Lubię oglądać filmy, które pokazują mi w jakim wyabstrahowanym świecie żyję. Nie wiem, może innym się wydaje, że jadąc do Dubaju czy Tajlandii i robiąc sobie zajebiste foty na instagrama na tle zachodów słońca i piasku na betonie są światowi i ogólnie ogarniają, o co chodzi, ale ja nie mam takiego wrażenia. Narzekając często na niedogodności rodzimych systemów często zapominam, nie tyle, że inni mają gorzej, bo to nijak nie poprawia mi jednak samopoczucia, ile, że żyjąc tu, żyjemy w pewnego rodzaju bańce. Ja wiem, że ona stoi na trocinowych fasadach, coś dmuchnie a to rozpadnie się w pył, a ja nie mam nawet plecaczka spakowanego na ten nie tak mało prawdopodobny przypadek. Ale póki co stoi. Za fasadą ukrywają się pełne bezpodstawnej pychy, złudne przekonania większości europejskich społeczeństw, że jesteśmy świetni, lepsi i że że nam się należy, mamy domy, samochody a kobiety mogą chodzić do szkół. A tam dalej jest jakiś świat z insta miejscówkami. Albo amerykańskie filmy obyczajowe, w których głównymi tragediami społecznymi jest to, że ktoś nie może mieć dzieci, albo małżonek okazał się nie taki jak w wyobrażeniu.
Film Nadine Labaki „Kafarnaum” daje natomiast mocny cios między oczy pokazując, że czasy dickensowskiego Olivera Twista, w których dzieci znaczyły tyle co karaluchy wcale nie minęły, że rzeczywistość, w której są one poniewierane, gnębione, pozbawione uwagi, opieki i praw, traktowane jak przedmioty – nie minęły.
Tym razem jesteśmy we współczesnym Bejrucie. Ale nie na eleganckim deptaku z drogimi sklepami, kawiarniami, limuzynami, obiektami dla turystów i bogatych, tylko w biednej, zaniedbanej dzielnicy, gdzie ludzie walczą o byt na równi z zabiedzonymi psami i kotami. Kto pierwszy złapie ochłap – ten lepszy.
Bohaterem opowiadania o tej części miasta jest 12 letni chłopiec, jeden z wielu rodzeństwa nieporadnego ojca, którego głównym zajęciem jest narzekanie, leżenie na starej kanapie, bicie dzieci oraz ich regularna produkcja, a także nieporadnej matki poddanej systemowi, nie wiedzącej za bardzo co się dokoła niej dzieje, a już na pewno nie z jej dziećmi śpiącymi po kilkoro na jednym łóżku.
Zadziwiająca jest w małym bohaterze siła, z jaką walczy on o swoje bycie w świecie skrajnie nieprzyjaznym i obojętnym na jego los. Nie mając szans wynieść z domu wartości, moralnych drogowskazów – znajduje w sobie jakiś rodzaj kompasu, instynktu, który mówi mu co jest dobre, a czego trzeba się wystrzegać. Kiedy własny dom staje się dla niego piekłem, kiedy nie może uratować 11 letniej siostry przed sprzedażą na żonę za parę kur – idzie szukać swojego miejsca. Okazuje się, że nawet w tym świecie trafiają się gesty ludzkie, które okazują się zbawienne. Chłopak trafia pod chybotliwy dach z blachy falistej u uchodźczyni z Etiopii będącej w Libanie nielegalnie. I odwdzięcza się opieką nad jej niespełna rocznym synem.
To, jak on potem walczy o nich obu, jaką przejawia przy tym siłę, jak mocno jest zdeterminowany, żeby im pomóc budzi odruch: nie – do -wiary. Tu u nas dzieci nie przywiązuje się za nóżki sznurkiem na ulicy, żeby nie wpadły pod samochód, kiedy opiekun idzie coś załatwić ani nie wozi “wózkiem” z garnków.
Kiedy chłopak te swoje walki, mimo nadludzkich wysiłków, przegrywa – sięga po ostateczne rozwiązanie, stawia rodziców przed sądem i oskarża ich za to, że dali mu życie. No a potem się tym życiem nie interesowali.
„Udowodnij, że jesteś człowiekiem” mówi do niego jakiś urzędnik. To zdanie wypowiedziane do małego bohatera ma szczególnie bolesny wydźwięk. Widzimy w kadrze hordy karaluchów sunące po ścianach, słyszymy te słowa i patrzymy na chłopca. Bohater znajduje jednak wyjście z tej sytuacji. Dodzwania się do jakiegoś programu interwencyjnego na żywo i mówi widzom o swojej sytuacji i zamiarze pozwania rodziców przed sąd. Sprawa się nagłaśnia i do rozprawy dochodzi.
Końcowa scena natomiast stanowi kwintesencję wiary w życie mimo wszystko. Chłopcu robią zdjęcie do dokumentów. Jego twarz jest stężała w jakimś kosmicznym wręcz smutku, fotograf mówi do niego – uśmiechnij się, wyglądasz jakbyś umierał. I nagle jakby w głowie chłopca coś zaskakuje i na twarzy pojawia się szczery, promienny uśmiech. W tej jednej scenie następuje kumulacja jego człowieczeństwa. Tego kim jesteśmy. Że jesteśmy niezłomni, że ratują nas drobne gesty serdeczności, że nie jest tak łatwo nas zniszczyć. I o tym był dla mnie ten film.
Stanął on w wyścigu o Oskara dla filmu nieanglojęzycznego razem z „Zimną wojną” i „Romą”. Z całym szacunkiem dla tych wysmakowanych, pięknych obrazów ten film, choć nie głaska po głowie, jest istotny. W dzisiejszym świecie niesamowitych wręcz podziałów, niesprawiedliwości, absurdalnych wyobrażeń garstki społeczeństw i całej reszty nie ocierającej się nawet o coś takiego jak sprawiedliwość, wolność do nauki, szacunku i godnego życia, ten film mówi coś ważnego. Przypomina, kim jesteśmy, że jest możliwe w szczurzym raju nie zatracić tej części, z której jako ludzie moglibyśmy być dumni, i że nie będą to domy, samochody i spuchnięte konta w banku.
Kafarnaum oznacza chaos, bałagan i totalną plątaninę współczesnych aglomeracji, w których ludzie żyją nie lepiej niż zwierzęta. I film pokazuje, że czasem jesteśmy czymś więcej, ale jednak dość rzadko.
Jak ja się cieszę, że trafiłam na tego bloga; pięknie się czyta, dziękuję,
A no to bardzo się cieszę:)