• “Moja walka” 2, czyli codzienność jako bohater

     

    Pojedyncze, 20.05.2015 o 20.21

    Na tę książkę nie mogłam się doczekać.

    2 tom Mojej walki miał ukazać się w marcu, a trafił do księgarń dopiero pod koniec maja.
    Przeczytałam to, a raczej połknęłam i pożarłam, w jakieś 3 doby i tak na końcu dawkując sobie tekst jak ostatnie odcinki Rodziny Soprano, żeby na „dłużej starczyło”, bo miałam przeczucie, że kiedy skończę, nic nie będzie już takie jak wcześniej.

    Tak jak z nadziejami na temat związków, które upadają.

    Po prostu, tak po katastrofie, której nic nie zapowiadało, tak po lekturze tej książki wiedziałam, że wszystko co nastąpi potem, wszystko cokolwiek przeczytam potem – to będą tylko popłuczyny, marna imitacja i świadomość, że nie, to nie to.
    Na szczęście tu wiemy, że kolejny tom już za kilka miesięcy.

    Myślałam o tym, czy ta książka podoba mi się tylko dlatego, że trafia dokładnie we wszystkie punkty i podpunkty moich własnych emocji, z którymi się mierzę. Czy to taki zbieg okoliczności po prostu, że jakiś przekaz wychodzi na przeciw naszym aktualnym odczuciom, czy coś więcej to jest.

    Uważam, że coś więcej niż zbieżność z moimi emocjami. Fenomen 6 – tomowej powieści Knausgårda wynika z tego, że facet zastosował się w 100% do złotej zasady dobrego pisarstwa, czyli „pisz o tym, co znasz najlepiej”.

    Zaprzestał wymyślania fabuł o aniołach, kreowania protagonistów i antagonistów a do tego struktury intrygi, żeby nie nudziła. Uznał, że najlepszym materiałem powieściowym jest on sam.

    Może wydawać się mega nudne i niepotrzebne to, że przez dziesiątki stron gość opisuje z detalami jakieś przyjęcie u znajomych czy kinderbal, raczy czytelnika szczegółami takimi jak: co podano do stołu, co robili poszczególni goście, jak się przemieszczali, co jedli, co mówili, jak zachowywały się dzieci w pokojach, jak był ubrany, jak ubrana była córka, jakiego koloru miał sznurowadła butów.

    Ale to ma swój sens. Taka apteczna drobiazgowość w relacjonowaniu przebiegu tego, co nam się przydarza w życiu niejako tę codzienność, zwykłość sakralizuje. Pokazuje, że moczenie torebki herbaty w kubku z wrzątkiem ma głębszy wymiar, ma znaczenie, jest ważne, zwłaszcza jak komuś o tym wszystkim opowiemy.

    Nie lubię wymysłów. Tego całego nadęcia związanego z wymyślaniem nie wiadomo czego, tej ekscytacji wielką przygodą, marzeń o zdobywaniu gór czy  marzeń o życiu jak w Jamesie Bondzie. Takie powieści jak ta pokazują, że największą przygodą jaka nam się przytrafia, jest samo życie, z jego nudą, rutyną, obmierzłością. Że codzienne wstawanie, mycie zębów, zmuszanie się do entuzjazmu w sprawach, które nam się opatrzyły, sterowanie swoimi emocjami, żeby nie wybuchnąć, nie wrzasnąć, bo mamy bliskich, znajomych i pracę, więc nie wypada – że to też jest bohaterstwo.

    Jesteśmy bohaterami naszej powszedniości.
    I Knausgård to pięknie pokazuje, dlatego te opowieści o przyjęciach, kinderbalach, dzieciach, rutynie, złości, wzniosłości czyta się lepiej jeszcze niż zawiłe acz spektakularne intrygi u Stiga Larsssona.

    2 tom Mojej walki jest bardzo różnorodny, a jednocześnie spójny. Nie ma tu chronologii zdarzeń, nie ma opisanych wydarzeń dzień po dniu, rok po roku, ale całość spaja wątek relacji pisarza z żoną oraz z trójką dzieci.

    Relacje damsko męskie, dzieci, rodzicielstwo, wiadomo większość z nas ma coś na ten temat do powiedzenia, a obserwacje i losy większości z nas w tej kwestii są bardzo podobne. Dlatego czytanie tego jest takie przejmujące. Ja miałam wrażenie, jakby ten facet pisał moje własne myśli.

    Niejeden z nas ma problem z tym, że zaczyna jakąś relację, związek i jest super fajnie, wysokie C emocji, szczęścia i tak dalej, a potem w tym związku już nic nie przypomina tego, co było na początku. Druga osoba zaczyna drażnić, jej zachowania, gesty, słowa stają się nie paliwem miłosnego uniesienia, tylko zwyczajnie wkurwiają, osłabiają. Knausgård  nie oszczędza nam żadnych szczegółów w tym temacie. Uczciwie bez ściemy pisze o kłótniach, o absurdach w relacjach, o zmęczeniu tym wszystkim, o przerastającej go liczbie kompromisów, na jakie musi iść, by relacja trwała.

    Potem dochodzą do tego dzieci i zmagania z ich chowaniem, pielęgnacją itd. To on usprawiedliwia wszystkich rodziców, którzy kochają swoje dzieci, ale często, nie czasem, często, mają tego wszystkiego co z nimi związane serdecznie dość.

    Już niemal na początku książki padają słowa, które były balsamem na moje wieczne życie w poczuciu winy:

    „Przebywając z innymi byłem z nimi związany, czułem z nimi niesłychaną bliskość, ogromnie się przejmowałem, do tego stopnia, że ich dobre samopoczucie było ważniejsze od mojego. Podporządkowywałam się niemal do granicy samounicestwienia. Ale w chwili, kiedy zostawałem sam, inni przestawali dla mnie cokolwiek znaczyć. (…)

    Codzienność z jej obowiązkami i rutynowymi czynnościami wytrzymywałem, lecz nie czerpałem z niej radości, nie przydawała ona sensu mojemu życiu ani mnie nie uszczęśliwiała. Nie chodziło o brak ochoty do umycia podłogi czy zmienienie dziecku pieluchy, tylko o coś bardziej zasadniczego, o to, że nie przeżywałem wartości codziennego życia, lecz chciałem się od niego oderwać; tak było zawsze. Życie, które wiodłem, nie było moim życiem. Starałem się uczynić je swoim, toczyłem ze sobą walkę o to, bo przecież chciałem tego, ale mi się nie udawało, tęsknota za czymś innym dziurawiła na wylot wszystko, co robiłem”.

    Genialny moim zdaniem opis poczucia nieadekwatności do tego, z kim, w czym żyjemy, który wcale nie wynika z prostego stwierdzenia – to egoista, myśli tylko o sobie, tylko z jakiegoś głębszego egzystencjalnego dysonansu w duszy, jaki nosi w sobie wielu z nas.

    W książce jest wiele, wiele kapitalnych scen. Knausgård  swobodnie przechodzi od szczegółowego opisu przyjęcia do wnikliwej obserwacji i refleksji na temat jakiegoś członka tegoż przyjęcia albo do refleksji nad jakąś lekturą, zjawiskiem społecznym, jakie zaobserwował.

    Ale jest też mistrzem opisu pojedynczych scen, z których każda nadawałby się na osobną filmową etiudę o ludziach.

    Np. scena porodu. Nie ma tam naturalistycznych opisów, ale jednocześnie jest to tak opisane, że i detale i emocje w niej przekazane poruszyły we mnie jakąś głęboko ukrytą, atawistyczną strunę odpowiedzialną za odczucia wspólnotowe – i się popłakałam, z żałości, że te instynkty objawiają się u mnie tak strasznie, ale to strasznie rzadko, a są one jeszcze fajniejsze niż zakochanie, bo zakochanie jest wsobne, a takie wspólnotowe emocje wybijają nas na mocniejszą pozycję naszego człowieczeństwa.

    Albo scena, kiedy pisarz zmuszony przez żonę idzie na gimnastykę dla niemowląt. Jest tam jedynym facetem, zajęcia prowadzi super babka, którą chciałby przelecieć, ale tymczasem musi śpiewać kosi kosi łapci i robić z siebie idiotę. Refleksje na temat tacierzyństwa, roli faceta w opiece nad swoim potomstwem – to są uwagi ponadczasowe.

    Sceny przyjęć ze znajomymi, przyjaciółmi, kiedy robią licytację – kto miał najgorsze dzieciństwo, albo kto w życiu poniósł najbardziej spektakularną porażkę.

    Uwielbiam.

    Albo konfrontacja z przyjacielem – przyjaciel mówi jak postrzega Knausgårda i myśli przyjaciela są totalnie odwrotne od tego, co pisarz sądzi sam na swój temat. To rozbicie opinii, naszych o sobie i tego, jak widzą nas inni. wow.

    W trakcie lektury ogarniała mnie też zazdrość i wściekłość, taka osobista. Strasznie wkurzającą osobą jest jego żona, albo tak ją pokazał. Histeryczna, labilna, nieprzewidywalna, zmemłana, smędząca, upierdliwa, wybuchowa, wyniosła, a jednak wciąż przy niej był i chyba nadal jest.

    Zastanawiałam się, co sprawia, że ludzie mimo wszystko pozostają ze sobą? Choć to męczące, destrukcyjne nierzadko, wcale nie takie, jak miało być. Ale nie znalazłam odpowiedzi.

    Bo moim zdaniem dobrze nie jest nigdy. Tylko jedni znoszą to lepiej, inni gorzej, a jeszcze inni – wcale.

  • Cytat jako ucieczka

    Ludzie, którzy czytają książki, ludzie, którzy sporo wiedzą, ludzie, których można uznać za erudytów wydają się być mądrzy, ale wcale nie są.

    Eco uznał ich za nieudaczników a ich zbyteczną wiedzę za dowód na to, że w życiu im się nie powiodło. Bo ci, którzy do czegoś tam doszli obiektywnie nie mają czasu czytać książek.

    ups, i did it again…

    Chcę podzielić się moją myślą o tym, że cytaty są niczym innym jak objawem braku pewności siebie, swoich poglądów, a temat zaczynam od cytatu, czyli jest ze mną gorzej niż myślałam.

    To była jedna z TYCH rozmów na balkonie przy winie i ja wtedy powiedziałam jemu, że słyszałam w radiu taką fajną audycję, w której babka opowiadała o książce wywiadzie rzece ze Stasiukiem i Stasiuk tak odpowiedział zapytany o to, czy …

    Mój rozmówca nie dowiedział się o co zapytano Stasiuka i co Stasiuk odpowiedział, bo wstał zirytowany i powiedział, że nie znosi jak mówię co kto inny powiedział, że co go to obchodzi i czy ja nie boję się przypadkiem swoich myśli, skoro często podpieram się cudzymi.

    Wylał wino trącając kieliszek, a potem musiałam prać trampki, choć ten fakt jest dla zrozumienia tematu nieistotny, ale oddaje dramatyzm sytuacji i jakby to było na filmie, to na pewno dodałoby scenie wartości. Widz mógłby pomyśleć wtedy – hmm wino się rozlało.. co to może znaczyć.

    Ale do rzeczy.

    Uderzyło mnie to, co powiedział on, bo to jest drugi on w moim życiu, który jest przekonany, że jego myśli są tyle samo warte co te zapisane w książkach przez innych ludzi, bo ci inni ludzie wcale nie są lepsi w tym myśleniu niż on. Ich zdanie a zdanie onych. Proste.

    Dyskutowałam też ten temat z moją córką, która jest na rozdrożu jeśli chodzi o sens w ogóle uczenia się i czytania i miota się, bo chciałaby coś wiedzieć, ale z drugiej strony nie wie po co ma wiedzieć.

    I omawiając moje uwielbienie do fan page pt. „Z uniesień zostało mi uniesienie brwi, ze wzruszeń – wzruszenie ramion”,  który zdobywa tysiące polubień pod postem wrzucając cytaty z jakichś powieści, stwierdziłyśmy, że fakt, podpierania się słowami innych jest trochę żenujący dla osób w moim wieku;], bo wypadałoby mieć swoje zdanie, ale też nieprawdą jest, że ci, którzy coś napisali są tacy sami jak my, którzyśmy tylko o czymś pomyśleli. No bo jednak napisać to trzeba umić.

    Ale problem mam z czym innym.

    Nie z tym, że ktoś wyrazi myśl lepiej ode mnie, ale z tym, że wolę przytoczyć cytat niż podjąć próbę wyrażenia własnego zdania sformułowanego po swojemu.

    Cytat jest swego rodzaju tarczą i w moim mniemaniu gwarantem tego, że mam rację. Bo skoro ktoś inny na coś wpadł, to ja też mogę mieć rację.

    Bardzo mnie niepokoi ten trend we mnie i złudne poczucie, że powoływanie się w rozmowach na cudze słowa czyni mnie erudytą.

    Kiedy byłam w liceum, miałam na końcu brudnopisu do polskiego listę lektur, które sama sobie wyszukiwałam w bibliotece, w której pracowała moja matka. Łaziłam między półkami i szukałam.

    Potem to co znalazłam czytałam i zakreślałam zdania w książce. Następnie te zdania wpisywałam do niebieskiego notesu z aforyzmami, z którego wylatywały kartki.

    Uważałam, że Kotarbiński zna się na szczęściu i do dziś pamiętam, wiadomo!, co on tam wypisywał o tym szczęściu, a to np. że szczęście jest w nas i ja do dziś się z tym zgadzam i to wiem, ale nigdy nie udało mi się tego poczuć.

    Wiedział lepiej Cortazar i Kępiński, dzięki któremu odkryłam, że na bank mam depresję, stany lękowe i jestem flegmatykiem, wiedział wszystko Ingarden i Erich Fromm o miłości też wiedział, Milan Kundera o życiu wiedział, a Lermontow nauczył mnie, że zło rodzi zło. No i tak mogłabym wyliczać bez końca.

    Ostatecznie doszłam do wniosku, że muszę zrobić z tym porządek.

    Cytowanie, czytanie, powoływanie się na autorytety jest nędznym przejawem braku pewności co do własnych przekonań i ucieczki przed odpowiedzialnością za swoje słowa.

    Tylu ludzi dziś może właściwie wszystko. Pisać, publikować, wpływać na opinie, bawić kogoś, irytować, że rozmyślam oczywiście o tym, że mój głos może utknąć pomiędzy niczym i nigdzie.

    Może tak być.

    Ale może nie będzie i ktoś kiedyś powie komuś tak:” słuchaj, czytałam książkę Agaty Cxxxx i ona tam napisała, że…”

    Karl może to i ja mogę. Choć rzecz jasna uważam, że jest mądrzejszy ode mnie.

    Ale może tak być, że nie jest. że jest pracowitszy i na bank nie rozkminia czy on wie mniej a tamten ktoś lepiej. Zero obcyndalania się. Dupogodziny i klepanie w klawisze. Aż tu 6 tomów i szał.

    Ale teraz trenuję case „wiem swoje”, bo już gotowa byłam podkreślić pisakiem w 2 tomie jego powieści zdanie na temat zdrowego żywienia, które literacki gwiazdor uznał za idiotyczne,ale nie przytoczę dlaczego, bo ja akurat uważam inaczej niż on (bingo) , a z tym pisakiem to był ten odruch, którego chciałabym się pozbyć:)

    Ja się boję tylko jednego, że tak będę drążyć temat przygotowań do pisania, że będę jak te trzy siostry Czechowa, które chciały jechać do Moskwy. I tyle się naczekały, naprzygotowywały, namarzyły a ostatecznie nie pojechały nigdzie.

    Znowu cytat!

    kurwa.

  • Ten związek trwa już 13 lat

    Mój zachwyt nad  dziewczyną z zapyziałego miasteczka, niczym nie różniącego się od setek innych podobnych zapyziałych miast, z osiedlami z wielkiej płyty, supersamem na dole, w których dzieje się zawsze nic – tj. nad Dorotą Masłowską trwa nieprzerwanie od premiery „Wojny polsko ruskiej”, od pierwszych zdań tej książki napisanej w przerwie nauki do matury:” Najpierw ona mi powiedziała, że ma dwie wiadomości dobrą i złą. Przechylając się przez bar. To którą chcę najpierw.”

    Ten rodzaj konstrukcji zdań, narracji, wypowiedzi bohaterów zmienił moim zdaniem wszystko. To znaczy wszystko w moim sposobie myślenia o świecie za pomocą słów.

    Właściwie do dziś, w czymkolwiek co Masłowska napisze, taka właśnie jest – w tym świecie, który potrafi genialnie obserwować i pointować – z boku, z dystansu.  Pokazuje, że jej bycie w tym wszystkim jest nacechowane stosunkiem raczej prześmiewczym.

    I oto patrzę na nią na wieczorze autorskim lansującym wydanie jej felietonów parakulinarnych „Więcej niż możesz zjeść”, widzę 32 letnią kobietę, ale bardziej przypominającą dziewczynkę nudzącą się u cioci na imieninach. Widać, że obrządek rozumie, że musi zaliczyć i nie protestuje, ale otwarcie przyznaje się, że nie jest to jej ulubiona forma spędzania czasu.

    m1 m2 m3 m4

    Kobieta – dziecko, z dołeczkami w policzkach, sepleniąca okrutnie, w uroczych botkach kopytkach i dżinsowej kurteczce, rajstopkach we wzory, matka dziecku, osoba świadoma mająca moc nakłonienia do współpracy przy swoich projektach gwiazdy show biznesu np. Anję Rubik.

    Nie potrafię sobie jej wyobrazić, jak uwodzi faceta i tego, co może w niej tego faceta podniecić. Bo jest jak dziecko, genialne i kapryśnie dziecko, które robi to co chce. Pisze kiedy chce i co chce i nigdy nie odpowiada na oczekiwania publiki, dlatego wydaje cokolwiek w odstępach czasowych zbyt dużych, a jak napisze powieść pod presją, to okazuje się ona zła (“Kochanie, zabiłam nasze koty”).

    Tak czy owak prędzej wyobrażam ją sobie jako matkę „spokrewnionej z nią osoby” lat 9 niż kochankę czy femme fatale. Pewnie podczas jakiegoś aktu intymnego w jej głowie przemykają urywki z Dynastii, kiedy Fallon porywają kosmici, bo ma dość umizgów męża – Jeffa Colby. I chce jej się bardziej śmiać niż widzi siebie jako Anastasie z 50 twarzy Greya.

    A może całkiem się mylę, ale przywołuję te spekulacje, żeby pokazać, że je mam, a skoro je mam to znaczy ta osoba w jakiś tam sposób mnie fascynuje skoro rozmyślam nad takimi sprawami w życiu obcej mi osoby. Nie rozkminiam przecież życia erotycznego nie wiem… Kasi Skrzyneckiej czy Kasi Zielińskiej.  Ani Kingi Dunin, choć swego czasu dała znać, że mogłoby być ciekawie się dowiedzieć o tym co robi w łóżku.

    Patrząc na tę niepozorną osobę ulegam niepohamowej zazdrości tudzież fascynacji. że po prostu. Pojawia się ktoś, kto potrafi. I koniec.

    Nie ma przecież embijeja ani doktoratu z literatury, co dałoby jej podstawy do genialnego budowania fraz i fabuł.

    Nie sądzę też, aby czytała zawzięcie „Drogę artysty” Julii Cameron zastanawiając się, jak ma z siebie wyzwolić twórcę. Zapewne ma to w dupie i nie ma pojęcia o czymś takim, jak wyzwalanie z siebie artysty.

    Podejrzewam, że raczej  uważnie przemyka po rzeczywistości jak Lena Dunham, która bardzo się cieszyła, kiedy w życiu zdarzał jej się dramat jak np. ból ucha, bo to „przyda się do książki”.

    Nie wiem.

    wiem tylko, że wbija mnie w mój mentalny fotel jej sposób konstruowania zdań, łączenia pojęć – z tych górnych półek, z zestawów popkultury i wyświechtanych pop znaczeń.

    Jak choćby w tym fragmencie z felietonu o jedzeniu. Dwa zdania, a jaka nakładka epitetów i znaczeń kulturowych, które razem pokazują czytelnikowi, że halo, nie traktujmy tego wszystkiego aż tak zazbytnio serio.

    „Okolica była niepokojąco piękna. W białych domach z werandami mogli mieszkać zarówno Maryla i Mateusz Cuthbertowie, jak i seryjni mordercy – ludożercy, a do okien naszych pokoi, jak w czasopismach świadków Jehowy, zaglądały jelenie i wiewiórki”.

    W ogóle na fali naszego coraz bardziej chorego zainteresowania jedzeniem oraz tym, jak sobie radzić z jego wszechobecnością i nadmiarem, te felietony parakulinarne są jak najbardziej na czasie. Dużo tu zadziwienia, że można właśnie tak jeść, żreć i konsumować a nie inaczej, tak, żeby przeżyć w miarę miło, tylko tak, żeby się dobić i zniszczyć. No i tak pięknie z tego ona szydzi, z tego jak to wszystko łykamy, my wszyscy.

    Nie tknęło mnie żadne skrzydło anioła ani palec Boga, nie drzemie we mnie to co w Masłowskiej czy w Karl Ove Knausgaardzie.

    Ale mam to gdzieś:) Także to, że wszyscy dziś piszą, mają popularne blogi i kontrakty reklamowe, dzięki którym pojadą doświadczać na Zanzibar.

    To co w nas jest, wyjdzie i tak. Wiem to. I nie chodzi tylko o pisanie.

  • Penis Magika, Żulczyk, tekst zawiera spoilery:]

    Mam taki chytry plan – mówić o innych i doczekać się, aż przyjdzie czas mówienia o sobie:) bo w sumie cóż, jest to najbardziej super sprawa. Kto twierdzi inaczej, ten kłamie.
    Ale najpierw wypowiem się o innych i teraz padło na Żulczyka. Jakuba Żulczyka.

    Niektórzy nie znają, ale moja Wera powiedziała, a to ten co o nim mówią „Coelho dla hipsterów”. I trafna uwaga, można by na tym zakończyć opowieść o panu i wszyscy będą wiedzieć o co chodzi.

    Ale ja chcę pokazać, jaka jestem w ogóle szydercza i znam się na bohaterach, zamiast krótko powiedzieć – no nie jednak. Chociaż po prawdzie to wcale nie o samą szyderę chodzi. Chodzi o to, że ja nie czytałam żadnej wcześniejszej powieści Żulczyka, ale miałam go na uwadze, jak to mówią.

    Bo tak:

    • pisał kiedyś ciekawe felietony do Elle, zgryźliwe recenzje do Wprost (ale go wygryźli i zmarginalizowali tam i chyba dobrze, bo kto dziś czyta Wprost)
    • na FB zalajkował mi jeden post, cytat z Franzena;], więc uznałam, że jest spoko, no ale potem zabrał się chyba za pisanie, bo jakoś zamilkł i się z FB wyautował.

    Anja Rubik czyta “Ślepnąc od świateł” i co w związku z tym

    Ale najważniejszym powodem, dla którego wydałam 30 ileś tam złotych na książkę była Anja Rubik:)
    Serio:)
    Anja prócz tego, że sepleni i jest top modelką, to ma ambicje większe, bierze udział w ciekawych projektach w Polsce, żeby wspomnieć choćby jej występ w videoklipie Mister D pt. „Chleb”. Zajebista jest:) i ja tam złego słowa nie powiem.

    Druga sprawa jest taka, że śledzę ją na instagramie:) i ona tam fajne rzeczy pokazuje, brzydkiego psa, ładnego męża, jak jest bez majekapu i że ma ogólnie chyba ok widzenie otoczenia. No i Anja razu pewnego coś tam na instagramie zamieściła o filmie „Hardkor Disko” Krzysztofa Skoniecznego. Bardzo mnie historia tego filmu zafrapowała, bo jak to, że Anja się tym interesuje. Okazało się, że Skonieczny właściwie sam sfinansował ten skromny film z gościem z „Jesteś Bogiem” w roli głównej. Bo tak mu zależało.  A Anja wspiera offowe projekty, więc go poleca.

    Poszłam na ten film.

    Z córką, naonczas 16 letnią, co jest o tyle ważne, że chyba pierwszy raz w tym filmie widziała penisa w całej okazałości. Cóż, na marginesie główny bohater nie ma się czego wstydzić:]

    Ale do rzeczy.

    No więc film był dobry. Długo o nim gadałyśmy wracając do domu. Mocny, wyrazisty, świetnie skomponowany, mroczny, poruszający, zagadkowy. Naprawdę chapeau bas dla scenarzysty i reżysera, autora zdjęć, muzyki.

    I któregoś dnia Anja leci  dokądś tam samolotem i robi fotę, jak czyta książkę, a książką jest „Ślepnąc od świateł” Żulczyka, więc ja zamawiam w empiku i kupuję posłusznie i jestem przekonana, że to będzie super, tak jak Hardkor Disko.

    aż tu nagle Żulczyk i Skonieczny

    A jest coś co łączy Żulczyka ze Skoniecznym! Otóż zamierzają napisać scenariusz na podstawie tej książki i zrobić film.

    I myślę, że Jakub wiedział o tym wcześniej, bo książka jest tak napisana jakby to był scenopis. Dokładnie są podane sytuacje, dialogi wyciosane jak do skryptu. Więc poszedł tak trochę na skróty. Wywali parę scen i ma gotowy scenariusz bez jakichś morderczych adaptacji jakich pewnie musieli dokonać ci, którzy na język filmu przekładali „Wojnę polsko ruską” Masłowskiej.

    Więc tak średnio.

    Nie czytałam wcześniejszych powieści Żulczyka, choć miałam chęć na „Zrób mi jakąś krzywdę”, bo to wydał Dunin Wąsowicz, Lampa a oni stworzyli sukces Masłowskiej, znaczy ona sobie stworzyła, ale oni się na niej poznali.

    Tak na marginesie. Naszła mnie refleksja.

    Straszny ze mnie jednak FOLLOWERS!!!

    Zapisuję, jako rzecz do przemyślenia na później, może zrodzi się z tego jakiś osobny rozdział mojej własnej książki, czyli takiej o mnie:)

    Wracając do tematu, to na film zapewne pójdę, wierzę, że Skonieczny doda tej fabule jakiegoś smaku, którego książka jest niestety kompletnie pozbawiona.

    Jak bohater ślepł od świateł

    No to tak – fabuła. Rzecz jest o panu w wieku takim około 30 tkowym, wystarczająco młodym, żeby się wywyższać i o kobietach 45 letnich pisać „starsze” (czuję się osobiście obrażona, ale może pora się z tym pogodzić. Do przemyślenia.) i wystarczająco dojrzały, żeby móc uważać, iż jest doświadczonym. Pan ma na imię Jacek (?) i jest ekskluzywnym dilerem. Ekskluzywnym, bo jeździ audi, nosi płaszcz od Lanvin (Burberry to mainstreamowy obciach), mieszka se elegancko, jest chudy i laski na niego lecą. Handluje oczywiście 30% czystą kokainą i tylko w wytwornym towarzystwie Krzysiów Ibiszów i zmanierowanych, osamotnionych „starszych” żon bogatych mężów oraz polityków. Wyższe sfery, nie jakieś tam kmioty z klasy średniej z wiecznie niepospłacanymi debetami na kartach.

    Ma ekipę przygłupich osiłków ściągających długi dla niego i ober dilera. Ma przyjaciółkę, przy której może się zdrzemnąć i dlatego nigdy jej nie przeleciał i młodą laskę, której jedynym osiągnięciem jest posiadanie nigdy niefarbowanych włosów w kolorze cytryn. Laska ta jest jedyną jego słabością, bo czasem ma zwyczajnie ochotę ją przelecieć na romantyczno, czego oczywiście nie robi, by nie być posądzonym o bycie pizdą, więc przelatuje ją na ostro, na co ona zasługuje, bo się bzyka z każdym co bogatszym.

    Tak więc bohater stara się być klasyczny – ma jakąś tajemnicę, tzn. ludzie uważają, że ma, ale wcale nie ma, musi tylko sprytnie się kamuflować, żeby nie zaliczyć wpadki.

    Bohater ma plany. Ma cel – jak siostry Czechowa do Moskwy, tak on chce lecieć do Argentyny i nigdy tam nie dociera.

    Bohater działa. Jak wstał w poniedziałek o 15 tak do końca tygodnia nie położył się spać.

    W środku mniej więcej następuje oczywiście zwrot akcji i już wiemy, że on, jak  czechowowskie siostry, nigdzie nie wyjedzie. Czyli – komplikacje. Oczywiście niespodziewane.

    Czyli Żulczyk był pilnym słuchaczem kursów Pasji Pisania. Konstruował bohatera w pocie czoła, nadawał mu cechy, znamiona, czynił kimś, lecz niestety.

    Dobry bohater to taki, który może być moczymordą, blagierem, słabeuszem. lamusem, ćwokiem czasami, tępakiem itd., ale musi być tak skonstruowany, aby czytelnik go lubił mimo wszystko, a właściwie dlatego właśnie, że jest jaki jest (udało się to np. Kai Grzegorzewskiej w „Betonowym pałacu”.

    A tego kolesia się nie da lubić.

    Jest tak boleśnie pretensjonalny, że zęby bolą. Robi się przerwę w czytaniu myśląc, że będzie lepiej, ale to jest jak w rachitycznym związku, co do którego intuicja podpowiada, że nic z tego nie będzie. Myśli się – zmieni się, coś musi być inaczej, przecież zaczęło się dobrze. I wiadomo – następuje katastrofa.

    Zatem ten bohater Jacuś jest bohaterem skrajnie irytującym.

    Pogardza wszystkimi i wszystkim. Warszawa to dla niego jakieś tanie epicentrum syfu, gówna i szarości, sam jest z Olsztyna, też syfiastego, więc przy okazji pogardzi se słoikami. Rodzice są żałośni ( tu akurat to może mieć rację). Tych co każdego ranka stoją w krokach na drodze do Mordoru na Domaniewskiej uważa za kiepskich kmiotków, którzy skończą jako żule z niespłaconymi kredytami wziętymi na swoje marzenia o fajnych żonach, które okazały się kurwami i bachorach, które okażą się największymi pasożytami nowoczesnej Europy.

    No. Przyznam. Tu się trochę z nim zgadzam.

    Też uważam swoją egzystencję za trochę jednak żałosną. Zgodnie z przekazem Jacusia uważam się za wyrobnika kiepskiego systemu, w którym spędzam miliony godzin na przewalaniu maili o niczym po to, żeby spłacić kredyt i zrobić tygodniowe zakupy w tesco następnie stwierdzić, że na auto casco i wycieczkę do Turcji to już raczej zabraknie. Nie jestem potencjalnym klientem takich bohaterów jak Jacuś:) Jestem tym, czym on pogardza. I spoko:) Nie mam z tym problemu, ale mam problem z tym, że pogardzając takimi sierżantami korporacji sam wcale nie jest lepszy. Zmaga się na co dzień z zależnością od oszołomów i strachem przed praktycznie wszystkim. Grube paczki pieniędzy, jakich czasem dotyka, nie sprawiają, że robi się wolny. Jest zniewolony milion razy bardziej niż alimenciarze z brzuchem, którymi pogardza.

    W zasadzie żadna cecha charakteru jakiegoś bohatera mi nie przeszkadza pod warunkiem, że jest pokazana w taki sposób, że

    a. bohatera da się lubić

    b. że obserwując go samoistnie generuje się cenna refleksja nad własną kondycją życiową.

    Ta rachityczna pogarda, jaką Żulczyk wpisuje w swojego bohatera, jest żałosna.

    Słaby jest też język. Ten język Żulczyka zdradza, pokazuje, że chciałaby być takim mentorem naszym, kaznodzieją, papieżem z przekazem. Z czego ten wniosek?

    Ano z tego, że lubuje się on w powtórkach. Wiele fraz pada na podobieństwo sławnej przemowy Jana Pawła, którą wszyscy znają a która brzmi tak: Niech zstąpi duch twój i odnowi oblicze ziemi. Tej ziemi i Żulczyk robi to nieustannie – wzmacnia przekaz tym powtarzaniem.

    Raczy nas sentencjami w stylu:”  Z tego składa się ziemia. Z tego składa się Polska”

    serio?

    albo:

    „Nie ma niczego naturalniejszego niż przemoc”.

    srsly?

    Kombinowałam, że pisarz, dziennikarz o takiej świadomości może celowo zastosował takie zabiegi, ale ja też jestem doświadczonym czytelnikiem. Czułabym, że autor bierze w cudzysłów swoje słowa, że mruga do mnie, że prowadzi ze mną grę.  A tu czuć od początku, że to jest takie strasznie, ale to strasznie serio.

    że oto znudzony dziennikarz hipster, ulewa jakiś niesmak na panny z botoksem, na bogatych idiotów, na dresiarzy w służbie gangów, na miasto rzekomo przeżarte beznadzieją.

    Nie kupuję tego.

    Nie przekonał mnie gość w tej książce do niczego, prócz do myśli, że Anja Rubik – czasem dokonuje złych wyborów:) ale może zrobiła to dla Skoniecznego a temu damy szansę za to, że pokazał, jakie słuszne przyrodzenie ma filmowy Magik, czyli Marcin Kowalczyk 😉

    Dobra. Kiepski żart na koniec taki:) Film „Hardkor Disko” obejrzyjcie i może na ten Ślepnąc od świateł też się wybierzcie, może będzie z tego chleb, jakiś taki alternatywny, niezrozumiały dla nas kmiotków z ursynowów, tarchominów, białołęk świat, który nas urzecze swoim przerażającym anturażem i dzianiem na tyle, że szczęśliwi wrócimy pod ciepłą kołdrę naszych dziwnych stanowisk, niezrealizowanych marzeń, poczucia wyższości nad kuzynami, którzy zostali w naszych małych miastach, upierdliwych dzieci, miłych kotów, psów rasowych i rowerowych ścieżek.

  • Niebywałe życie Horowitza

    Nie wiem, dlaczego tak się uwzięłam, że Horowitz o sobie może napisać tak rewolucyjnie wciągająco, jak Knausgaard.

    Może to się wzięło z myślenia, że skoro taki zdolny człowiek, to potrafi też interesująco pisać o swoim niezwykłym życiu. Otóż nie potrafi:)

    Miejscami skrajnie mnie irytował tą amerykańskością i keepsmilinizmem. Wszyscy niemal, z którymi coś podziałał w życiu zawodowo – to jego przyjaciele, wszystko niemal co mu się przytrafiło – było wybitne i niezwykłe. I takiego kogoś jak ja, któremu się wydaje, że wszystko jest nic nie warte, albo jak jest warte – to dla mnie nieosiągalne, no to takiego kogoś jak ja – podejście Ryszarda Horowitza wkurza.

    Bo kurcze przeżył obozowe opresje – a jest szczęśliwy. Jak to? Powinien o tym tylko pisać i mieć traumę. A nie dość, że nie ma traumy, to jeszcze mało o obozach pisze i niechętnie.

    Ja wolę się umartwiać. Knausgaard mi na to pozwolił. Dzięki niemu mogłam sobie co jakiś czas mówić w myśli:”hmmm taaaak, to o mnie!” To o mnie jest ta bieda z emocji i zdarzeń, jakie się miewa w rodzinie. Rodzina jako źródło cierpień. No dokładnie.

    Tymczasem Horowitz miał szczęście. Nie dość, że Schindler wziął go na swoją listę i Rysio cudem się wyratował razem ze swoimi rodzicami i siostrą, to jeszcze nie miał żadnych pretensji do swoich rodziców, za to wręcz przeciwnie – kochał ich i poważał i zdecydowanie dużo im zawdzięczał. Właściwie to wszystko.

    Tak sobie myślę. że to trochę takie niesprawiedliwe, że możemy być kimś zdolnym, wielkim moralnie albo idiotą i złym kimś a mieć w życiu jednak z górki tylko dzięki temu, że kiedy byliśmy mali to były osoby, które żywo się nami interesowały i przejmowały.

    Strasznie mnie to wkurwia.

    Horowitz miał to szczęście, że nie musiał w sumie umieć pisać. Dość w jego życiu się nadziało, żeby wystarczyło to w miarę chronologicznie spisać i już jest ciekawie. Czego dowodem jest tempo, w jakim przecztyałam te wspomnienia. Zaczęłam z niesmakiem rozczarowania, skończyłam po 2 dniach urzeczona, że tylu ludzi, tyle zdarzeń, jedna osoba, że wiele szczęścia, wiele miłości, wiele, wiele dobrego.

    Podobało mi się w podejściu Horowitza to, że miał bardzo przytomny stosunek do tzw. sław a la celebryta. Spotkał np. Warchola i dobrze wiedział, że to kabotyn i hochsztapler. Jednak dobrze porozmyślać jest przy okazji jak takie zjawiska jak Warchol się rozprzestrzeniają i dziś, że oto występuje na łamach gdzieś ktoś, kto nic nie wie, nic nie umie, ale tak mocno wierzy w swój zajebizm, że inni uznają jego wyjątkowość za pewnik. Dziś to jest prawdziwa plaga. Roi się od ludzi, którzy pieprzą smutki a internet pełen jest zachwytu – począwszy od wróżbity Macieja a skończywszy na pisarzach pokroju Paolo Coelho.

    Dobrze poczytać wspomnienia Horowitza o swojej pracy nad fotografią artystyczną i pomyśleć dokąd to teraz wszystko zmierza, kiedy co drugiemu wydaje się, że umie robić zdjęcia nie mając przy okazji nic ciekawego do powiedzenia. Horowitz dobrze pokazuje, że między dobrym zdjęciem a tym, co ma się do przekazania – istnieje jednak ścisła współzależność i nim zaleją nas foty z instagrama nóżek na plaży, napojów ze starbucksa czy outfitów na jakieś tma okazje czy też pomalowanych ohydnie paznokci – to może uda nam się trafić na coś naprawdę wyjątkowego? Horowitz akurat nie ma wątpliwości, że dziś łatwe to to nie będzie.

    Mam w sobie jakiś taki apokaliptyczny nastrój od długiego już czasu. Polega to na przeczuciu, że nic już nie będzie, że umrzemy pod naporem niczego. Przypominają mi się „Trociny” – Krzysztofa Vargi. W tej swojej najbardziej gorzkiej książce, jaką ostatnio czytałam – on pisze, że tytułowe trociny to zawartość internetu. Internet to kolos na trociniastych nogach, trzyma się na ślinę i wkrótce się zawali pod naporem głupot, które w niego wkładamy, które wrzucamy na serwery, które przecież gdzieś stoją, gromadzą te wszystkie pierdy i któregoś dnia wybuchną rozgrzane do czerwoności od nadmiaru zidioceń.

    To co jest mi nieobce i co książka ta wznieca – to nostalgia. Takie niewytłumaczalne odczucie, że dziś jest niby łatwiej, a trudniej, że czas, kiedy czyjś wytwór miał jakiekolwiek znaczenie i wartość – bezpowrotnie minął.

    Jeździmy do pracy i z niej wracamy, zarabiamy jakieś ochłapy nie z naszego stołu, całkiem od nas niezależnie, bierzemy kredyty i chcemy żyć ładniej, godniej i wygodniej. A tymczasem nie dość, że tego nie osiągamy to jeszcze starzejemy się nieoczekiwanie gorzkniejąc na skutek poczucia, że zostaliśmy oszukani, bo miało być fajnie jak na bilboardzie nowego developera stawiającego „lofty” w centrum niczego a jest przygnębiająco, straszno, z długami i z perspektywą bankructwa w chwili, kiedy powinie nam się noga tj. stracimy robotę lub zachorujemy.

    Satysfakcji nie daje właściwie nic i nic nie daje ukojenia. Nie stać nas na żadne odejście od wzorca. Chociaż w sumie mam świadomość, że mówienie o tym w liczbie mnogiej to chowanie się za czyimiś plecami, bo w sumie może to spostrzeżenie dotyczy garstki ludzi w tym mnie a ja nie mogę nic na to poradzić.

    Tak czy siak zazdroszczę Horowitzowi. Podejścia do życia, które mnie na początku irytowało. Nie bzdetów pt. wszyscy ludzie są z gruntu dobrzy, ale mniemania i wiary w moc sprawczą swoich działań, odwagi w ich podejmowaniu, determinacji w tych działaniach, żadnego mazania się i babrania w nie wiadomo czym, w widzeniu tego, co jest naprawdę czarne a co jest białe, w niebawieniu się w zbędne dywagacje o dupie maryni.

    Dlatego przeczytać „Życie niebywałe. Wspomnienia fotokompozytora” warto, a nawet trzeba.

  • zjedz kanapkę