• “Bezmatek” i córkowanie – zapis Miry Marcinów

    Relacje rodzinne to temat eksplorowany dość często, ale dość rzadko dobrze, to jest w sposób, jaki może poruszyć każdego, kto danej konkretnej historii nie przeżył. Za to każdy posiada rodziców i każdy doznaje w związku z tym poczucia pewnej pustki: albo z konieczności rozstania się ze źródłem emocji albo dlatego, że rodzice tych zapotrzebowań emocjonalnych wypełnić nie umieli lub robili to skrajnie nieudolnie. Tak czy owak – zawsze jest to temat z założenia epicki. Napisać o tym w sposób, że osobista historia staje się ikoniczna czy staje się punktem odniesienia dla osobistych historii czytelników – jest niezwykle trudno. Tak uważam.

    komu udało się o relacjach rodzinnych napisać z sensem?

    Udało się to Knausgardowi, który oślepiająco szczerze i z detalami  w 6 tomach opowiedział historię życiowych zmagań naznaczonych trudnymi  relacjami z przemocowym, paranoicznym ojcem. Udało się to Emilie Pine, która w „ O tym się nie mówi” wywlekła na światło dzienne własne historie, o których właśnie się milczy. O alkoholizmie ojca, gwałcie, trudach dojrzewania. Jej opowiadanie zaczyna się podobnie jak u Knausgarda, od grzebania w ekskrementach ojca, nieuchwytnego, destrukcyjnego ojca, którego nieporadność w pewnym okresie życia na swoje plecy wzięła odrzucana i lekceważona córka. To grzebanie się w rodzicielskim gównie ma swoją symbolikę. Jakby dzieci nigdy nie miały być od tej spuścizny wolne, nigdy w sensie dosłownym i przenośnym. Ale i Kanusgard i Pine pokazują, jak się z tego wygrzebywali, jak proces sprzątania przebiegał i w wymiarze fizycznym i duchowym, jak z odrzuconych dzieci stali się dorosłymi na chwiejnych nogach, żeby z czasem umacniać się na nich coraz bardziej poprzez rozumienie swoich historii, a także poprzez ich opisanie.

    Opisanie swojej historii rodzinnej to ogromny przywilej i dar pozwalający na jakiś rodzaj symbolicznego wyzwolenia z poczucia żalu i pretensji do rodziców i całego świata, że nie tak miało być.

    Podobny udany projekt rozliczenia się z emocjami tym razem do matki, zrealizowała tym razem pisarka, akademiczka – Mira Marcinów, z tym że “Bezmatek” to jej debiut prozatorski.

    taka lajfstylowa dygresja

    Nie wpadłabym na tę książkę, gdyby nie spotkanie z gatunku przypadkowych nie – przypadkowych. Mira zasiliła grupę jednego party złożoną z samych ciekawych kobiet, artystek i działaczek i opowiadając sobie, o tym czym się zajmujemy, wyszło na jaw, że  wydała książkę. Tu taka dygresja, ale lubię to mówić. Dla mnie ludzie twórczy, mający za sobą stworzenie czegoś, co nie jest mailem, napisanie książki na przykład, są w moim prywatnym odczuciu typami heroicznymi. To nie jest proste usiąść i napisać coś, co wejdzie w świat i na zawsze zostanie znakiem do wielokrotnego odczytania na różne sposoby. Tym bardziej nie jest proste pisać o relacjach rodzinnych. Trzeba się przyznawać wtedy przed samym sobą do zdarzeń, emocji, które w trakcie życia wypieramy, żeby nie zwariować, żeby utrzymać nos na powierzchni nie myślimy o tym co nam się przytrafiało jako dzieciom. Mira w wywiadzie dla dwutygodnika mówiła, że te słowa same ją niosły, że zawsze coś zapisywała “na boku” niejako na marginesie codzienności. Zapewne, tak było, niemniej dla mnie ten akt twórczy jest znaczący.

    czym jest Bezmatek

    Mira napisała książkę o matce, ale tytuł nosi „Bezmatek”, bezmatek to w terminologii pszczelarzy jest ul pozbawiony pszczoły matki. I w rzeczy samej jest to rzecz o matce, która była, ale której już nie ma. Rzecz o silnej emocjonalnej więzi matki i córki, o skomplikowanych relacjach matki ze światem zewnętrznym i mikro – ciepłym, ale też nierzadko zdestabilizowanym światem domu matki i córki, jaki ta pierwsza stworzyła.

    Mira nie poszła w drobiazgowy styl Knausgarda, który potrzebował tysięcy stron, aby oddać klimat swoich odczuć z okresu dzieciństwa czy młodości, ale także żongluje zaskakującymi szczegółami, jakie pamięta z dzieciństwa, szczegółami układającymi się jak rytm prostej piosenki Majki Jeżowskiej dla dzieci budując z nich mięsisty i soczysty obraz życia ze swoją matką. Narracja przybiera formę krótkich jak błysk flesza opowiadań, jak szybko nadany telegram lub sms, jak mikro powieść o mega ładunku emocjonalnym. Mira przywołuje wszystkie rekwizyty dzieciństwa z lat 90 tych, piosenki z TV, czasopisma, style życia, nie ubarwia tego, konkretnie i wprost pisze o biedzie, niepokoju, jaki zawsze towarzyszył dziecięcej narratorce, lęku o matkę. Jest to przykład relacji totalnej, silnej i uzależniającej, nawet czasami wręcz erotycznej. Klasyczny podziw dorastającej córki, która nie jest tak zjawiskowo piękna jak matka, dojrzewanie w atmosferze niepewności, co się dziś wydarzy, a jednocześnie podziwu i przewielkiej miłości. 

    córczyzm

    Czytałam te celujące w serce frazy z zazdrością. Mnie kobiecość mojej matki szalenie drażniła, narratorkę emanacja kobiecości jej matki pociągała. Ja brzydziłam się patrząc jak matka się maluje i pluje do kasetki z tuszem do rzęs, narratorka godzinami podziwiała matki kunszt w upiększaniu się i notowała w głowie jej rady z tym związane. Zazdrościłam jej tego powiązania, a potem nie mogłam się nadziwić, że taka więź może być tak wszechpotężna, że kiedy matka odeszła – córka narratorka musiała skupić cała energię na uporaniu się z potężną dziurą egzystencjalną, jaką matka po sobie zostawiła. Niewyobrażalny seans przywiązania, powiazań i różnorakich emocji, prowadzących wręcz do szaleństwa, którego odczucie podbijają coraz krótsze frazy pod koniec książki, jak urywany oddech, niemożność złapania tchu, chociaż od śmierci matki minęło 2 czy 3 lata.

    czy jesteśmy samotnymi wyspami jak Ibiza?

    Mnie nauczono, że relacja z innym człowiekiem jest płytka. Bo każdy jest jak Ibiza, samotna wyspa. Pamiętacie  jak w filmie “Był sobie chłopiec”  mówił to Hugh Grant. Mylił się, jak się okazało. I dobrze, aby każdy kto myśli, że jest samotną wyspą miał okazję przekonać się, że tak nie jest, że musi wystąpić jakiś rodzaj silnego powiązania z inną istotą, takiego powiązania aż do szaleństwa. A może nie musi – nie wiem. Ale móc tego doznać jest chyba jakimś rodzajem spełnienia, choć niełatwego. 

    W jednym ze swoich telegramów narratorka mówi tak:

    „Jedno piękne wspomnienie z dzieciństwa i jesteś zbawiony. Jeśli to prawda, moja matka mnie ocaliła”.

    A co z tymi, którzy takich nie mają? Czy giną? Czy doczekają się głosów innych prawd? Ja wiem, to czeka chyba na mój głos 🙂

    Podsumowując. Szalenie (sic!) sprawnie napisane studium relacji córki z matką, obrazowe, brawurowe, lapidarne i celne. Poprzez całe to imaginarium lat 90 tych wywołujące w każdym szereg jego własnych wspomnień, jego własnych proustowskich magdalenek, piosenek, które nas robiły, sloganów, które wdrukowywaly w nas wzorce zachowań, ikonicznych postaw matek, słabości, które bywały siłą, sił, które bywały słabością. Świetna to moim zdaniem książka. Zazdroszczę tematu i jego realizacji.

  • zjedz kanapkę