• Kanapka jedzona po kryjomu

    Mam taką małą tajemnicę. Lubię filmy o ekskluzywnych prostytutkach.

    Przeważnie nic one nie wnoszą do mojej wiedzy o życiu, prócz niby zdziwienia, że jak one mogły te dziewuchy, tak za pieniądze się sprzedawać, kiedy mogły wszystko, a nawet pochodziły z dobrych domów, mamy prały im gacie i dawały duże kieszonkowe, nie musiały się sprzedawać z biedy, stać ich było na kawę w Starbucksie i nie pochodziły z Afryki. Albo miały przed sobą przyszłość, mogły na tych studiach przebiedować, to nie. Wolały upaść nisko i wzbudzać politowanie.

    Z głośnego, z powodu udziału Juliette Binoche, filmu Szumowskiej „Sponsoring”, nie zapamiętałam właściwie nic, żadnego przesłania prócz tego, że ładne studentki dorabiają seksem na ładną torebkę lub czynsz.

    Z innego, też francuskiego zresztą filmu „Młoda i piękna” dowiedziałam się, że faktycznie młoda i piękna dziewucha z dobrego domu jest tak zblazowana dobrobytem, że kiedy odkrywa seks, że to bywa przyjemne, stwierdza, że branie za to kasy jest w sumie nie gorszym pomysłem niż sypianie z lamusami z klasy za free i udawanie orgazmów.

    Ten pomysł na życie został  oczywiście wyklęty przez środowisko, rodzinę i taka opcja tego wyklęcia jest też podsunięta widzowi, na szczęście nienachalnie. Film już pozostawia w widzu jakiś margines na niepewność, że o co chodzi z tą prostytucją, czy faktycznie to wszystko co podlega definicji prostytucji jest takie jednoznaczne, dlaczego np. akt trwania przy złym i głupim mężu, dlatego, że daje kasę na waciki jest prostytucją uświęconą a jak się bierze przyzwoitą kasę za uczciwe podejście do seksu, jako do zadania, które chce się dobrze wykonać i oczekuje się za to zapłaty jak za każdą dobrą wykonaną usługę, to to jest już niedobre?

    Zastanawiam się, czy to nie jest pokłosie wciąż, mimo upływu stuleci, opresywnego traktowania kobiet i przemożnej chęci panowania nad ich seksualnością. Wyklęcie tej seksualności przynosi facetom i zmurszałym dewotkom splendor i poczucie, że są lepsi i kontrolują świat pchając go w takim kierunku, w jakim trzeba. Tzn. takim, gdzie świat seksu za kasę będzie totalnie kontrolowany przez facetów.

    Taki kierunek to według mnie to nic innego, jak zwykła opresywność oraz hipokryzja.

    Lena i boczki

    pro

    fot. za dailymail.co.uk

    Opresywności związanej nie tyle z kontrolą seksualności, ale z szeroko pojętym lansowaniem jedynego słusznego modelu emanacji seksualnej polegającej na tym, że wszyscy podczas uprawiania seksu muszą być ładni, szczupli, robić to ładnie –  od 5 sezonów probuje też sprzeciwiać się Lena Dunham. W serialu „Girls”.To właśnie dwudziestoparolatka z Nowego Jorku z figurą daleko odbiegającą od przyjętych kanonów piękna, wydobyła z szafy dziewczyny, które nie prezentowały się w rozmiarze XS, ale miały apetyt na seks i wcale nie zamierzały się tego wstydzić. Pokazała, że w dzisiejszych czasach przeglądania się w lustrze social mediowych portali wymuszających filtrowanie swoich selfies celem wyglądania na młodsze, gładsze i seksowniejsze niż w rzeczywistości – prawo do napawania się swoją seksualnością mają także dziewczyny z wałeczkami na boczkach i cellulitem. Lena – scenarzystka, reżyserka serialu odważyła się pokazać światu ze swoimi niedoskonałościami i swoją nieładnością podczas karesów z chłopakiem, seksu analnego i jakiego tam jeszcze. Po prostu. Bo seks i bycie cool, pożądanym i pożądającym nie jest przypisane do rozmiaru 36 i wydatnych ust a la ponton.

    Ładnie pokazała te wszystkie brzydkie, niemodne ubrania i wylewajacy się z nich tłuszczyk, to jak nic sobie z tego nie robi, bo zajęta jest przerabianiem swoich marzeń czy pomysłów  w czyn. Że robi to raz lepiej a raz nieudolnie nie zależy wcale od tego jaki rozmiar mają jej cycki i czy pieprzy się ze stałym partnerem czy przypadkowym.

    Ale to jest mało. To jeszcze nie wszystko.

    To jest hipsterski serial dla przemądrzałych 30 latek, żeby wiedziały, że z tym swoim nieudanym życiem na tinderze, pracą non stop i pustą lodówką są super i nie są jakieś tam wyjątkowe w tym swoim poszukiwaniu nie wiadomo czego. No bo tak naprawdę przecież nie chcą dzieci, psów i domów z ogródkiem, ale też co by to mogło zastąpić też za bardzo nie wiedzą.

    Coś tam więc ten serial przełamuje, próbując pokazywać wydobywanie się lasek z opresywności kultury gejów i facetów.

    One co prawda wciąż szukają real love i dlatego tłumaczą się panu w łóżku jak poniżej.

    screen moj

    fot. mój nieudolny snap

    A potem szukają pomocy na terapiach online, ale koty za płoty wypadają, jeden po drugim. Bo liczy się już nie tylko miłość, ale też swoboda wyboru i brak poczucia winy, że wybiera się dziwnie albo w akcie sprzeciwu pokazuje waginę szefowi podczas udzielanej reprymendy.

    Jak zarabiać na seksie

    grils

    fot. za mtv.com

    I nagle natrafiam na inny serial, też amerykański, dość niepozorny. „Girlfriends Experience”. Też o pięknej i młodej, studentce prawa, która poszła na staż do dużej korporacji medycznej i została zaproszona przez koleżankę do udziału w zdarzeniu, które miało na celu uprawianie seksu za pieniądze.

    Serial nie jest wybitny, ani pod względem gry aktorskiej ani scenariusza. Ale nie jest też to seria Różowy Pantofelek, nie ma obciachu w każdym razie.

    Scenarzystom udaje się tak pomanewrować i tak ustawić bohaterkę, że widzowi nie przychodzi do głowy, aby krzywić się, że młoda ładna dziewczyna uprawia seks i bierze za to dużą kasę, bo ta akurat weszła w takie sfery, gdzie prostytutki to nie są biedne Mariole z przedmieść, tylko wykształcone piękne kobiety, które spokojnie mogą wykonywać zupełnie inną pracę, dobrze płatną, ale tak się składa, że akurat lubią seks i mając okazję ku temu, by to upodobanie realizować, nie widzą przeciwskazań, aby oczekiwać za to wynagrodzenia.

    W końcu, aby je zdobyć niemało się starają. Muszą o siebie porządnie zadbać, zainwestować w wygląd, starać się klienta rozumieć, wyjść na przeciw jego oczekiwaniom i nie krzywić się, że klient ma fanaberie (sic!) z dupy. Płaci, to ma. Klient, jakiś sfrustrowany pracą, nudą w domu, kompleksami, zamożny pan może mieć zachcianki, przedziwne fantazje, dlaczego zatem wstydem ma być obłożone tylko to, że kobiety je spełniają i chcą za to pieniądze? Dlaczego pan może się nie wstydzić, a pani musi?

    Takie pytania mnie naszły podczas oglądania i takie też wątpliwości serial ten sieje, ale też żadne to jest promo prostytucji. Zero jakiegokolwiek histerycznego podejścia czy gloryfikacji zjawiska.

    Jest w serialu taka scena, kiedy bohaterce ktoś robi świństwo w pracy, na tym stażu, gdzie traktują jak jak krzesło, i ten ktoś podrzuca całej firmie z jej konta mailowego filmik, na którym bohaterka uprawia seks z jakimś panem. Słychać jak wzdychają, krzyczą te  standardowe „mocniej i weź go całego”, takie tam klasyki, nothing special.

    Panna zaś nie dawała się na tym stażu traktować przedmiotowo, dogrzebała  się na przykład przekrętu w firmie, którego autorem był boss, z którym się pieprzyła zresztą, więc wiadomo – mogła się spodziewać odwetu.

    I co zadziało się w tym biurze podczas oglądania porno video z maila. Oczywiście oburzenie, wszyscy gapią się na to video z przejęciem takim, jakby nigdy w życiu nie kochali się na pieska i nie krzyczeli do partnera „mocniej! i o kurwa!”. Tak, że same sensacje.

    Bardzo ciekawa jest reakcja bohaterki. Najpierw doświadcza uczucia strachu i wstydu, jest zażenowana tym wszystkim, że ludzie wiedzą, widzą, ale potem powoli dochodzi do wniosków, że hello, ale o co ta wrzawa w sumie. Sama tego nie rozesłała, jest to dla ludzi oczywiste, ale nieistotne. Więc skąd to oburzenie?

    W końcu bohaterka ociera łzy, wychodzi z kibla i ma plan, nagrywa obłudne komentarze kolegów chcących protekcjonalnie klepać ją po dupie w akcie zrozumienia a drącym się na nią bossom odpowiada, że skąd ten hałas, przecież to jest sytuacja miedzy dwojgiem dorosłych ludzi, typowa raczej. Padają sugestie, że mogła brać za to pieniądze, ale w sumie nikt nie ma na to dowodów. A ona nie zamierza się z niczego tłumaczyć trzymając się zasady, że tłumaczą się ci, którzy są winni. Ostatecznie wnosi pozew o opresyjne traktowanie w pracy porzuca studia i staż zamierzając skupić się na rynku seksu, marketingu, pozyskiwaniu klientów i  byciu dobrą w dostarczaniu im tego czego chcą.

    Serial kończy się, kiedy panna leży sobie na kanapie po robocie u klienta i się masturbuje, ot tak, dla własnej tym razem przyjemności, nie przeprasza, że nie doszła i że udawała orgazm, bo to przecież jest oczywiste.

    W międzyczasie oczywiście są sceny z rodziną, słowa mamusi – nie taką sobie ciebie wychowałam, wstyd, zawód, precz mi z oczu.

    Tymczasem tu wcale nie chodzi o propagowanie prostytucji, tylko zastanawia mnie, skąd to się bierze, to upatrywanie całego zła w babce, która sprzedaje swoją seksualność? Co jest lepszego w tym jak ta sama babka będzie np. sprzedawać marchewkę na straganie. Nie każdy nadaje się na sprzedawcę warzyw tak samo jak nie każda na prostytutkę.

    To święte oburzenie, że przedmiotem obiegu na rynku jest ciało kobiety i seks, to w tym kryje się moim zdaniem całe żródło zła, zakłamania i staje się narzędziem do kontroli nad dupą każdej kobiety tylko po to, żeby jej rzucić w dogodnym momencie w twarz, że jest dziwką, albo że jest porąbana, niewdzięczna, zawodzi mamusię i system.

    ja wam powiem, co jest złe, a potem uwierzycie

    Cały ten wywód zmierza do tego, żeby powiedzieć, że źródłem zła jest nadmierne odczuwanie wstydu oraz poczucia winy.

    Kobiety winią się za 2 kg nadwagi, 2 kg niedowagi, za to, że pracują za dużo, że pracują za mało, że kochają za bardzo, że kochają niewystarczająco, że nie mówią dzień dobry w windzie albo że coś im się nie chce lub też chce za bardzo, że chcą mieć 4 dzieci albo nie mieć ich wcale. Totalnie wstydzą się tego, że lubią seks, jeśli oczywiście lubią  a już na pewno żadna się nie przyzna, że nie widzi przeciwskazań, żeby mieć z tego też majątkowe korzyści. Wstydzą się wszystkiego. Nawet jak mają eksponowane stanowiska, mężów, dzieci i domy za miastem to nie jest powiedziane, że nie odczuwają czegoś w rodzaju poczucia, że trafiło się ślepej kurze ziarno.

    I o tym jest dla mnie to wszystko co obejrzałam. Żeby zechcieć tych destrukcyjnych odczuć się pozbyć i zdobyć inne.

    Że naprawdę mogę zrobić co zechcę nie kierując się tym, o co ktoś się oburzy albo czegoś nie zaakceptuje dla samej zasady.

    Mogę?

    Mogę.

    Ps. Tekst jest trochę o nierównościach i że dziewuchy mają gorzej i wiecznie coś, ale dedykuję go nie dziewczynie, nie kobietom, tylko Dawidowi. Bo jest dobry w rozumieniu tego, czego czasem nawet babki nie pojmują:)

  • Fúsi, czyli kiedy życie mówi ci NIE

    Uwielbiam skandynawskie kino.

    Kiedy film powala mnie na wstępie widokiem zapierającym dech, kaskadami barw, egzotyki, spektakularności to ja patrzę na to z niechęcią. Nie znoszę takiego wdzięczenia się w kinie. Lubię takie filmy jak Fúsi. Lubię, jak dzieje się w Islandii.

    Widzę pierwszy kadr z filmu, płyta lotniska, szaro jest, buro, totalnie nijako, widać wózki bagażowe, na które pracownicy obsługi wyrzucają bagaże z samolotu. Wiadomo od razu po tempie, w jakim rusza się kamera, po barwach i klimacie, że nie, zza węgła nie wyskoczy zaraz Bruce Wiilis i nie urządzi Szklanej pułapki. Wiadomo od razu, że tam się nic nie zdarzy, że tak jest co dzień i nagle robi mi się głupio, że czasem narzekam. Mogłabym mieć w sumie gorzej, pracować przy wyładunku bagażu i mieszkać nadal z matką.

    Ale czy tylko o to chodzi? Żeby się tanim kosztem pocieszyć, że inni mają gorzej albo tak samo słabo?

    Lubię skandynawskie kino, bo nikt w tych filmach niczego nie udaje. Rozmowy są rzadkie, jeśli już to jak wszystkie rozmowy – właściwie o niczym, to co ważne rozgrywa się na poziomie działań  bohaterów i ich uśmiechów, które też zdarzają się rzadko, ale kiedy wystąpią, to wiemy, że właśnie tak wygląda szczęście i wcale nie jest ono na Hawajach, w 100 orgazmach na minutę, tylko głęboko w nas, tylko jest pewien problem. Dość trudno to dostrzec.

    Fúsi ma skończone 40 lat. Wymyka się standardom przyjętym w społecznościach. Nie przeszkadza mu, że jest gruby, że łysieje a nosi długie włosy, że nie ma żony ani dziewczyny, że mieszka z zaborczą matką, że nie chodzi z kolegami na piwo, że ma nikomu niepotrzebne zainteresowanie w postaci układania planu bitew z II wojny światowej za pomocą żołnierzyków i czołgów. Co rano ugniata sobie czekoladowe kulki w misce z mlekiem, idzie do pracy, wraca, maluje mikroskopijne plamy na swojej armii spod El Alamain, bawi się samochodami na baterie pod blokiem i trudno powiedzieć, czy jest szczęśliwy, czy nie. Po prostu sobie jest i zdaje się to akceptować, choć dobrze wie, że inni nie są tak wyrozumiali dla niego, jak on czy matka.

    W pracy jest szykanowany. Jest inny. A ludzi drażni inność. Trzeba być ładnym i  się dostosować, wtedy ludzie obok czują się bezpiecznie. Ale Fúsi znosi to bez skargi. Godzi się z tym, że jest jak jest. Nie udaje, że zmieni świat i siebie, bo tako rzecze społeczeństwo w postaci bandy biednych półgłówków z aspiracjami do bycia męskimi.

    A jednak przychodzi zmiana. Podręczniki, z których czerpie się wiedzę, „jak żyć” nauczają, że aby doznać jakiegoś poczucia szczęścia, trzeba porzucić swoją strefę komfortu. Czyli prócz tego codziennego ugniatania kulek w mleku i jarania skrętów z sąsiadem przy układaniu żołnierzy w bitwach – może coś jeszcze.

    I to akurat zdaje się być prawdą. Ta nauka o komforcie. Fúsi, podejmuje wyzwanie. Za namową matki idzie na naukę tańca, kowbojskiego zresztą. Pasuje przecież jak ulał. Nie za bardzo ma ochotę wystrojony przez mamę w krawat i koszulę tam zostać, ale przypadek zrządza, że nastaje śnieżyca i dziewczyna z kursu prosi go, aby ją podwiózł do domu.

    Dziewczyna nie jest ani ładna ani brzydka, ani młoda ani stara, ale oczy jej się śmieją i zadaje Fúsiemu pytania. Fúsi bardzo się dziwi, że ktoś go o coś pyta, bo nikt nigdy się nim nie interesuje, no może za wyjątkiem dzieci z podwórka, które jeszcze śmiało się dziwią, że jest dorosły a nie ma żony. Wiadomo – żona, mąż to podstawa.

    Dziewczyna zaprasza go do siebie, Fúsi,pije mleko, dowiaduje się, że pracuje w kwiaciarni i lubi podróże.

    Coś wstępuje w bohatera, dobrze wiadomo co. Czyjś uśmiech i czyjeś zainteresowanie podbijają chęć do życia. Więc Fúsi nawiązuje kontakt. Po drodze zdarzają się życiowe perypetie, którym ociężały, pozornie nijaki bohater stawia czoła bez żadnych zbędnych heroizmów pt. patrzcie, jestem dobry, pomagam.

    Fúsi po prostu robi. Robi dużo dla dziewczyny, która się do niego uśmiechała i zadała parę pytań.

    Zmiana dotychczasowych nawyków i odwaga, jaką podjął przy zmianie trybu życia, nawet pracy z lepszej na gorszą spowodowała, że znowu wychodząc ze znanej sobie strefy, w której nie było za dobrze ani za źle – natknął się na coś co potrzebne każdemu, na akceptację.

    Niesiony falą życzliwości przyjaciółki, jej planów, marzeń ulega nawet jej namowom i wyprowadza się od matki i znowu wykupuje wycieczkę w ciepłe kraje.

    I wszystko zdawałoby się wieść do happy endu, żyli długo i szczęśliwie, każdy zasługuje (???) na szczęście, wygląd jest nieważny, kiedy życie znowu mówi bohaterowi NIE.

    Fúsi nigdy nie obrażał się na życie, choć nie wiadomo skąd pobrał tę mądrość, że właśnie tak należy postępować. Może ludzie już tacy się rodzą? Mądrzy albo głupi i nic nigdy tego nie zmieni. Niemniej ani się nie obraził ani nie zawrócił z tego na co się zdecydował.

    Niezależnie od wszystkich TAK lub NIE w życiu stwierdził, że jedyne co trzeba, co można, co warto to spróbować wsiąść do swojego samolotu.

    Piękny, mądry film o panu, który zamawiał raz w tygodniu w knajpie to co zwykle, aż kiedyś przyszedł tam nie sam i zamówił co innego. Widok pary tych roześmianych i żywo gestykulujących ludzi przywodzi widzowi na myśl tylko jedno skojarzenie, że szczęście jest bardzo blisko. Tylko paradoks polega na tym, że naprawdę trudno się go doczekać, czasem trudno dostrzec i nie wszystkim łatwo się pogodzić z tym, że to mija.

    Fúsi patent znalazł. Wcale nie w tym, że postanowił biegać, przejść na dietę, schudnąć, lepiej się ubrać i oglądać porno w internecie, przypodobać innym. On po prostu zrobił coś czego nigdy nie robił – wsiadł do swojego samolotu. Z niedowierzaniem, niepewnością, wahaniem, ale zrobił to.

    Film polecam każdemu, kto ma słabszy okres w życiu. Ilośc skandynawskich filmów opiewanych przeze mnie nawet na tym blogu przywodzi na myśl, że ciągle mam taki okres, ale może faktycznie, wciąż nie wyszukałam dla siebie odpowiedniego połączenia.

     

  • Kanapka świstaka, czyli czy śpiewasz Poranne zorze

    Jest kilka powszechnych mniemań na temat zmian.

    że jedyną stałą rzeczą w życiu ludzi są zmiany
    że nic nie trwa wiecznie
    że ludzie na ogół nie lubią zmian, bo powtarzalność daje im (złudne, ale co tam) poczucie bezpieczeństwa
    że zmiany to stres
    że zmiany to challenge, który demaskuje nasze tchórzostwo i kunktatorstwo.

    Ale przychodzi, nawet w życiu zagorzałego wielbiciela codziennych rytuałów swojego życia, taki moment, i nie bez powodu jest to morderczy przednówek, że ma się dosyć. Że dopada myśl – jak przed ołtarzem z nie do końca przemyślanem wybrankiem – „ale jak to, i tak już będzie zawsze?” W tle rozpacz i zawodzenie, lament.

    Nie bardzo tylko wiadomo, czy poddać się i przeczekać, aż „samo coś przyjdzie”, czy podjąć jakieś ryzyko w kierunku zmian, nawet jeśli nie za bardzo się wie, czy chce się zdobywać szczyty czy też mieszkać na pustyni w Libanie jedząc korzonki i pisząc pamiętniki o dzieciństwie w PRL-u.

    Na razie nie ma odpowiedzi na pytanie „co robić”, póki co wiadomo tylko, że jest się w punkcie krytycznym. To jest taki moment, kiedy nie odczuwa się niczego innego jak permanentne zmęczenie, kiedy lajkuje się na facebooku memy o wrednym poniedziałku i kiedy uważa się, że koty mają lepiej. To jest ten moment zwątpienia we wszystko i przekonania, że nic, ale to zupełnie nic już w życiu się nie wydarzy prócz poniedziałków, szybko mijających weekendów, zmiennych pór roku, nienawistnego Bożego Narodzenia, wakacji z korkami na Pomorze, spadających liści i tym podobnych powtarzalnych atrakcji. A życie płynie, nieubłaganie, każda sekunda tej rozpaczy przybliża nas coraz bardziej ku niczemu.

    Pytanie „co robić” nadal pozostaje retoryczne.

    Tymczasem zaczyna się kontredans ośmiotaktowych faz codzienności.

    Na początek ze słabo skrywaną niechęcią konstatuje się, że jest się już tak wyćwiczonym i przywykłym do pruskiego drylu dzwonka, że się wstaje przed nim.

    m6

    Ciemna noc, czarna dupa, tylko koty się cieszą, kolejni niewolnicy rytuałów, tyle, że oni akurat z nich wielce zadowoleni, bo rytuał znaczy micha. Krótkie podrapanie się po tyłku, ogląd i stwierdzenie, że wczesne ranki nie są czasem, kiedy powinno wprowadzać się zmiany, zwłaszcza, kiedy nie wygląda się za specjalnie ładnie. Warto poczekać aż zejdzie opuchlizna z oczu, z nosa i z mózgu.

    Ponieważ od dawna trzeba ubierać się w to samo, bo nie ma za bardzo wyjścia, to wybiera się między czarnym i czarnym i ląduje na przystanku z innymi ziomkami w takiej samej czarnej dupie, ale to oczywiście nie polepsza samopoczucia, że ma się współwięźniów, raczej pozostaje się na to obojętnym.

    m

    Ale jakby chciało nas wziąć politowanie na widok tych wysiadających przystanek wcześniej zapylających do swoich biurek robiących masę rzeczy do 16 czy 17, które w gruncie rzeczy nie mają żadnego znaczenia dla świata, nikogo nie zbawiają, nie przydają ani nie pozbawiają życia, ani go nie umilają ani nie czynią gorszym, to przepraszam, wystarczy spojrzeć na siebie. W końcu wysiada się tylko przystanek dalej i przez pola błota i dziur w jezdni zmierza się ku swojej Ziemi Obiecanej. My lud, ze wsi i miasteczek i miast, wleczemy się słuchać naszych Borowieckich, nigdy nie stając się Hornem, któremu, jak się nie podobało, to wstał, pokrzyczał i wyszedł. Póki co tego nie robimy, bo to nie jest ten kierunek zmian, na którym nam zależy.

    Zasiadamy, wkładamy zarękawki, Buholtz jeszcze nie umarł, kominy wydalają pełną parą energię tych wszystkich, którzy przybyli tramwajami, autobusami, fordami fiestami a czasami nawet terenową KIĄ. I działamy.

    Pierwsze działanie to śniadanie.

    m4

    Po konsumpcji śniadania, trzeba zrobić kawę. Potem czas mija, dupa przyrasta do siedzenia, outlook się powoli oczyszcza z zaległości, ale nie na długo.

    Krótkie rozbieganie przy obiedzie, chwila zadumy z cyklu Kim jestem? Dokąd zmierzam? jak zwykle bez wniosków przerwana zawezwaniem na spotkanie z serii „musimy to przegadać”.

    16-17, wkłada się pióra do kałamarzy, ściąga zarękawki, pakuje graty i odchodzi w noc mówiąc ochroniarzowi smętne do widzenia, na znak, że jeszcze coś się chce, że ma się jeszcze proszę pana te maniery.

    W domu działa się wedle tych samych zasad powtarzalności, musi być coś, co przyniesie ulgę – kąpiel? wino? święty spokój? nowy odcinek You Can Dance? Robi się plan na jutro, a potem przychodzi 21 i życie zamiera, nie dzieje się nic, nie może się dziać coś, w końcu o 6 trzeba być zwartym gotowym i śpiewać Poranne Zorze.

    Dzieci nie płaczą, nie ma zagrożeń, wszystko w zasadzie jest dobrze, a jednak wcale nie jest dobrze, tak jak nie jest dobrze być zakładnikiem samego siebie i swoich własnych mniemań o wszystkim.

    W tym momencie przypomina mi się film z Billem Murrayem i Andy MacDowell pt. „Dzień Świstaka”. 

    Bill Murray jest tam zgorzkniałym, niesympatycznym i wrednym prezenterem pogody, który corocznie przyjeżdża z ekipą telewizyjną do małej miejscowości w Pensylwanii na Święto Świstaka, kiedy to przepowiadają nadejście (albo nie) wiosny.

    Bill, filmowy Phill, nie jest niegodziwcem, czarnym charakterem, ale ma takie usposobienie, że nikt go nie znosi. Nie lubi tego, co robi i uważa, że jest przeznaczony do wyższych celów. Innych ma oczywiście za idiotów. Za ten rodzaj ćwokowatości (skąd my to znamy) wobec bliźnich zostaje ukarany przez tajemne moce.

    Kara polega na tym, że Bill- Phill budzi się co rano, zawsze o 6.00, zawsze 2 lutego i przeżywa od nowa ten sam dzień, spotyka tych samych ludzi, uczestniczy w tych samych sytuacjach.

    Na początku strasznie się złości, ale kiedy widzi, że nie ma ucieczki, zaczyna kombinować – na czym polega ta zasadzka. I odkrywa, że kluczem do wyjścia jest sposób odnoszenia się do ludzi, których spotyka na swojej drodze, z którymi mniej lub więcej współdziała. Próbuje więc modyfikować swoje nastawienie do rozmówców, przypadkowych ludzi, ale okazuje się to wciąż za mało, bo nadal budzi się o 6 rano 2 lutego i wchodzi w ten sam dzień. Dopiero, kiedy udaje mu się wzbudzić prawdziwy entuzjazm do czegoś, kiedy udaje mu się otworzyć i się uwiarygodnić, zakochuje się w nim sama Andy MacDowell i ten case staje się tym, co otwiera mu drzwi do zmian i przełamuje rytuał Dnia Świstaka.

    Odpowiedź nasuwa się dość banalna, że jeśli nie wiesz co, nie wiesz jak, to może odpowiedzią jest miłość? Ale taka do wszystkich, do czegokolwiek.

    Może do siebie samego.

    Może  kurs wędkowania? Szybkiego czytania? Języka koreańskiego? Może powiedz tak?
    Może jeszcze kalendarzu pojawi się wreszcie 3 luty?

  • Zachwyt zawsze przychodzi znienacka, czyli nie na filmie “Młodość”

    Zdarzyło się, jak musiało się stać w takiej sytuacji.

    Oczekiwanie

    Na kolejny film Paolo Sorrentino „Młodość” czekałam jakoś od wczesnego lata. I nie mogłam się doczekać oczywiście. Aranżowałam tę samą sytuację, jak przy „Wielkim pięknie”, spotkanie, nie mainstreamowa sala kinowa, wino pite w papierowych kubach i szybkie wychodzenie do kibelka, z żalem, że opuści się zapewne szalenie ważną w 3 godzinnym filmie scenę. Potem opowiadanie sobie scen, których się nie widziało będąc w kiblu, euforia po wyjściu z kina, taka najbardziej zajebista, bo znienacka, niespodziewana, totalnie dokarmiona obrazami, dźwiękami, wrażeniami, myślami.

    Rozczarowanie

    No ale ktoś już wymyślił w jakiejś starożytności (Heraklit?), kiedyś przypominała Szymborska, że naprawdę, choćby skały srały – sorry, nic dwa razy się nie zdarza. To oczekiwanie, ten nadmiar nadziei pokładanych i w tym wieczorze i w tym filmie musiało zakończyć się porażką. A porażka była naprawdę spektakularna i piękna.

    Np. już sama akcja w sali kinowej. Po sukcesie „Wielkiego piękna”, które zdobyło Oskara  w tej sali siedziało więcej fanów twórczości Sorrentino. Każdy znawca. Każdy uznawał za stosowane ze wszystkich stron nas uciszać, za to jak już już udawało mi się popaść w jakiś rodzaj kontemplacji – na sali wybuchał rechot, ale nie taki, że hihi, to były salwy głośnego wstrętnego rechotania jak na jakimś Kac Vegas albo zawodach w chodzeniu na tyczkach na dożynkach w Powsinie, kiedy chodziarze się przewracali i spadali twarzą prosto w tort. Ten rodzaj śmiechu to był.

    Zlazłyśmy na sam dół sam licząc Keitelowi każdy por na skórze, ale nie sposób było się od tego koszmaru rechotu uwolnić. Nie umiem powiedzieć, co wywoływało gromkie śmiechy ludzi na sali, pana obok mnie w kucyku śmierdzącego potem, ale bardzo wrażliwego na szepty.

    No ale dobra, zapłaciłam – siedzę. W przerwach między robieniem sobie selfie w sali kryształowej udało mi się załapać klimat największego rozczarowania kinowego ostatnich miesiący.

    Można powiedzieć, że to moja wina, po co było oczekiwać, trzeba było wziąć z dobrodziejstwem inwentarza i cieszyć się tym, co się wydarzało. Ja to wiem, ale mimo szczerych chęci wizualizowania samych ekstra i cool rzeczy oraz afirmacji swojej rzeczywistości – tym razem nie udało się, totalnie nie dałam rady i w afirmowaniu swojego zajebistego życia na tym seansie poniosłam klęskę i ten film – niezależnie od mojego życiowego nastawienia – skutecznie się do tej klęski przyczynił.

    A było przecież tak <pięknie>

    Dla udowodnienia, że moje spostrzeżenie na temat „Młodości” może nie być pozbawione sensu, muszę przytoczyć parę wspomnień z „Wielkiego piękna” i pokazać, dlaczego piękno było piękne a Sorrentino spokojnie mógł stać się następcą Felliniego.

    Otóż ten film nie zniechęcił ani trzema godzinami trwania ani przeintelektualizowaną, długachną recenzją z Gazety Wyborczej. Od samego początku uwiódł klimatem slow life, melancholii, zaskakującymi figurami, układami i morzem niedopowiedzeń. Ze starzejącym się, ale wciąż niczego sobie bohaterem Jepem mógł utożsamić się każdy, komu choć trochę żal, że lato jakoś tak mija niespodzianie, kto choć trochę przeżywa i przemijanie, i piękno, i głupotę, groteskę, noc i dzień – cokolwiek co ma w życiu mniejsze lub większe znaczenie, ale co składa się na całość, zwaną życiem, całość trochę trudną do ogarnięcia. Zwłaszcza dla ludzi wrażliwych.

    W filmie uwodzi nas Rzym, dźwięki cykad, wzniosłej muzy, ale też i przaśnej takiej z animacji dla turystów w Hurghardzie, obrazy – piękna ludzi jak i ich brzydoty, także tej wewnętrznej. Cały korowód bohaterów jest pełnokrwisty, niejednoznaczny, tajemniczy i arcyciekawy, nie ma tam ani jednej mdłej i nijakiej postaci, wszyscy są jacyś a oceny tych bohaterów – nie wchodzą w grę, bo w filmie nie ma żadnych dopowiedzeń. Reżyser traktuje widzów jak zbiorowisko w miarę kumatych ludzi, których uniesie na fali tego nieoczywistego ludzkiego czasem piękna, czasem mierności i nikczemności oraz pozwoli im dopowiedzieć sobie własne historie.

    Czyli najlepiej.

    Obecnie jest źle

    No a tu…

    Już sam wybór Michaela Caine jako jednego z głównych bohaterów snujących się razem z kumplem reżyserem po ekskluzywnym SPA w Szwajcarii nie podobał mi się, bo nie znajduję w tym aktorze niczego ciekawego. Tu gra postać dyrygenta, który niby był złym ojcem, jest upartym muzykiem, ma kompleks Salierego i generalnie pozostawia widza obojętnym na swoje fochy i teksty, jakie wygłasza.

    Jego kolega od masaży – reżyser grany przez Keitela – nie jest wiele lepszy. Niby podnieca się robieniem filmu, niby tworzy scenariusz z grupą jakichś hipsterów, ale mało to przekonujące, wiadomo od razu, że woli się pławić w basenie snując fantazje o Miss Universum, która też tam urzeka urokami, jako reprezentantka młodości, która jak wiadomo – jest tylko piękna.

    Keitel mówi w pewnym momencie podczas jakiejś nudnej pogawędki w hotelowym pokoju, że w życiu ważne są emocje, podczas gdy tych emocji w tych bohaterach jest tyle co kot napłakał.

    Jedyna dobra scena należy w tym filmie do Fondy. Fonda gra tu wiekową już gwiazdę, która ma zagrać główną rolę w filmie bohatera i zagwarantować mu to, że ten film w ogóle powstanie. Ale odmawia, bo stwierdza, że ma do spłacenia rachunki a jego film, taki na pożegnanie z karierą na pewno będzie żałosną klapą i ona nie może ryzykować. Za to przyjmie rolę w serialu, w którym gra babcię alkoholiczkę. Przynajmniej ona jedna jest tam szczera i trudno się z nią nie zgodzić.

    Poza tym jest tylko gorzej.

    Bohaterowie dyrygent, reżyser, niby jakiś gwiazdor uczący się roli i ktoś tam jeszcze wymieniają się z prędkością karabinu maszynowego sentencjami jak z pamiętnika młodego Paolo Coelho. Każda ich życiowa aktywność musi zostać opowiedziana, dopowiedziana i podsumowana. Pozostaje wiercić się niespokojnie w fotelu i czekać aż ten przypływ mądrości się skończy, ale nie, jest jeszcze gorzej.

    Pojawia się oto mnich buddyjski! w Szwajcarii. Pewnie cały budżet roczny PKB w Laosie poszedł na jego kurację. Więc siedzi i medytuje a radosny staruszek dyrygent robi taki psikus i  obśmiewa legendę, że mnich może lewitować. Kilka scen dalej mamy wzniosłą muzykę i cud, czyli mnich unosi się nad ziemią. A macie wy nędzne niedowiarki mówi nam reżyser. Tak właśnie powstaje kicz.

    Mało tego.Mamy scenę, kiedy dyrygent znużony tym zgiełkiem całego świata idzie sobie na łąkę górską. A tam piękne krowy z dzwoneczkami. Byłam zażenowana patrząc, jak dyrygent wyobraża sobie, że dyryguje i te krówki tulą się do siebie pobrzękując dzwonkami. Reklama czekolady Milka jest bardziej wyrafinowana niż ta scena. Kicz – to jest mało powiedziane. To bym zakwalifikowała do zjawisk określanym mianem – straszne, albo masakra. Bo co tu więcej się pastwić.

    A na koniec taka wpadka

    Nie dowiedziałam się niczego o młodości ani o starości. Garstka ludzi wyabstrahowanych w jakimś górskim luksusie odosobnienia nie jest zbiorowością, z którą można się utożsamić w jakikolwiek sposób. Ci ludzie nic nie obchodzą, ich rozterki wydają się irytująco głupie i naiwne a oni sami drewniani, z grzeczności nie napiszę, że z dupy.

    W ogóle śmieszna sytuacja, bo recenzenci nierzadko rozpisywali się, jak to reżyser nawiązuje tym uzdrowiskiem w Szwajcarii, miejscem odosobnionym do „Czarodziejskiej Góry” Tomasza Manna, do światopoglądowych sporów racjonalisty Settembriniego i mistyka Naphty walczących o duszę Hansa Castorpa. A tymczasem Sorrentino zapytany w jednym z wywiadów (sama czytałam!) o to nawiązanie literackie powiedział z rozbrajającą szczerością:

    „Wstyd mi, ale nie czytałem tego”.

    Ha ha ha!

    Więc tą w gruncie rzeczy optymistyczną reakcją zakończę moje dzisiejsze opowiadanie o rozczarowaniu i o tym, że od życia w sumie nie warto oczekiwać za wiele:) Na koniec za to, i to jest dobra strona rozczarowań spotykających ludzi smutnych, można się pośmiać.

  • O miłości i innych problemach, czyli seks w 3 D

    Szczerze mówiąc zabierałam się do opowiedzenia o filmie Gaspara Noe „Love” z niechęcią.
    Nie dlatego, że jest to film kiepski, bo przecież gdyby był to raczej nie zawracałabym sobie nim głowy.
    Tylko ten tytuł, ten temat.
    Taka jakby ciężka sprawa. Taki jakby temat drażliwy i akurat taki jeden z nielicznych, w którym każdy może być ekspertem.

    Jedno wiem – film podobał mi się.

    Jest jednym z filmów, obok „Wielkiego piękna” i „Boyhood”, obejrzanych w tym roku, które mną poruszyły; jest filmem bardzo smutnym i brzydkim i dlatego tak bardzo jest to dla mnie  „życiówka”, ale nie z gatunku „Domu nad rozlewiskiem” czy coś tylko podana w formie, która nie ułatwia widzowi prostego lubienia, zwykłego podobania. Film będzie drażnił. Będzie prowadził widza po meandrach pamięci bohatera w sposób taki, w jaki działa nasza pamięć – tzn. wybiórczy, nielinearny. Będziemy przenoszeni ze środka do końca, z końca do początku aż wreszcie wszystko złoży się w całość.

    Czy to pornografia?

    Zaczyna się mocnym wejściem. Tj. podekscytowany widz, zakłada okularki 3 D i z drżeniem wyczekuje na „momenty” a tu taki figiel, nim zdąży te oksy założyć, już zapoznaje się dogłębnie (hmm freudowska pomyłka?) z penisem głównego bohatera i obcuje ze sceną wzajemnego onanizowania się bohaterów podaną w czasie rzeczywistym, czyli kilka dobrych minut widz musi siedzieć tuż obok bohaterów i wczuwać się bynajmniej nie we wschód słońca, kwiaty na łące, tylko naturalistyczne ciamkanie, mlaskanie i tym podobne odgłosy oraz senną atmosferę rozgrzanego seksem kwadratu łóżka. Aż do zazdrości, że ci ludzie obok,  ja – nie mamy tak dobrze akurat;]

    Są takie opinie, że to porno w 3 D. Nic bardziej głupiego.

    Zero pornografii, zero scen ze szczegółami anatomii budowy narządów płciowych czy kreowanych sztucznie aż do śmieszności scen spółkowania dwojga ludzi. Ale napięcie widownię trzyma. Dowodem na to jest jej reakcja. Pierwsze kolejne sceny, kiedy bohaterowie coś dla odmiany mówią – wzbudzają w widzach rechot. Jakby ludzie chcieli odreagować napięcie oraz to, że z tym seksem tak naprawdę niewiele mają w życiu do czynienia. Strasznie mnie te rechoty wkurwiały. Na sali siedzieli dorośli ludzie i stare dziady i udawali, że nie widzieli w życiu gołej dupy i cycków czy spółkowania.

    Sam seks w tej technice, bycie tych ludzi widzianych trójwymiarowo jest pokazane – rzekłabym – smacznie.

    Bohaterka  jest piękną osobą, ale to piękno jest trochę nieoczywiste, ma duże przerwy między zębami, co nadaje jej takiego trochę wulgarnego looku (ja akurat wolę ladacznice niż dziewice hahaha), ale jest niezwykle kształtna i zmysłowa, powolna w ruchach, mruży oczy, wolno zgina ramiona nad głową jak zasypia i mówi nie za wiele.

    W ogóle taka dygresja – doszłam do wniosku, że jak babka mówi mało – jest naprawdę sexy! I to obojętne czy nie mówi, bo nie ma nic do powiedzenia czy świadomie zatrzymuje dla siebie jakąś tajemnicę. Po prostu, to działa! Im więcej gadki – tym więcej pojawia się zbędnych, rozczarowujących dopowiedzeń, które związek z najpiękniejszą panią czynią nieudanym (zresztą, facetów też to dotyczy, czasem lepiej jak są milczący, można by przypisywać im tajemniczość i na pewno jest weselej niż kiedy się odezwą i czary pryskają).

    Seks a zwykłe życie

    Sceny seksu, na wydzielonym obszarze łóżka ogląda się jak lepszy aspekt ich życia.
    Bo poza tym seksem, tą chemią między nimi jest już tylko gorzej: brzydko, brudnawo, mgliście, jakby całe życie było listopadem.

    Oczywiście, że zawieszenie się bohaterów na sobie i na tej mocnej przyjemności jaką daje im seksualne obcowanie musi skończyć się tym, że będą chcieli je zatrzymać a potem wzmocnić.

    Prostym wyborem są zatem narkotyki, opium, kokaina czy palenie trawy zwykłe.

    Za chwilę prostym wyborem stają się kolejne seksualne wyzwania jakim jest przekraczanie barier w postaci trójkąta czy gang bangów. Widomym jest, że po takich eksperymentach – powrotu do tych pierwszych uniesień, śmiejących się na widok partnera oczu, czystej radości z obcowania choćby za pomocą gładzenia po ręce, już nie ma i nie będzie.

    Każdy z nas jest Murphym

    Bohater ma na imię Murphy, mieszka w Paryżu, do którego przybył z Ameryki, aby uczyć się kręcić filmy, a ona – Electra jest początkującą malarką.

    Jak wszyscy zaangażowani w siebie, podwieszeni pod swoje rozkosze i swoje sprawy w łóżku – zapominają, że fajnie jest też coś porobić na własny rachunek. Za to dużo o tym opowiadają, zwłaszcza on.

    Uznałam, że każdy z nas ma coś z Murphy’ego.

    Ma taki obraz siebie, że ma plany, marzenia i dobre mniemanie o sobie, ale kończy rano z kacem, fajkiem, drapiąc się po dupie myśli, że nowe rozdanie zacznie jednak od jutra.

    Każdy jak on ma tendencję do pójścia na łatwiznę, za głosem pożądania, do bezmyślności, zazdrości, małości i folgowania własnym potrzebom, użalania się nad sobą i żałowania tego, co było przez chwilę fajne, ale minęło. Do bezsensownej i idiotycznej wiary, że to wróci, do zgorzknienia, kiedy okazuje się, że życie naprawdę może skończyć się na otyłości, wąsie, wyciągniętym podkoszulku i gadaniu o planach.

    Myślę, że dlatego film może chwycić za serce, bo chyba każdemu zdarzyło się choć przez chwilę być takim nieudacznikiem jak Murphy. Poczuć się czasem tak jak on.

    Co z tą miłością?

    Film ten jest o specyficznym rodzaju miłości, mocno niedojrzałej. Gdzie uczucia, potrzeby uderzają w wysokie C, ale kończy się to destrukcją, bo żadne z bohaterów nie jest w stanie przejść na inny level – tj porobić planów i na bazie swoich uczuć zbudować np. przyjaźń, szacunek i lojalność wobec siebie i dożyć sobie starości wychowując zgodnie dzieci i wnuki.

    To jest film o istocie każdej jednak miłości, bo jej naturalnym składnikiem jest to, że się kończy. Zawsze.

    Dlatego poruszy każdego, kto choć raz doznał choćby niemiłego ukłucia zawodu z powodu niespełnienia w miłości, ukłucia zawodu, że chciało się, a nie wyszło.

    Ta tytułowa miłość, która się rozpadła na kawałeczki na skutek starań obojga bohaterów, to przykra bardzo świadomość, że czasem? często? choćbyśmy bardzo chcieli to to się nie uda i całe życie nosi się ten czy inny rodzaj niespełnień i wyjątkowej oskarowej umiejętności zawodzenia naszych bliskich i siebie samych.

    Pokazuje to scena, kiedy nagi bohater siedzi sobie w wannie, leje się woda, on sobie wspomina, łapie się za głowę, bo już może sobie tylko płakać za tym co minęło, gdy wchodzi do łazienki jego dwuletnie dziecko. Bohater bierze je na ręce, przytula, dziecko zaś szlocha.

    Ten mierny w sumie bohater dopiero na koniec filmu pokazał prawdziwe jaja – mianowicie przyznał się sam przed sobą, że dał i daje dupy i że jest to tak smutne, tak strasznie smutne, że już w tym momencie wcale nie myśli się o seksie, miłości.

    Pogodzenie

    Jest to odczucie zawodu na myśl o samym sobie, które czasem uda nam się schować, ale de facto nie opuści nas nigdy. I ja uznałam, że lepiej się z tym pogodzić.
    Potem wyjść z kina i nie wiem – ugotować sobie zdrowe jedzenie z naiwną wiarą, że się nad tym wszystkim jakoś panuje…

    Ha Ha.

  • Nowa definicja męskości, czyli rzecz o ruskim filmie

    Przychodzę do pracy rano i na pytanie „Jak życie?”, odpowiadam, że hej, fajny film wczoraj widziałam.

    Dygresja – mam nadzieję, że zwraca uwagę fakt, że jakość mojego życia sprowadza się do oglądania filmów, co wieczór zastanawiam się co z tym zrobić, ale jeszcze nie wpadłam co.

    W każdym razie. Odpowiadam, że fajny film wczoraj widziałam i oczywiście streszczam o czym był, że taki fajny.

    Niezwykłe było to, że mnie zainteresował, bo był ruski, a Ruskich nikt nie lubi, ja w każdym razie nie. Ruskie nie może być dobre. Nieustająco jestem w szoku, że Czechow, Gogol i Tołstoj byli Rosjanami (Dostojewskiego celowo pomijam, bo ten z kolei nie lubił Polaków).

    A tu ruski film i wow, dobry!

    Tematyka też taka, że jak tylko przeczytałam opis na gazeta.pl, nie mogłam się doczekać aż dobrnę do domu i odpalę legalnie kinoplex a tam za darmo ten film właśnie.

    A rzecz była o tym, że bohaterka – młoda, ładna, wykształcona kobieta, mężatka, córka jakiegoś ruskiego potentata czegoś tam zostaje zgwałcona podczas powrotu do domu skądś tam (choć to może istotne, bo od kochanka). Co ciekawe – przez patrol ruskiej milicji.

    Rzecz dzieje się współcześnie, jak najbardziej, rok jest 2010.

    Nie byłoby w tym nic jakiegoś dziwnego, bo filmów o przemocy mamy milion, ale tu było trochę inaczej, bo ofiara, zgwałcona, upokorzona kobieta szukała swojego oprawcy a następnie się z nim emocjonalnie związała, mało tego, zakochała się w nim i chciała uprawiać z nim seks.

    Biurowi rozmówcy zareagowali zatkaniem uszu, tralala, nie słyszę co do mnie mówisz, to okropne, bleee, weź mi nie mów.

    Nie wiem, może coś ze mną jest nie tak, ale uwiodła mnie taka sytuacja – że ofiara może zakochać się, związać ze swoim oprawcą.

    Wiadomo, że film na starcie może odrzucić potencjalnego zainteresowanego. No bo ze wschodu, temat – ciężki kaliber, a do tego ma idiotyczny tytuł

    „Portret o zmierzchu”. 

    Tytuł sugeruje raczej jakąś komedię romantyczną z Hollywood, gdzie gra Amanda Seyfried i Channing Tatum i jest to film o pięknych młodych ludziach, którzy się romantycznie kochają, zostawiają sobie listy w butelce czy coś.

    Cóż, w sumie ten film też jest o hmm.. emocjach i grają w nim ludzie, powiedzmy sobie niebrzydcy. Tylko trochę od innej strony to wszystko jest pokazane. I jest to zrobione oraz zagrane tak, że myśląc o tym, jak to podsumować – wymyśliłam nowe kryterium oceny.

    Jest to „scrollowanie feeda” na Facebooku w telefonie, który leży obok.

    0 scrollowań – film jest znakomity/wybitny

    1 scrollowanie – film jest świetny a nawet super

    2 scrollowania – film jest dobry całkiem

    3 scrollowania i więcej –  do bani, szkoda czasu, lepiej sprawdzić na FB lub instagramie co znajomy zjadł na kolację i dokąd udał się na długi weekend.

    U mnie ten film miał miał scrolllowań 0. A warto nadmienić, że robię to nieustannie przy okazji robienia różnych czynności, obsesyjnie wręcz to robię, a tymczasem taka niespodzianka – film, który wgniata w cokolwiek na czym się akurat siedzi czy leży. Zero myślenia o kolacjach znajomych i dokąd udali się na festiwal.

    Ten film nie pozostawia złudzeń co do tego, jakim narodem są Rosjanie i jak im się żyje obecnie. A z filmu wynika, że są wyniośli, nieufni, agresywni, zakłamani i zachłanni. Leniwi, gnuśni, zobojętniali.

    No i oczywiście dużo piją, wiadomo. Wódę co prawda wymienili już na wino czy piwo, ale w sumie wino też popijają czystą.

    Otoczenie mają nad wyraz przygnębiające, zaślimaczone, obskurne, brudne i zaniedbane blokowiska, w których gnieździ się ich cała ludzka nędza. Jest tam szaro, mrocznie, duszno i bez wyjścia. Można sobie co najwyżej wyjrzeć przez okno z popękaną framugą na morze innych robaczywych blokowisk z wielkiej płyty.

    Zrzut ekranu 2015-07-20 o 19.10.05

    fot. screen z filmu

    W takim mniej więcej otoczeniu, bohaterka próbująca przedostać się z przedmieść jakiegoś nieokreślonego dużego miasta do swojego mieszkania z ochroną i domofonem – zostaje zatrzymana przez drogowy patrol milicji. Uprzednio złamała obcas, więc szła boso. Fakt ten był oczywistym powodem,dla jej ruskich ziomków, żeby ją okraść, co zresztą się stało, nie udzielić pomocy i patrzeć podejrzliwie.

    Przyszło jej do głowy, żeby się poskarżyć na to milicjantom i poprosić o odwiezienie do domu. Ale milicjanci mieli inne plany a ponieważ im się na służbie nudziło – to ją zgwałcili. Trzech na jedną, jeden przygłupi, drugi gruby, trzeci milczący i uwaga – przystojny.

    Kiedy obdarta, nieszczęsna dotarła z czyjąś, o dziwo, pomocą, do domu – mąż udał, że nie słyszy i nie widzi jak wchodzi. Od razu wiemy patrząc na tę scenę, że woli nie wiedzieć, bo tak mu wygodniej. Ona go okłamuje, że spała na kanapie, bo też nie widzi potrzeby wchodzenia w bliską relację z mężem.

    Potem dowiadujemy się dlaczego.

    Przystojny mąż jest bowiem zwykłą pizdą, która zdradza swoją żonę z jej przyjaciółką i żeruje na koneksjach swojego teścia, dodatkowo wiecznie boi się o pieniądze, sukces i wszystko właściwie, jest w sumie nijakim kimś, kto się dobrze wżenił i jeździ leksusem. Wieczorami bawi żonę dykteryjkami o tym, że Japończycy wymyślili innowacyjny sposób pozyskiwania paliwa z ludzkiego gówna i że będą robić takie specjalne stacje do tego przeznaczone. Tak, że można będzie zarobić na własnym gównie!

    Facetka zamiast siedzieć cicho albo szukać winnych czy raczej – winnego, bo wiadomo, że padnie na tego ładnego a nie na tych brzydkich – i szukać zemsty, to owszem – szuka, ale nie żeby wziąć odwet.

    Chociaż nie, taki zamysł gdzieś tam powstał w jej głowie, ale na widok odnalezionego, chwiejącego się pijanego gwałciciela, którego namierza pod jego blokiem – zamiast wbić mu tulipana z rozbitej butelki w kark – cóż, robi mu soczystego loda.

    Potem sytuacja się powtarza, aż zgwałcona bohaterka wprasza się do gwałciciela do domu, smaży mu kotlety, podstawia zupy jak wróci z pracy, gawędzą sobie i on na małym wąskim łóżku w kuchni ( w pokojach obok rezyduje zdziwaczały dziadek, który stracił rozum i młodszy brak narkoman)  spuszcza jej co noc seksualny łomot.

    Ona jako niewolnica w kuchni czekająca na powrót swego pana, robi wszystko dobrowolnie, jemu zaczyna się to podobać, ale kiedy mu mówi, że go kocha, on spuszcza jej większy łomot, a ona tym chętniej przykłada się do robienia zup.

    Trudno uwierzyć?

    A jednak.

    To jest możliwe.

    Kochać swojego oprawcę.

    Ktoś, kto zna mechanizm syndromu sztokholmskiego, rozumie. Ktoś kto zna przypadek Nataszy Kampush więzionej przez sąsiada pedofila przez 8 lat w piwnicy też rozumie, ale to nie znaczy, że oglądając taki film też można zrozumieć.

    Okazuje się, że można, że to całkiem nietrudne.

    Kiedy bohaterka zadomawia się w tym obskurnym, ciasnym mieszkaniu poznajemy historię oprawcy. Ona, zgodnie z psychologiczną zasadą zaczyna go rozumieć, współczuć mu, wie, że życiem tego pochmurnego, zaciętego i smutnego przystojnego faceta kieruje „zamrożony strach”.

    Facet boi się. Dlatego zostaje milicjantem i oprawcą, ale tego, czego obawia się najbardziej, czyli uczuć, nie udaje mu się opanować.

    Film pokazuje, że ten nielubiany przeze mnie naród nosi w sobie mnóstwo złych historii, które wpisały się, mocno wdrukowały w psychikę każdego członka tej nacji. Historie te pokaleczyły ich i uczyniły złymi i brzydkimi, zgniłymi, smutnymi i nieufnymi.

    Ta babka z filmu mówiąc facetowi „Kocham cię”, za co on początkowo leje ją bez opamiętania – pokazuje mu, że niezależnie od tego, jak się tego boi, to to może istnieć. Bo jaki może być większy dowód na to, jak nie fakt, że ona- osoba potraktowana źle a nawet gorzej – wybacza  mu i czule myzia za uchem.

    Nie jest to kobieta głupia i umysłowo zniewolona. Pochodzi z zamożnego, inteligenckiego domu, jest w nim ważna. Nie jest ofiarą, a jednak wchodzi  rolę kogoś, kim za chiny ludowe nie chciałaby być żadna z nas w domu, wobec partnera.

    Dlaczego to robi?

    Moim zdaniem nie tylko dlatego, że ogólnie Rosjanie nie mają szacunku do kobiet i traktują je ciut lepiej niż bezdomne psy, które zresztą też mają w pompie.

    Ja w tym widzę ponadnarodową tęsknotę kobiety za prawdziwym mężczyzną, który nie siedzi i nie rozmyśla, nie rozpacza, nie dywaguje i nie martwi się, który swój strach i swoje lęki ukrywa za kłamstwami, matactwami i zdradą wszystkich i wszystkiego, łącznie z sobą samym.

    Ona po prostu potrzebuje faceta z jajami.  Który nie siedzi i nie pierdoli o strachu, tylko który z nim walczy. A że walczy nie tylko za pomocą dbania o siłę swojego ciała, ale też za pomocą agresji i przemocy, to cóż. To ten syndrom. To wywrotowe poczucie, że jak kocha, to bije, że jak się baby nie bije, to jej wątroba gnije.

    Zastanawiałam się, czy pomijając ten syndrom sztokholmski, nie ma w tym filmie jednak przesłania, że męskość w dzisiejszych czasach, we wszystkich krajach, a już na pewno w krajach dobrobytu – przestaje właściwie istnieć.

    Panowie co dzień zaglądają dziś paniom w oczy zgadując jaki pani ma nastrój, próbują dostosować się do nowych wymogów, chodzą na tacierzyńskie i wymieniają się outfitami typu skinny ze swoimi partnerkami i plotkują przy prosecco, czasami też płaczą, że mama nie kochała ich zazbytnio, bo po szkole musieli sami sobie odgrzewać zupę. Ostatecznie za jakiś czas nudzi im się zgadywać nastroje pani i przychodzi naturalny męski odruch, aby wszystko pieprznąć i udać się na poszukiwanie swego szczęścia gdzie indziej. Toteż odchodzą do innej babki, z którą powtarzają ten sam schemat nie umiejąc po prostu stanąć i powiedzieć do pani – weź nie pierdol, zrób mi zupę a pieprzyć będziemy się tak właśnie, bo tak mi się podoba.

    Ja się założę, że spora liczba kobiet by tak chciała mieć powiedziane właśnie w domu i mieć z głowy zastanawianie się, po co on ciągle pyta podczas seksu czy jest jej dobrze.

    No tak. od oprawcy i ofiary do lepszego modelu prawdziwego mężczyzny – w sumie droga nie tak odległa;]

    O dziwo nie dopowiem, jak film się skończył, ale doprawdy.

    Takiego poruszenia i wzruszenia, jak na tym filmie o milicjancie gwałcicielu i ćwoku oraz ładnej pani z dobrego domu – nie przeżyłam już dawno.

    To mi pokazało, jak szeroki, niezwykły i złożony jest wachlarz ludzkich emocji, jak wiele czynników wpływa na to, jak działamy, jak odbieramy to, co i kto nas spotyka i że jednak przystojni mężczyźni i ładne kobiety, w ogóle ładni ludzie, no cóż, mają w życiu lepiej:) Jak by nie patrzeć. I że w na swój pokręcony sposób wszyscy jesteśmy biedni i każdy się czegoś boi.

    Tak że miło, uważam.

  • Piekło spełnionego życia, czyli “Kłopotliwy człowiek”

    Islandzki „Kłopotliwy człowiek” to moim zdaniem film o życiu po śmierci, o życiu po życiu.

    Myślę też, że każdy – wierzący, niewierzący, przyłapał się na rozkmince o tym jak TAM jest, gdzie jest TAM? Że może robi się tam coś, czego nie mogło robić się żyjąc, jest się kimś kim się nie było a chciało być, np. grubi w raju są chudzi, brzydcy są ładni, nieśmiali są tam odważni a głupi – mądrzy, biedni zaś bogaci, poniżani są podziwiani itd.

    Czyli raj jako kompensacja. Ja sobie tak to widzę właśnie.

    Ja w raju to ja bogata obrzydliwie jak Jay -Z i szejk z Dubaju pomnożeni, mój chłopak to Mr Big, ale emocjonalnie dostępniejszy niż ten z serialu.
    Tylko sobie tak myślę, co ja bym robiła po roku z tym wszystkim.
    Nakupowałabym mieszkań, butów, objechałabym wszystkie plaże, namyziała z Bigiem i co dalej? Co z resztą nieskończonej wieczności?
    Musiałabym żyć w raju, w miejscu wiecznych spełnień. Wydaje mi się to straszne.

    Bo nudno.

    Bo bez smaku.

    Bo nijak.

    Bo można rzygać tym powodzeniem, bezproblemowością i smal talkiem, grzecznością, uprzejmością i uśmiechem, wszystkizmem.

    W filmie bohater – facet po 40-tce, taki trochę Mr Nobody, przeciętny, zwykły – popełnia samobójstwo. A potem nagle znajduje się w księżycowym krajobrazie, w którym jakiś inny facet beznamiętnie wita go banerem na starej stacji benzynowej – WITAMY. Bohater przechodzi przez bramy do raju.

    W nowym świecie, w rzeczywistości po śmierci  jest wożony do nowego domu, do nowej pracy. Wszyscy się uśmiechają, szef jest życzliwy, łagodny, koledzy przemili. Bohater ma swoje biuro, z oknami, chadza na kolacje, wiąże się z ładną dziewczyną, nie pocą się w seksie, urządzają dom, rozmawiają przyciszonym głosem.

    Jest wygodnie i miło.

    Po mieście chodzą sami młodzi ludzie śpieszący się do pracy. Nie ma hałasów ani chamstwa. Ani dzieci, ani starców ani śmieci.

    Wszystko ma kolory jak z filtra na instagramie, kiedy chcemy zblurować niewygodne szczegóły jak  krosty albo zmarszczki. Jest zgniłozielono. jednakowo.

    Z dziewczyną rozmawiają o kolorach kafelek do nowego domu i nowych kanapach, o wannie w łazience.

    W pracy nie ma problemów ani ciężkich zadań. Większość czasu bohater patrzy w okno. Kupuje jedzenie. Ser, wino, mięso, bułka mają ten sam smak, czyli żaden.

    Trochę mu się to nudzi, więc poznaje nową dziewczynę, bo nowy ktoś to przecież zawsze jest odpowiedź. Tak myśli.

    Jedzą sobie wspólnie lody i chodzą na kolacje.

    Bohater pyta dziewczynę co jest jej marzeniem, na co ona odpowiada, że wanna. Bo ma u siebie tylko prysznic.

    Bohater postanawia więc się zabić z rozpaczy, ale nie może, bo zmartwychwstaje. za każdym razem.

    Nie chce żyć dalej i wiecznie, bo życie bez smaku ciasta, kłótni z kimś innym, aspiracji większych niż design w domu,  wydaje mu się bez sensu.

    Nie chce rozmów o niczym ani seksu bez potu, pracy po nic i pieniędzy znikąd. Chce trosk i tego co przydaje życiu czegoś.

    Mnie ten film podniósł na duchu. Bo uświadomił mi, że jak jest niemiło, to znaczy, że  to dobrze, że nie jestem jeszcze w raju, tylko w życiu.

    Jak będę chciała się zabić to będę mogła to zrobić, ale nie zrobię, bo boję się, że bym zmartwychwstała i to by było straszne, musiałabym żyć wiecznie, musiałyby się spełnić wszystkie moje marzenia i pragnienia. I znikąd nie byłoby ratunku.

    Fajnie jest iść spać z poczuciem, że nie chce się do raju, że własne piekiełko jest spoko, bo czasem trafi się na rozmówcę, który nie gada tylko o wannach, albo zje się kawałek czegoś, czego się nie zapomina, upije łyk dobrego wina w towarzystwie kogoś, kto nie pyta tylko o pogodę na jutro.

    Nie no, bardzo optymistyczny film, wielka metafora wszystkiego i dość przerażający w takiej warstwie pierwotnej. Oglądałam go na raty, ale trafił mnie w sam środek mojego środka. Co polecam w sumie każdemu.

  • Jesteś stary, wykluczony i inny, a jak nie, to będziesz

    Kiedyś, dawno temu bardzo, kiedy moją ulubioną lekturą były stare roczniki pisma „Mówią wieki”, wydawało mi się, że życie samo się „układa”, a pewne rzeczy w nim po prostu dzieją się, bo „tak już jest”, „tak musi być”.

    Oczywiste jak słońce było dla mnie to, że są rodzice, rodzice mają dzieci, rodzice chodzą do pracy, dzieci do szkoły, potem te dzieci gdzieś wyjeżdżają, uczą się, pracują, gdzieś mieszkają, zakładają swoje rodziny, mają dzieci, potem one są rodzicami, wychodzą do pracy, wracają z pracy, gotują, sprzątają, chowają dzieci a potem… nie wiem co. W każdym razie tak żyją, bo „takie jest życie”.

    Byłam bardzo dumna, że „takość” mojego życia jest tak dokładnie pod linijkę, z podkreślonymi tematami, przepisana na czysto.

    Wszystko szło po kolei, według planu, szkoły, praca, śluby, rodziny, dziecko, pies, dom, nic za wcześnie, nic za późno. Było zadowolenie, że tak po prostu się to układa, ale z tyłu głowy pytanie – „i to wszystko”?

    Znam taką osobę, a przykładów znalazłoby się kilka, która ma męża i trójkę z nim dzieci. Oczywiście, że snuć wnioski o jej samopoczuciu na podstawie tego, co pokazuje na portalach społczecznościowych, jest ryzykowne i trochę naiwne, ale ona opowiada o swoim byciu matką z taką pasją, z jaką ja się jeszcze dotąd nie zetknęłam. Wiem tylko, że jak mi zdarza wyjechać i zatęsknić za kotami, – to oglądam sobie ich zdjęcia w telefonie,  ona na wyjeździe bez dzieci ogląda ich wszystkie zdjęcia i tęskni, za nimi, za byciem matką. Więc na swoim i kotów przykładzie wiem, że może mówić prawdę ta kobieta.

    W każdym razie podziwiam szczerze takie oddanie idei macierzyństwa, tak wielkie zaangażowanie w coś, co dla wielu ludzi jest nudną rutyną, obowiązkiem itd.

    To szczęście odnaleźć się akurat w takiej roli, jakiej spodziewa się po nas społeczność, bliscy, wszyscy.

    Ale jest naprawdę spore grono ludzi, którzy takiego szczęścia nie mają.

    Jesteśmy bezpieczni, kiedy spełniamy punkt po punkcie to, czego od nas się oczekuje w domu, w szkole, wśród bliskich, wśród obcych, ale mamy totalnie przesrane, kiedy nie chcemy już tego robić, kiedy stwierdzimy, że nie nadajemy się do pełnienia przyjętych ról i kiedy jedyne co nam przychodzi do głowy to kwestia „ja w tym to nie jestem ja”, tak żyć się nie da, coś trzeba zrobić, ale w sumie co.

    Wtedy życie przestaje być zeszytem na czysto, staje się brudnopisem. Wszystko się dzieje, ale nie ma czasu na kaligrafię.

    Co ma swoje dobre strony, ale ma przeważnie złe.

    I tu, po przydługim wstępie, dochodzę do głównego tematu, tj. filmów, które obejrzałam ostatnio.

    Nie wiem, czy wy też powinniście.

    Bo z takimi rzeczami jest jak z jakąś obsesją, jaką w danym momencie posiadamy. Np. jak się człowiek boi,że jest w ciąży, nagle widzi na ulicy same ciężarne babki, filmy o ciąży itp.

    Więc te tematy akurat nie muszą być waszymi, ale Agnieszka Holland rekomendując swój film, który obejrzałam wczoraj (po raz trzeci w życiu zresztą) „Kobieta samotna”, powiedziała, że może nie wszystkich z was dotyczy wykluczenie i bieda, ale wydaje jej się, że tym filmem trafiła do jakiejś prawdy o człowieku.

    I ten sposób można podejść zatem do kwestii, jakimi są:

    Niedojrzałość, Wykluczenie i Inność.

    To są te czynniki właśnie, które nie pozwalają za bardzo na to, aby „plan” się wypełnił. Są kleksami na jednowymiarowym, harmonijnym i czystym obrazie życia z bilboardu reklamującego nowy kompleks mieszkaniowy dajmy na to o nazwie apartamenty Solar albo Leśna Kraina.

    NIEDOJRZAŁOŚĆ

    Otóż okazuje się, że określenie „niedojrzały” nie przysługuje tylko piotrusiom panom czy 20 paro letniemu pokoleniu tzw. gniazdowników, którzy wolą mieszkać z mamami niż iść wreszcie na swoje.

    Ten epitet świetnie też pasowałby np. do pańć, które mają ok 60 lat, ale wolą nosić legginsy w panterkę, mocno się malować i bawić w klubach podrywając młodszych mężczyzn niż być żonami, matkami i babciami.

    Pasowałby, gdyby w sumie nie był nacechowany negatywnie. A tu chodzi moim zdaniem nie o tę ujemną kwalifikację stylu bycia takiej osoby, tylko o stwierdzenie, że żyje ona w sposób nie przystający do społecznych wyobrażeń o roli kobiety po 60-tce.

    O tym jest film „Party Girl”, który można teraz zobaczyć na ekranach kin, ale tych, do których przychodzi po 3 osoby na seans.

    party

    Główna bohaterka Ążęlik, gra tu samą siebie, czyli babkę lat 60 ileś, która jest hostessą w klubach nocnych od lat. Za szampana obściskuje się za kotarą z panami, jest wyfiokowana, wymalowana, kuriozalna trochę (oceniam jednak…) w tych panterkach, milionach pierścieni i bransoletek. Egzystuje w małym pokoju na zapleczu, w którym mieści się tylko łóżko i kilka tandetnych kiczowatych bibelotów w stylu aniołek. Sumiennie wykonuje swoją pracę ćmy barowej, ale niestety za ćmienie społeczeństwo nie nagradza emeryturą. Tak, że z czasem nachodzi ją refleksja, że w sumie przeżyła życie, klientów coraz mniej a ona nie ma nic.

    Tzn. ma, czworo dzieci!

    Najbardziej kocha najstarszego syna, bo radzi sobie w Paryżu i jest przystojny a ona ma słabość do młodych i przystojnych, z dystansem odnosi się do przeciętnej córki, która akurat wpisała się w wymogi i ma męża oraz dzieci, do syna, bo jest brzydki i jest tylko stróżem, zaś najmłodszą córkę oddała do rodziny zastępczej, bo nie miała pomysłu co z nią zrobić kompletnie.

    Więc jak nagle jej stały klient, górnik na emeryturze oświadcza jej się twierdząc, że ją kocha, zaczyna brać pod uwagę opcję „może się ustatkuję”, bo jakoś żyć dalej trzeba.

    Zamienia więc panterkę na miękkie różowe dresy i zamiata podłogi w domu narzeczonego, ale…

    Jak odpowiada Detektyw z serialu „True Detective” (znowu cytat, o żesz) zapytany, czy wierzy w miłość : „Nie ma miłości. Przynajmniej takiej, w jaką nawykliśmy wierzyć. Jest tylko rzeczywistość”.

    A ta rzeczywistość zmiata wyobrażenie Ążelik o innym, bardziej społecznym życiu.

    Są w tym filmie takie 3 momenty, które są historią powtarzalną w życiorysach wszystkich ludzi takich trochę z dupy, nieprzystosowanych, czy – jak kto woli – niedojrzałych.

    1 moment

    Kiedy do domu narzeczonego przychodzą z wizytą wnuki Ążelik. Bawią się skacząc po dużym łożu pana domu i Ążelik, nie chcą zejść, śmieją się, dokazują, nie słuchają upomnień, a ona tak oto zwraca się do ich matki, a swojej córki:” TWOJE dzieci skaczą po MOIM łóżku”.

    Tak, jest niby rodzina, ale jest twoje i moje, twój dom jest ładniejszy, twoje dzieci są nieposłuszne itd.

    2 moment

    Bohaterka dzieli się z najstarszym synem refleksją, że nie bardzo widzi jej się ten ślub, bo nie kocha tego pana, a miłość powinna polegać na tym, że nie chce się wyjść całe dnie z ramion ukochanego. Syn ją wyśmiewa, że ma mrzonki o miłości jak 14 latka i potem w rozmowie z resztą rodzeństwa chce, aby wszyscy nakłonili matkę do tego ślubu, bo „co my z nią potem zrobimy, będziemy mieli ją na głowie”.

    Cóż, płaci się za to wszystko co się zrobiło i czego nie. Ążelik też płaci cenę za to, że nie chciało jej się matkować – dzieci nie chcą jej w swoim życiu.

    3 moment

    Facet chce się żenić, mówi, że kocha. Zapytany przez bohaterkę, jak to kocha, skoro jej nie zna, nic nie odpowiada, bo przecież wiadomo „to się zdarza”, kochanie, nie ma dyskusji, a potem jakoś to będzie. A jest jak zawsze.

    Czyli pani idzie na rodzinny piknik z dziećmi, wnukami, narzeczonym. Wieczorem wszyscy rozchodzą się do domów, ona zaś nie chce, chce pić piwo i się bawić w klubie. Idzie, nie wraca na noc, bawi się, spotyka ją niemiły incydent z młodszym facetem, który brutalnie uświadamia jej, że to ona powinna już płacić za ich zainteresowanie nią. A kiedy wraca, narzeczony tak oto przypieczętowuje swoje uczucie;” Co ty wyrabiasz?! Płaciłem na pikniku za ciebie i twoją rodzinę a ty mi tu robisz co chcesz”.

    Nie potrzeba tu komentarza wydaje mi się, prócz tego, że Detektyw miał rację. że miłości nie ma, są za to transakcje wymienne, czyli rzeczywistość. Co ty mnie, ja tobie, co ja tobie, ty mnie. Inaczej się nie bawimy.

    Nie chcesz się wymieniać według uznanych społecznych zasad? Radź se sama.

    WYKLUCZENIE

    Nie wiem za bardzo do końca jak to jest. Czy to jest tak, że ktoś po prostu rodzi się już gotowym liderem grupy albo bohaterem albo charyzmatykiem. Nie mam pojęcia, jak to działa, ale śmiem przypuszczać, że jeśli nie każdy, to niejeden z nas doznał w życiu uczucia wykluczenia.

    Kiedy czuł, że bardzo chce gdzieś przynależeć, ale go tam nie chcą. W dzieciństwie np. w szkole, na podwórku, na studiach, w jakichś grupach rówieśniczych.

    Myślę, że to uczucie, kiedy chce się gdzieś przynależeć, być w czymś a ludzie traktują nas z góry albo się odwracają lub co gorsza – kpią, jest nieobce większości z nas.

    Miałam ciarki na plecach oglądając niepozorny film dokumentalny na HBO pt. „Zjazd absolwentów”. Zrobiła go Szwedka Anna Odell.

    zjazd

    Za pomocą bardzo prostych środków osiągnęła to, że dało się odczuć grozę, wspomnień z odrzucenia. Puste, zimne szkolne korytarze czy dawni szkolni koledzy patrzący na tym zjeździe na bohaterkę zimno i obojętnie.

    Dlaczego?

    Nie była gruba, garbata czy paskudna ani też za głupia czy za mądra. Po prostu, była trochę inna, nadwrażliwa i za bardzo chciała wiedzieć, czemu jej nie lubią i życzą jej śmierci, ot tak sobie. Za to spotkało ją wykluczenie. Za chcenie za bardzo i za bezczelność bycia „inną”, choć nikt nie potrafił zdefiniować na czym ta inność mogła polegać.

    Czy myśmy nigdy nie dali innym poczuć, że mogą czuć się lepsi od nas, ale w sumie kompletnie nie wiadomo dlaczego? Taki fakap zdarzył się chyba każdemu z nas.

    Tytułowa „Kobieta samotna”  Agnieszki Holland też chce przynależeć do grupy, która za swoje starania dostaje zapłatę. Czyli np. spełnia się taka jej fanaberia, że skoro pracuje uczciwie, to ma gdzie mieszkać z synem, może pozwolić sobie na kupno samochodu czy telewizora.

    kobieta

    Jednak ponieważ wyniosła z domu posag w postaci bycia zawsze poniżaną, zatem nie jest w stanie do tej grupy, która „ma” – się wcisnąć.

    „Bo za mną nikt nie stoi”, jak powiada w filmie.

    Mylnie niestety zakładają z jej partnerem kaleką granym brawurowo (nie przychodzi mi na myśl inne słowo) przez Bogusława Lindę – że z racji tego, iż są ludźmi takimi jak wszyscy, to im się „należy”. To auto, mieszkanie czy samochód.

    Otóż okazuje się, że nie. Nie należy się. Niektórym czasem coś się przytrafia, innym  – nigdy i tak też bywa. Ale poczucie życia w gettcie jest chyba też dość powszechne, niezależnie od bycia kobietą samotną czy jakąkolwiek inną osobą.

    Getta naszych ograniczeń i nietrafień na szóstkę.

    INNI

    Na taki serial ostatnio wpadłam. Amerykański „Transparent”.

    transparent

    Jak to serial amerykański jest podlany sosem błyskotliwego słowotoku bohaterów o niczym. takim allenowskim pieprzeniem o dupie maryni, jakby ci bohaterowie chcieli ukryć to, że w gruncie rzeczy nie mają nic do powiedzenia, albo boją się mówić.

    Bardziej boją chyba niż nie mają.

    Bohaterem jest profesor uniwersytetu w Los Angeles, nauki polityczne, zacny ojciec trójki dzieci, mąż i członek żydowskiej społeczności, który całe życie żyje w ukryciu zmagając się z tym, że spełnia rolę, która nie jest jego.

    Bo on chce być facetem w przebraniu kobiety, żyć i zachowywać się jak kobieta, a tymczasem musi żyć jak ktoś inny.

    Odważa się powiedzieć o tym rodzinie już po rozwodzie, kiedy dzieci są już dorosłe i mają podobne problemy z utożsamieniem się z rolami, jakie im narzucono. Starsza córka nie chce być matką i żoną, woli żyć z kobietą, syn chce się zakochać i mieć dzieci, ale mu nie wychodzi. najmłodsza córka ma tyle opcji do wyboru, że sama nie wie, kim chce być i w rzeczywistości nie wiadomo kim jest. Może być wszystkim i każdym, jest w zasadzie nikim dookreślonym, nieciekawą plamą z zadatkami na coś.

    Główny bohater dzielnie przechadza się w sukienkach i maluje paznokcie, dzieci są lekko zszokowane, ale bardziej zajęte swoimi problemami a ogólnie bije z tego serialu wielki smutek. Że staramy się, chcemy, a nic kompletnie nie idzie tak, jak chcemy, nic nie jest takie, jak zakładaliśmy, żadna rola przypisana nie przynosi szczęścia, a poszukiwanie samego siebie nie przynosi ukojenia.

    Tak więc i podstarzała party girl, czy samotna kobieta, czy odrzucona Anna albo Amerykanie mający problemy z tożsamością płciową i społeczną, to jest i tak coś, co zmierza tylko w jednym kierunku – donikąd.

    I to jest dla mnie jedyny optymistyczny wydźwięk, że pod tym względem – wszyscy jesteśmy równi. Ani niedojrzali, ani inni, ani wykluczeni. dla wszystkich bowiem skończy się tak samo.

  • “Pociąg” – czyli jedźmy nad morze, kiedy coś nam nie wychodzi

    Jak mam w głowie milion myśli, poszukuję obrazów i słów, które pomogłyby mi dokładnie zilustrować, to co odczuwam.

    Wtedy filmy albo książki uderzają mocniej. Problem w tym, że dziś trudno znaleźć w filmach czy książkach taki zmasowany atak inspiracji, który uporządkowałaby biedne myślątka błądzące po manowcach naszego umysłu.

    “Mojej walki 2″ Knausgaarda wciąż wypatruję w przedsprzedaży i wciąż jej nie mam, poza tym wciąż łudzę się myślą, że napiszę podobnie doskonałą kiedyś opowieść o moim życiu, które jest zwyczajne i nudne, ale tysiące ludzi odnajdzie w nim siebie 🙂

    No wiem, porywająca wizja:)

    No a filmy dziś są skandalicznie głupie. Jeden „Boyhood” nie wypełni tej biedy, jaka panuje w repertuarze. Pomijam te transformersy, sensacje, myślę tylko o tzw. obyczajowych, wszystko takie nieznośnie schematyczne, powtarzalne, mdłe i nudne. Już nawet najlepsze seriale zaczyna się robić wedle sprawdzonych hitowych schematów i też wieje nudą. żegnamy Soprano, Mad Mena, już teraz wtórne kity będą tylko.

    Tak więc siedziałam i szukałam w głowie jakiegoś ratunku. Na pomoc przyszła Lucyna Winnicka, która w filmie J. Kawalerowicza pt. „Pociąg” grała Martę, młodą, tajemniczą, piękną dziewczynę z dekoldem na plecach i którą napastował w pociągu Zbigniew Cybulski.

    Obejrzałam ten film kolejny raz, aby przekonać się, że czasem (nie zawsze niestety) myśli moje prowadzą mnie we właściwym kierunku.

    Ogólnie taka mała rada, że jeśli ktoś chce obejrzeć film totalny, bez product placement, bez irytującego mrugania do widza, film czysty w przekazie, w którym każdy bohater , każdy gest, mina, ubiór i zdanie mają znaczenie – niech sięgnie po kino lat 60 tych, polskie.

    Ci ludzie z ekranu mówią do nas a nie mizdrzą się do kamery, te opowiedziane tam historie mają sens i dotyczą nas wszystkich niezależnie od tego czy akurat jesteśmy szczęśliwi czy niekoniecznie.

    Pierwsze kadry filmu to tłum na dworcu. Bezimienna masa ludzi przelewająca się w różnych kierunkach z różną dynamiką.

    Stopniowo z tej masy zaczynają wyłaniać się poszczególne postaci, na których kamera kieruje swoje oko tak, że wiemy kto jaką rolę odegra w tej historii, mniej lub bardziej znaczącą i mniej więcej o jakim charakterze. Kilka „kresek” operatora i wiemy mniej więcej kto jest kim z masy podróżnych wsiadających do pociągu jadącego nad morze w czasie wakacji.

    Ci, którzy błyszczą w tym filmie – już nie żyją, w 1959 roku – piękni i młodzi. Tajemniczy, roztargniony Leon Niemczyk dzieli przypadkowo kuszetkę w pociągu z równie tajemniczą, piękną i niepokojącą Lucyną Winnicką. I Cybulski – skaczący do pędzącego pociągu, czym wywróżył sobie własną śmierć – w pogoni za utraconym rajem bycia razem z bohaterką graną przez Winnicką.

    Oczywiście, nie byłabym sobą, gdybym w tym momencie nie pomyślała, wiadomo, o przemijaniu. że oto jesteśmy – młodzi i piękni, o coś nam w życiu chodzi, chcemy kochać, chcemy być kochani, chcemy, aby nam się coś udawało, ponosimy porażki, radzimy sobie z nimi na różne sposoby, a potem nic z tego nie ma żadnego znaczenia, bo nas już nie ma. Zawsze zabija mnie ta prosta prawda.

    Ale tymczasem i still alive, ci ludzie na ekranie też prowadzą celuloidowe życie, więc skupiam się na zabiegach mających mi pomóc w odpowiedzi na pytanie”jak żyć”. Proste.

    W życie tej małej chwilowej społeczności w pociągu wpleciona została historia z poszukiwaniem i znalezieniem faceta, który zamordował swoją żonę. Wokół tej historii oplata się wspólna podróż bohaterów granych przez Niemczyka i Winnicką. Ale sprawa mordercy nie jest głównym wątkiem tego filmu, ma za zadanie wyeksponować sobie życiowe porażki głównych bohaterów.

    Bohaterowie ci ponoszą klęskę i uciekają gdzie indziej niż miejsce, w którym żyją. Niemczyk ponosi porażkę zawodową, Winnicka – emocjonalną.

    Jest bardzo zraniona (dosłownie też, bo ma blizny na nadgarstkach), ale stara się to starannie ukrywać, jest niedostępna, uparta i trochę opryskilwa, nerwowa też bardzo, zwłaszcza w momencie, kiedy znienacka policzkuje biednego Niemczyka nie wiadomo za co. Do końca filmu nie wiemy, co bohaterom w życiu się nie udało. Wiadomo tylko, że bohaterka podcinała sobie żyły i Niemczyk wyczuł, że to z „miłości za bardzo”.

    Na końcu bohaterka wyjaśnia, że jej mogło się udać, ale on był zbyt ambitny i żył tylko tym, co może się stać a nie tym, co dzieje się teraz, więc ta miłość nie znalazła spełnienia.

    Tak samo nie znalazła spełnienia relacja z „plasterkiem” na zawiedzione uczucia – tj. z Cybulskim, który desperacko wieszając się za oknem pędzącego pociągu nie mógł zrozumieć, dlaczego ona go nie chce, skoro 2 tygodnie było im tak dobrze. Próbuje siłą i szantażem emocjonalnym zmusić ją do zmiany zdania, ale jak wszyscy wiemy – im bardziej na coś napieramy – tym bardziej nam to nie wychodzi.

    Zanim Winnicka opuści pociąg i wysiądzie tylnymi drzwiami na plaży, po czym odejdzie w dal w nieznanym kierunku szukając zapewne ukojenia w zawiedzionych oczekiwaniach, wypowie stwierdzenie, które sobie właśnie przypomniałam i dla którego ponownie obejrzałam ten film.

    Otóż upinając wsuwkami blond włosy Winnicka mówi

    „Wszyscy chcą być kochani, nikt nie chce kochać”.

    I tym optymistycznym mottem kończę wywód dobry dla wszystkich tych, którzy teraz żyją w poczuciu zawodu i dla tych, którzy go jeszcze doznają, bo że to się stanie, to pewne. Jak nie w miłości, to w czym innym.

    Na szczęście przyjdzie kiedyś koniec tych nierównych walk o sprawiedliwość w życiu. Wiadomo jaki to będzie koniec:)

    Tymczasem udaję się przez plażę w jakimś kierunku, ze swoją walizką. Nie wiem jakim, ale jakimś jeszcze na pewno.

  • Barbie w krainie marzeń dla pańć, czyli o Greyu

    Wszyscy kochają Greya, to ja też się wypowiem.

    Książka to nie, nigdy w życiu. Nie potrafiłabym udawać, że kiczowato napisane coś to odbicie marzeń o czymkolwiek. Ale film, to czułam, że trzeba by zbadać i intuicja mnie nie zawiodła. Po obejrzeniu naprawdę nie dziwiłam się entuzjastycznemu najazdowi babek na kina na 50 twarzy Greya i masowej niechęci facetów do konsumpcji tej radosnej Barbie w krainie marzeń dla dojrzałych pań:)

    To po kolei co ja bym uważała:

    1. 50 twarzy Greya to nie jest dobry filmale też przecież nikt nie spodziewał się po tym obrazie dla mas klimatów Bergmana. No ja na pewno nie. Za to bardzo mnie bawiły takie słodkie smiesznostki w tym filmie, schematy, skróty myślowe, kalki, klisze, uproszczenia i to wysokie C:)Np. sytuacja na kawie. Grey zaprasza skromną studentkę dorabiającą w sklepie żelaznym (!!!) na tak zwaną kawę. Nie zdążają posłodzić aż tu nagle on się zrywa, wybiegają, na ulicy on chwyta jej ramiona i mówi w tonie podniosłym – Nie jestem mężczyzną dla ciebie!-
      hmm, super, ale ona nawet nie piumknęła, że chciałaby, aby tak było:] To, że widział, że jej sie podoba i chętnie by coś tam nie mogło stanowić dla niego zaskoczenia, bo świetnie wiedział, jak działa na babki, wszystkie. Ale wiedział też, że to nie musiało oznaczać, że ona już widzi się z nim cała na biało.
      Sporo tam było takich scenek, ale nie ma co się pastwić, bo NIE O TO TU CHODZI przecież
    2. Ale spełnia wymogi gatunku, czyli melodramatuba, śmiem przypuszczać, że umości się na równym wysokim podium w tym temacie, co Pretty Woman. W sumie Grey to współczesna wersja super baśni z Julią Roberts.Co prawda Julia grała prostytutkę, ale w gruncie rzeczy była tak samo niewinna, czysta, dziewicza duchowo i dobra jak Anastasia. Potem już same podobieństwa – jej dobroć, długie nogi, piękne ciało, niewinność, zero skłonności do intryg i złośliwości czy nie daj boże – dominacji, szklące się smutkiem oczy, oddanie – powodują, że bogaty przystojny pan postanawia opuścić gardę i podejmuje ryzyko bycia z panią w tak zwanym związku.I zaczyna się – bywanie, drogie ciuchy, prezenty, przygody, extra muzyka, lecimy w to.
    3. Skłonili mnie aktorzyOn, Jamie Dornan, bo super wygląda w reklamie gaci Calvina Kleina. Poza tym kojarzę go z dość dobrej roli w serialu The Fall, w którym to grał psychopatycznego faceta mordującego seryjnie młode laski.Generalnie choć mam skłonność do panów ufryzowanych z loczkiem nad czołem, to nie uważam, żeby Jamie był aż taki super. Ma za bardzo spiczasty nos i kaczy chód (w Greyu nie widać, ale w The Fall widać). W tym filmie mówi tak samo jak w bohater psychopata, jakimś dziwnym irlandzkim akcentem.Ona, Dakota Johnson. Nie podobała mi się, jak widziałam jej zdjęcia na pudelku, ale że lubię koneksje, to przyjrzałam jej się lepiej. Odkryłam bowiem, że to córka dzielnego policjanta z Miami – Dona Johnsona (kochałam się w nim jak byłam w 8 klasie) i Melanie Griffith. Lubię badać podobieństwa ludzi do rodziców i tak oto Dakota ma oczy,wzrost, nogi i wysokie czoło po mamusi a nos i rysy twarzy po tatusiu. Wyszedł miks – nie klasycznie piękny, ale ciekawy.
      Zrzut ekranu 2015-03-21 o 11_Fotor
      Jako aktorka to cóż. Jej gra polega na tym, że szklą jej się oczy i wciąż przygryza wargę. No ale Grey chyba więcej nie oczekiwał.
    4. Dlaczego babki kochają ten film?Jest to proste. Zaryzykuję stwierdzenie, że żadna z nas nie jest wcale feministką, ani za równouprawnieniem. Za to każda marzy, żeby być w łóżku kłodą, żeby on przejął inicjatywę i miał pomysły, którymi ją doprowadzi do 5 orgazmów na raz, żeby kupował jej niespodziewanie wszystko to, czego ona nawet nie zdąży zapragnąć. Może zacząć od najnowszego Mac Booka Pro. Iphone’a może sobie darować, bo fajnie być hipsterką i posługiwać się starym alcatelem z klapką. Potem mogą być samochody, samoloty, przygody. Każda marzy, żeby pan zawsze wiedział, co robić razem każdego dnia, gdzie jest dobra knajpa, gdzie extra miejsce na bzykanie, gdzie dobry plener, gdzie najlepszy szampan. Żeby nie trzeba było wymyślać i szukać godzinami w internecie co by tu porobić w weekend.Każda chciałaby, aby pan był zabójczo przystojny, zabójczo bogaty, oddany jej, stanowczy, dominujący, interesujący się, zjawiający się znienacka, tajemniczy, biegły w te klocki, czuły, czasem zimny, adorujący, zabiegający, mówiący – jesteś piękna, żeby umiał grać na fortepianie smutne melodie przy świecach, żeby umiał tańczyć standardy do Franka Sinatry, żeby umiał pilotować, znał języki, exela miał w 1 placu a do tego mógł napisać powieść o NIEJ. Zawsze atrakcyjny, zawsze w tle super soundtrack.
      Tak, to taki byłby spoko.
      A my byłybyśmy OBIEKTAMI zabiegów takiego kogoś. Do hołubienia, do obdarowywania, do bycia pożądaną super laską.
      Tyle, że nie każda jest Anastasią.Ale bez względu na to, jak umiemy przygryzać wargi i ronić łzy na zawołanie – to i tak wszystkie facetki kochają baśnie i nic w tym złego uważam.
    5. Co z tym seksem
      Jak wiadomo cała ta perwera mająca być sado maso, została w filmie mocno wyciszona i sprowadzona do paru klapsików i myziania szpicrutą. Film w końcu miał trafić nie do zboczeńców tylko do widowni powyżej12 roku życia.
      Ale pomijając fakt  wyblurowania sadomasochizmu w filmie, to Jamie jako facet z tymi skłonnościami nie przekonał mnie wcale, że lubi sobie potorturować gładkie lasie i że go to podnieca.Jego seksualne wystąpienia sprawiały wrażenie, jakby załatwiał sobie traumę z dzieciństwa i jako syn dziwki rekompensował sobie niespełnienie w byciu synem dobrej pani matki biciem lasek po dupie szpicrutą.Ostatnia scena, kiedy wymierza Anastasi razy tym bacikiem przypominającym łapkę na muchy, jest  właśnie żałosnym rodzajem odreagowania, a nie seksualnego szczytowania.
      Zresztą laska strzela na to focha, bo wyczuwa, że to wcale nie o seks chodzi, tylko chęć odbicia sobie problemów na kimś innym.Dumna bohaterka niby taka ze sklepu żelaznego a potrafi ideałowi powiedzieć krótkie DON’T i pojechać windą  w siną dal.
      Tego też jej zazdrościmy. Bo przeważnie mało która potrafi powiedzieć w związku NIE, zawsze przecież czeka się aż on się „zmieni”, co oczywiście nigdy nie następuje.
    6. WniosekGreyowie i Anastasie nie występują w przyrodzie, tak jak nie ma kotopsa.
      I bardzo dobrze!
      To wszystko to są dobre preteksty na zapatrzenie się przez okno z melancholią, na wzruszenie soundtrackiem, a potem ramionami:)
  • zjedz kanapkę