchnienia. Na ogół łączy się to z jakimś rodzajem duchowego eskapizmu i dlatego od dawna pociągają mnie utwory właśnie o tym, o izolacji, ucieczce, ewakuacji, odmowie pewnego rodzaju współudziału połączone z analizą tego, co w danych czasach stwarza podstawę do ucieczki. A że każde czasy stwarzają takie powody, to temat jest w zasadzie zawsze aktualny.

    Tyrmanda dowody na istnienie

    Tak samo jest więc i teraz, kiedy izolacja to być może najczęściej pojawiające się słowo w systemowych wyszukiwarkach i w naszych własnych myślach oraz dosadnych doświadczeniach ostatnich dni. To jest też kanwa dwóch książek, które w tekście tym chcę ze sobą połączyć, bo choć pochodzą z różnych epok, to łączy je ściśle odczucie izolacji ich autorów. „Dziennik 1954” Tyrmanda i „Moja osoba” Łukasza Najdera to są właśnie zapiski twórców w czasach, które zagoniły ich na margines.

    Tyrmand pisząc swój Dziennik chciał psychicznie przetrwać swój czas wykluczenia. Wróciwszy po wojnie do Polski zdążył nabrać przekonania, że socjalizm nie socjalizm, ale może się przydać w budowaniu jakichś przyczyłków kultury, małych wysp niezidiocenia opierających się komunistycznej propagandzie. Ale kiedy nastąpił dziejowy moment stalinowskiego podduszania i kiedy zlikwidowano praktycznie „Tygodnik Powszechny”, a Turowicza odsunięto od pracy, także i Tyrmand stracił i źródło dochodów i możliwości poczucia jakiekolwiek wpływu na swoje własne teksty i działania twórcze. Nie chcąc wejść w szeregi czynnych żołnierzy komunistycznego systemu odrzucał oferty prac w reżimowych periodykach i był skazany na rzadko wpływające prace dorywcze i tłumaczenia. Dlatego powziął zamiar pisania dziennika, żeby utrzymać psychikę w ryzach i nie popaść w przepaść totalnego zwątpienia. Pomagał sobie też trzymając sznurki życia – na przykład obsesyjnie utrzymując porządek w swoim małym lokum czy romansując z licealistką. Ale prócz tych dowodów na istnienie – spisywał co przydarzyło mu się każdego dnia, co sobie myślał pogrążając się naprzemiennie w myślach, że nikomu to do niczego niepotrzebne, żeby kiedy indziej dojść do wniosku, że to co pisze może mieć wartość nieprzemijającą, a nawet doniosłą. Borykał się, jak każdy twórca, z myślą, że jego praca jest pozbawiona sensu i nikogo nie będzie interesować, ale w tych przebłyskach mniemania, że robi coś ważnego – nie mylił się.

    Pociągała go obłomowszczyzna, leżenie na wznak i gapienie się w sufit, załatwienie wszystkiego ze sobą gapiąc się w sufit i odmawiane udziału, ale na szczęście odstąpił od tego i pisał. Pisanie dziennika stało się sposobem na przetrwanie a jednocześnie jest super świadectwem na to, jak żyje się ludziom nie chcącym brać udziału w tym, co daje im i czego oczekuje od nich system. Oczywiście życie Tyrmanda wtedy to nie tylko emigracja wewnętrzna, to też totalna rządowa inwigilacja mniej lub bardziej dyskretnie przypominająca, jak nam dziś szczekaczki policyjne na ulicach, żeby wracać do domu i lepiej z niego nie wychodzić, bo zagrożenie czyha. On jako osoba uznana za zagrożenie dla systemu i system, który zagrażał jemu samemu. Podwójna pułapka, o której nie miał przecież pojęcia czy z niej kiedykolwiek wybrnie.

    Jego hibernacja była też rodzajem oporu wobec rzeczywistości. My teraz nie możemy już tak spektakularnie się wyautować i uciec z biurowych wylęgarni i taśm produkcyjnych w mityczne Bieszczady, aby pasać kozy, bo okazało się, że okresowo nie możemy praktycznie nic, nawet siadać na ławce i jeszcze nie wiemy, czy to żart czy ponura przyszłość, wobec której za chwilę będziemy musieli zając swoje stanowisko. Ale podobnie – żyjemy w niewiedzy, w nieświadomości, bezradności i narastającym lęku, który uśmierzamy piekąc obsesyjnie bananowe chleby.

    Mała Apokalipsa Łukasza Najdera

    I teraz Najder, „Jego osoba” wydana w marcu, już kiedy wkraczała nasza apokalipsa. Jego profecje, analizy jego społecznego statusu okazały się podobnie – mocno na czasie, choć nie wiem, czy autor przewidział, pisząc swoje eseje, jak mocno niestety jest bliski absolutu w swoich porażkach w chęci sklejenia się rzeczywistością późnego kapitalizmu.

    Najder nazywany niekiedy „piewcą przegrywów” (szkoda, że ten pokoleniowy moim zdaniem esej nie znalazł się w tym zbiorze) mierzy się ze współczesną potrzebą eskapizmu, ucieczki z życia i hibernacji wnioskując, że ciężko jest dziś podlegać nieustającemu naciskowi cyfrowego szumu, stałej konieczności selekcji treści, wypowiadania się, trawienia kontentu, a jednocześnie dokonać wylogowania skoro i tak zawsze ciągnie się za nami jakiś „cyfrowy śluz”.

    W swoich esejach napisanych językiem żarzącym się od błyskotliwych fraz, porównań, skojarzeń wzbudzających moją nieustającą zazdrość, Najder rzuca światło swojej oskarżycielskiej śledczej lampy na rzeczywistość pojmowaną z perspektywy 40 – to paroletniego tak zwanego dojrzałego faceta, który PRL akurat pamiętał jako czasy kojącej ciszy na podwórkach i nieudanych ojców. Opisuje swoje dramatyczne zmagania związane z próbą wbicia się w oczekiwania, jakie niosły balcerowiczowskie czasy optymistycznego galopu ku kapitalizmowi, zmagania kończone zazwyczaj poczuciem klęski i atakami spektakularnej paniki oraz strachu, że będzie kimś w rodzaju nikogo. Nie waha się do tego przyznać, dlatego po drodze mu z wielbionym przeze mnie Knausgardem, którego 6 tomów zwierzeń zresztą wnikliwie analizuje i ostatecznie stwierdza, że Norweg „za bardzo się nad sobą użala”. Niemniej bliskość twórczych poczynań obu pisarzy widać gołym okiem, bo mało który męski twórca w ogóle przyznaje się, że po prostu często nie daje rady.

    Najder punktuje obecną rzeczywistość patrząc na nią przez pryzmat wielbionej Ikei celnie wykazując ikeowość naszych czasów, co do których wmówiono nam, że są proste do złożenia, listuje korporacyjne oszustwa wmawiające nam, że potrzebujemy to, czego nie potrzebujemy.

    Tu pojawia się pewna różnica między Tyrmandem a Najderem, a właściwie różnica w pewnym konsumpcyjnym postępie, który doprowadza nas właśnie na skraj NieWiadomoCzego. Otóż Tyrmand brak udogodnień uważał za upokarzające, pisał: „moje życie jest życiem bez komfortu. Mieszkam źle, organizowanie pożywienia na codzień urąga pojęciu cywilizacji, wystaję w kolejce za chlebem, sprzątam. Pozbawiony jestem wygód i ułatwień mężczyźnie w moim wieku i o moim potencjale zarobkowym w krajach demokratycznych”. Tyrmand jeszcze wierzył, że butelka mleka dostarczona co dzień pod jego drzwi i tak zwane udogodnienia uczynią jego życie lepszym.

    Najder już wiedział, że te pragnienia nie tylko nie uczyniły nas lepszymi, ale doprowadziły na skraj przepaści. Najder pisze o tym tak: „Ale w późnym kapitalizmie nie ma niczego za darmo – każda przyjemność jest obarczona ekstrakosztem, każde udogodnienie czym prędzej zmieni się w udrękę lub wygeneruje szkodę (…) Możemy rzecz jasna demonstracyjnie boczyć się na rzeczywistość, obwiniając reklamę, globalizację o to, że wciskają nam większy telewizor, pojemniejszy samochód oraz odśnieżarkę, ale to nasz apetyt na nowe i fajne jest bezdenną, ssącą otchłanią. To my uznaliśmy wygodę za nadrzędne człowiecze prawo.”

    I dlatego jesteśmy tu, gdzie jesteśmy. Tyrmandowi udało się w końcu zbiec do tych demokracji, ale my nie mamy już dokąd uciec. Co wobec tego nam pozostaje? Czytanie? Z pewnością Tyrmanda, Najdera i wielu innych polecam, kliknijcie kategorię „zjedz to”, ale jak słusznie zauważył Najder właśnie samo czytanie to często pożywka dla ludzi zaliczających pozycje i „memlących banały” a do tego udowodniono, że czytanie jako praktyka kulturowa nie jest gwarantem żadnego sukcesu. Pozostaje więc tworzenie, czegokolwiek, byleby było aktem stworzenia czegoś, czego wcześniej nie było, czegoś co przyniesie pożytek innym, tylko please, nie róbcie z tego lajwa.

  • Uciec, ale dokąd, czyli jemy kanapki na “Into the wild” i “Captain Fantastic”

    Motyw ucieczki od systemu, powrotu do natury i stale brzęczący laitmotiv niby żartem, a chciałoby się serio – a może rzucić to wszystko i wyjechać w Bieszczady, jest odwieczny. Niezależnie, czy ludzie funkcjonują w systemie banksterów, korporacji, neoliberalizmu, monarchii czy jakiegoś innego systemowego zamordyzmu, jakaś część z nich ma takie marzenie, żeby z tego uciec. Powód jest moim zdaniem prosty i zawsze ten sam, niezależnie od czasów. Po prostu każdy system jest opresyjny, nawet dla garstek uprzywilejowanych. Opresywność systemowa nie oszczędza nikogo stawiając poszczególne jednostki w roli pionków mających odgrywać swoje role, które tylko pozornie im samym przynoszą jakieś korzyści. Tak więc pytanie – jak żyć, jaka jest korzyść z życia, co jest ważne, zawsze pozostaje pytaniem otwartym, pytaniem, na które szuka się odpowiedzi.

    Uciec, ale dokąd

    Ostatnio dwa obejrzane przeze mnie filmy okazały się próbami odpowiedzi na te pytania i wyszły na przeciw moim własnym niepokojom i lękom związanym z tym, czy to miejsce, w którym jestem jest na pewno właściwym miejscem, tym, w którym powinnam być. Niestety okazało się, że jako ofiara coachingowych głupot wtłaczanych przez inne ofiary systemu, że mogę wszystko, że wszystko to mój wybór i moje decyzje, zabrnęłam zbyt daleko w dychotomię między zadowoleniem z bycia beneficjentem systemowości a odrzuceniem tego rodzaju zniewolenia jakie niesie współczesne funkcjonowanie na rynku i w grupie. W związku z tym taka forma ucieczki, jaką pokazują te dwa filmy nie jest już raczej dla mnie. Mało tego. Oba w sumie pokazują, że każdy eskapizm niesie ze sobą spore koszty, a nawet ofiary.

    Niemniej uważam warto się poprzyglądać, jak by to mogło być, gdyby wybrać taką właśnie drogą, wrócić do natury i zobaczyć co dalej, co to za sobą niesie.

    Into the wild

    Pierwszy film „Wszystko za życie”  („Into the wild”) ma już 12 lat i mi umknął wtedy, kiedy wszedł na ekrany. Nie wierzę w przypadki, zawsze jak mam w głowie  większy kaliber prób dojścia o co chodzi, nagle pojawiają się podpowiedzi. Tem film podsunął mi akurat jakiś przypadkowy młody człowiek, którego nie znam, ale chciałam zobaczyć jak myśli, więc zobaczyłam ten film. Okazało się, że być może był o nim, może o wielu z nas, o mnie w jakiś sposób na pewno też. Znacie to uczucie, kiedy ogląda się jakiś obraz, czy czyta jakieś słowa i myśli się – tak!! to przecież o mnie jest! No. I tu właśnie tak było.

    Sean Penn, który to wyreżyserował, wziął sobie na warsztat książkę alpinisty Jona Krakauera. Autor tej książki sam przeżył 4 lata na gigancie z cywilizacji próbując życia w głuszy na Alasce. Ale nie jest to kolejna opowieść o jakimś Robinsonie, tylko o konkretnym bohaterze, który świadomie zadziałał według zasady „fuck the system”. Młody gość kończy szkołę i może iść na najlepsze uczelnie w Stanach, ma zamożnych, zaradnych, wykształconych rodziców, dom, siostrę, jest miły,lubiany, przystojny, typowy WASP, przed którym klasyczna kariera stoi otworem i zachęca. Samochody, karty kredytowe, czeki, pożyczki, pułapki, obietnice. Jednak chłopak nie chce iść tą drogą i przygotowuje sobie zawczasu plan ewakuacji z tego amerykańskiego snu w taki sposób, żeby nikt z rodziny nie zdołał go odszukać. Ucieczkę zaplanował precyzyjnie, potem zdał się na przypadki zaliczając kolejne punkty pobytu na łonie Alaski etapowo. Założeniem było posuwać się wciąż naprzód, na północ bez pieniędzy a jeśli już to tylko z tymi, które będą gwarantem przeżycia.

    Co ciekawe, nie natykał się na złych ludzi. Większość z nas, a ja na pewno, przyjmuje z góry, że ludziom nie można ufać, że są nieżyczliwi. Ale może to tak działa. Słynna przepowiednia samospełniająca się, masz to, czego oczekujesz itd. W każdym razie bohater spotyka po drodze wielu pozytywnie nastawionych ludzi, sam dla niech jest też bardzo pomocny i empatyczny, jednak im bardziej chce on od nich odchodzić, tym bardziej oni się do niego przywiązują. Tak jakbyśmy lubili dla zasady to, co jest nieuchwytne.
    Wszystkie układy Chrisa z rodziną i spotykanymi ludźmi pokazują jednak, że relacje zawsze oparte są na kompensacji. Zawsze ktoś chce uzupełniać własne deficyty naszym kosztem i my robimy względem innych ludzi to samo. I dlatego Chris ucieka. Świadomie porzuca rodzinę, nie nawiązuje z nimi kontaktu, świadomie porzuca dobrych, ciekawych ludzi po drodze tylko dlatego, żeby się nie uwikłać w te zależności, które w gruncie rzeczy zniewalają tak samo jak system.

    rozważny, romantyczny, przegrany

    Film stanowi zlepek przypowieści o tym, jak Chris sobie radził bez wszystkich udogodnień jakie daje cywilizacja, jak korzystał z niej umiarkowanie i tyle, ile naprawdę było trzeba, jak bazując na ludzkiej życzliwości i własnym przemyślności dopiął w końcu swego i na tej dzikiej Alasce się znalazł.

    Film przemyca widzowi nieco romantyczną wizję człowieka blisko natury. Są takie fragmenty, które mają widza uwieść, ale wiele wspólnego z twardą rzeczywistością raczej nie mają, choć wierzę w to, że faktycznie jak bohater mył sobie włosy pod własnoręcznie zrobionym prowizorycznym prysznicem z konewki i kiedy tak rozpuszczał te włosy na wietrze w świetle zachodzącego słońca, to bardzo czuł ten oddech w piersiach i tak samo wierzę, że na maksa się wzruszał, kiedy widział dzikie konie w galopie. Wierzę, że tak może być, po to przecież wychodzi się choćby na zwykły spacer, żeby odetchnąć i czymś tam po drodze się zachwycić. Tylko niestety tak zwane łono natury to nie tylko ładne krajobrazy. To, że bohater wiedzę o naturze brał głównie z książek, że brakowało mu doświadczenia i też zwykłej pokory, poskutkowało tym, że poczuł się na niej nie mniej wyobcowany niż w cywilizacji. Dzielnie zmagał się i walczył o przetrwanie. Ale okazała się rzecz prosta, że nawet uzbrojeni w noże, strzelby czy buty jesteśmy tam kompletnie nikim. Natura taka ładna,  z tymi zwierzątkami, roślinkami pozostaje głęboko obojętna na nasz los i to jest doświadczenie dość ożywcze i inspirujące, chociaż dla bohatera ożywcze niestety się nie okazało. On akurat swoją walkę przegrał.
    Nasunęło mi się pytanie, czy w ogóle jakakolwiek walka tu czy tam jest wygrana? Osobiście uważam, że samo życie jest skazane na klęskę, we wszystkim jesteśmy tylko szachowymi konikami, mamy ograniczone dość pola manewrów niezależnie od tego czy znajdujemy się w korporacyjnym centrum czy w dzikim lesie na Alasce. Ilość możliwości jest wyczerpywalna, a większość decyzji bywa błędna. Wcześniej czy później i tak się umiera i tak życie przypłaca się życiem. Nie chcę przez to powiedzieć, że w związku z tym trzeba siedzieć na dupie i milczeć, nigdy nie chcieć przekraczać własnych ograniczeń i własnego lenistwa. Ale warto nie dać samemu sobie zwieść, że życie jest gdzie indziej.

    dziwny tytuł “Captain Fantastic”

    Fabuła drugiego filmu z 2016 roku z Viggo Mortensenem pod tytułem „Captain Fantastic” zasadza się na jednym zdaniu, że oto ekscentryczny, hippisowski ojciec 6 dzieci wiedzie z nimi życie z dala od cywilizacji i uczy je, jak sobie z naturą radzić. Nie ma więc romantycznego zrywu jak w „Into the wild”, jest przemyślana decyzja i przemyślane kroki podejmowane w konkretnych celach, żeby godnie przeżyć, nie dać się naturze pokonać, okiełznać ją do potrzebnego poziomu i nie uczestniczyć w szaleństwie jakie oferuje nam współczesność. Dzieci uczą się więc wszystkiego ze starannie wyselekcjonowanych przez ojca książek, wiedzą wszystko o opresjach systemowych, wiedzą jak trzymać swoje ciało w ryzach i nie dać się mu rozleniwić, żyją w porządku i dyscyplinie. Przynajmniej tak się wydaje.

    captain fantastic

    Captain Fantastic

    Wszystko to wychodzi dość mocno na przeciw coraz silniejszym ruchom uświadamiającym jak bezmyślnie i brutalnie postępujemy wobec świata, w którym żyjemy, jak konsumpcja zagania nas do konsumpcyjnych więzień, jak rozpasanie i chciwość mnożą do niczego potrzebne śmieci, które nas trują, zabijają i przytłaczają.
     Jedna z pierwszych scen pokazuje ten inny, starannie urządzony w środku lasu świat, szałasy, namioty, domki, zapasy na zimę, maszyny do szycia, sprzęty niezbędne do przeżycia.

    śmierć, a co to takiego

    Jedyne co mnie na wstępie zbiło z tropu to naturalistycznie pokazana scena zabijania jelenia, jako że rodzina jadła mięso i zabijanie zwierząt było jednym z elementów radzenia sobie z tym, w czym żyli. Ten sam rodzaj przykrego zetknięcia z prostą prawdą, że żeby zjeść ciało zwierzęcia, trzeba je wpierw zabić przeżyłam przy reportażu Ilony Wiśniewskiej o Grenlandii. Ona też pokazała inny stosunek do polowania i jedzenia mięsa niż mam ja. Chodzi z grubsza o jakiś sensowny obieg, cykl życia i śmierci. Zresztą, kiedy w filmie umiera matka dzieci, to choć szczerze wszyscy ją opłakują jako bliską osobę, jej śmierć w ich pojęciach nie stanowi przyczyny do popadnięcia w czarną depresję, opierają się też tradycyjnej chrześcijańskiej żałobie traktującej śmierć jako coś szalenie przykrego. Tymczasem dla ojca i dzieci śmierć to włączenie się do ogólnego obiegu materii, tylko w inny sposób. Następnie spuszczają jej prochy, z jej życzeniem zresztą, w toalecie i wszyscy się przy tym śmieją. Ten wątek mocno mi uświadomił, że lęk przed śmiercią jakim karmią nas religie jest niczym innym jak chęcią wzbudzenia lęku przed życiem, a przecież ten kto się boi jest bardziej sterowalny. To prosta zasada wszystkich religii, które są niczym innym jak współgrającym z resztą systemem.

    to, czego już nie umiemy

    Film ten pokazuje też, że życie w zgodzie z naturą jest możliwe, ale wymaga żelaznej konsekwencji i dyscypliny, czyli czegoś, z czego współczesna cywilizacja nas zwalnia. Zawsze znajdzie się ktoś, kto za nas coś wymyśli, ułatwi nam życie, a w zamian za to, my będziemy musieli za to czymś zapłacić. Dlatego płacimy wykonując szereg nieistotnych z punktu widzenia przetrwania prac i tak to się zapętla. Ostatecznie któregoś dnia siadamy i dostrzegamy, że daliśmy się wpędzić w takie klatki i sieci zależności, że wyjście z tego równa się szaleństwu.
    Tryb życia rodziny z filmu też wydaje się szalony, nie współgra z tym, do czego przywykli przeciętni spadkobiercy nadymanych wzorców kulturowych i cywilizacji. Ich postawy, czyli mówienie prawdy, traktowanie dzieci jak podmiotów, nie traktowanie ich jak bożków, maszyn do spełniania chorych rodzicielskich wizji, ich brak wyrachowania i szczerość też są traktowana we współczesności jako dziwactwo, bo przecież kto mówi dziecku na czym polega seks, jak umierają ludzie albo kto chce się żenić po jednym pocałunku. Działanie w taki sposób czyni ludzi w naszych warunkach już niczym innym jak tylko dziwolągami i to jest bardzo smutne.

    wspólny mianownik i różnice

    Oba te filmy mają wspólny mianownik: negację współczesności, cywilizacji jako źródeł nieporozumień i zniewolenia jednostek oraz widzenie w naturze środka do zbawienia, jedynego słusznego środka umożliwiającego człowiekowi odpowiedzenie sobie na pytanie kim naprawdę jest i co jest mu potrzebne.

    Ale są też dość istotne różnice. W podejściu do znaczenia międzyludzkich relacji. W „Into the wild” bohater świadomie podjął ewakuację od relacji z ludźmi, zerwał kompletnie kontakt ze swoją rodziną, którą uznał za siedlisko hipokryzji i samooszustw. Potem świadomie nie wchodził w kolejne układy nie chcąc dać się uwikłać w kompensację cudzych deficytów emocjonalnych.

    W „Captain Fantastic” jest zupełnie inaczej, pokazane jest, na czym polega siła kolektywu. Siedmioosobowa osobowa rodzina to już duża grupa, w której każdy ma swoje miejsce i swoje znaczenie, bez jednego członka sypie się dobrze funkcjonujący system oparty nie na wyzyskiwaniu danej osoby, tylko wykorzystywaniu i podbijaniu jej naturalnych możliwości. Oczywiście w filmie pokazane są różne perypetie, spory światopoglądowe, bunty i przeszkody, co nie przeszkadza bynajmniej sądzić, że dobrze zorganizowany kolektyw, to jest tyleż trudne co pożądane przedsięwzięcie. Jest to ciekawe podejście, chociażby z racji tego,że w naszej obecnej kulturze mocno obstawia się indywidualizm, działanie nakierowane na siebie. Krach wszystkich systemów i śmietnikowy chaos zdeprecjonowanych idei każe nam robić zwrot ku sobie, słowo kolektyw kojarzy nam się z nieudanymi socjalistycznymi ideami, które niewiele przyniosły dobrego, a tymczasem na filmie tym fajnie widać, że nie właśnie, nie ja sam, tylko my razem coś możemy. I siłą tego filmu jest to, że ten przekaz nie jest pretensjonalny i nie trąci obciachem i żenującym dydaktyzmem.

    tekstu motywującego nie będzie

    Tak naprawdę na obu tych filmach byłam mocno poruszona, tak nawet aż do płaczu, bo oba poruszyły we mnie szalenie silne a jednocześnie głęboko w każdy poniedziałek rano zakopywane myśli, czy nawet tęsknoty za czymś co na pewno się już w moim życiu nie zdarzy, za czymś co pewnie jak w każdym człowieku jest, ale co nigdy nie wyjdzie na dzienne światło, co jest  w sumie trochę smutne, ale na ten moment nie umiałam do tego podłączyć jednak innej pointy. Może prócz takiej, że trzeba te filmy obejrzeć. Nie warto, ale trzeba.

  • Wallace, Lynch i disco polo w Kobylnicy, czyli kanapka do pociągu na Hel

    Moja przygoda z Davidem Fosterem Wallace jest tego typu, że pierwsze zakupione „Krótkie wywiady z paskudnymi ludźmi” nie dotarły do mnie, więc następnym jego publikacjom się opierałam, dopiero magazyn “Książki” jakoś mnie przekonał, takim odkryciem, że Wallace był fanem Derridy i się dziwił, że ktoś mógł go nie czytać. Urocze. Ja nie czytałam w każdym razie Derridy, ale kupiłam „Rzekomo fajną rzecz, której nigdy nie zrobię”, bo:

    • podobał mi się tytuł
    • trzeba dawać szansę i walczyć

    Sympatia nie przyszła od razu. Zbiór esejów i rozważań pod tym atrakcyjnym tytułem nie należy do lektur łatwych i możecie być pewni, że nie omieszkam wspomnieć, dlaczego.

    Więc podczytywałam, odkładałam, aż w końcu, kiedy przebrnęłam przez esej o tenisie, o wyliczaniu trajektorii piłki na kortach wietrznego stanu Illinois i dotarłam do rozważań o tym, dlaczego telewizja jest medium ogłupiającym i na czym to polega – wiedziałam, że zrobiłam dobrze nie ulegając zniechęceniu za szybko.

    Potem to już było autentyczne wzruszenie, uciecha, międlenie rogów kartek z zapałem i takie fajne uczucie, jakie się miewa w rzadkich chwilach jakiejś jedności z dziełem literackim lub filmowym, czyli innymi słowy – odczucie euforii, kiedy można przy konsumpcji dzieła stwierdzić:

    MAM TAK SAMO!

    Bo mam tak samo, jak on, podobne bardzo odczucia obcości wobec powszechnych trendów obowiązujących co do spędzania czasu, zabawy, wakacyjnych mód, co do odczuwania jakichś dzieł filmowych. Nie jestem aż tak wyrafinowanie oczytana i biegła w dziełach Heideggera, Derridy i im podobnych, aby móc żonglować różnymi teoriami na udowodnienie geniuszu własnych przemyśleń, ale miałam nieopisaną frajdę, że ja to rozumiem! że to do mnie trafia! że to jest o mnie! Wallace i jego eseje pozwoliły mi na różne sposoby odczuć własną wyjątkowość, a to jest naprawdę bardzo fajne odczucie czuć się wyjątkowym 🙂

    Jest to oczywiście nieco przewrotna teza, co śpieszę objaśnić tym, którzy wzięli te słowa na totalnie serio. Chociaż może w sumie powinni.

    W każdym razie dzięki lekturze esejów Wallace’a przypomniałam sobie, że w czasach liceum jedną z moich ulubionych lektur był Słownik Wyrazów Obcych. Zgadałyśmy się w tym temacie ostatnio z koleżanką, bo okazało się, że ona miała tak samo (ach ta wspólnotowość). Stwierdziła, że fascynowało ją, że są jakieś obco brzmiące słowa, które ukazują nowe obszary znaczeń, do tej pory niedostępne.

    Otóż Wallace bardzo stara się, aby te obszary były w jego książce naprawdę bezkresne. Tu nawet moje zapamiętane, wypisywane w notesach wyrazy obce to było za mało. Człowiek z wiekiem jednak idiocieje, więc poprzestaje w sumie na tym, czego się nauczył do matury, potem tylko powiela. A Wallace naszpikował swój tekst wieloma minami.  Trzeba zmierzyć się z takimi słowami jak przykładowo:
    inwolucja
    Gestalt nienawiści
    dialektyka elizji
    rewerencja
    infirmeria
    definiowalny ostensywnie
    terminalna idiosynkrazja
    solipsyzm antyemaptyczny
    quod vide, bona fide

    i tak dalej.

    No nie jest łatwo. Ale pokonałam te trudności płonąc z radości, że nie ma tam konstrukcji narracyjnych o tym, co powiedział bohater, co ona odpowiedziała jak on pomyślał i zrobił coś tam, bo kompletnie mnie nie obchodzi. Mam tu na myśli beletrystyczne książki ze zmyślonymi postaciami, których działania są mi kompletnie obojętne. Ja sama odpowiadam i myślę i robię coś tam i to mi zupełnie wystarczy. Teraz potrzebne są wyzwania, opis tego, co się działo naprawdę, nie sztuczne wymysły i powoływanie światów zbędnych. Nowej Anny Kareniny czy Pani Bovary i tak już nikt nie napisze.

    Teraz rozmyślam o tym, jak by tu ująć sprawę, żeby kogokolwiek w ogóle zachęcić do tej lektury, bo jak dotąd wydaje mi się, że próbuję zniechęcić. Więc wyszło trochę głupio, ale może to ja jestem taką ignorantką, a wszyscy znają wiele trudnych słów i odnośników i mówią takim językiem jak Wallace przy śniadaniu do swoich domowników, a nawet do kotów.

    Ale spróbuję opisać, dlaczego tak mnie podbudowała ta lektura i dlaczego dała mi tyle radości, prócz radości poznania słowa infirmeria.

    esej o telewizji

    Nie będę się za zbytnio o tym rozpisywać, bo wydaje mi się, że era telewizji powoli odchodzi do historii. Pakiety, jakie oferują kablówki, platformy cyfrowe są coraz tańsze a zawartość kanałów, jakie w nich są – jest coraz głupsza, na coraz niższym, podlejszym poziomie. Jazgot reklam i dżingli wydobywających się z odbiornika telewizyjnego jest czymś co wprawia mnie w jakiś dziwny stupor, w stan katatonii i niedowierzania, że naprawdę? ktoś to jeszcze ogląda?

    Ale Wallace pisał esej w 1995 roku, kiedy TV miała się jeszcze dobrze i na warsztat wziął pętające się do dziś w telewizjach reality show, music show i wszystkie show. Zastanawia się, dlaczego ludzie to oglądają i udowadnia na jakiej ściemie jest to wszystko osadzone.

    Niemniej wtedy czy dziś w czasach rozwoju mediów cyfrowych, socialowych nadal obowiązuje podobna zasada – im głupiej i prościej, tym szybciej i lepiej się to sprzeda. Tak jak w tv tak samo dziś w mediach socialowych najlepiej oglądają się a więc sprzedają cycki, dupa i kawa z serduszkiem na kocyku z croissantem. Musi być spektakularnie. Nieważne, że głupio, albo że wszyscy tak robią. Im bardziej wszyscy – tym większa szansa na powodzenie.

    Wallace stwierdził też, że tv najchętniej oglądają ludzie samotni. To można też przełożyć na to, kto konsumuje dziś sociale od rana do wieczora, platformy streamingowe w poszukiwaniu nowych seriali, gry komputerowe. To jest ten sam rodzaj eksapizmu, bo Wallace, nie bez racji zauważył, czym w ogóle jest samotność :

     „Ludzie samotni są samotni raczej dlatego, że odmawiają ponoszenia psychicznych kosztów przebywania wśród ludzi. Mają na nich alergię. Ludzie zbyt silnie na nich działają.”

    Kto pierwszy podniesie palec chcąc zaanonsować „to o mnie!”?

    No więc właśnie. Analiza zjawiska i takie po drodze aforystyczne prawdy, które  nie noszą znamion nieznośnego stylu dydaktyzujących nauczycieli życia. Walllace akurat na pewno do tego nie pretendował. Chociaż zdarza się, że pisze o pewnych zjawiskach nie bez poczucia wyższości wobec ludzi, którzy w tych zjawiskach biorą udział, ale się do tego przyznaje, że tak ma jako biały mieszkaniec Środkowego Wschodu z zamożnej rodziny. Taką miał  perspektywę, więc co miał się przebierać w nieswoje buty.

    esej o autorze dzieła literackiego

    Mało jest rzeczy, które potrafią mnie ująć w rozmowie, sprawić, że czuję się niemal szczęśliwa. Ale jest taki temat – autor jako kategoria dzieła literackiego.

    Powód jest tyleż prosty co sentymentalny, pisałam na ten dokładnie temat pracę magisterką i choć wtedy błądziłam po omacku kompilując myśli Barthesa, Szkłowskiego czy Chomskiego, to czułam, że tak pozornie nieistotna rzecz, może w sumie mieć znaczenie.

    W rozmowach towarzyskich zdarzył mi się ten wątek może raz, i to całkiem niedawno, kiedy dyskutowałam z nowo poznanym kolegą o filmie Jarmusha „Paterson”, kiedy spieraliśmy się, czy osobowość twórcy powinna być figurą interpretacyjną jego dzieła i czy dzieło nie powinno mówić jednak samo za siebie. Spór nie został rozstrzygnięty.

    Ten sam wątek porusza Wallace. Zastanawia się zupełnie na poważnie, czy dzieło interpretuje się poprzez biografię twórcy, jaka jest istota języka literackiego jako narzędzia, jak zdefiniować autora, rację ma Wordsworth czy Barthes?

    Może się to wydawać totalnie nieistotne, dumania oderwanego od życia gościa, ale możecie wierzyć lub nie, jak bardzo ożywczo wpływa to na mózg po lekturze tych wszystkich poradników “jak byćsuper w 5 krokach”. To tak jakby wylać sobie litr tonicu niwelującego wypryski na mózg.

    esej o Targach Stanu Illinois

    Te rozważania Wallace tytułuje bardzo znamiennie, jako – „oddalanie się od bycia już dosyć oddalonym od wszystkiego”.

    I znowu okazuje się, że na tym polu konweniujemy na procent 100.
    Chciałabym też, jako klasyczny, niesklejony z obrzędami introwertyk móc kiedyś pojechać na tak zwany reportaż, Ale koniecznie do miejsca dziwnego, obcego mojemu życiu, jak przykładowo dożynki albo festiwal disco polo w Kobylnicy. Chciałabym umieć wychwycić, albo raczej opisać ten poziom absurdu, jaki towarzyszy takim imprezom.

    Wallace’a wysłano jako reportera pisma „Harper’s Magazine”, wszyscy czcili go nabożnie, bo myśleli, że jest wysłannikiem „Harper’s Bazaar”. Miał za zadanie zrobić reportaż z targów stanowych, w Illinois. Wallace nie potraktował bohaterów tego przedziwnego wydarzenia jak typowy nowojorski obśmiewacz facetów, którzy noszą skarpety do sandałów jezusków. Owszem, zauważył, że ten typ ludzi, gustujących w tak specyficznie absurdalnych rozrywkach ma cechy wspólne, jak tanie ubrania z poliestru, grube brzuchy, wąsy, ogłupiałe od nadmiaru wrażeń dzieci ciągle strofowane przez rodziców. Nazwał ich trash people, Kmartpeople. Wiedział, że to nie brzmi za dobrze, jest wywyższaniem się, ale co poradzić, nie chodziło tu o bycie poprawnym politycznie.

    W czym gustują Kmartpeople?
    Więc przede wszystkim w tym, żeby było tłumnie, im ludniej, im głośniej, tym ciekawiej.
    Bardzo w cenie są też wystawy, tuż po Zapleczu Trwałych Struktur (???) zwiedzający przechodzą do kompleksu końskiego, świńskiego, bydlęcego, drobiarskiego, potem do domu Rzemiosła, Domu Illinois, Centrum Seniora i przez Wesoły Dołek, czyli rodzaj wesołego miasteczka, w którym udział może grozić prawdziwym kalectwem, przechodzi się na Finał Zawodów Żonglowania Batutami.
    Nie sposób pominąć Konkursu Przywoływania Męża oraz Budki Kościoła Boga oferującego skomputeryzowany quiz biblijny.

    Wallace pokazuje afirmację wspólnotowości i absurdalnych rytuałów, których on nie jest w stanie pojąć i myślę, że eseju tego nie pojmą ludzie brodzący po polach openera czy znajdujący upodobanie w imprezach na setki ludzi, podczas których można zrobić sobie śmieszne zdjęcie, dostać za darmo mentosa, wystać w kolejce ciepłe piwo, czy wdychać wonie toi toiów, ale znajdą w tym fragmencie uciechę ci, dla których przepychanie się w tłumach w upałach w poszukiwaniu kolejnej rozrywki typu pani udająca kiełbasę stanowi żródło prawdziwych udręk i pytań bez odpowiedzi – po co ludzie sobie to robią. Dlaczego dążenie do uśmierzenia wyobcowania, samotności na pustym polu takiego choćby Illinois musi być załatwiane w taki właśnie sposób, z czego to wynika? Nie żeby wszyscy mieli od razu zatapiać się w lekturze Heideggera, ale Wallace bardzo mocno stawia ludzkie przejawy kultury i rozrywki w świetle tak jaskrawo upierdliwym, że człowiek zastanawia się na serio nad własną kondycją jako homo ludens, bo ostatecznie każdy z nas jakoś tam lubi się czasem bawić i to w dodatku w tłumie.

    esej na temat Lyncha i jego filmów

    Lektura tego eseju zbiegła się akurat z powrotem do HBO po 25 latach „Miasteczka Twin Peaks”. Więc super było sobie przypomnieć, co nas tak właściwie wtedy, w latach 90-tych tak zachwycało w  I części tego serialu, no i w filmach Lyncha w ogóle, choć nie we wszystkich.

    Wallace diagnozuje to w taki sposób, że czytam, ciągle się uśmiecham i opada mi szczęka. Wiedza filmowa ogromna, podawana z taką swadą, tak totalnie swobodne żonglowanie gruntowną kinową wiedzą, że czuję się malutkim laikiem, jakąś pańcią, której coś tam dzwoni, ale nie wiadomo w którym kościele. Samo czytanie sposobu, w jaki Laura Dern trafiła do obsady „Dzikości serca” przyprawia mnie o zawrót głowy, że to takie szkatułkowe, nieprzypadkowe, że coś z czegoś wynikało tylko po to, że zagrała Lulę właśnie Laura.

    Wallace analizuje karierę i filmy Lyncha też za pomocą pretekstu. Wysłano go na plan filmu „Zaginiona autostrada” i robi reportaż. Sposób, w jaki opisuje świat garderobianych, oświetleniowców, szwenkierów, asystentów, to jak zawsze przydzieloną komuś rolę na planie rozpoznaje po ubraniu – rozkłada mnie na łopatki. Nie czytałam nigdy tak skonstruowanej opowieści o tym, jak powstaje film, że oświetleniowcy zawsze są bladzi i w bojówkach, asystentki sfochowane, bo mogły osiągnąć więcej, a są tu jako asysta i tak dalej. Sam Lynch opisany jest tak, że nie bez odczucia tryumfu rozpoznaję w nim siebie. No, przynajmniej w kwestii stylówki:) Akurat w ten dzień ubrałam się identycznie jak Wallace go opisał, w czarną koszulę zapiętą na ostani guzik i za krótkie majtające się przy kostce czarne spodnie chinosy. Brakuje mi jednak istotnego elementu, jaki posiadał Lynch wg Wallace, tj. godności każącej mu mieć totalnie w dupie wszystkie cudze potencjalne opinie na swój temat, i dobrodusznej miny, i spokoju związanych z tym odczuciem tajemnej pewności siebie jaki mają tylko ludzie tacy jak Lynch.

    Wallace na podstawie analiz filmów Lyncha zdiagnozował jego fenomen w Hollywood, opowiedział, dlaczego tak zbanalizowana i przewidywalna fabryka  pozwala Lynchowi robić filmy tak dziwne, które nie dają widzowi odetchnąć w kinie, tylko każą płacić za to, że się w tym kinie widz wysila.
    Lynch dokonał paru wolt i śmiałych poczynań, które zezwoliły mu na bycie artystą w fabryce snów i na dopasowywanie filmów do jego własnych marzeń sennych.
    Dlatego dziś oglądamy te jego ekstrawagancko nieatrakcyjne postaci, z „glazurowaną przezroczystością twarzy”, oglądamy hybrydę ekspresjonizmu, postmodernizmu, psychoanalitycznych banałów i popkulturowej ikonografii. Oglądają to i aspirujący do wyżej, i ci mające takie aspiracje głęboko gdzieś. I to jest prawdziwy sukces.

    I jeszcze sprawa Boba i Miasteczka Twin Peaks. Mnie ta twarz prześladowała kiedyś i wiedziałam, że Laura Palmer nie ma jednego zabójcy, że mnóstwo kogoś i czegoś ginie przez zło, po prostu. Wallace wskazuje istotę tego lynchiańskiego pojęcia zła, wskazuje, że wg Lyncha zło jest siłą, jest zawarte w dobru, jest w nim zakodowane.

    Za takie przekonanie oczywiście płaci jakąś cenę. Nie będą oglądać go ludzie, którzy wolą widzieć na ekranie schludny, uporządkowany i moralnie wygodny świat, gdzie będą wiedzieć, kto ten dobry a kto ten zły. U Lyncha tego nie ma. Ze świadomością, że zło po prostu jest i koniec, że stanowi siłę nie do okiełznania widz musi się mierzyć. Jak ktoś da radę to obejrzeć,  na pewno zyska poczucie, że życie to naprawdę nie 567 odcinek “Na Wspólnej”.

    esej o rejsie na pokładzie 47 tonowego luksusowego statku Celebrity Cruiser po Karaibach

    Nie wiem jak wy, ale jako dziecko nie znosiłam brać udziału w tak zwanych wypoczynkach zorganizowanych, koloniach, półkoloniach, wycieczkach. Samo to, że ktoś gospodaruje moim osobistym wolnym czasem, wie lepiej, jak mam go spędzić – wydawało mi się nieznośne.

    Niemniej z jakichś powodów ludzie lubią, kiedy organizuje im się czas, wyobrażają to sobie jako ulgę, kiedy nie muszą o niczym myśleć i ktoś robi to za nich. Dlatego bezwiednie wpadają w te pułapki, i co więcej, często dość gorliwie biorą w tym udział.

    Fenomen tego zjawiska opisał Wallace na bardzo spektakularnym przykładzie rejsu luksusowym statkiem po Karaibach. Wallace pisze, że chociaż wakacje to odpoczynek od rzeczy niemiłych, to w tych masowo sprzedawanych luksusowych rejsach jest coś nieznośnie smutnego. Choćby ta absurdalna wymiana – zamiast ciężkiej pracy – ciężka zabawa, „rozpieszczanie siłowe”:

    „Będą nadzorować co do joty twoją opcję przyjemnościową, tak, żeby żadna korozyjna siła twojej dorosłej świadomości i lęku nie spieprzyła ci uciechy”.

    Zorganizowany wypoczynek za jakieś absurdalnie duże pieniądze jako narzędzie opresji.

    Opresywność masowych imprez, uciech, form wypoczynku jest zjawiskiem, które Wallace próbuje zrozumieć, ale odpowiedzi, dlaczego ludzie sobie to robią, nie znajduje. Są to tylko przypuszczenia. Może to jakaś forma ucieczki przed myśleniem, że jesteśmy śmiertelni, samotni? Więc dlatego jakoś desperacko próbujemy to uśmierzyć spadając tak naprawdę z deszczu pod rynnę, z jednego zmęczenia w inne. Jednak bierzemy udział w tym festiwalu samozakłamań.

    Wciąż trzymamy się za ręce i podążamy razem z korowodem.

    Zastanawiam się, czy fakt, że Wallace widział to wszystko tak wyraźnie zarysowane, że ogarniał to rodzajem myśli dla większości przeciętnych ludzi niedostępnych, doprowadziło go do tego, że przedwcześnie sam wypisał się z tego korowodu?

    Nie wiem tego.

    Nie wiem też, jak można być w tym wszystkim, a przy okazji nie wygłupiać się biorąc udział w tych schizofrenicznych zjawiskach życia mas, kulturowych wymogów, naleciałości i schematów?

    Jakieś pomysły?

  • zjedz kanapkę