• Kto tu rządzi

    Jestem fanką Kieślowskiego i naprawdę 13 marca 1996 (jezu, niemal 20 lat minęło…) roku chyba nawet płakałam, kiedy dowiedziałam się z radia, że nie nakręci już po Trzech kolorach trylogii Niebo, Piekło i Czyściec. A naprawdę wierzyłam w to, że w tych obrazach, scenariuszach pokaże „jak żyć” i w ogóle w kierunku zmierzać jakim.

    Tak się nie stało. Nie przeżył wielki reżyser, który pokazał nam, że dźwięki filiżanek w kawiarni dworcowej i wkładanie buta przez bohaterkę może być sensualne i  można dopatrzeć się w tym prawdziwego znamienia życia, a nie że tylko akcja, pościg i szalona intryga.

    Nie dał rady też jego wierny scenarzysta, a szacowny senator – Krzysztof Piesiewicz, który pogubiwszy się z niewiadomych przyczyn, skończył przebrany w sukienkę wciągając kokainę.

    No szkoda, szkoda. Ale przyszli nowi wychowani na Dekalogu i tak oto oglądamy kolejny film Małgorzaty Szumowskiej. Piszą o nim, że jest najdojrzalszy z jej dotychczasowych filmów. Body/Ciało dostał Srebrnego Niedźwiedzia w Berlinie, podobał się obraz, że Kieślowski, ale bez zadęcia, że mądry, że głęboki, że Gajos, że nie tylko porusza, ale też bawi! ( a Kieślowski np. był śmiertelnie serio)

    No nie wiem. Lubię wszystkie filmy Szumowskiej. Tak jak Szumowska się nieobciachowo ubiera i żyje, tak samo robi nieobciachowe filmy, mają jej rys, mają to coś. „33 sceny z życia” w sumie poruszyły mną bardzo, kiedy opowiadała o odchodzeniu swoich rodziców. Podobnie „Sponsoring”. Tak jak zgodnie piszą – wszystkie te filmy są w jakiś sposób o ciele. O naszym stosunku do niego.

    W czasach, gdy mierzymy każdy centymetr i gram swoich ciał traktując jak koniec świata to, kiedy   one nam się wymykają – takie tematy jakie ona pokazuje powinny nam być bliskie. Ale niekoniecznie chyba są. Przecież nikt nie lubi pochylać się nad chorowaniem, alkoholizmem, odmiennością, ciałem jako towarem. Lubimy myśleć, że jest siedliskiem naszej duszy i podlega naszej kontroli.

    Tymczasem może się okazać, że ciało swoje, my swoje a duszy wcale nie ma.

    Cóż, w Body/ Ciało Szumowska próbuje nas przekonać, że właśnie ten duch jest. I z tym właśnie mam problem.

    Zawsze uważałam się za osobę bardzo uduchowioną, cokolwiek to znaczy. Dla mnie znaczy to, że uważałam, że posiadam „głębię”. A w tej głębi kryją się tajemnice, które, jak sądziłam, są nie do wykrycia. No niestetyż. Są. Głębia polega na tym, że w sobie mości się schowek przed światem. I w nim się chowa. Duchowość i głębia usprawiedliwiają nasz marazm. Maskują strach przed demaskacją. Są pretekstem wymyślonym przez filozofów, żeby usprawiedliwiać swoją ucieczkę przed światem.

    i tak sobie myślę, że albo moja duchowość zubożała, albo ten film nie trafił do tej części mojej osoby, która odpowiada za jakieś bardziej wyabstrahowane emocje.

    A powinien.

    W końcu jest o odwiecznym dualizmie między tym co nieuchwytne a tym co doczesne, o tym, że na co dzień ani myślimy wczuwać się w to, co oznaczają nasze palce, głowa, nogi czy nos. Co najwyżej nie podobają nam się i są powodem naszej frustracji.

    Na pewno film ładnie pokazuje, jak nie kochamy naszych ciał.

    Nie widzimy tego, że za chwilę zlegną w trumnach podmytych przez uszkodzoną kanalizację miejską. A ktoś nas rozpozna przez buty. Nie przez nasz wyraz twarzy. Bo nie będzie go. Będą buty.

    Film ładnie pokazuje, że nasze ciała mamy w dupie. że ciągle się nad nimi znęcamy. Albo ukrywamy.

    Nie przekonał mnie w filmie za bardzo prokurator wlewający w siebie co dzień pół litra czystej, ani jego córka, która choruje cywilizacyjnie, tj. obrażona na życie rzyga i chudnie.

    Ale już Maja Ostaszewska jako terapeutka urzekła mnie jak zawsze. Cóż, Ostaszewska czy gra Beatkę w serialu TVN czy u Szumowskiej czy u Warlikowskiego jest aktorką totalną i mam nadzieję nigdy nie wystąpi w jakimś Gwiazdy skaczą do wody choćby nie wiem jaka bieda ją przycisnęła.

    Więc Maja gra tu spirytystkę, terapeutkę, nawiązuje kontakt z osobami zmarłymi. Jada obiadek z gotowanej marchewki z wyprostowanymi plecami, trzyma w domu psa wielkości cielęcia i zabawki po zmarłym dziecku. Ubiera się w bezkształtne spódnice, bluzki i ortopedyczne buty. Nosi pryncypialne okularki i straszną fryzurę, która upodabnia ja do sąsiadek z blokowiska mających po 70 lat. Kryje swoje ciało, czego widzowie nie mogą jej wybaczyć i rechoczą w kinie kiedy na nią patrzą jak przemierza ohydne osiedla z wielkiej płyty idąc do domu albo kiedy niezdarnie podryguje w tańcu na terapii.

    Nie mogą jej tego wybaczyć tak samo jak młodej Grycance nie wybaczą pokaźnych cycków wywalonych na instagramie jak trofea nie wiadomo czego. Wyśmiejemy wszystko, co jest za bardzo. Za szare i za mocne, za nie takie.

    Wiadomo na pierwszy rzut oka, kto kocha swoje ciało w nadmiarze, kto udaje a kto nim gardzi, bo ważniejsze sprawy na głowie. Maja w tym filmie ma właśnie, te ważniejsze.

    I te ważniejsze sprawy akurat do mnie nie trafiły. Nie mam wiary w obecność zmarłych, ale nie twierdzę, że nie wierzę. Łaska tej wiary spływa chyba tylko na tych, którzy doznali szczęścia autentycznego kochania kogoś naprawdę.  Może wiara w taką duchowość poza nami zależy od zdolności do kochania takiego poza nami, nie dla czegoś, z jakiegoś powodu, tylko ze względu na całość.

    No to ten fragment czy clou nie dotarły do mnie.

    Zabrakło mi narzędzi.

    Ale ten zrobiony w zaśniedziałej konwencji film, ślicznie malujący brzydotę i ubóstwo naszej codzienności, jej absurd i jej nieuchronność obejrzeć warto.

    Ja się skupić też nie mogłam, bo przeszkodziło mi nomen omen moje ciało, albowiem czułam dyskomfort związany z parciem moczu a nie chciałam wychodzić,  bo widzowie syczeli, kiedy ktoś im przeszkadzał. Takimi prawami rządzi się Kinoteka i nie ma na to rady.. Więc czekałam na koniec. Nie mogłam się skupić i może dlatego duch do mnie nie przyszedł.

    Proste. Wiadomo kto jest zwycięzcą.

  • Penis Magika, Żulczyk, tekst zawiera spoilery:]

    Mam taki chytry plan – mówić o innych i doczekać się, aż przyjdzie czas mówienia o sobie:) bo w sumie cóż, jest to najbardziej super sprawa. Kto twierdzi inaczej, ten kłamie.
    Ale najpierw wypowiem się o innych i teraz padło na Żulczyka. Jakuba Żulczyka.

    Niektórzy nie znają, ale moja Wera powiedziała, a to ten co o nim mówią „Coelho dla hipsterów”. I trafna uwaga, można by na tym zakończyć opowieść o panu i wszyscy będą wiedzieć o co chodzi.

    Ale ja chcę pokazać, jaka jestem w ogóle szydercza i znam się na bohaterach, zamiast krótko powiedzieć – no nie jednak. Chociaż po prawdzie to wcale nie o samą szyderę chodzi. Chodzi o to, że ja nie czytałam żadnej wcześniejszej powieści Żulczyka, ale miałam go na uwadze, jak to mówią.

    Bo tak:

    • pisał kiedyś ciekawe felietony do Elle, zgryźliwe recenzje do Wprost (ale go wygryźli i zmarginalizowali tam i chyba dobrze, bo kto dziś czyta Wprost)
    • na FB zalajkował mi jeden post, cytat z Franzena;], więc uznałam, że jest spoko, no ale potem zabrał się chyba za pisanie, bo jakoś zamilkł i się z FB wyautował.

    Anja Rubik czyta “Ślepnąc od świateł” i co w związku z tym

    Ale najważniejszym powodem, dla którego wydałam 30 ileś tam złotych na książkę była Anja Rubik:)
    Serio:)
    Anja prócz tego, że sepleni i jest top modelką, to ma ambicje większe, bierze udział w ciekawych projektach w Polsce, żeby wspomnieć choćby jej występ w videoklipie Mister D pt. „Chleb”. Zajebista jest:) i ja tam złego słowa nie powiem.

    Druga sprawa jest taka, że śledzę ją na instagramie:) i ona tam fajne rzeczy pokazuje, brzydkiego psa, ładnego męża, jak jest bez majekapu i że ma ogólnie chyba ok widzenie otoczenia. No i Anja razu pewnego coś tam na instagramie zamieściła o filmie „Hardkor Disko” Krzysztofa Skoniecznego. Bardzo mnie historia tego filmu zafrapowała, bo jak to, że Anja się tym interesuje. Okazało się, że Skonieczny właściwie sam sfinansował ten skromny film z gościem z „Jesteś Bogiem” w roli głównej. Bo tak mu zależało.  A Anja wspiera offowe projekty, więc go poleca.

    Poszłam na ten film.

    Z córką, naonczas 16 letnią, co jest o tyle ważne, że chyba pierwszy raz w tym filmie widziała penisa w całej okazałości. Cóż, na marginesie główny bohater nie ma się czego wstydzić:]

    Ale do rzeczy.

    No więc film był dobry. Długo o nim gadałyśmy wracając do domu. Mocny, wyrazisty, świetnie skomponowany, mroczny, poruszający, zagadkowy. Naprawdę chapeau bas dla scenarzysty i reżysera, autora zdjęć, muzyki.

    I któregoś dnia Anja leci  dokądś tam samolotem i robi fotę, jak czyta książkę, a książką jest „Ślepnąc od świateł” Żulczyka, więc ja zamawiam w empiku i kupuję posłusznie i jestem przekonana, że to będzie super, tak jak Hardkor Disko.

    aż tu nagle Żulczyk i Skonieczny

    A jest coś co łączy Żulczyka ze Skoniecznym! Otóż zamierzają napisać scenariusz na podstawie tej książki i zrobić film.

    I myślę, że Jakub wiedział o tym wcześniej, bo książka jest tak napisana jakby to był scenopis. Dokładnie są podane sytuacje, dialogi wyciosane jak do skryptu. Więc poszedł tak trochę na skróty. Wywali parę scen i ma gotowy scenariusz bez jakichś morderczych adaptacji jakich pewnie musieli dokonać ci, którzy na język filmu przekładali „Wojnę polsko ruską” Masłowskiej.

    Więc tak średnio.

    Nie czytałam wcześniejszych powieści Żulczyka, choć miałam chęć na „Zrób mi jakąś krzywdę”, bo to wydał Dunin Wąsowicz, Lampa a oni stworzyli sukces Masłowskiej, znaczy ona sobie stworzyła, ale oni się na niej poznali.

    Tak na marginesie. Naszła mnie refleksja.

    Straszny ze mnie jednak FOLLOWERS!!!

    Zapisuję, jako rzecz do przemyślenia na później, może zrodzi się z tego jakiś osobny rozdział mojej własnej książki, czyli takiej o mnie:)

    Wracając do tematu, to na film zapewne pójdę, wierzę, że Skonieczny doda tej fabule jakiegoś smaku, którego książka jest niestety kompletnie pozbawiona.

    Jak bohater ślepł od świateł

    No to tak – fabuła. Rzecz jest o panu w wieku takim około 30 tkowym, wystarczająco młodym, żeby się wywyższać i o kobietach 45 letnich pisać „starsze” (czuję się osobiście obrażona, ale może pora się z tym pogodzić. Do przemyślenia.) i wystarczająco dojrzały, żeby móc uważać, iż jest doświadczonym. Pan ma na imię Jacek (?) i jest ekskluzywnym dilerem. Ekskluzywnym, bo jeździ audi, nosi płaszcz od Lanvin (Burberry to mainstreamowy obciach), mieszka se elegancko, jest chudy i laski na niego lecą. Handluje oczywiście 30% czystą kokainą i tylko w wytwornym towarzystwie Krzysiów Ibiszów i zmanierowanych, osamotnionych „starszych” żon bogatych mężów oraz polityków. Wyższe sfery, nie jakieś tam kmioty z klasy średniej z wiecznie niepospłacanymi debetami na kartach.

    Ma ekipę przygłupich osiłków ściągających długi dla niego i ober dilera. Ma przyjaciółkę, przy której może się zdrzemnąć i dlatego nigdy jej nie przeleciał i młodą laskę, której jedynym osiągnięciem jest posiadanie nigdy niefarbowanych włosów w kolorze cytryn. Laska ta jest jedyną jego słabością, bo czasem ma zwyczajnie ochotę ją przelecieć na romantyczno, czego oczywiście nie robi, by nie być posądzonym o bycie pizdą, więc przelatuje ją na ostro, na co ona zasługuje, bo się bzyka z każdym co bogatszym.

    Tak więc bohater stara się być klasyczny – ma jakąś tajemnicę, tzn. ludzie uważają, że ma, ale wcale nie ma, musi tylko sprytnie się kamuflować, żeby nie zaliczyć wpadki.

    Bohater ma plany. Ma cel – jak siostry Czechowa do Moskwy, tak on chce lecieć do Argentyny i nigdy tam nie dociera.

    Bohater działa. Jak wstał w poniedziałek o 15 tak do końca tygodnia nie położył się spać.

    W środku mniej więcej następuje oczywiście zwrot akcji i już wiemy, że on, jak  czechowowskie siostry, nigdzie nie wyjedzie. Czyli – komplikacje. Oczywiście niespodziewane.

    Czyli Żulczyk był pilnym słuchaczem kursów Pasji Pisania. Konstruował bohatera w pocie czoła, nadawał mu cechy, znamiona, czynił kimś, lecz niestety.

    Dobry bohater to taki, który może być moczymordą, blagierem, słabeuszem. lamusem, ćwokiem czasami, tępakiem itd., ale musi być tak skonstruowany, aby czytelnik go lubił mimo wszystko, a właściwie dlatego właśnie, że jest jaki jest (udało się to np. Kai Grzegorzewskiej w „Betonowym pałacu”.

    A tego kolesia się nie da lubić.

    Jest tak boleśnie pretensjonalny, że zęby bolą. Robi się przerwę w czytaniu myśląc, że będzie lepiej, ale to jest jak w rachitycznym związku, co do którego intuicja podpowiada, że nic z tego nie będzie. Myśli się – zmieni się, coś musi być inaczej, przecież zaczęło się dobrze. I wiadomo – następuje katastrofa.

    Zatem ten bohater Jacuś jest bohaterem skrajnie irytującym.

    Pogardza wszystkimi i wszystkim. Warszawa to dla niego jakieś tanie epicentrum syfu, gówna i szarości, sam jest z Olsztyna, też syfiastego, więc przy okazji pogardzi se słoikami. Rodzice są żałośni ( tu akurat to może mieć rację). Tych co każdego ranka stoją w krokach na drodze do Mordoru na Domaniewskiej uważa za kiepskich kmiotków, którzy skończą jako żule z niespłaconymi kredytami wziętymi na swoje marzenia o fajnych żonach, które okazały się kurwami i bachorach, które okażą się największymi pasożytami nowoczesnej Europy.

    No. Przyznam. Tu się trochę z nim zgadzam.

    Też uważam swoją egzystencję za trochę jednak żałosną. Zgodnie z przekazem Jacusia uważam się za wyrobnika kiepskiego systemu, w którym spędzam miliony godzin na przewalaniu maili o niczym po to, żeby spłacić kredyt i zrobić tygodniowe zakupy w tesco następnie stwierdzić, że na auto casco i wycieczkę do Turcji to już raczej zabraknie. Nie jestem potencjalnym klientem takich bohaterów jak Jacuś:) Jestem tym, czym on pogardza. I spoko:) Nie mam z tym problemu, ale mam problem z tym, że pogardzając takimi sierżantami korporacji sam wcale nie jest lepszy. Zmaga się na co dzień z zależnością od oszołomów i strachem przed praktycznie wszystkim. Grube paczki pieniędzy, jakich czasem dotyka, nie sprawiają, że robi się wolny. Jest zniewolony milion razy bardziej niż alimenciarze z brzuchem, którymi pogardza.

    W zasadzie żadna cecha charakteru jakiegoś bohatera mi nie przeszkadza pod warunkiem, że jest pokazana w taki sposób, że

    a. bohatera da się lubić

    b. że obserwując go samoistnie generuje się cenna refleksja nad własną kondycją życiową.

    Ta rachityczna pogarda, jaką Żulczyk wpisuje w swojego bohatera, jest żałosna.

    Słaby jest też język. Ten język Żulczyka zdradza, pokazuje, że chciałaby być takim mentorem naszym, kaznodzieją, papieżem z przekazem. Z czego ten wniosek?

    Ano z tego, że lubuje się on w powtórkach. Wiele fraz pada na podobieństwo sławnej przemowy Jana Pawła, którą wszyscy znają a która brzmi tak: Niech zstąpi duch twój i odnowi oblicze ziemi. Tej ziemi i Żulczyk robi to nieustannie – wzmacnia przekaz tym powtarzaniem.

    Raczy nas sentencjami w stylu:”  Z tego składa się ziemia. Z tego składa się Polska”

    serio?

    albo:

    „Nie ma niczego naturalniejszego niż przemoc”.

    srsly?

    Kombinowałam, że pisarz, dziennikarz o takiej świadomości może celowo zastosował takie zabiegi, ale ja też jestem doświadczonym czytelnikiem. Czułabym, że autor bierze w cudzysłów swoje słowa, że mruga do mnie, że prowadzi ze mną grę.  A tu czuć od początku, że to jest takie strasznie, ale to strasznie serio.

    że oto znudzony dziennikarz hipster, ulewa jakiś niesmak na panny z botoksem, na bogatych idiotów, na dresiarzy w służbie gangów, na miasto rzekomo przeżarte beznadzieją.

    Nie kupuję tego.

    Nie przekonał mnie gość w tej książce do niczego, prócz do myśli, że Anja Rubik – czasem dokonuje złych wyborów:) ale może zrobiła to dla Skoniecznego a temu damy szansę za to, że pokazał, jakie słuszne przyrodzenie ma filmowy Magik, czyli Marcin Kowalczyk 😉

    Dobra. Kiepski żart na koniec taki:) Film „Hardkor Disko” obejrzyjcie i może na ten Ślepnąc od świateł też się wybierzcie, może będzie z tego chleb, jakiś taki alternatywny, niezrozumiały dla nas kmiotków z ursynowów, tarchominów, białołęk świat, który nas urzecze swoim przerażającym anturażem i dzianiem na tyle, że szczęśliwi wrócimy pod ciepłą kołdrę naszych dziwnych stanowisk, niezrealizowanych marzeń, poczucia wyższości nad kuzynami, którzy zostali w naszych małych miastach, upierdliwych dzieci, miłych kotów, psów rasowych i rowerowych ścieżek.

  • zjedz kanapkę