• Fenomen Nan Goldin

    „Całe to piękno i krew” film Laury Poitras o feministycznej fotografce Nan Goldin.

    Nan Goldin ma 69 lat i miewa się obecnie chyba dobrze. Ale mogło tak nie być, bo gdzieś tam nie raz ocierała się o śmierć w czasach pandemii HIV, jak i walcząc z uzależnieniem od opioidów, które zażywała przepisane legalnie przez lekarza, na jakieś banalne schorzenie bólowe.
    Jej się udało, ale tysiącom ludzi uzależnionym od tych środków, często pod postacią najlepiej sprzedającego się leku w historii USA – valium – to się nie udało i leczenie banalnych chorób przypłacali życiem.

    Dokument o Goldin pokazuje jej zmagania z tym uzależnieniem, to, jak przekuła osobiste cierpienie w problem społeczny, jak zorganizowała walkę przeciw turbobogatej rodzinie właścieli tej gałęzi farmaceutyków i doprowadziła do tego, że rodzina Sacklerów promientni kolekcjonerzy sztuki, filantropi i fundatorzy zniknęli z fasad instytucji typu MET, Luwr czy Muzeum Guggenheim.

    Widzę twarz Teresy Sackler, którą sąd zobligował do wysłuchania online historii pokrzywdzonych rodzin, twarz, która nie kryła wzgardy ani dystansu, jakby mówiła „no i co wy tam robaki pierdzicie do mnie, tylko szybko, bo na raut idę”.
    Pewnie to tylko symboliczne, bo ten 1 % przebogatych gnojów trzyma się na pewno zajebiście dobrze, ale oglądać determinację tej niepozornej kobiety – to było coś.
    Myślałam sobie wtedy o tym, skąd bierze się w ludziach ta sprawczość. Że oni tak podnoszą się z dna i po prostu robią rzeczy.
    Nie ma chyba na to odpowiedzi. Dlaczego jedni przekują własne cierpienie w coś ważnego a inni po prostu odejdą przedwcześnie albo osuną się w sobie na zawsze.
    Goldin podnosiła się wiele razy.
    Po samobójczej śmierci ukochanej siostry.
    Po tym jak jej rodzice pozbyli się z domu także i jej, bo nie mieli pomysłu jak się nią zajmować.
    Po tym jak uciekała z domów zastępczych.
    Po tym jak żyła na ulicy, praktycznie na sławnym Time Square (polecam serial Kroniki Times Square na HBO) nie mając pieniędzy
    Po tym jak na aids umierali jej przyjaciele
    Po tym jak miłość jej życia pobił ją tak, że złamał szczękę i kości oczodołu i gdyby nie czyjaś interwencja straciłaby wzrok.
    Goldin znalazła dla siebie ratunek. Była to fotografia.
    Robiła zdjęcia w tamtyh czasach całkowicie poza mainstreamowym stylem. Fotofrafowała ludzi, bliskich najczęściej – w sytuacjach codziennych, niepozornych, intymnych, często brzydkich.
    Ostatecznie oko kamery skierowała na siebie, tuż po tym jak została pobita przez ukochanego. Mówiła, że zrobiła to po to, żeby nigdy tego nie zapomnieć i nie myśleć, że kiedykolwiek może na coś takiego w życiu się godzić.

    Podbną sztukę uprawiała też Ewa Kuryluk. Z siebie i swoich codziennosci zrobiła tworzywo.

    Jak na tamte czasy były to działania rewolucyjne. Zwykłość, wizerunki ludzi, którzy w purytańskiej Ameryce mieli odwagę żyć tak, jak chcą, zwyczajne życie to nie były faktory, jakie promowały amerykańskie wzorce kapitalizmu. Życie miało wtedy toksyczny posmak glamour podszytego wcale nie skrywanym mizoginizmem, przemocowością i wzgardą dla tych, którzy z życiem radzą sobie słabiej niż Gordon Gekko.

    Czasy nieco się zmieniły. Mnóstwo z nas gotowych jest sprzedać całe swoje życie w sieci w zamian za dobry kontrakt i nikogo nie szokuje, że ktoś robi se selfie nago w lustrze. A mimo to prace Goldin przetrwały próby czasu. Mimo powszechności ekshibicjonizmu niosą ze sobą uniwersalną prawdę o byciu człowiekiem.

    Jak ona to robi/robiła? Nie mam zielonego pojęcia.

    Film świetny, artystka wspaniała.
    I ta smutna acz prawdziwa pointa na koniec filmu o jej rodzicach. Nan jedzie w odwiedziny do nich. Są już leciwi, ale wciąż eleganccy, trzymają fason. Nan mówi do nich – zatańczcie. Tańczą ochoczo w parze a ona komentuje:
    Mieli dzieci, bo tego od nich oczekiwano, a nie z potrzeby zapewnienia komuś opieki. Dlatego nie mam do nich pretensji.
    Życie nie prowadzi i tak do żadnego konkretnego punktu.
    Można mieć nadzieje tylko na to, że uzyska sie trochę wiedzy o sobie, wiedzy, która przyjdzie zbyt poźno.
    <3
  • „Czerwony młoteczek” Doroty Kotas – „jaizm” czy autotelizm?

    Chodziłam kiedyś na kursy pisania. Moje opowiadanie, jakie na nich przedstawiłam, prowadzący skomentował „ale ten twój bohater mógłby znaleźć się w jakimś ruchu, za jakimś autobusem chociaż pobiec”. Opowiadanie nosiło tytuł „Sunshinebathing” i było takim „mumblecorem” utyskującym na rodzące się wtedy komunikaty w social mediach polegające na tworzeniu wyimaginowanego szczęśliwego świata na tle zachodów słońca nad morzem.
    Nigdy nie napisałam żadnej książki, wycofałam się na bezpieczną pozycję oceniania tego, co stworzą inni. Dorota Kotas natomiast książkę napisała, nawet trzy, i jej też doradzono w jednej z recenzji, aby może jej bohaterka poszła na jakiś spacer i ugotowała dobre jedzenie zamiast narzekać.

    Co zatem trzeba zrobić, żeby stworzyć „wartościową” dla krytyków literaturę? Czy trzeba opakować ją w dużą ilość fikcji, najlepiej z wątkiem kryminalnym? Czy mamy wybór tylko między Anną Kareniną i Rodziną Monet? Kiedy „jaizm” jest  irytujący i infantylny, a kiedy staje się literaturą autobiograficzną czy personal journalizmem? Czy trzecia w dorobku pisarskim książka Kotas jest pamiętnikowym zapisem frustracji, czy pełnoprawnym utworem literackim, w którym „chodzi o coś więcej”?

    Mnie się wydaje, że ogólnie napisanie trzeciej książki po sukcesach dwóch poprzednich – nie jest zadaniem łatwym. Trzeba się mierzyć z tymi sukcesami poprzedniczek i z oczekiwaniami jakie generuje status uznanej pisarki. „Czerwony Młoteczek” jest wg mnie swoistym rozliczeniem z tym, co się stało w czasie po wydaniu „Pustostanów” i „Cukrów”. Okazało się bowiem, że po uzyskaniu pewnej małej stabilizacji ekonomicznej, rozpoznawalności wcale nie jest jakoś zajebiście fajniej. Wyczuwam w narracji Młoteczka rodzaj autorozczarowania – że przecież POWINNO się czuć super, insta smile i do przodu, a tu pojawiają się nowe lęki, mieszają ze starymi, następują ciągłe zderzenia z systemem, polskością ludzi bez etatów, polis ubezpieczeniowych, socialu, bezpieczeństwa, zrozumienia. Kotas bije tym młoteczkiem siebie i czytelnika miarowo pac, pac, jeśli myślisz, że jest fajnie, to się mylisz. Czerwony młoteczek jest przy tym narzędziem narracyjnym. Jest przedmiotem i podmiotem jednocześnie, zbawcą, który ma moc uwolnienia i batem na gnuśność umysłów. Jedziemy sobie w tym kotasowym autobusie i zerkamy na czerwony młoteczek zastanawiając się czy nas uwolni czy walnie w łeb. Ale czy jedno wyklucza drugie?

    Mimo że narracja prowadzona jest z perspektywy osoby w spektrum, nie odczuwam emocjonalnej separacji wobec listy  – powiedzmy – społecznych niedogodności, o jakich narratorka opowiada. Wręcz przeciwnie, często miewałam odczucie „mam tak samo”! Tylko często pewne rodzaje żenady czy złości muszę pudrować w imię zasad współżycia społecznego. Nie wiem, czy sobie z tym radzę, nie  wiem, czy nie wolałabym jakoś ilości swoich społecznych frustracji nie przelać w jakiś literacki manifest, co natomiast zrobiła właśnie Kotas.
    Jest w „Młoteczku” motyw, który uwiódł mnie już w „Pustostanach”, motyw chowania się w bezpieczne miejsce. Są to na ogół miejsca nieoczywiste, zakamarki własnego umysłu, w „Pustostanach” było to wynajęte mieszkanie, które przypominało mi szafę z piosenki Maanamu „Jestem kobietą”, w której Kora śpiewała „mam w domu szafę bardzo starą, z podwójnym dnem, a lustrami dwoma, gdy zaczną strzelać za oknami, będziemy w szafie żyć”. U Doroty było podobnie, kilka sprzętów, pies, własna szuflada w aglomeracjach milionów szuflad. Kotas pisze w Młoteczku: „to pisanie bierze się z ciemnego dna (…) można czołgać się w jego wąskich tunelach”. Lubię ten wątek bardzo. Mam sama takie poczucie, że najmocniej żyję w tunelach własnego umysłu i jest mi tam bardzo dobrze. Niejasne jest dla mnie, czy Dorota Kotas jest zadowolona z tego, że w gruncie rzeczy jej życie to odwieczna „baza” z koca i krzeseł, jaką robiliśmy w dzieciństwie, ale przeczuwam, że może myśli „dobre i to”.

    W tym tunelu swoim rozprawia się ze wszystkim, co ją frustruje bez żadnego lukrowania. Chociażby z motywem rodzinności, wielbienia mamusi z tak zwanego difoltu. Nie zgadzam się w nagłówkiem innej popularnej recenzji, że to „nienawiść” do matki. Według mnie Kotas kolejny raz podważa polską tradycję kultu rodzinności, wg której ojca i matkę czcimy według mojżeszowych zasad. Tymczasem lubienie się w rodzinach to nie jest przecież jakiś aprioryczny standard. Czasem ludzie w nich się lubią a czasem nie. Podoba mi się, jak Kotas poddaje ten mocno acz niesłusznie zakorzeniony zwyczaj krytyce. Robi to sugestywnie i obrazowo. Widzimy schnące w pożegnalnych gestach rączki dzieci machających mamuś żeby im nie było przykro. Nie jest to jakaś prawda objawiona przecież, że rodziny są największym skupiskiem toksyczności  i to, że my, dzieci jakoś przetrwaliśmy te przypały, i jakoś tam sobie radzimy, to często naprawdę zakrawa na cud. Więc tak, trzeba o tym pisać i mówić głośno.

    Dużo w „Młoteczku” jest o chęci bycia kimś innym, chęci „przymierzania cudzych ciał”, żeby sprawdzić czy inni mają fajnie czy tak samo frustrująco. Dużo jest samoświadomości na temat tego, że niezależnie od tego z kim wchodzimy w relacje, jesteśmy skazani na siebie, kiedy Dorota podsumowuje „po prostu wiem, że jestem zdana na siebie” i wobec relacji z bliskimi, i wobec systemu społecznego, w którym ciężko jej się usadowić – wierzę jej i łapię się na tym, że mam totalnie podobnie.

    Dużo teraz się spostrzega i narzeka – w większości wg mnie słusznie, że literatura, jaką się wydaje jest skażona „jaizmem”, ja, moje ciało, moje bolączki, moje myśluwki, wszystko jak posty na facebooku tyle że zabiegają o uwagę w formie książki. Nie przypisałabym „Młoteczka” do tej kategorii, mimo że narratorka nie udaje, że pisze o kimś innym niż o sobie. I tu Dorota wykonała zabieg, który mnie zawsze w książkach się podoba – przenicowała całą podszewkę aktu pisania na wierzch umożliwiając czytelnikowi  zaglądanie pod spód aktu twórczego. Mówienie o pisaniu w powieści, akt samonapędzający się i samosterujący jest wg mnie totalnie autoteliczny. Jako czytelnicy jesteśmy świadkami poczucia demiurgicznej siły narratorki, chęci panowania nad tym co pisze, pewnego rodzaju satysfakcji, że oto – świat nie gładzi po głowie, jest dziwny i opresyjny, ale we własnej książce mogę sterować procesem na własnych zasadach. Dużo więc w niej zwrotów typu „koniec narzekania! Oto co zarządzam!”. Narratorka cenzuruje się więc też sama i świadomie steruje całym procesem myślowym czytelnika. Lubię ten zabieg.

    Lubię chyba też tę książkę. Jest błyskotliwa i szczera, narrację ma poprowadzoną świadomie a spostrzeżenia celne, obrazowanie zapadające w pamięć.

    „Jestem młoteczkiem, jestem tu po to, żeby roztrzaskać ściany” – może uwolnić się od stereotypów, imperatywu uwielbiania najtisów, lubienia toksycznej mamusi, naiwnej wiary, że działania innych ludzi wobec nas są fajne i mają sens?

     

    ps. z jednym się nie zgadzam co Dorota Kotas napisała:) że Ewa Drzyzga jest „trochę stara” hehe Mam tyle samo lat co ona, kurde! Apropos określeń grupujących to moja utopia jest taka, żeby się nie dzielić ani podług płci, ani wieku, ani pochodzenia. No wiem.

  • Out of system, rzecz o filmie „Lucia Joyce & Flappers” Małgi Kubiak

    english version below

    Małgę Kubiak spotykałam, mijałam w Warszawie nie raz: przy okazji wernisaży, festiwali LGBT jak chociażby dwa lata temu, czy w ubiegłym roku na Post Porn Festival w kinie Muranów. Małga jest w tym środowisku postacią i rozpoznawalną i znaną, i charakterystyczną – długie blond – biało – różowe włosy, często związane w dziewczyński kucyk na boku, krótkie spódnice, mocny makijaż, biały pies Puszek. Może opis nie sugeruje niczego nadzwyczajnego, ale w Polsce kobiety rocznik 1950 nie mają odwagi emanować dziewczęcością czy seksapilem. Nie jest żadną tajemnicą, że system takie zachowania rezerwuje dla ściśle określonej grupy wiekowej, inne – przekraczające próg narzuconych cezur, skutecznie rugując z pola społecznej widzialności. Ale Małgi to nigdy nie dotyczyło i nie dotyczy.
    Na wszystkich tych festiwalach, na których ją spotykałam Małga prezentowała swoje filmy, których od lat 80 tych zrobiła ponad 30, ale dopiero w tym roku pierwszy raz obejrzałam jej produkcję. Tę informację uznałam za istotną, bo stopień rozeznania w czyjejś twórczości zawsze implikuje jakieś rodzaje odbioru, i to, czy coś widzi się po raz pierwszy, czy porównuje do innych dzieł – ma w skali percepcji ogromne znaczenie.

    Uważam też, że pewne tematy, zdarzenia, zjawiska, obrazy przychodzą do nas w czasie, kiedy jesteśmy na nie gotowi. Na filmy Małgi na pewno trzeba być gotowym, wiedzieć, że to nie będzie miła netfliksowa produkcja, tylko trash punkowa jazda bez trzymanki, obraz, który się z nami nie cacka, nie ułatwia, nie bierze jeńców, nie utula, nie tonizuje, bo kompletnie nie liczy się i nie bierze pod uwagę narracji, jakie mainstreamowe media uważają za właściwe, miłe, rynkowe i z potencjałem sprzedażowym.

    Małga Kubiak podczas pokazu filmu “Lucia Joyce&Flappers” w Kinotece – Festiwal LGBT kwiecień 2023

    Jednocześnie dostaje się w zamian niepokojącą wizualizację własnych kulturowych lęków przed własnym ciałem, ugryzieniem przemijalnością, płynnością płci, seksualnością, która nie sprowadza się do miłych całusów i ładnie sformatowanych wiecznie młodych ciał.
    Ale wrócę jeszcze do kwestii mojej percepcji.
    Niedawno zrelacjonowałam na instagramie przykład multitaskingu, w jakim żyję ostatnio pokazując, że robię 3 rzeczy na raz, np czytam dwie książki jednocześnie a przy tym zerkam na jakiś serial. Wynika to z dwóch rzeczy zapewne – poczucia, że czas mi się kurczy i dlatego, że nic nie porywa mnie „tak do końca”. Nie przypuszczałam, że offowe, eksperymentalne kino Małgi, do tego w małej, gorącej sali w Kinotece przyszpili  moje ciało i uwagę na full sto pro.

    Film „Lucia Joyce & Flappers” nie ma praktycznie początku ani jasno zarysowanej pointy i końca, wsysa za to od razu w to pozornie chaotyczne uniwersum kolażowego montażu, nakładających się na siebie scen i postaci. Nagie młode ciała, nagie stare ciała, seks lesbijski, crossdressing, lekarskie wywiady, mastrurbacje na scenie, wizje lokalne w otwockiej Zofiówce dawnym zakładzie dla ludzi z chorobami psychicznymi, figury  taneczne, układy choreograficzne, pulsowanie, przenikanie, punktowe dialogi.

    Tadeusz Kubiak – znany w PRL-owskiej Polsce poeta i ojciec Małgi tak oceniał jej twórczość literacką, a co można też odnieść do formalnej strony jej filmów; „Myślę, że robisz słusznie operując swobodną frazą, nie krępując się tradycyjnymi rygorami”, zaraz potem dyscyplinuje córkę pisząc: „W przypadku formy, którą ty obrałaś pozornie te rygory nie istnieją, ale tylko pozornie, w takiej formie kryje się podstępna pułapka. Piszę o tym dlatego, że w niektórych Twoich impresjach (poetyckich) czuję nadmiar, przesyt skojarzeń, wątków, ale bądź czujna, panuj nad zdaniem, stosuj swój własny rygor wewnętrzny”. (s 278 „Małga, córka Kubiaków” Marta Konarzewska). Małga Kubiak jednak w swojej w prozie, w poetyce swoich filmów pozostała na zawsze wierna wolności od wszelkich rygorów, mając  świadomość, że tym samym wypisuje się z obiegu kulturowego, który promuje to, co tym rygorom się poddaje i jest w jakiś sposób przewidywalne i dostosowane do potrzeb konsumentów i nabywców. Jednocześnie ten formalny chaos i nadmiar niesie ze sobą nadspodziewany porządek. Porządek myśli, i to mnie w filmie tym zafascynowało.
    Dodawanie, że odważne obrazy nie są tworzone w celu jałowego obrazoburstwa – wydaje mi się banalne, ale zaznaczę to, że totalnie nie rzecz w epatowaniu reprezentacją nagich ciał, starzejących się ciał, nieheteronormatywnym seksem czy praktykami uznawanymi za intymne czy „pornograficzne” (wzięcie tego określenia w nawias oznacza podkreślenie, że obrazy seksu w filmie Kubiak nie są tożsame z tym co ogląda się w tradycyjnym porno). Wszystko tu zmierza ku przekazowi, który wydaje mi się łatwo wychwycić widzowi nienawykłemu do tego rodzaju narracji czy wizualnej interpolacji. Widać w tym filmie koncepcję ciała, jaką proponował Yukio Mishima, o którym nota bene Małga też zrobiła film, a mianowicie widzenie cielesności jako konceptualnego przebrania. Na twórczość Mishimy trafiłam zresztą jakiś czas temu, niezależnie od filmu Małgi i wydaje mi się niesamowite, że tego rodzaju podejście do kategorii ciał, panowania nad nimi i tym samym kształtowania swojego ducha jakie propagował Mishima, znajduje odzwierciedlenie w tym, co pokazuje Kubiak.

    Wrócę do objaśnienia, skąd we mnie wzięło się poruszenie obrazami Małgi. Świetne jest to, że nawet nie będąc uzbrojonym w wiedzę o tym, kim była Lucia Joyce, można łatwo przechwycić wślizgujące się w głowę wątki brzdąkające w struny naszych własnych traum i zahamowań. Nie zawaham się stwierdzić, że mają one katarktyczną moc, wymiatają bowiem z szaf naszych umysłów to, co osadza nas w egzystencjalnym lęku przed przemijaniem, własnym ciałem, jego seksualnością, widzialnością i niewidzialnością kulturową. Każą skonfrontować się z tym, co niewygodne, zawstydzające, odłożone na półkę jako „obrzydliwe”, płeć, seksualne zachowania, pożądanie, społeczny osąd, marginalizacja, ograniczenia. Pod wpływem kolażowych obrazów omawianego filmu te emocje  nasze zaczynają swoje nowe życie.

    Śnił mi się potem wiele razy ten film. Raz, wydawało mi się, że sama w nim gram albo kręcę własny film z kadrami Lucii Joyce jako cytatami. Chciałam we śnie odbyć tę drogę, jak swoisty rodzaj wyzwolenia z tego, w czym wyrosłam i w czym siedziałam.

    Odnośnie sposobu, w jaki Kubiak robi swoje filmy można napisać osobny tekst, ale powiem tylko tyle, że nie jest to sposób, jaki zaistniał przypadkiem. Jak wspomniałam wcześniej Małga jest córką znanego w PRL poety, satyryka Tadeusza Kubiaka. Jej życie to temat na serial rozpisany na 6 sezonów, naznaczone zwrotami akcji, dramatami, chorobą psychiczną matki, mocną relacją z ojcem, wybiegającym poza uznane normy podejściem do macierzyństwa, rodziny, w anturage powojennej Warszawy skażonej  traumami wojny, morzem alkoholu, przemocy domowej i systemowej, a jednocześnie osadzone w środowisku twórczym i na swój sposób uprzywilejowanym. Jak bardzo inny był to świat niż ten, który widzimy dziś, świat, w którym żony, córki, dzieci, zwierzęta traktowano podrzędnie, totalnie mroczne oblicze patriarchatu, które jeszcze nawet dziś próbuje dobijać się gdzieniegdzie „o swoje”.
    I w tym Małga Kubiak zbiegła z cienia Big Daddy mówi własnym głosem tym razem przez pryzmat losów Lucii Joyce – córki wielkiego Jamesa Joyce’a, która chciała robić karierę jako tancerka, która była utalentowana, wykształcona w tym, zdobywająca uznanie, mogąca propagować terapię tańcem i dobrze z tego żyć, jednak której ambicje zmiażdżono, zlekceważono, wyśmiano, bo rodzina uznała, że liczy się tylko kariera ojca, zaś dziewczyna – jak pouczał córkę Joyce – wystarczy, że umie z gracją nosić parasolkę. To zepchnięcie z własnej drogi  Lucia przypłaciła chorobą psychiczną i całe życie po złamaniu kariery spędziła w szpitalach psychiatrycznych, w czasie okupacji cudem unikając nazistowskiej eksterminacji.
    Film Małgi wpisuje się w dobry trend odzyskiwania pamięci zapomnianych kobiet twórczyń, artystek, marginalizowanych przez rodziny, system i patriarchat, jak choćby przywoływanie pamięci o muzie Rodina Camille Claudel przez Iwonę Demko czy polskich artystek z początku XX wieku wyciągniętych z lamusa przez Sylwię Zientek. W „Lucii Joyce” jest wściekłość marginalizowanych dziewczynek, kobiet, osób niebinarnych, ich ambicji, planów, zapałów. Pewnie dlatego po tym filmie, po obejrzeniu, przeczytaniu  wywiadów z Małgą o jej życiu, czułam złość. To dawały znać przystrzygane jak wilanowskie trawniki moje emocje, wkurwienie, które chciałoby być ukorzeniającą się byle gdzie łąką idącą tylko w stronę światła a stale jest nędzną rabatką w betonie.
    Jak na jeden film uważam dużo tych emocji. Ja bym oglądanie „Lucii Joyce” zalecała jako formę oczyszczenia, terapii, poznania, konfrontacji, próby zmierzenia się ze swoją złością i zdiagnozowania z jakiego ona pojawia się powodu, bo ten film w tym pomaga według mnie.

    *w sieci filmy Małgi Kubiak można znaleźć na vimeo, ale trzeba mieć do nich hasło dostępu.

    english version

    OUT OF SYSTEM, WORD ABOUT THE FILM “LUCIA JOYCE & FLAPPERS” of MALGA KUBIAK

    REVIEW by Agata Becher

    I have met and passed Malga Kubiak in Warsaw many times: on the occasion of vernisage, LGBT film festivals, like two years ago, or last year at the Post Porn Festival in the Muranow cinema. Malga is a recognizable, well-known and characteristic figure in this environment – with long blond, white and pink hair, often tied in a girlish’s ponytail on the side, short skirts, strong make-up, white dog Puszek. Maybe the description doesn’t suggest anything extraordinary, but in Poland, women born 1950 don’t dare to emanate girlishness or sex appeal. It is no secret that the system reserves such behaviors for a strictly defined age group, others – exceeding the threshold of imposed caesuras, effectively eliminated from the field of social visibility. But Malga has never been affected by it and she is not.

    At all the film festivals where I met her, Malga presented her films, of which she made over 30 since the 1980s, but only this year I saw her production for the first time. I found this information important, because the degree of recognition in someone’s work always implies some kind of reception, and whether something is seen for the first time or compared to other works is of great importance in the scale of perception.

    I also believe that certain topics, events, phenomena, images come to us at a time when we are ready for them. You definitely have to be ready for Malga’s films, knowing that it won’t be a nice Netflix production, but a trash punk ride without holding at, an image that doesn’t play with us, doesn’t make it easier, doesn’t take prisoners, doesn’t comfort, doesn’t tone, because it completely, does not count and does not take into account the narratives that the mainstream media consider appropriate, nice, marketable and with sales potential.

    At the same time, what you get in return is a disturbing visualization of your own cultural fears of your own body, bitten by transience, gender fluidity, sexuality that does not come down to nice kisses and nicely formatted eternally young bodies.

    But back to my perception.

    Recently, I reported on Instagram an example of multitasking in which I live lately, showing that 1 to 3 things at once, e.g. I read two books at the same time and at the same time I watch some series. This is probably due to two things – the feeling that time is shrinking and because nothing grabs me “all the way”. I didn’t think that Malga’s off, experimental cinema, and in a small, hot room at Kinoteka, pinned my body and attention to the full hundred percent.

    The movie “Lucia Joyce & Flappers” has practically no beginning or a clearly outlined point and end, but it immediately sucks you into this seemingly chaotic universe of collage montage, overlapping scenes and characters. Naked young bodies, naked old bodies, lesbian sex, cross dressing, medical interviews, masturbation on stage, local visions in Otwock’s Zofiowka, the former institution for people with mental illnesses, dance figures, choreographies, pulsating, interpenetration, punctual dialogues.

    Tadeusz Kubiak – a poet and Malga’s father, known in the Polish People’s Republic of Poland, assessed her literary work in this way, and what can also be related to the formal side of her films; “I think you are doing the right thing by using a free phrase, not being constrained by traditional rigors,” he then disciplines his daughter, writing: “In the form you have taken, these rigors are seemingly non-existent, but only seemingly, there is an insidious trap in this form. I am writing about it because in some of your (poetic) impressions I feel an excess, an over saturation of associations, threads, but be vigilant, control your stance, use your own internal rigor. (p. 278 “Malga Daughter of the Kubiak family” by Malga Kubiak & Marta Konarzewska). Malga Kubiak, however, in her prose and in the poetics of her films, has always remained faithful to freedom from all rigors, being aware that she is thus opting out of the cultural circuit that promotes what is subject to these rigors and is somehow predictable and adapted to the needs of consumers and buyers. At the same time, this formal chaos and excess brings unexpected order. The order of thought, and that’s what fascinated me about this film.

    Adding that the bold images are not created for the purpose of sterile iconoclasm seems trivial to me, but let me point out that there is absolutely no point in dazzling with the representation of naked bodies, aging bodies, non hetheronormative sex, or practices considered intimate or “pornographic” (taking this terms in parentheses mean that the images of sex in Kubiak’s film are not the same as what is seen in traditional porn). Everything here tends towards a message that seems to me easy to pick up for a viewer unaccustomed to this kind of narrative or visual interpolation. In this film you can see the concept of the body proposed by Yukio Mishima, about whom, by the way, Malga also made a film (4 movies – 4 Masks), namely the perception of corporeality as a conceptual disguise. I came across Mishima’s work some time ago, regardless of Malga’s films, and it seems amazing to me that this kind of approach to the category of bodies, controlling them and thus shaping one’s spirit, which Mishima propagated, is reflected in what Kubiak shows.

    I shall go back to explaining why I was moved by Malga’s picture. The great thing is that even without being armed with the knowledge of who Lucia Joyce was, you can easily pick up the slippery threads strumming the strings of our own traumas and inhibitions. I will not hesitate to say that they have a cathartic power, because they sweep out of the cupboards of our minds what embeds us in an existential fear of passing, of our own body, its sexuality, cultural visibility and invisibility. They force us to confront what is inconvenient, embarrassing, shelved as “disgusting”, gender, sexual behavior, desire, social judgment, marginalization, limitations. Under the influence of the collage images of the film in question, our emotions begin their new life.

    I dreamed about that movie many times after seen it. Once, I thought I was acting in it myself, or making my own film with Lucia Joyce’s frames as quotes. I wanted to take this road in a dream, as a kind of liberation from what I grew up in and what I was sitting in.

    Regarding the way Kubiak makes her films, a separate text can be written, but I’ll just say that it’s not a way that happened by chance. As I mentioned earlier, Malga is the daughter of Tadeusz Kubiak, a poet and satirist known in the People’s Republic of Poland. Her life is the subject of a series written for 6 seasons, marked by twists and turns, dramas, mental illness of her mother, a strong relationship with her father, an approach to motherhood and family that goes beyond the recognized norms, in post-war Warsaw entourage contaminated with the traumas of war, the sea of ​​​​alcohol, domestic violence and system, and at the same time embedded in a creative and in a way privileged environment. How different this world was from the one we see today, a world in which wives, daughters, children, animals were treated subordinately, a totally dark face of patriarchy, which even today tries to fight for “its own” here and there.

    And in that Malga Kubiak escaped from the shadow of Big Daddy speaks in her own voice, this time through the prism of the fate of Lucia Joyce – the daughter of the great James Joyce, who wanted to make a career as a dancer, who was talented, educated in that, gaining recognition, able to propagate dance therapy and live well from it, but whose ambitions were crushed, disregarded, ridiculed, because the family decided that only the father’s career mattered, and the girl – as Joyce taught his daughter – it was enough if she could gracefully carry an umbrella. This push from her own path Lucia paid for with mental illness and spent her entire life after a career break in psychiatric hospitals, miraculously avoiding Nazi extermination during the occupation.

    Malga’s film is part of the good trend of recovering the memory of forgotten women artists, marginalized by families, the system and patriarchy, such as Iwona Demko recalling the memory of Rodine’s muse Camille Claudel or Polish artists from the early 20th century pulled out of the past by Sylwia Zientek. In “Lucia Joyce” there is the rage of marginalized girls, women, non-binary people, their ambitions, plans and enthusiasms. That’s probably why after watching this film, after reading interviews with Malga about her life, I felt angry. These were what my emotions, trimmed like Wilanow elegant lawns, showed me, pissed off, which would like to be a meadow rooting anywhere, going only towards the light and is still a miserable tiny flower bed in concrete.

    For one film, I think a lot of these emotions. I would recommend watching “Lucia Joyce” as a form of purification, therapy, cognition, confrontation, an attempt to face your anger and diagnose why it appears, because this film helps in this in my opinion.

  • Za granicą, czyli nie lepiej

    Wyobrażaliście sobie kiedyś taką sytuację, że idziecie sobie bez celu gdzieś, po prostu przed siebie, i tak sobie idziecie, idziecie dla samej drogi, dla samego poznania, w jakiś bezkres?

    Otóż będzie tu działać tylko czysta imaginacja. Wędrówka bowiem tylko „przed siebie”, choć wydaje się to banalne, jest praktycznie nieosiągalna, zarówno w miastach, jak i poza siedliskami ludzi. Jest nieosiągalna nigdzie. Kiedy znajdziecie się w Warszawie przykładowo na północnym Ursynowie albo na alei Wilanowskiej i będziecie zmierzać z niej w stronę Wołoskiej – być może doznacie pewnego zdziwienia, chociaż może nie będziecie za bardzo wiedzieli skąd ono się bierze. A źródło takiego zdziwienia jest stąd, że idzie się przez te osiedla swobodnie. Nie ma ogrodzeń, grodzeń, barier. Każde nowe osiedle postawione po 2000 roku zawiera już zasieki, szlabany i płoty. I tak jest właściwie wszędzie. Jak pisze Ewa Pluta w reportażu wędrownym „Rubieże”: „codzienne granice są tak wtopione w krajobraz, że niewidzialne. Czasem ich obecność sygnalizują tablice „teren prywatny”, „uwaga zły pies”.

    Iść przed siebie jest dziś niezwykle trudno.
Przekonałam się o tym też drastycznie próbując zrealizować ten brawurowy plan w naturze, konkretnie w lasach Wilgi pod Warszawą. Miałam mapę google, ale nigdzie nie mogłam trafić i ciągle na tym stosunkowo niewielkim obszarze leśnym błądziłam. Powodem były pogrodzone tereny prywatne. Nie dało się zatem przejść wg wyznaczonych dróg, bo stały na nich płoty. Cały las jest nimi tam usiany – płotami i zasiekami. Współczuję leśnej zwierzynie, jeśli jakakolwiek się tam ostała.
    Temat granic jest obecnie nośny, niestety i palący. Po latach karmienia się złudzeniami o znoszeniu granic choćby w Europie, przecinania wstęg na granicach strefy Schengen obecnie wracamy do umacniania granic. Fizycznie i mentalnie. Wszędzie.

    Reportaż Ewy Pluty „Rubież” świetniewpisuje się w te narracje. Objaśnia, przybliża zjawisko granicy, które większość z nas postrzega jako pewną abstrakcję. Dziennikarka powzięła zamiar przejścia pieszo wschodniej granicy Polski z północy na południe, od Sejn po Ustrzyki, przez Podlasie. W świetnie napisanych, bardzo sensualnych felietonach opisała, co widziała, z kim się spotkała po drodze, z kim rozmawiała, co czuła i umieszcza te historie w szerszym kontekście obecnej i historycznej sytuacji. Pluta pisze, że wędrówka ta była bardzo trudna, wyczerpująca fizycznie, a do tego zawsze natrafiała na jakiś mur, zasiek. Wykazała, że granica, jako praktyka kontroli istnieje praktycznie wszędzie.
Ważne w tej książce jest też to, że Pluta spersonifikowała wschodnią granicę, stała się ona cielesna, dzięki jej opisom i przywołaniem sensu archiwalnych raportów granicznych sporządzanych przez WOP-istów w 1946 roku. Ilość niesprawiedliwości, absurdów jaka działa się po wytyczeniu nowych granic na wschodzie tuż po II wojnie naprawdę powala i przygnębia. Rysowane ochoczo proste linie na mapach przez rządzących decydentów z Moskwy nie brały pod uwagę dzielenia wiosek, miasteczek, rozdzielania rodzin, społeczności. W mgnieniu oka jedna część rodziny stawała się radziecka czy białoruska, a inna część polska, stodoła ruska, a dom polski. Mnóstwo tam przykładów nieliczenia się z tkanką ludzką. Mnóstwo przykładów totalnej wzgardy również dla tkanki przyrodniczej. Dewastacja unikatowej Puszczy Białowieskiej, lasów Bieszczad dla budowy szerokich pasów granicznych, tysiące powalonego starodrzewu, uniemożliwianie zwierzętom swobodnego życia na terenach leśnych. Jest tych historii mnóstwo. Czyta się to z przykrością.
Pluta pyta retorycznie – skoro zwalcza się zwierzęta i rośliny, może należałoby zwalczać też ludzi? Ale prawda jest taka, że mnóstwo z nas to tylko kropki na mapach wytyczanych przez systemy, na które wpływ mamy zerowy i to jest kolejna przykra wiadomość. Brak poczucia istotności i sprawstwa, moment, kiedy jedynym wyjściem jest ucieczka.

    Następnie przychodzą nowe czasy, lex Szyszko i kolejna wycinka unikalnych lasów, następnie pandemia a potem to – granica hańby na Podlasiu.
    W tekście zamieszczonym w „Polityce” pt. „Ziemia obrzydzona” Marcin Kołodziejczyk pisze o losie ziem przygranicznych w chwili obecnej. Konkluzja jego reportażu jest taka, że tych ziem nie wykończyła pandemia a zona, niesławny mur Kaczyńskiego, który nota bene można łatwo sforsować np podkopem oraz uczynienie na z obszaru Podlasie strefy wojny.
Kiedyś tereny te były określane Polską B. Niedoinwestowane, biedne, bez mocnego rolnictwa, bez przemysłu, stanęły na nogi dzięki turystyce. Kto kojarzy Tatarską Jurtę choćby z Kruszynian, ten wie i wie też, że tego typu pensjonaty, regionalne restauracje nie mają żadnych szans na przetrwanie, mieszczą się strefie wojennej i nikogo nie interesuje los tych, którzy zainwestowali wszystko w te biznesy i mają zerowe szanse w tych warunkach na przeżycie. Okolica więc wyludni się znowu. Po lasach ukrywają się uchodźcy oznaczeni jako gorsi i nieproszeni, ponoszą śmierć z wyziębienia w lasach po obu stronach granicy. Sielskie, w miarę nieskażone Podlasie stało się pasem hańby polskiego urzędowania i kolejnej krótkowzroczności decydentów. Znowu nikogo nie obchodzi co się na terenach przygranicznych z ludźmi dzieje.
    Wycinka, zona, inwigilacja obywateli, walka z uchodźcami, budowa muru nie spełniającego swojej roli, tysiące leżących pokotem wielkich drzew – to mamy teraz na rubieży. I wracające poczucie klęski, niesprawiedliwości, zagrożenia.

    Powstanie granic badali w „Narodzinach wszystkiego” Wengrow i Graeber. Badacze twierdzą, że pojęcie granic nie było znane społeczeństwom zbieracko łowieckim”. Ewa Pluta też odnosi się do tego faktu w swoim reportażu pisząc, że przestrzeń była zajmowana przez pradawnych ludzi tylko według aktualnych potrzeb, celem było tymczasowe zawłaszczenie ziemi a nie wieczyste jej posiadanie. Pobłocki zaś w „Kapitalizmie” wykazuje też obszernie jak koniec swobodnego przepływu ludzi, utrata prawa do swobodnego przemieszczania się, grodzenia przyczyniły się do wyodrębnienia granic państw narodowościowych i systemu opartego na wyzysku co silniejszych zawłaszczaczy ziem wobec tych, którzy o zawłaszczanie terytoriów się nie pokusili. Granica symbol państwowości i tożsamości to źródło głównie nieszczęść i kiedy człowiek sobie to uświadomi, to zaczyna się robić nieswojo. Uderza poczucie bezradności wobec tego zjawiska.

    Oglądając ostatnio dokument o Merkel szczególnie zwróciłam uwagę na materiały o burzeniu muru berlińskiego. W 89 nie czułam wagi tego wydarzenia, nie rozumiałam go aż tak bardzo. Jednak przecięcie tkanki miasta, narodu na pół to radykalna, namacalna tragedia, połamane losy ludzi, krain, miasta. Widząc materiały z upadku muru trochę zaszkliły mi się oczy, jakby tamta nadzieja w tym momencie odeszła.
    Czy na zawsze? Czy jesteśmy już skazani na potykanie o zamordowane drzewa, cudze zasieki, kolczaste druty i absurdalne mury w a konsekwencji na obronę ich nie w swoim imieniu? Tu posłużę się cytatem z samej Merkel, która zapytana w którymś z wywiadów, czy za 5 lat stanie się niewygodna dla Helmuta Kohla odpowiedziała: „Nie możemy tego wykluczyć, ale nie możemy tego przewidzieć”, tym samym parafrazując całą istotę naszego losu.

    zdjęcie główne – Wojciech Olkuśnik/EAST NEWS żródło – “Polityka”

  • „Trzeba opuścić dom ojca, trzeba przestać czekać na matkę” – o esejach Paula B. Preciado  „Mieszkanie na Uranie”

    osobisty wstęp, który możecie sobie darować, jeśli chcecie

    Jestem osobą zakodowaną kulturowo jako heteroseksualna kobieta, narodowość polska, rasa w sumie mocno kundelkowata, mieszana, ale biała.
    Kłamałabym, gdybym twierdziła, że odkąd prowadzę świadome życie – czyli w sumie nie wiem od kiedy – ale powiedzmy, że odkąd pamiętam – to kłamałabym mówiąc, że byłam świadoma tego, co potrafię nazwać dopiero teraz.

    Wiodłam sobie życie typowego dziecka określonego jako dziewczynka, z Europy Środkowo – Wschodniej, które to dziecko – dziewczynka nie bardzo zastanawiało się, co to znaczy być dziewczynką z Europy Środkowo -Wschodniej. Dopiero z czasem fizyczne dystynkcje płci wdarły się mocno w umysł rozdzielając świat dziewczynek od świata chłopców. Były one dla mnie balastem, a wrodzona skłonność do tego, co system kwalifikował jako „pyskowanie” powodowała wybitny deficyt popularności wśród tych „innych”, czyli chłopców. System zakwalifikował mnie też jako „niesforną”, co było eufemistycznym określeniem „niegrzeczna” i nie przypominam sobie żadnych wielkich big deal, po prostu mówiłam więcej i wprost niż system przewidział dla mojej roli.
    Nie wiedziałam oczywiście, jak to wszystko ogarnąć wtedy i nazwać. Przywilej dzieciństwa polega przecież na tym, że się po prostu jest a dopiero z czasem się to jakoś szufladkuje. Pamiętam za to, że nigdy nie znosiłam się podobać w takim znaczeniu, jak dziewczynki podobają się chłopcom. Przyglądałam się tzw ładnym dziewczynkom z sąsiedztwa kręcącym loka i spoglądającym ku chłopcom i myślałam, że to jest śmieszne. Nie z wybitnej świadomości feministycznej, ale zupełnie nie umiałam wczuć się w konwencję tego teatru.

    Mimo to kilka spraw było dla mnie oczywiste: że idzie się na studia (dobrze), że tam trzeba znaleźć kandydata, bo potem trudno (może i tak), że trzeba wyjść za mąż za tego kandydata (no nie wiem), że ma się dzieci (do negocjacji), chociaż fantazjowałam od dziecka o byciu zakonnicą, bo spanie z jakimś typem, który chrapie i zabiera przestrzeń wydawało mi się kompletnie niefunkcjonalne. Fantazje te wzmacniał brak odczucia typu żądza, i jeśli nawet gdzieś tam moje ciało funkcjonowało zgodnie z przewidywaniami, to pożądanie nigdy nie było tym, co napędzało mnie do czegokolwiek. Nie wiedziałam wtedy, że to jest w porządku.Myślałam raczej typowo – że coś ze mną jest nie tak.

    Z upływem czasu docierało do mnie coraz dotkliwiej, zwłaszcza na skutek konfrontacji z systemem, że mimo pozorów zwyczajności, nie pasuję jednak do tych wytycznych. Miałam stabilne życie, ale nie czułam się w nim dobrze. Długo jednak nie wiedziałam dlaczego, a za główną winowajczynię uważałam samą siebie.

    Wprowadziłam ten przydługi wstęp osobisty, ponieważ uznałam, że stworzy on potrzebny kontekst, w którym czytelnik tego tekstu będzie mógł umiejscowić sobie na właściwej skali powód i stopień mojej zażyłości z tekstami Paula B. Preciado. Będzie wiedział, dlaczego lektura jego manifestu „Testo-ćpun” i esejów „Mieszkanie na Uranie” jest tak ważna dla mnie i dlaczego tak zachęcam do ich lektury nawet jeśli czytelnik/czytelniczka sąz adowoleni z nadanych im kodów paskowych przy urodzeniu. Bo wydaje mi się, że nawet czując się ok na swoim miejscu w życiu – warto mieć świadomość, że inni mogą wcale tak się nie czuć i warto też wiedzieć, dlaczego tak może się dziać.

    Od lat byłam za to fanką myśli feministycznej, równości, inkluzywności. Dyskryminacja ze względu na płeć czy formy uprawiania konsensualnego seksu, traktowanie kobiet  z góry albo z obślizgłą atencją wujka z wesela – zawsze mnie uwierały, doprowadzały do tłumionej wściekłości, bo niewiele z tym wszystkim można było w sumie zrobić. To znaczy – ja nie wiedziałam. Ale feminizm, upominanie się o prawa kobiet to dla mnie było jeszcze nie wszystko. Poza tym rozpościerała się cała terra incognita redefinicji pojęć męskości, kobiecości, wdrożenia pojęć nie-binarności, objęcia całej masy ludzi, którzy czuli się dziewczynkami bez macic czy chłopcami bez penisów. To wszystko gdzieś było w mojej głowie, ale totalnie jeszcze do odkrycia.

    powoli przechodzimy wreszcie do “Mieszkania na Uranie”

    Na nazwisko Preciado wpadłam już przygotowana, po lekturze Judith Butler i „Uwikłanych w płeć”, podczas rozmów o strategiach komunikacji z organizatorami pierwszego w Polsce Post Porn Festiwalu, który nie był oczywiście dystrybucją pornosów, ale artystyczno-filmową dyskusją o performowaniu płci, o jej emanacjach społecznych, politycznych, osobistych. Mogę śmiało rzec, że manifesty Preciado i teraz jego eseje były, są dla mnie literaturą formacyjną. To jego wypowiedzi uporządkowały moje przeczucia, wczesne myśli, postawiły pieczątkę przy tym, co trudno mi było kiedyś jakoś sensownie ponazywać.

    W jednym z esejów w zbiorze „Mieszkanie na Uranie” Preciado napisał tak: „Jesteśmy ludźmi lub zwierzętami. Mężczyzną lub kobietą. Żywym lub umarłym. Jesteśmy kolonizatorem lub skolonizowanym. Organizmem lub maszyną. Zostaliśmy podzieleni przez normę. Przecięci na pół i zmuszeni do pozostania po jednej albo drugiej stronie pęknięcia. To, co nazywamy podmiotowością to tylko blizna, która powstała po wielorakiej różnorodności tego, czym moglibyśmy być, i która ciągle wskazuje ranę po tym pęknięciu. To na tej bliźnie ufundowaliśmy sobie prawo własności, rodzinę, dziedziczenie. To na tej bliźnie piszemy swoje imię i potwierdzamy tożsamość płciową.

    Preciado jest egzemplifikacją kogoś, kto opuszcza antropocentryczny kokonik, zrzuca z siebie kody, nie chce być Hiszpanem, chce być każdym, przechodzi tranzycję płci, ale nie lubi się definiować, robi to, bo musi ulec reżimowi systemu, który narzuca ludziom ich identyfikacje. Zaprzecza kulturowemu myśleniu o miłości, szczęściu, kwestionuje neoliberalne podwaliny systemu typu rozwój, duchowa spójność, osobisty sukces, wewnętrzna równowag. Uważa, że są to wykładniki kapitalistycznej propagandy i rozszerzenia logiki kapitału.

    Zaleca: nie uśmiechaj się na zdjęciach, nie próbuj się podobać, nadaj wartość temu, co inni uważają za niepotrzebne, pleć, tkaj, podziwiaj to, co inni uważają za brzydkie, ogol sobie głowę, nie szukaj sukcesu…

    Dużo miejsca poświęca Preciado Europie i przyczynie jej upadania, temu, dlaczego Grecja stała się zakładnikiem unijnego długu, dlaczego wypieramy się imigrantów, pilnujemy granic, czyli tych „immunologicznych teatrów, w  których każde ciało postrzegane jest jako wróg”. Jest o niebezpieczeństwie performatywności nad konstatatywnością, czyli działania nad myśleniem, o dezidentyfikacji,  o animizmie, planecie, do której uczucie deklaruje Preciado w sposób niezwykle ujmujący i mi bliski. Pisze rzecz jasna o płci, o heteroseksualności jako reżimie władzy, biopolityce, o emancypacji poznawczej, która polega na uświadomieniu sobie, że każdy mógłby grać rolę każdego.

    Wszystko to Preciado niezwykle czujnie wychwytuje, pokazuje, trafnie przedstawia, bez irytującej egzaltacji i taniego dydaktyzmu opisuje.

    Pozostaje tylko na koniec pytanie – co z tym wszystkim, tą całą wiedzą można zrobić? Nie każdy może jak on przemieszczać się pomiędzy krajami w jakiejś niedookreśloności, w oderwaniu od tego, co nas zakorzenia. Wielu z nas nie daje rady nawet z niejedzeniem mięsa i uznaniu, że wszystkie zwierzęta są równe, nie wspominając o wywikłaniu się z tych wszystkich narodowo, rodzinno geograficznych kontekstów i siermiężnych schematów, które zapuszkowują wielu z nas na całe życie.

    Ale czy chociaż sama myśl, że jesteśmy czymś więcej niż nam się wydaje, nie w duchu rzecz jasna naiwnego zawołania „możesz wszystko”, ale w duchu świadomości, że nawet tkwiąc mocno w narzuconych kontekstach nie sprowadzamy się do jednego QR kodu, jaki wpisano nam w karty urodzeń. Co z tej świadomości może wyniknąć? Nie wiem. Chyba coś na kształt wewnętrznego poczucia bycia wolnym.  Tak mi się zdaje.

  • Kategoria personal review, czyli rzecz o książkach Ewy Kuryluk

    Podoba mi się w życiu to, że kiedy wpadnie się na trop jakiegoś wątku w sobie, jaki uzna się za z jakiegoś powodu istotny, wszystkie sprawy zaczynają się nagle składać w pożądaną całość i wprawiać machinę zdarzeń w koincydentalny obrót. Mam tak z pozyskiwaniem szerszej perspektywy widzenia rzeczy, jaką implikuje wiek i co za tym idzie, dokonywaniem pewnych nie tyle rozrachunków z tym, co minęło, ile próbą złapania tej materii i zatrzymania jej na niepokojąco szybko przesuwającej się do kresu mojej osi czasu. Z poczuciem tym powiązało się zapotrzebowanie na specyficzną literaturę, którą krytyka nazywa „personal journalism”.

    Zaczęło się w Wenecji. Apropos możliwości zwiedzenia wystawy Ewy Kuryluk towarzyszącej biennale, z kuratorskim oprowadzaniem: towarzyszki mojej podróży mówiły przy stole w restauracji nad gumowatą pizzą, że tragiczne życie ma za sobą  Kuryluk, że się kochała ta rodzina, ale była tam choroba psychiczna i że ciężko. Wtedy myślałam, że aha, no tak ciężko, ale taka gówniana pizza kosztuje 13 euro i czy to aby nie przesada, każdy ma w sumie ciężko w jakiś tam sposób, np płacąc 13 euro za niedobrą pizzę. Tak wtedy myślałam. Ale kiedy już dobrnęłyśmy do Palazzo Querinii na wystawę, byłam przygotowana na coś niezwykłego i nie zawiodłam się. Na dwóch piętrach weneckiej kamienicy, na różnych planach rozłożone prace Kuryluk – obrazy, instalacje z płótna, zdjęcia, video przedstawiające studium jej samej, hiperrealizm, mnogość wątków, zapośredniczeń, no i opowiadanie Ani Muszyńskiej – kuratorującej wystawę, wszystko to sprawiło, że na dźwięk słowa „Frascati”, które usłyszałam pierwszy raz, wzrosła moja czujność, a następnie pewność, że książkę tę muszę przeczytać.

    Części auto opowieści artystki o życiu swoim i swojej rodziny okazało się być 3. „Goldi”, „Frascati”, „Feluni”. Monika Weychert rzuciła wtedy przy stole pamiętam, że kiedy umarł ich chomik Goldi, posypała się cała rodzina. Co wydało mi się szczególnie intrygujące, bo czasem taką cezurą bywa życie psa. może nawet wyjątkowego kota, ale przecież rzadko chomika, krótko żyjącego mało istotnego w narracji antropocenu gryzonia. Fakt ten wyznaczał już intrygujący faktor tej rodziny – totalne pionierstwo w  niezwykłym podejściu do anime, do świata, w którym ważny był każdy nawet z punktu widzenia człowieka upierdliwy owad czy drzewo lub krzew. W tamtych czasach, wojennych, powojennych, kiedy ludzkość doznała upodlenia na niespotykaną dotąd skalę taka postawa wobec świata natury była bardzo, bardzo rzadka.

    W każdym razie zachowując porządek chronologiczny tych opowieści zaczęłam lekturę od „Goldiego”, czyli od chomika i na początku trochę się na tę książkę obraziłam. Po intrygującym wprowadzeniu moich koleżanek i Ani Muszyńskiej podczas oglądania wystawy – myślałam, że będą to miłe opowiasteczki o zwierzątkach i ich życiu w zwariowanej rodzince (celowo używam tych zdrobnień rzecz jasna infantylizując i ośmieszając fakt moich oczekiwanek). Ale nic z tego. Do języka Goldiego i kolejnych części trzeba było przywyknąć, trzeba było się go nauczyć. Na początku jest to kakofonia głosów, planów czasowych. Ciężko dociec kto co  do kogo mówi i w jakim czasie to mówi. Kuryluk przywołuje, werbalizuje dźwięki swojego domu i swoich bliskich, przytacza dosłownie frazy, jakimi się posługiwali, słów jakich używali ojciec zwany Łapką, matka zwana przez ojca Mijaczkiem i brat Piotruś zwany Felunim. Wypowiedzi te są chaotyczne, czasem miękkie, czasem zgrzytliwe. Czytanie tego przypominało mi słuchanie koncertów na Warszawskiej Jesieni przez kogoś, kto nie zna się na muzyce. Niby słyszy się dźwięki, tak jak zna poszczególne słowa, ale nic nie lepi się w rozpoznawalną całość. Ja mam taki zwyczaj, że przed oglądem czy wystawy prac czy czytaniem książki – nie zapoznaję się dogłębnie z autorami, biografiami i opracowaniami. Pracuję na wiedzy z rzędu „mniej więcej”. Tu mniej więcej wiedziałam, że rzecz jest o rodzinie Kuryluków pisana z perspektywy artystki Ewy Kuryluk po śmierci ojca, brata i matki, przywołująca pamięć o jej niezwykłej rodzinie, losach tej rodziny i całej społeczności polsko-żydowsko-ukraińskiej, którą II wojna naznaczyła w sposób, jaki do ogarnięcia jest trudny. Niemniej jednostkowa perspektywa nieco to wszystko przybliża. Ogrom tego, co ma nas wpływ mimo że nie zdajemy sobie do końca sprawy jak wielki.

    Tak więc, mimo że „Goldi” był niełatwy w lekturze, to stanowił wystarczające zadzierzgnięcie do tego, aby sięgnąć po kolejne części. Lektura całości przypominała dekodowanie enigmy, odszyfrowywanie losów rodziny, tak jak po śladach zdjęć matki znalezionych w butach szła Ewa Kuryluk odzyskując pamięć nie tylko po rodzicach, ale odkrywając sprawy swojego pochodzenia, o których nie miała pojęcia, ponieważ były przez rodziców starannie ukrywane i przemilczywane.

    Kolejna część nosząca tytuł na cześć ulicy, przy jakiej w Warszawie mieszkali Kurylukowie, „małej Italii”, jak nazywała te okolice matka Ewy, a więc kolejna część jest dalszym odkrywaniem tej niezwykłej historii. Idziemy dalej przez rozedrgane opisy, wymieszane plany czasowe i wymieszane dialogi, przez swoisty strumień świadomości i tego, co zapamiętała Ewa. Siedzimy więc razem z Ewą i jej rodzicami  w miłym mieszkaniu przy Frascati, za chwilę w mieszkaniu Anny Kowalskiej i Marii Dąbrowskiej we Wrocławiu, gdzie oddano Ewę na czas przyjścia na świat młodszego brata Piotrusia, widzimy chwile szaleństwa matki (chorowała na schizofrenię), zmęczenie ojca (był przez 2 lata ministrem kultury w rządzie Cyrankiewicza), geniusz małego Piotrusia Wunderkinda (umiał grać skomplikowane utwory na fortepian w wieku 3 lat) i jego szaleństwo po śmierci chomika a zaraz potem ojca, słyszymy rozmowy Ewy z matką, kiedy ta wracała ze Stanów, z Paryża, aby doglądać jak się miewa, cały czas utrzymując dom, matkę i chorego brata, który większość życia przesiedział gnębiony w zakładach psychiatrycznych nie wiadomo czy dziedzicząc po matce chorobę psychiczną czy świadomie wycofując się z życia ze strachu po śmierci ojca, że świat ten bezpowrotnie go zmiażdży, co w istocie faktycznie się stało.

    W „Felunim”, czyli opowieści o Piotrusiu Wunderkindzie i jego psychiatrycznej gehennie, o uwikłaniu w konieczność bycia głową rodziny z psychiczną niepełnosprawnością jest też cały ten środkowo-wschodnio europejski tygiel historii. Wymiecenie ze wschodnich rubieży Polski, ukraińskich terenów, prześladowania, szmalcownictwo, obozy zagłady, ukrywanie się, przesiedlenia, egzekucje, dramaty ideologiczne po wojnie, komunistyczne apanaże, świadomość uprzywilejowania klasowego, bycia innym a jednak takim samym. Wszystko to jest w tych 2 częściach posklejanych niczym skandynawskie śledztwo mające wykazać dokładną żydowską tożsamość matki Ewy jak i kwestię tego, kto był jej biologicznym ojcem. Jednostkowy los rysuje dramat historii 3 narodów tak celnie, że kiedy to się czyta, napisane językiem członków rodziny, pamiętanymi dialogami, bez grama egzaltacji i patetycznego dramatyzmu – ogarnia człowieka czytelnika prawdziwa groza. Groza tego, że to wszystko jest takie namacalne, wciąż żywe. Takie doznanie czytelnicze z pewnością jest efektem niezwykłości tej prozy, jej wyjątkowości.

    Książki te, jak przystało na te z kategorii „świetnie napisane”, nie są tylko powojennym freskiem środkowoeuropejskich narodów w wymiarze jednostkowym. Są silnym katalizatorem własnych czytelnika odczuć. Pobudzają czy podjudzają emocje w codzienności skrzętnie ukrywane, pieczołowicie zapominane.

    Rozmawiałyśmy sobie o tym z Moniką Weychert, która pożyczyła mi te wszystkie 3 książki, kto nas najbardziej denerwował w tych opowieściach i co wzbudzało naszą zazdrość, jakie miałyśmy myśli o tym wszystkim co przytrafiło się Ewie Kuryluk, polskiej artystce tworzącej i mieszkającej za granicą obecnie, a wychowanej w trudnej rodzinie na Frascati. Mnie w trakcie lektury przyszło do głowy pytanie – jakiego nie lubię sobie zadawać, ale które powraca – kim bym była, gdybym miała takiego ojca jak Ewa. Faceta, który karmił chomika z czubka paznokcia i robił łódeczki z dłoni, żeby chomik mógł sobie na nie wleźć i polizać go w nos. Przy czym Karol Kuryluk nie był tylko typem, który uciekał przed grozą życia w miłość do zwierząt, był typem, którego cechowała niesłychana dobroć i szacunek dla wszystkich ludzi. Wspierający, pomocny, sprawczy odszedł w wieku 52 lat na zawał. Nie zdołał tego unieść: choroby żony, władzy, jej braku, codzienności. Czytając dialogi Ewy z ojcem, dialogi ojca z matką czułam zazdrość. Jaki jest los kogoś, do kogo zawsze mówi się z szacunkiem i uczuciem? Czy może więcej?czy unosi więcej jak Ewa czy załamuje się jak Piotruś, bo świat nie chciał przemawiać do niego głosem kochających rodziców.

    W trakcie lektury czułam też ogromną niechęć do matki artystki, z domu Miriam Kohany. Niezwykle utalentowanej muzycznie, językowo, chorej na schizofrenię kobiety otoczonej niezwykłą wprost opieką i miłością męża, który zresztą z holocaustu ją uratował. Dlaczego tak się stało, że czułam do niej tę szczerą i naprawdę wielką niechęć to jest już temat na zupełnie inną, moją opowieść, która może kiedyś się zdarzy, w okolicznościach, które będą bardziej recenzją mojego własnego życia niż cudzych książek. Ale zanim to nastąpi, przeglądam się w lustrach innych żyć i o nich też będzie i to akurat wkrótce.

  • „Słabsze ogniwo”, czyli Wola Mocy wiecznie żywa

    Większą część mojego świadomego życia – mogę stwierdzić – spędziłam w uśpieniu. Polegało ono na przekonaniu, że wszystko działa, jak ma działać i kieruje tym jakiś słuszny mechanizm a tylko społeczeństwo bywa niemiłe i ludzie zdarzają się źli. Długo potem, niestety za długo, ale lepiej późno niż wcale, zaczęłam łączyć kropki dzięki wnikliwszej obserwacji zjawisk, opinii, idei i lektur, które dawały mi narzędzia do nazwania rzeczy po imieniu oraz naprowadziły mnie na prostą w gruncie rzeczy konstatację, że wszystko, z czym zmagamy się na poziomie prywatności, własnych tzw. morale wynika z algorytmów narzucanych przez system, a nasza sprawczość wobec niego, sprzeciw chociażby, jest niestety zatrważająco nikła lub wręcz żadna. Wskazuje to na pewien fatalizm, ale de facto jest to po prostu bycie wpisanym w scenariusze, jakie nie my sobie piszemy. Wyjaśnili mi to swego czasu Kacper Pobłocki, David Graeber czy Shoshana Zuboff, że wspomnę tylko ostatnich moich przewodników.

    Dlaczego o tym piszę?

    Powodu dostarczył mi obejrzany ostatnio film meksykańsko-polskiej produkcji w reżyserii Joaquina del Paso „Słabsze ogniwo”. Gdybym nie posklejała sobie tych wyżej opisanych faktów wcześniej – ten film poraziłby mnie bezwzględnością z jaką unaocznia to, jak bardzo ludzie są niewolnikami systemów. Ale ponieważ już byłam tego świadoma, więc oglądałam ten film z gorzkim poczuciem, że nie ma od tego ucieczki i nigdy nie będzie lepiej. Nie jest to więc, jak można już wyczuć, miły wakacyjny przerywnik głaszczący nasze sterane nerwy. Dlatego zalecałabym obejrzenie filmu ludziom, którzy lubią być świadomi i szukają tego, co dosadnie im to umożliwi.

    Historia oparta jest na osobistych doświadczeniach reżysera, który pochodzi z zamożnej rodziny i nauki pobierał w katolickiej szkole. W filmie mamy więc grupę dorastających chłopców z takiej właśnie meksykańskiej katolickiej szkoły, białe dzieci klasy wyższej średniej, które jadą ze swoimi nauczycielami, katechetami na obóz przetrwania poza miasto, na dawne azteckie ziemie. Ich zadaniem jest praca w terenie, podchody w lesie, wspólne ogniska, wydawałoby się, że same przydatne do kształtowania silnych charakterów aktywności. Przydatne oczywiście chłopcom. Tymczasem, jak tylko grupa wysiada z autokaru zarysowują się pierwsze symptomy tego, o co tam tak naprawdę chodzi, że nie o zabawę, wzmocnienie, integrację. Pod tymi hasłami ukrywa się utrwalanie stosunków władzy jednych nad drugimi poprzez manipulację, hipokryzję, intrygi i przemoc. Dzieciom łamane są moralne kręgosłupy metodycznie i precyzyjnie. Dzieci zaś szukają potwierdzenia własnej władzy nad słabszymi od siebie – począwszy od nękanych kolegów, poprzez przyrodę i rdzenną ludność Meksyku traktowaną jako służebną podklasę.

    Film o obozie przetrwania dla bogatych chłopców skojarzył mi się z „Władcą much”. Golding napisał tę dystopijną powieść w czasach zimnej wojny, czyli eskalacji nastrojów zagrożenia i lęku. Tam także chłopcy z dobrych domów po katastrofie morskiej, lądując na wyspie, pozostawieni sami organizują się w taki sposób, że odtwarzają znane im hierarchie władzy i stopniowo zatracają ludzkie odruchy.

    W filmie ślad nietzscheańskiej Woli Mocy, która nie toleruje słabszych jest też bardzo widoczny. W każdej niemal scenie widać prezentację siły, niewolenia jednostek słabszych przez silniejsze, pokazane są prezentacje władzy, kontroli, podległości. Prezentacje te uosabiają zarówno chłopcy szykanując się nawzajem w swojej grupie, jak i ich nauczyciele i opiekunowie szykanujący uczniów.
    Film na pewno zadowoli przeciwników systemu zwłaszcza kościelnego. Pokazuje bowiem tę organizację jako bandę zbrodniczych jednostek, demonicznych i do szpiku zepsutych, gotowych zrobić wszystko, aby utrzymać zarządzone status quo. Reżyser nie bawi się w niuansowanie tych postaci. Każdy charakter jest tu stypizowany i ma czytelnie przypisane zestawy cech tak, aby można je było szybko zidentyfikować. I tak – duchowny – otyły, działacz katolicki – elegancki, przyjaźnie miła aparycja, sweterek Polo Ralph Lauren zarzucony z niedbałą elegancją na plecy, fałszywie życzliwy, wysoki hierarcha kościelny – stetryczały, zasuszony i demoniczny, jeśli symbol dziecięcego dobra  to kontuzjowany chłopiec o wyglądzie blond cherubina, jeśli pedofil – to odstręczającym wyglądzie. Mnie osobiście nieco przeszkadzała taka dosłowność, ale na potrzeby pełnej symboliki przypowieści – być może ma to uzasadnienie.
    No i jest jeszcze rola Jacka Poniedziałka, który tworzy tam postać rozmodlonego nauczyciela ganiającego w podchody z chłopcami po lesie z okrzykiem „Boże chroń silnych”. Bohater grany prze niego jest wyjątkowo przykładnym narzędziem systemu eliminującego wątpliwości, słabości czy refleksje u swoich podopiecznych. Wg mnie pikanterii tej roli dodaje fakt, że aktor znany jest ze swoich antyklerykalnych poglądów i widać było, że w rolę nowego nauczyciela zastępów współczesnych Ku Klux Klanów wcielił się z oddaniem. Patrząc na jego ciemniejące demonicznie oczy w tym filmie, nie mamy wątpliwości, że mamy do czynienia ze sprytnie zakamuflowanym wcieleniem zła.

    Film przed ryzykiem dosłowności w pokazywaniu horroru dominacji jednych nad drugimi uchroniły niedopowiedzenia w kluczowych momentach. Wiele okrucieństw pozostaje tu w domyśle. Aczkolwiek niesprawiedliwość, z jaką traktowana jest rdzenna ludność, protekcjonalność, paternalizm, spychanie ich do roli poddanych, służących, marginalizowanie na ich własnej ziemi – widać w filmie boleśnie mocno. Przyroda dewastowana, grodzona i zaśmiecana przez białych kolonizatorów pozostaje natomiast wyniośle obojętna na te działania. Widać to w nieprzeniknionych oczach królików, świadków w domyśle pedofilskiego działania jednego z nadzorców wobec jednego z chłopców – ucieleśnienia niewinności wzmacnianej metodycznym odurzaniem zresztą. Te króliki przeznaczone zapewne zaraz na pieczeń, to w moim odczuciu karzące duchy natury, tego co niszczone, nie szanowane i deptane, obdzierane ze skóry, podrzędne i poddane. Patrzą w sposób nieodgadniony w tej obojętności na ludzkie zbrodnie, jakby wiedziały, że matka natura przyjdzie po tych, którzy ją zlekceważyli. To ja zobaczyłam w ich oczach. I choć film nie daje nadziei, że zbiegniemy przed systemami, które nas zniewalają, że nie będziemy w stanie wyrzec nawet słowa sprzeciwu, to te oczy królików patrzące zimno w dal dały mi poczucie, że to one są mogą być ponad to wszystko co my tu sobie szykujemy przekonani o własnym sprycie i sprawczości. Dały mi poczucie, że mimo naszego przekonania, że nikt nie widzi, co kombinujemy, to jest to nieprawda, bo przyjdzie nam zapłacić rachunek. Czekam aż zostanie nam wystawiony.

    Gwoli podsumowania, prostego stwierdzenia  – warto czy nie warto obejrzeć ten film, powiem tylko, że świadomość to trudna do przełknięcia pigułka. Ale ja bym się na waszym miejscu nie wahała zażyć.

  • Co oglądać w środku lata

    Przez moje social mediowe ścieżki wpadłam na platformę streamnigową Wytwórni Filmów Dokumentalnych i Fabularnych 35mm.online, na której bezpłatnie jest baza filmów z lat 60/70/80/90. Filmy są po rekonstrukcji cyfrowej, znakomita jakość, całość współfinansowana ze środków unijnych. Wspaniała jest to sprawa, bo ja często wracam do polskich seriali z tamtych lat i muszę je kątem gdzieś oglądać w jakości słabej. Znajduję ogrom przyjemności z powrotu do kinematografii tamtych lat.
    Odpowiada za to nie tylko nostalgia, właściwie nawet wcale nie ona. Ważna dla mnie jest obserwacja, jakie pomysły realizowano w komunistycznej Polsce, jak to było realizowane i jak zmieniły się relacje społeczne. W skrócie (ale nie przywiązujcie się do tej idei) mogę powiedzieć, że te społeczne stosunki nieco ewoluowały, w kierunku – zaryzykuję stwierdzenie – raczej dobrym. Mimo że patriarchat i mizoginizm trzyma się całkiem dobrze, nikt już chyba dziś nie zrobi filmu obyczajowego, w którym kobiety klepie się w pracy po tyłkach, robi im uwagi, że „to nie dla ciebie temat” itp.
    Zmienia się też w narracjach obecnych stosunek do natury, nie traktujemy jej już tak obcesowo i jako coś oczywistego jak kiedyś. Natomiast pod względem realizacyjnym, mimo że obecnie jest dostępna nowoczesna technologia, nieograniczony dostęp do praktycznie wszystkich informacji, zapewne też i większe są budżety, to współczesne produkcje są wg mnie marnym echem filmów z tamtych lat jeśli chodzi o historie, konstrukcje scenariuszy, bohaterów, intrygę, klimat. Właściwie wszystko. Ze świecą szukać dziś produkcji tzw autorskich. Chcąc zrobić film, trzeba pozyskać przychylność producentów powiązanych z gigantami filmowymi i te narzucają na te produkcje swoje algorytmy, które ze sztuką nie mają właściwie nic wspólnego. Jedna „Euphoria” wiosny nie czyni:)

    Rozpoznanie platformy 35mm.online zaczęłam od 2 filmów.
    Pierwszy, taki na czasie, no bo „W środku lata” -1975 r. reżyser Feliks Falk, Andrzej Jaroszewicz zdjęcia.

    Tak się zastanawiałam, czy Ozon jak robił „Basen” to oglądał film Falka:) To jest ten sam klimat. Czuć go od pierwszych sekund filmu, niby fajnie, miło, ładne okoliczności przyrody, lato, urlop, a jednak gdzieś coś się czai. Uwielbiam filmy, które łączą w sobie klimat mocnej obyczajówki, realizm z grozą. Akcja osadza się na historii pary (młoda Teresa Budzisz – Krzyżanowska i Andrzej Chrzanowski – naczelny intelektualista filmów tamtych lat:) ), która jedzie do wynajętej od znajomego leśniczówki na wieś spędzić ze sobą więcej czasu, wzmocnić więzy, ale widać od początku, że coś tam się nie klei. Pan zajęty jest swoimi pracami naukowymi a pani szuka bliskości. Jednak jest w tych poszukiwaniach osamotniona i zbywana. Jest to też przy okazji studium związku. Wydaje mi się, że dynamika związku jest pokazana w filmie w wymiarze uniwersalnym, aktualnym, mimo zmieniających się standardów społecznych. Albowiem niezależnie od deklaracji, wiele relacji intymnych, w 4 ścianach pozostaje przemocowe. Tu przemoc polega na tym, że pan zbywa zabiegi pani o tę bliskość, bagatelizuje też jej obawy, bo kobieta słyszy wszędzie odgłosy, widzi nieznajomych za płotem a pan kwituje to prostym „zdawało ci się”. Łatwo wyczuć, że partnera irytuje jego partnerka i posądza ją o nadwrażliwość, fanaberie, histerie, no jak to kobitki, tak mają. Nie trzeba się przejmować. Pada też najbardziej opresyjny tekst ever, kiedy bohaterka odkłada płytę winylową bez uprzedniego wsadzenia ją w osłonkę. Pan mówi wtedy, a dzieje się to przy zaproszonym gościu – „czy mogłabyś nie odkładać MOICH płyt w ten sposób? Mówiłem ci to już tyle razy”. Serio. Ja nie znam bardziej opresyjnych tekstów niż takie jak ten, zwłaszcza, kiedy mówi się je w obecności osób trzecich.
    Prócz dramatu małżeńskiego rozgrywa się tu coś nierealnego, nienazwanego a podszytego grozą. Krzątanie się bohaterki podszyte jest lękiem, a widzimy to dzięki sposobowi filmowania, są to obrazy z niską ekspozycją (bardzo teraz modne na pintereście!:)), przyciemnione, mimo, że to lato. Widzimy przyglądających się kobiecie obcych mężczyzn, poruszające się złowrogo krzewy, słyszymy historie o utonięciach, morderstwach i dużo, dużo zabitych zwierząt – zajęcy, saren, ryb. Te zwierzęce umierania pokazane są wręcz hiperrealistycznie. Ja wtedy zamykam oczy. Cierpienie zwierząt ma dla mnie wymiar ludzki. Wtedy, a nawet dziś jeszcze, tak do tego nie podchodzono, ale jestem pewna, że reżyser użył tych obrazów celowo, dla podbicia atmosfery zagrożenia i śmierci. Wg mnie wpływ na ten wydźwięk mogło mieć miejsce akcji. Rzecz dzieje się na Kaszubach, na terenach poniemieckich. To było 30 lat po wojnie, moim zdaniem pamięć krzywd ludzi, którzy tam mieszkali, tych którzy ucierpieli na skutek wojny i powojennych porządków gdzieś tam nadal była żywa, żyła w tych lasach, w tamtym powietrzu, w tamtych ludziach.
    I tak para nowoczesnych ludzi z miasta chciała sobie żyć w warunkach pokoju i słuchać Haydna, pisać socjologiczne rozprawy habilitacyjne, ale niedawna przeszłość, niezidentyfikowane lęki ludzkie jeszcze ich ścigały.
    Film – świetny. Ani razu nie grzebałam w telefonie oglądając go, a biorąc pod uwagę, że przy nowych produkcjach robię to nieustannie, no to jest chyba wystarczająca rekomendacja.

    Drugi film – totalny sztos 10/10 debiut Barbary Sass z Dorotą Stalińską w roli głównej, z 1980 roku „Bez miłości”.

    Historia jest o młodej dziennikarce, reporterce, która chce odnieść sukces w zawodzie i porusza się w mizoginicznym świecie z taką samą bezwzględnością jak ci wszyscy paternalistyczni szefowie, koledzy, współpracownicy. Wykorzystuje ich w sposób totalnie cyniczny, robi bez wyrzutów sumienia karierę przez łóżko, potem sięga po kolejnego kochanka na stanowisku wyżej, nieślubne dziecko oddaje na wychowanie matce, w której zresztą ma ogromne wsparcie, ma plan, jest zdeterminowana, dynamiczna, na wspomagaczach, ale do celu dąży – jak to mówią – po trupach. Co okazuje się potem niemal prawdą. Film poddaje pod rozwagę nie tylko rolę kobiet w społeczeństwie, kobiet, które chcą być niezależne i aktywne zawodowo, ale podbija też temat zawsze na czasie – wolności słowa, praw do własności cudzych opowiadanych historii, granicy reporterskiej prawdy, tego co wolno opowiadającemu. Dziś z pewnością takie praktyki, jakie stosowała bohaterka w swoich reportażach na pewno by nie przeszły, mamy copyrighty, legale i rodo. Ale potężna fala mediów społecznościowych rozwalcowująca nasze życia to pytanie o granice prawdy i prywatności ciągle stawia i pozostawia aktualne.
    Zastanowiła mnie też tam jedna rzecz. Czas, w jakim dzieje się film to okres przed stanem wojennym, jak pamiętamy fale niepokojów społecznych, zagrożenie, niewiadome. Jest taka scena, kiedy koleżanka pyta głównej bohaterki – czy nie boi się gdzieś tam jechać czegoś robić skoro czasy takie niespokojne, na co Stalińska – Ewa Bracka odpowiada – zawsze czasy są niespokojne i zawsze coś się dzieje. I to jest akurat prawda, niby banalna, ale naprawdę pozwala zyskać inną perspektywę choćby dla obecnych czasów, kiedy co dzień zbieramy trwożliwy plon wieści z kraju i ze świata, a ja zawsze powtarzam, że zawsze tak było. Zawsze działo się coś i zawsze będzie, dwie granice dalej, czy za płotem czy w środku.
    Bohaterka ma też credo pasujące do tych całkiem liberalnych czasów, że nie ma sytuacji bez wyjścia, zawsze można coś wymyślić. Instagramowi kołczowie byliby z niej dumni. Niemniej na tamte czasy to była niecodzienna postawa, taka wiara we własną sprawczość, zwłaszcza w przypadku kobiety. Los ostatecznie przyciera jej nosa, ale to jak Sass wymyśliła tę postać, jak wszczepiła figurę silnej kobiety w tamten betonowy patriarchat wzbudza we mnie podziw niekłamany. Do tego dynamiczny montaż, konstrukcja scen, prowadzenie postaci. Z całości idzie spójny obraz i uniwersalny przekaz.

    Proszę mi wskazać, kto dziś tak robi filmy?

  • „Kiedy widzę Filipkę, chcę założyć garsonkę”- o spektaklu „Orlando.Biografie”- Teatr Powszechny

    Według mojej obserwacji żyjemy obecnie trochę w takiej aberracji jeśli chodzi o narrację odnośnie płci, ciał, ludzkiej seksualności. Bo z jednej strony jesteśmy w kraju, który posiada najbardziej restrykcyjną politykę kontroli prokreacji, który nadal mocno usadawia kobiety w stereotypowych rolach i niżej w hierachii uposażeń za tę samą pracę jaką wykonują mężczyźni, w kraju, który ustanawia „strefy wolne od LGBT” a osoby queer nazywa ideologią, prezes wiodącej partii rządzącej zaś stwierdza na jakimś wiecu na temat środowiska queer, że „on by to badał”. A z drugiej strony niebinarność, perfomatywność płci, reprezentacje queerowe, kultura drag coraz silniej przebijają się do mainstreamu. Myślę, że nadal w wielu miejscach usłyszy się wyraz słynnej tolerancyjnej postawy a la wujek „niech oni se robią co chcą, kochają jak chcą, ale po co tak się z tym afiszować, parady jakieś urządzać”. Jednak da się zauważyć, że jawne kwestionowanie płynności seksualności, płci i tego, że miewa ona przeróżne reprezentacje zyskuje powoli status obciachu.

    Judith Butler napisała flagowy manifest gender „Uwikłani w płeć” 30 lat temu, więc świadomość tego, że płeć to płynny kulturowy kod, nie tylko coś zdeterminowane biologią, prostym podziałem – chłopiec czy dziewczynka? istnieje nie od dziś. Jednak dopiero teraz częściej być może przychodzi nam do głowy pytanie – dlaczego osoba dekodowana jako kobieta ubrana w obcisłą sukienkę i buty na obcasach zyskuje społeczną aprobatę a osoba dekodowana jako mężczyzna ubrana tak samo jak kobieta tej aprobaty nie zyskuje? Dlaczego nie dziwi nas osoba męska przebrana w złocone szaty, suknie, ornaty, ze złotym pierogiem na głowie, a Andrzej Szwan znany jako Lulla de La Polaca mówi, że w Polsce boi się wyjść na ulicę w kolczykach i z umalowanymi ustami. Czy zastanawiamy się w ogóle nad tym kto konsekruje takie a nie inne wzorce zachowań przypisanych do płci? Kto o tym decyduje co jest „męskie”, co „kobiece”, co właściwe a co nie? Dlaczego kiedyś nie do pomyślenia było, aby kobieta nosiła spodnie a teraz, że mężczyzna nosi sukienkę? Czy myślimy nad tym, że to jak wyglądamy, jak wyglądać chcemy, czego się boimy w swoich reprezentacjach to nic innego jak tylko pochodne funkcji władzy, narracji systemów państwowych, religijnych, które nakładają na społeczeństwa narzędzia opresji, kontroli, aby nimi łatwiej zarządzać i przy okazji wzniecać podziały i kontrolę wewnątrz nich samych?

    Tymczasem – Judith Butler, która udowadniała, że wyznaczanie jedynych słusznych reprezentacji płci to prosta droga do hierachizacji i wykluczeń, Paul B. Preciado i jego biopolityka, farmakopornografia, spektakle Nowa Europa w Teatrze Nowym, wcześniej Simone de Beauvoir, Michel Foucault, Tilda Swinton:) i wiele więcej jeszcze głosów przebija się i wychodzi z backstage na mainstage społeczny.

    Dowodem tej aktywności pozostaje także spektakl z Teatru Powszechnego, w reżyserii Agnieszki Błońskiej, który sięgnął jeszcze dalej w kulturowych inspiracjach, a mianowicie do tekstu Wirginii Wolf „Orlando” oraz do postaci 16 letniego chłopaka z dworu królowej Elżbiety, która to postać była emanacją dwoistości ludzkiej natury, jej niejednoznaczności. Orlando to figura dramatu uwikłania w kulturowe reguły płci, a spektakl zatytułowany „Orlando. Biografie” przedstawia ten temat z perspektywy konkretnych, wyrazistych losów postaci, które w nim występują. Całość zaaranżowana jest jako zjawisko na pograniczu teatru, perfromancu, sztuk wizualnych, techno-party, terapii zbiorowej i wykładu. Poszczególne osoby dzielą się swoimi historiami funkcjonowania z innym poczuciem na temat kodu swojej płci niż przewiduje to nakaz społeczny, wszystko zestawione i przestawione jest tak, że brzmi jak mocny wolnościowy manifest i zdarzenie społeczne. Uteatralizowanie tych historii nadaje im zaś wymiar czytelnego symbolu łatwego do odczytania także przez osoby nie zorientowane w akademickich dyskursach o reprezentacji płci.

    Nie ma w spektaklu hierachii ważności poszczególnych losów. Poddajemy się terapii zafundowanej nam przez Anu Czerwińskiego będącego w momencie tranzycji płci (jego losy były wplecione w historię „Mieszkanie na Uranie” w Teatrze Nowym), jest taka chwila, kiedy po zapytaniach jakie Anu rzuca do widowni czy jesteśmy gotowi przysiąc, że zawsze czuliśmy się tymi, kim się czujemy – osoby ze sceny długo patrzą na osoby na widowni, a widownia osoby na scenie – w totalnym milczeniu i jest to jeden z najbardziej gęstych momentów, jakie przeżyłam ostatnio w teatrze. Ludzie patrzą na ludzi. Proste, a jednak…

    Przysłuchujemy się komentarzom Filipki Rutkowskiej, która z gracją godną pozazdroszczenia obnosi swoje torebusie i garsonki i nakłania do weryfikacji naszych poglądów odnośnie reprezentacji outfitów oraz spojrzenia na tematy nie tylko z męskiej perspektywy, do której przyzwyczaił nas patriarchalny system. Jak powiedziała w rozmowie moja przyjaciółka Agata Zbylut podsumowując oglądany spektakl “Kiedy widzę Filipkę, chcę założyć garsonkę”:)
    Widzimy Pepe le Puke trans osobę z kolektywu dj’skiego oraz Lullę – najstarszą drag w Polsce. Andrzej Szwan ma 84 lata i można powiedzieć, że wreszcie jest na fali. Stał się widzialny, ma wiele reklamowych kontraktów, udziela wywiadów, bierze udział z niezliczonych queer imprezach. Jest barwny, jest wytrwały, jest dowcipny i nie użala się nad sobą. Widziałam dokument o nim w reż. Bogny Kowalczyk „Boylesque”, w którym poznajemy bliżej tę niezwykłą postać nadal zawzięcie tańczącą do przeboju Beaty Kozidrak „Co mi panie dasz” po nieudanej randce na mieście, zabawnie tłumaczącą kolegom, że może się z czymś nie wyrobić, bo zapominają, że jest od nich jednak starsza o 50 lat:) Czuje się, jak zwyczajowe uprzedzenia związane z tym, jak kto wygląda, ile ma lat zanikają.

    fot. Magda Hueckel

    Ale dopiero na scenie Powszechnego słowa Anadrzeja Szwana, który zawsze lubił przebierać się w sukienki i malować usta, uderzają mnie mocno. Szwan w kilku słowach szkicuje moment, jaki zapamiętał z wczesnego dzieciństwa, bomby spadające na miasto, ukrywanie się przed 2 miesiące w szczelnie zabarykadowanej piwnicy, szczęcie, że bomba nie trafiła akurat w ten budynek. Ciężko uniknąć skojarzenia z tym, co dzieje się obecnie na naszych oczach, tuż za naszą wschodnią granicą. Kiedy wydawało nam się, że wszystko mamy z grubsza poukładane, okazuje się, że to nie stabilizacja ale chwiejność i niepewność jest wpisana w nasz los. Co niby wiemy, ale do końca nie dowierzamy nigdy.Z wywiadów dowiadujemy się też Lulla la Polaca to szczęśliwie ocalone dziecko holocaustu. Potem ten mroczny PRL, akcja Hiacynt, te homofobiczne opresje i oto stoi na scenie ona/on w kostiumie scenicznej diwy, w błyszczącej sukni i śpiewa dla nas, a ja nie ukrywam, jak szalenie mnie to wszystko porusza.

    Do kultury drag zawsze miałam wielkie umiłowanie i właściwie nigdy nie zastanawiałam się dlaczego. Pociągała mnie teatralność tego zjawiska, ten rodzaj przerysowania, brania w nawias  pewnych atrybutów kobiecości, które akurat mnie cis kobiecie wydawały się nieznośne. Fascynowało mnie to i fascynuje nadal. Po przyjrzeniu się też losom Kim Lee – Wietnamczyka mieszkającego w Polsce, który w sile wieku zmarł rok temu na covid, odnalazłam w tym więcej niż przegięcie i zabawę. Widzę w tym polemikę z zasadami, jakie zostają ludziom wyznaczone, zapytania- dlaczego nie mogę wyglądać, poruszać się, być – w sposób inny niż przypisuje kultura. Kim Lee przebierała się nie tylko za kobietę, tańczyła np w stroju ludowym do piosenki „My Słowianie”. Nie było to jednak przaśne kulturowe zawłaszczenie jak Gosi Rozenek prężenie się na instagramie w indiańskim pióropuszu podczas podróży do Stanów. To była performatywna polemika z tym jakie role wypada nam odgrywać. To jest rodzaj dyskursu, poddania w wątpliwość znaków uznanych za kanony.Stąd prosta droga do wyzwolenia się z myślenia o swojej płci, jej reprezentacji w sposób jaki wyznaczają systemowe reguły.

    Oczywiście to wszystko nie polega na tym, że płeć to rodzaj ubrania, które zmieniamy, odwieszamy do szafy w zależności od potrzeb czy humoru.

    fot. Magda Hueckel

    Przedstawione na scenie losy postaci, przygotowana przez Katarzynę Kozyrę scenografia złożona z pluszowych, plastikowych części ciał, dramatyzm losów, czasem komizm jednostkowych doświadczeń wskazują wyraźnie trop, aby uświadamiać sobie że spektrum bycia człowiekiem nie jest binarne, nie bywa jednoznaczne, bywa też zmienne w czasie, jest prądem, z którym unosi nas biologia, społeczeństwo, nakazy, role, własne samopoczucie i świadomość, że możemy przyglądać się bacznie i polemizować z tym co jest uznawane za „oczywiste”, „naturalne” i „przyzwoite” i mapować swoje życie po swojemu.

    W październiku spektakl wraca na scenę. Warto, aby wam to nie umknęło.

    fot. Magda Hueckel

  • I libido i romantico – o nowym spektaklu Teatru 21

    Nienormatywność, inkluzywność, ciałopozytywność, różnorodność reprezentacji seksualności i płciowości – te tematy przewijają się w moich własnych obserwacjach społecznych norm i narzucanych zachowań. Biorąc pod uwagę ilość spektakli i performenców teatralnych, które w ubiegłym i bieżącym roku obejrzałam, a które ilustrowały emancypacyjne odniesienia do wymienionych kwestii – mogłabym pokusić się o stwierdzenie, że coś w temacie drgnęło. Przywołam tu choćby „Tanz” Florentyny Holziger, „Habitat” Doris Uhlich w Nowym Teatrze czy „Larvę” Marty Ziółek w Komunie Warszawa. Stosunek do naszych ciał i jego potrzeb przeobraża się, wychodzi z ciemnych szaf opresyjnych religijnych reżimów i systemów zaprzężonych do obsługi patriarchalnych instytucji. Zaczynamy nabierać nawyku coraz śmielszego mówienia o tym i w praktyce wychodzenia poza praktyki pamiętane z epoki Anieli Dulskiej.

    Wydawało by się, że jesteśmy już na dobrej drodze i nic nie umknie nam uwagi, żadna grupa, żadna ludzka potrzeba. Jednak możemy się mylić obierając ten punkt widzenia.

    Tu w sukurs przychodzą twórczynie z Teatru 21 – Justyna Wielgus – reżyserka i Justyna Lipko – Konieczna – scenarzystka, dramaturżka, które na scenie Komuny Warszawa wystawiły spektakl „Libido Romantico”. To już drugie moje – po „Jak przestałem być doskonały” – przedstawienie tego teatru, w którym scena należy do osób z niepełnosprawnością umysłową, z zespołem Downa. Tym razem po performensie w cyrkowo – mityczno – hinduskim anturage biorącym na warsztat kwestię odmienności fizycznej twórczynie  dają widzom obraz sytuacji ludzi z niepełnosprawnościami w kontekście ich seksualności. My ze swoją się oswajamy a co z nimi? Z ludźmi i tak społecznie marginalizowanymi w widzialności społecznej?

    Aby opowiedzieć te historie Wielgus i Lipko – Konieczna odwołały się do tekstu, którego na współczesnych scenach też raczej byśmy się nie spodziewali. To licealna narodowa zdawałoby się – ramota, dzieło koturnowego wieszcza  Mickiewicza „Ballady i romanse”. Jednak twórczynie odnalazły w tym dziele performatywny potencjał. Mija równo  200 lat od wydania Ballad. Wtedy rewolucjonizowały kostyczną oświeceniową narrację i każdy, kto choć trochę uważał na polskim pamięta, że od „Ballad i romansów” datuje się początek epoki romantyzmu w literaturze. Jakie to jednak ma związek z seksualnością osób z niepełnosprawnością? Czy teksty z XIX wieku mogą trafić w jakąkolwiek współczesną tarczę. Otóż mogą. Mogą być dobrym komentarzem do tematu, o którym niełatwo się mówi i który praktycznie w mainstreamowej narracji nie istnieje. „Ballady i romanse” na tamte czasy realizowały się jako rewolucyjny tekst, bo głos dostały w nim osoby właśnie dotąd niesłyszalne, ludzie z gminu, z klas niższych, ci których głos nie był istotny. Dzikość, mroczność, silne koneksje z naturą, sensualność przedarły się do świadomości czytelników z poziomu ludzi, którym prawa do odczuwania odmawiano i nawet nad tym nigdy się nie pochylano. Wtem okazało się, że ich odczuwanie, ich praktyki są bliższe niepokojom epoki i pytaniom jakie stawia niż oficjalny język szacownego „mędrca” ze szkiełkiem i okiem. To „Ballady i romanse” wysunęły postulat demokratyczności uczuć. Tym samym lektura wieszcza ożywa na nowo w kontekście seksualności osób z niepełnosprawnością. Ich seksualność jest wypierana z głównego nurtu narracji, tak samo jak kiedyś głos czy emocje ludzi z tzw. gminu. Ze sceny rezonuje w głowy widzów pytanie – czy osoby z niepełnosprawnością mogą czuć pożądanie i jak sobie z tym radzą one i otoczenie? Prawda jest taka, że osoby takie są zaklęte w wiecznej figurze dziecka. Nieistotne jest dla nas, czy mają lat 10 czy 30. Widzimy ich jako wieczne dzieci. Dzieci, do których przemawia się dziecinnym językiem i spodziewa po nich emocji przypisanych parolatkom.

    Jak ten niełatwy dyskurs został urządzony i przełożony na język sceny?

    Według mnie brawurowo i spektakularnie. Jest dramatycznie, zabawnie i wzruszająco, bardzo energetycznie, zero czasu na zwyczajowy odruch grzebania w telefonie, co definiuję jako gruby sukces twórczyń.
    Osią spektaklu jest wg mnie postać Remigiusza Kijaka. 

    Kim jest Remigiusz Kijak?
    Jak sam mówi na wstępie – nie skojarzymy go z innych scen teatralnych, z prostego powodu, że nie jest aktorem. Jest wykładowcą uniwersyteckim, pracownikiem naukowym na UW specjalizującym się w seksualności osób z niepełnosprawnością intelektualną. Twórczynie miały taki pomysł, żeby historie, jakich wysłuchał, w jakich doradzał Remigiusz były przytaczane przez niego na scenie w ramach improwizacji, a do tych opowiadań i historii z życia będą dołączane odpowiednie komentarze z „Ballad i romansów” oraz  teksty aktorów Teatru 21 przygotowane specjalnie lub też improwizowane. W ten sposób pod lupę wzięto motywy ludzkiej seksualności osób z niepełnosprawnością takie jak: miłość romantyczna, pożądanie, erekcja, miłość homoseksualna, seks sado – macho, macierzyństwo, kontakt z przemocą seksualną, a do tego – odrzucenie, pragnienia z poziomu i emocji jak i ciała. Wszystkie te konteksty są przygotowane w zupie porządnej popkultury zarówno wizualnej, muzycznej jak i wyznaczającej kulturowe wzorce. Jake i Rose z Titanica, Celine Dion i hit z tego filmu, włoskie San Remo, plakatowe wzorce męskości, mity o macierzyństwie, kobiecości i płci – wszystko w kontekście tego, jak odczuwają to osoby z niepełnosprawnością.
    Spektakl jest dynamiczny i spójny. Wyzwala ten rodzaj energii, jaką mamy na codzień skrytą przed światem, a nawet przed samymi sobą. Nie myśli się o jego bohaterach w kategorii ckliwego współczucia, raczej zażenowania, że wciąż i wciąż nie jest się tylu kwestii świadomym, że myśli się o fundamentalnych ludzkich potrzebach wybiórczo, pobieżnie i schematycznie.

    Usadowiłam się w pierwszym rzędzie i choć nienawykła do interakcji ochoczo przyjęłam zaproszenie, do końcowych wspólnych z aktorami pląsów na scenie w rytm włoskiego hitu z lat 80-tych. Totalnie moje klimaty, choć radość to nie jest coś co definiuje mnie na codzień. A tam właśnie tak się zdarzyło. Czy to jest wystarczające reko?

  • zjedz kanapkę