• “Wyjeżdżamy” – Krzysztof Warlikowski i Hanoch Levin o tym po co i dokąd.

    Bardzo długo nie mogłam zabrać się za ten tekst, a dzieje się tak zawsze, kiedy coś bardzo mnie dotyczy. To wtedy jest mi trudno, mam blokadę. Im bardziej powinnam, tym bardziej nie mogę. Ale Teatr Nowy po czerwcowej premierze wrócił teraz do prezentacji sztuki Krzysztofa Warlikowskiego „Wyjeżdżamy” na bazie dramatu Hanocha Levina. Dlatego nadszedł czas, żeby o tej sztuce, o tym teatrze i o wyjazdach powiedzieć swoje zdanie.

    po co na w ogóle ten teatr

    Chodzenie do teatru jest trudne. A już szczególnie na spektakle K. Warlikowskiego. Premiera co 2 lata, wznowienia rzadko, trzeba polować na bilety, śledzić momenty ich sprzedaży. A o co tyle zamieszania?
    Mnie się też nie chce chadzać do teatrów. Denerwuje mnie umowność sytuacji i teatralne szepty i gesty, w mowie potocznej nie bez kozery uznawane za pojęcie pejoratywne na nazwanie sposobu mówienia czy działania. Te uroczyście wygłaszane ze scen kwestie, nie rusza mnie to. Jak już wystaram się o bilety oczekuję, że to będzie jak dzwon z piosenki Krystyny Prońko, co go lekko się dotknie a on już śpiewa. Wiecie, co mam na myśli. Bulgocące z gnuśności bagienko moich myślątek, skrywanych głupotek i mierności musi zostać wysadzone w kosmos, muszę myśleć i zanosić się tam płaczem, że jestem taka bezmyślna na codzień. W skrócie – teatr ma mną potrząsnąć.

    Z „Wyjeżdżamy” było nieco inaczej niż z „Francuzami”(o czym pisałam tu właśnie). Tamten, nazwijmy to, monument powstały m.in. z kompilacji „W poszukiwaniu straconego czasu”, wciągnął mnie mocno za fraki w czeluść tamtego świata. Dziwne postaci, dziwne zdarzenia i sceny, w głowie składanie tego w całość przy dźwięku jednego słowa „WOW”, a więc w ten sposób.
    Tu minęło więcej czasu nim poskładałam dużą ilość postaci na scenie w jakąś sensowną całość. Kaliber tego przedstawienia był inny, zdawałoby się, że lżejszy, bo podlany trochę chichotem, a jak śmiech, to niby lżejszy repertuar i ogólnie wszystko prosto. Ale nic bardziej mylnego. Im więcej o tym myślałam, tym więcej otwierało się szkatułek.
    Całość strukturalnie pomyślana była tak, jak wszystkie inscenizacje Warlikowskiego. Patrzy się na scenę i jest tam wszystko, co ważne i wszyscy ważni, żadnych kurtyn, uroczystego schodzenia ze sceny i wchodzenia, niektórzy na niej zostają, inni wracają, ma się nieodparte wrażenie, jakby oglądało się film, ujęcia są mocno filmowe, nie tradycyjnie teatralne.
    Tu warto nadmienić, że nie wymyślił tego sam Warlikowski. Już Susan Sontag w swoim eseju „Teatr i film”  z lat 60 -tych pisała „Prawdopodobnie pierwszym twórcą, który zaproponował wykorzystanie filmów jako jednego z elementów doświadczenia teatralnego, był Marinetti. W tekstach z lat 1910-1914 wyobrażał sobie teatr jako ostateczną syntezę wszystkich sztuk. Swoje miejsce musiała w nim zatem znaleźć także najnowsza dziedzina – kinematografia.”
    W Polsce w latach 60 -tych nowe myślenie o scenie, które przejawia się mocno u Warlikowskiego, wprowadzał, czy stosował  Jerzy Grotowski w swoim Teatrze Laboratorium, teatrze ubogim, którego clou było połączenie scenografii, świateł, całej tej teatralnej machiny, żeby jak najbardziej zniwelować przepaść między sceną, aktorem a widzem, czyniąc z niego aktywnego uczestnika przedstawienia, nie tylko uroczystego, biernego obserwatora.

    Te wszystkie echa są też w „Wyjeżdżamy”, te same motywy – oświetlenie, video instalacje, video inscenizacje, parę „planów” zdjęciowych stwarzających wrażenie filmowości, żeby potem ułożyło się to widzowi w ciągłą narrację. Żadne natomiast koturnowe recytacje.
    Nie wiem, czy te formalne dywagacje coś wnoszą i stanowią argument przekonujący sceptycznych. Ale chcę, żeby to wybrzmiało jasno, że tu, w tym teatrze są narzędzia do walki o rząd dusz.

    „Wyjeżdżamy”, czy to jest sztuka o podróżach?

    Tak to jest o podróżach.

    O tym, że wiecznie chcemy być gdzie indziej niż jesteśmy, bo uważamy, że podróże kształcą i że gdzie indziej jest fajniej. Nieistotne, że sprawa w tym konkretnie spektaklu dotyczy jakiejś żydowskiej społeczności w Izraelu. Taka społeczność jest wszędzie. Dążenia, motywacje, pragnienia jej członków wszędzie są podobne.
    Aspekty tego wyjeżdżania są różne.
    Wyjeżdża się tam, gdzie ma być lepiej niż u nas, za chlebem się wyjeżdżą, jak Levinowski Krum przed 13 laty, który wyjechał z Izraela za granicę, ale wrócił, nic nie osiągnąwszy.
    Aspekt ucieczki z kraju, w którym zmieniają się reguły zakleszczając osobiste wolności i funkcjonowanie na rynku na godziwych zasadach, też jest ważny. To, że chcielibyśmy bardziej mieszkać w Szwecji niż w kraju dziwnych pasków w wiadomościach w TV publicznej.
    W sztuce Levina ciągle ktoś emigruje lub chce emigrować, wraca z tej emigracji, ktoś zostaje i nigdzie nie emigruje a wszyscy ostatecznie są tak samo zgorzkniali, rozczarowani i niezadowoleni.

    Do tego dochodzi też kolejny aspekt podróżowania i wyjeżdżania. To jest wyjazdy dla rzekomej przyjemności, regeneracji i poznania.
    To jest teraz też hot temat. Mamy otwarte granice, europejskie paszporty (nie wiadomo, jak długo, więc korzystajmy), możemy podróżować i skwapliwie z tego korzystamy na masową skalę. Odbywają się wędrówki ludów z północy na południe, ze wschodu na zachód. Zachłyśnięcie się zorganizowanymi masówkami all inclusive, kiedy ekscytowaliśmy się rozwodnionym piwem all the time mamy już za sobą. Tę formę podróży zostawia się już mało kreatywnym „Januszom”, bo co odważniejsi kupują kampery albo wynajmują chatę w lesie i gniazdują w jakichś ocalałych resztkach leśnych ostępów z dala od miliona ludzkich stóp , miliona gęb, miliarda cudzych oczu i niechcianych opowieści o dzieciach i szwagrach.

    Więc wyjeżdża się robić kontent na sociale. Mamy milion zdjęć wrzucanych na Facebooka, które nikogo nie interesują. Mamy obfotgrafowane wszystko. Nie ma chyba miejsca na świecie, którego nie widzieliśmy, czy to będzie wieża Eiffla, turkusowy ocean w Salwadorze, kanały w Wenecji. Widzieliśmy wszystko na zdjęciach, własnymi oczami też, ale mimo to wciąż pakujemy manatki, zbieramy hajs, wyjeżdżamy, depczemy, znowu robimy zdjęcia.

    I nagle okazuje się, że właściwie nie ma dokąd i po co jechać, bo wszystko zostało już zobaczone, pokazane, opisane, udokumentowane, a my wracamy z tych podróży będąc w tym samym miejscu, w jakim byliśmy, kiedy wyjeżdżaliśmy.
    Tak jak bohaterowie sztuki Hanocha Levina, tak i my, chcemy wyjechać, choć nie ma już za bardzo dokąd. Czasem jeszcze udajemy, że zbydlęceni w tanich liniach lotniczych, stłoczeni na brudnych plażach udających rajskość przeżyjemy przygodę życia. Ale prócz depresji po powrocie, niewiele to wnosi. Zabrnęliśmy. W ślepy zaułek podróżniczych wysiłków.
    Tu mała dygresja.
    Czytałam ostatnio wznowioną, po 60 -ściu prawie latach powieść Stanisława Dygata „Podróż” z czasów, kiedy to nie mogliśmy tak swobodnie się przemieszczać, a mimo to już wtedy Dygat dostrzegł pewną bezsensowność w podróżowaniu : „Czymże jest współczesna turystyka międzynarodowa jak nie daremnym szukaniem pociechy i nadziei niespokojnych drobnomieszczan jednego kraju u zatroskanych drobnomieszczan kraju drugiego.”
    albo:
    „Odjeżdżałem więc smutny i nieswój. Dręczyła mnie myśl, że miesiąc spędzony we Włoszech jest jeszcze jednym paciorkiem nawleczonym na różaniec straconego czasu. Po co tu przyjeżdżałem? Piękno tego kraju istnieje beze mnie. Ani mu dodam, ani ujmę moim podziwem i zachwytem”.
    Tak więc sprawa jest jak widać ponadczasowa, a nawet ostatnimi czasy, przez nowe warunki, jeszcze bardziej paląca i jeszcze bardziej bezcelowa i absurdalna.

    Śmierć jako podróż, czyli funeralny chichot

    Śmierć słabo dość kojarzy się z podróżą. Ogólnie rzecz biorąc zaryzykuję stwierdzenie, że śmierć to temat bardziej tabu niż seksualne perwersje. Temat wstydliwy, temat, którego nie ma, temat pomijany i w naszej kulturze młodości i siły skrzętnie wmiatany pod dywan. Raczej rzadko kojarzy się już śmierć jako podróż na drugą stronę, jako podróż przez mityczny Styks. Śmierć nas przecież nie dotyczy, to inni umierają, nie my. Levin i spektakl Warlikowskiego wybija nas  z tego fałszywie wygodnego kokoniku, wywala nas spod różowej kołderki dziecinnego snu o naszej wieczności. Podsuwa nam przed oczy nie jeden, nie dwa, ale kilka pogrzebów. Odchodzą wszyscy: starsi, młodsi, w średnim wieku, w różnej kolejności. Warlikowski wbija to widzom mocniej w świadomość przedstawiając na scenie funeralne artefakty – prawdziwe zdjęcia aktorów, nie upozowanych na postaci ze sztuki. Widzimy więc zdjęcie pogrzebowe Jankowskiej Cieślak, Chyry, Malanowicza i innych, pokazuje nam się, że ich zdjęcia kiedyś tak właśnie zawisną na jakiejś mszy żałobnej i tak samo będzie z naszymi, może ktoś też powiesi nad naszą trumną nasze zdjęcie z wakacji, jak jesteśmy opaleni, pijemy drinka z palemką i wierzymy, że wszystko będzie dobrze.
    Nagromadzenie na scenie tych śmierci i pogrzebów, rozchichotanych zdjęć tych, którzy odeszli przyprawia nas o nerwowy chichot też. Nie sposób już nawet wewnętrznie szlochać nad własnym pogrzebem, nad tym, że wyjedziemy ze świata i ze swoich żyć, bo jest to tyleż nieuniknione co bezsensowne, jak wszystkie te podróże. Ale wyjedziemy, i z tej akurat podróży, nie wrócimy. To pewne.

    W sztuce „Wyjeżdżamy” kto nie wyjedzie, ten umiera, kto wyjedzie, też umiera. Tutti morti. Czy jest jakaś nadzieja? Czy warto jej szukać? Jaką podpowiedź daje Levin i Warlikowski?
    Więc owszem podpowiadają. żeby szukać nadziei w tym co jest, w zbiorowościach, we wspólnotach, w swoim losie, w tym, co on każdemu wyznacza, w naszych punktach kulminacyjnych, w napiętych cięciwach naszych niepewności co do tego, co z nami będzie choćby jutro. I w tym kontekście wyjazd przestaje być jedynym remedium na smutki, wręcz przeciwnie, na podróż zaczyna się patrzeć coraz mniej entuzjastycznie a wszystko co tuż obok zaczyna niespodziewanie nabierać sensu.

    I czy warto starać się o te bilety? Czy warto tam być? Dla dziesiątek pytań i setek odpowiedzi?

    fot. Magda Hueckel/Nowy Teatr

  • Kanapka Francuska, czyli szukajcie straconego czasu a znajdziecie

    Teatr to dziś sposób spędzania czasu trochę ekskluzywny. Nie mówię tu o teatrach komercyjnych, w których niestety widać, że 20- te wyjście aktora na scenę w tym miesiącu jest tylko sposobem na zarabianie na życie. I to jest takie trochę smutne. Lepiej już obejrzeć jakiś stary spektakl Teatru Telewizji w TVP Kultura. Inaczej jest z teatrem Warlikowskiego. Choćby spektakl “Francuzi”.

    Taki Teatr przez duże T nie jest łatwo dostępny. Spektakle są produkcjami kosztownymi, więc dzieją się rzadko, aktorzy muszą zarabiać w serialach i gdzie indziej, więc trudno ich zebrać, no i bilety ciężko kupić, trzeba trzymać rękę na pulsie i polować na nie, no potrzeba jakiegoś większego zaangażowania niż przy wyjściu do kina.

    Osobiście nie przepadam za teatrem.

    Zawsze trochę śmieszy mnie to udawanie, że człowiek wychodzi na scenę, nagle mówi cudzy tekst a ludzie wstrzymują oddech. Nie bardzo jestem z tym na tak.

    Ale jest gość, który potrafi zrobić tak, że patrzę na to, co on zaplanował na scenę i po paru minutach przełamuję barierę niechęci do teatralnych szeptów, gestów i póz.
    Za każdym kolejnym ujęciem pojawiają się rzeczy, które wyrywają myśli z codziennych kolein, które kanalizują uwagę ku obszarom, które na codzień się porzuca, o których się nie myśli, zapomina.

    Cuda

    Takie cuda to Warlikowski. A teraz w nowej siedzibie na Mokotowie, w Nowym Teatrze.

    Na początku wchodzi się tam, patrzy na scenę i próbuje z dziecinną zaciętością dociec – o co chodzi, co autor miał na myśli, o czym to jest, jak to opowiedzieć znajomym?

    Wychwytuje się ze sceny zrozumiałe frazy typu:

    – że życie jest nudne
    – że ciągle robimy w nim nudne rzeczy, które nas nie obchodzą
    – że zawsze mówimy ludziom nie to, co chcielibyśmy powiedzieć
    – że miłość jest fajna, bo byle kto może kochać byle co

    Tak mówiła Oriana, w postaci Magdy Cieleckiej.

    No i można pomysleć sobie, ale przecież to są oczywistości. Tylko, że cała zabawa polega na tym, że to wszystko dociera do nas zupełnie inaczej niż gdybyśmy usiedli sobie na winie z kumpelką i żalili się, że życie jest ciężkie i szybko przemija albo gdybyśmy zakreślili flamastrem wers w „Alchemiku” P. Coelho.

    Całość, jaka dzieje się na scenie sprawia, że to co dzieje się na niej, to czego się nie rozumie i co kuma się bardzo dobrze nagle potraja się w naszych głowach. I wtedy nie jest aż tak ważne „o czym to jest”, ważne jest jak to wszystko zagnieżdża się w głowach, jak dzięki głosom, słowom, ciałom tych aktorów, muzyce, oprawie, scenografii wsącza się w nas i wierci jak brudny paluch w skaleczeniu.

    Nieważne są niewygodne siedzenia, 4 godzina na widowni, ciężki miniony tydzień, ważne, że przyjemność w mózgu puchnie.

    Marcel i tropy

    Kiedy wyczytałam jakiś czas temu, że Warlikowski adaptuje na scenę 7 tomową powieść, której założę się nikt z tu obecnych nie czytał, „W poszukiwaniu straconego czasu” M. Prousta, wiedziałam, że muszę zobaczyć, jak on to zamierza w ogóle ugryźć. Jak to możliwe, żeby coś takiego, tak ulotnego,opartego na zmysłach (no, ta magdalenka) przenieść na scenę. Długo czekałam, bo spektakl miał premiery w Niemczech, we Francji i dopiero w październiku ub roku w Polsce, wreszcie wiosną dotarł na swoje miejsce do Teatru Nowego.

    Widziałam wszystkie jego spektakle, ze wszystkich właściwie wychodziłam odurzona, za każdym razem z trochę innego powodu i tak samo było i na „Francuzach”.

    Właściwie można rzec, że teatr Warlikowskiego ma swój charakter pisma, ma swoje stałe punkty, wokół których obraca się przekaz. Swoimi spektaklami reżyser wchodzi w mega intelektualny dyskurs z widzem. No trzeba tam trochę poczytać i nieco się interesować otoczeniem, żeby stwierdzić, że oglądanie tego wydarzenia może potroić nasz umysł.

    W każdej z jego sztuk sprawy rozbijają się o:

    – zmierzch zachodniej cywilizacji
    – wykluczenie jakichś grup społecznych – biednych, Żydów, homoseksualistów i tak dalej
    – transpłciowość, że w sumie płeć to kwestia umowna
    – i mój ulubiony wątek – przemijanie

    W każdym, ale to absolutnie każdym przedstawieniu razem z super dobraną muzyką pulsuje w głowie widza świadomość o nieuchronności pewnego procesu, który widz aktualnie ma w dupie i udaje, że go nie dotyczy. Chodzi rzecz jasna o to, że wszystko się kończy, absolutnie każda przyjemność, nieprzyjemność, plan, mniemanie, założenie, idea i kolagen. Wszystko.

    Nie ma z tego wyjścia oczywiście, Warlikowski nie pozostawia żadnych złudzeń, okrasza tylko ten smutny proces pięknym pokazem ludzkiego miotania się między pragnieniem miłości, niespełnieniem, żądzą władzy, pieniędzy, nikczemnością, wielkością.

    Ludzie, którzy pokazują to na scenie są czymś więcej niż postaciami jakąś hrabiną czy księciem, są figurami uosabiającymi nasze własne lęki, potrzeby, pragnienia, obawy i skarłowacenia. Doskonale ubrani, świetnie wygimnastykowani nie sprzedają nam byle czego oprawionego w pazłotko.

    f

    fot. za www.kulturaonline.pl

    Wychodzimy stamtąd i w uszach jest ciągle to pulsowanie. Ta świadomość, że niby nic takiego życiowego się nie wydarzyło, a jednak jest inaczej. Nie można zasnąć, tęsknota się wzmaga, ale umysł pozostaje spokojny.

    Udało się.

    Nie zidiocieliśmy.

    Wciąż jest to coś, co nie pozwala myśleć, że to wszystko co mamy w sobie jest nieważne.

    fot. główne – za www.culture.pl

  • zjedz kanapkę