• Kanapka ze złym filmem, czyli odnajdź się w spirali

    Kto powiedział, że trzeba oglądać tylko filmy dobre, wzniosłe i ważne? Czasem warto obejrzeć film, który nie jest dobry. Też dostarcza materiału do przemyśleń całkiem niespodziewanych. Chcę więc omówić film Konrada Aksinowicza „W spirali”. Z udziałem osób, które wielbiciele Pudelka (ja!) znają ze ścianek, ale warto, żeby wiedzieli też czym się  zajmują. I tak oto Piotr Stramowski znany też z roli w „Pitbullu” i ze złej fryzury w tym obrazie oraz jego partnerka życiowa a nawet żona – Katarzyna Warnke znana z tego, że ma lepszą fryzurę i ładnie się ubiera – zagrali w filmie, pełnometrażowym, był chyba nawet w kinie.

    Przyznaję, włączyłam ten film i dobrnęłam do końca, bo byłam ciekawa tych ludzi, ładni, młodzi (no ona niby tam starsza od niego, ale nie widać), ciekawe co potrafią. I film – zdaje się z ambicjami. Nie wiem, czy to wina scenariusza, montażu, reżyserii, konceptu, gry aktorskiej czy wszystkiego, ale mogę śmiało powiedzieć, że jest to film nieudany, ale na złą grę patrzyłam wcale nie z satysfakcją drobnego hejtera, który chce powiedzieć – ładni jesteście, ale niezdolni. Było mi przykro, że zaangażowany potencjał ludzki tak się zmarnował i chcę opowiedzieć, dlaczego. O porażkach też warto rozmawiać uważam.

    O co chodzi – w skrócie

    Jak się można domyśleć z tego wstępu bohaterami filmu jest para, jest to para wielkomiejska, ona i on w takim stadium konfliktu, że nie wiadomo jeszcze czy dojdzie do ostatecznego krachu czy też coś jeszcze z tego będzie. Wyjeżdżają sobie za miasto na weekend, żeby pobyć razem i sprawdzić chyba, na co ich jeszcze stać.
    No i teraz płynnie wchodzimy w świat symboli, które serwuje nam sprytny reżyser.

    Tytuł „W spirali”

    Nietrudno pokojarzyć ten tytuł ze słynnym „Disclosure” ( W sieci ) z  Michaelem Douglasem, którego uwodziła szefowa Demi Moore. Ale tu bohaterowie nie są w pułapce, przecież zawsze któreś może sobie na spoko odejść, rozwieść się, to nic takiego, powszechna raczej praktyka w dużym mieście Warszawa w czasach obecnych.
Tu losy bohaterów ułożą się spiralnie, czyli będzie to droga nie jasna i prosta, ale kręta. Czyli z przeszkodami.
    Żeby widz przypadkiem o tym nie zapomniał, o spiralności losów bohaterów, ma pokazane schody w domu za miastem, oczywiście – spiralne.

    fot. screen z filmu
    Jadąc drogą przez leśne ostępy bohaterowie też nie mają prostej jasnej autostrady, tylko rzecz jasna – spiralne zakręty.
    Czyli wiemy na początku – no ho ho, łatwo nie będzie.

    Bohaterowie

    Jest oczywiste, że muszą być pokazani tak, aby od razu można było się zorientować kim są. Zatem widzimy ich w allenowskim anturażu towarzyskich domówek z pretensjonalnymi gadkami o sprawach ostatecznych, w przeniesionym żywcem z Norwegii drewnianym domu pod miastem w lesie urządzonym w ascetycznym stylu skandynawskim, ale za to w starym mercedesie, żeby widz wiedział, że to nie jacyś nowobogaccy co się dorobili na sprzedaży kiełbas, ale aspirująca inteligencja z branży show biz.
    Stylówy też opowiadają o bohaterach.
    Ona – znerwicowana bardzo pani w nieokreślonym wieku, ładna blondynka, ciągle zadyszana i przejęta oraz nerwowa w stosunku do pracowników, z którymi nie chce w weekend rozmawiać „o budżetach”, ubrana jednak w neonowo żółty sweterek. Sugestia jest jasna – nerwy są, ale dusza świetlista i czysta.
    On – typ przystojnego, pani zresztą opiewa jego wdzięki i słownie i milcząco przez większą część filmu, ubrany w rockową kurtkę z groźnym napisem. Sugestia – działam w mainstreamie, ale się buntuję.

    Ten Trzeci

    Jako ewidentny symbol pojawia się postać tego trzeciego, deus ex machina, mamy autostopowicza, starszy pan mówiący po angielsku ma być oczywiście tym katalizatorem ich nastrojów, demiurgiem, który powie im jak żyć, a podpowie to za pomocą środków halucynogennych w ilości dużo, żeby oni mogli się jakoś otworzyć, bo na sucho to tylko pyskują i odpowiadają w sposób niegrzeczny.
    Wszystko bardzo fajnie, ale pomysł na tego trzeciego ograł w swoim filmie pod tym właśnie tytułem „Trzeci” Jan Hryniak, znany z tego, że jest mężem córki Krzysztofa Kieślowskiego Marty. Zrobił on w 2003 film oparty na podobnej, właściwie identycznej zasadzie – jest para młodych ludzi bogatych, ale mają problemy, byli to Magda Cielecka, Jacek Poniedziałek a trzecim był sam Marek Kondrad, klimat oczywiście kieślowszczyzna, metafizyka, wszystko jest możliwe, ale nieodgadnione.

    oto dowód

    fot. plakat za filmweb.pl
    Tak się zastanawiam, czy tego rodzaju wręcz dosłowne zapożyczenie to nie plagiat i czy Aksinowicz to konsultował.
    Dla mnie taka ewidentna zżynka konceptu jest niesmaczna.

    Jak oni grają?

    No ale dobra, mamy jakiś zarysowany schemat, młode małżeństwo chwieje się w posadach, bo mąż chadza w szkodę i co teraz. Trzeba by to zagrać.
    I tak patrzę na to, jak oni grają i jestem bardzo zmartwiona, jakie to jest złe.
    On – na jednej minie.
    Ona – piskliwym głosikiem wygłasza pretensjonalne teksty, od których bolą mnie zęby.
    Oboje miotają się po tym ekranie, w aucie, w lesie, biegają, coś gadają, jest to nieskładne, niewiarygodne, nużące.
    Na koniec dość dobrze zmontowana scena seksu, bo jak nie ma jak zagadać to chociaż chodź się pokochajmy, a pan lubi, pani w sumie też, chociaż udaje zagniewaną w tym temacie. I to owszem im wyszło. Ładne ciała, smaczny montaż, żaru w tym tyle co odwagi w moim Arturku, ale nie ma co być aż takim wymagającym.

    Zastanawiam się przy okazji, czy ewidentna uroda pomaga aktorom w graniu czy przeszkadza? Bo oni oboje Warnke i Stramowski są ludźmi urodziwymi. Ale zetknęłam się z wypowiedzią jednej reżyserki castingu, która powiedziała: “Niektórzy mówią w żartach, że aktor powinien mieć twarz jak kozia dupa – czyli niewyrażającą niczego; nabierającą charakteru dopiero, kiedy aktor wciela się w konkretną postać. Coś w tym jest”. (cytat za dwutygodnik.com)
. Czy nie jest tak, że ładny aktor jest niejako niewolnikiem swojego emploi? Że tym nie tak oczywiście ładnym łatwiej wyjść poza warunki i stać się/ zagrać ładnego i brzydkiego?

    Dialogi

    Podobnie jak gra aktorska nie są mocną stroną tego filmu. Przytoczę je niemal dosłownie, bo tego nie da się opowiedzieć inaczej:

    ona i on jadą sobie autem i konwersują nerwowo, ona zaczepia jego:

    – Przyznaj się! Spałeś z nią!
    – Nie będę teraz o tym rozmawiał (btw. kocham ten tekst)
    – Ale spałeś! (drąży ona )
    – Byliśmy tylko na kawie i zdarzyła się chemia, przecież czasem zdarza się chemia! (krzyczy on)

    inne ujęcie w samochodzie, on przystaje na chwilę i mówi:

    – Kocham ją.
    ona przestaje się miotać na siedzeniu, siedzi sztywno, z oka leje się łza, mówi więc on:

    – Widzisz, tobie to coś powiedzieć! nic ci nigdy nie można powiedzieć, bo zaraz sceny!
    (ha ha, to przecież takie oczywiste, że na wieść o tym, że mąż kocha inną trzeba reagować tylko stoicko)

    scena – las, ayahuasca od autostopowicza, ona lata po lesie, zbiera zwiędłe liście i mówi do siebie w amoku:

    Nie chcę zwiędnąć jak te liście… Chcę, żeby coś mi się urodziło…Żeby coś mi się urodziło – musi mnie ktoś pierdolić z miłością..
    (proste, nie?)

    scena – las, on po ayahuasce, autostopowicz też raczej nie jest czysty, mówi do bohatera:

    – Może cię to zdziwi i nie uwierzysz, ale ona jest najlepszym co ci się w życiu przytrafiło. Nie wierzysz mi?
    – Ale ona mnie zawsze bije i gryzie! – odpowiada on
    (po co tu komentarz)

    Dlaczego niektóre filmy są dobre a inne złe?

    To jest pytanie, na które nie umiem znaleźć satysfakcjonującej mnie odpowiedzi.

    Bo filmy dobre od złych odróżnić nietrudno. Różne gusta widzów czasem zacierają tu jednoznaczne klasyfikacje, ale na ogół szersza opinia potrafi zaklasyfikować dane działo do kategorii wiekopomny a inny do „zapomnijmy o tym”, nawet jeśli nie ma narzędzi filmoznawcy. To publika wie, że ten obraz mocno wchodzi w głowę, wyciąga z zakamarków naszych gnuśnych dusz emocje, które często są niewygodne, bolesne, ale szalenie istotne dla naszego ja. I wie, że ten obraz chce takie coś w widzach poruszyć a jednak nie udaje się i wywołuje tylko niesmak, zażenowanie.

    Jak to się dzieje, że jakiś reżyser złoży klocki w dzieło jak „Ja, Daniel Blake”, „Manchester by the sea”, „Tam gdzie rosną poziomki”, „Pociąg”, „Niebieski”, „Sceny z życia małżeńskiego”, a inny też chce a nie uda mu się to?
    No że gra, że montaż, że koncept, że źle, ale na jakim etapie to się kruszy? Samego talentu kierownika? Talentów innych twórców biorących udział w tych produkcjach? Gdzie szukać odpowiedzi na pytanie o recepturę na sukces? takie DIY – zrób sobie dzieło.

    Nie wiem ostatecznie z czego wynika ostateczny sukces danego filmu,może przed dystrybucją filmu nie wiedzą tego sami twórcy, ale mimo to podejmują ryzyko, bo uważają, że mają coś do powiedzenia i chcą to zrobić, więc robią.
    Może samo to jest coś warte?
    Sama nie wiem.

  • Kanapka na filmie, na którym nie je się popcornu, czyli o “Manchester by the sea”

    Manchester by the sea jest skromnym, cichym i nienapastliwym filmem, dzięki któremu ponownie odzyskuję odpowiedź na pytanie, po co w ogóle chodzę do kina. Jeśli i ty zakładasz, że kino powinno nieść widzowi jakąś refleksję to idź na ten film, a jeśli zakładasz inaczej, to nie idź.

    Casey Affleck – dlaczego jest fajniejszy od brata Bena? Czy amerykańskie kino może nie mieć 14 nominacji do Oskara a jednak wywołać niagary emocji?

    Po co chodzi się do kina?

    Rozmyślanie nad odpowiedzią na pytanie, po co chodzi się do kina dzisiaj, przybrało na sile przy okazji niespodziewanie wzmożonych dyskusji nad filmem „Sztuka kochania”, kiedy to większość moich znajomych zgodnie okrzyknęła ten film znakomitym, podczas gdy ja i garstka recenzentów niszowych periodyków uznała, że to jarmark jest po prostu, kolorowe fajerwerki. Wielu dyskutantów, słusznie zresztą, podkreślało, że kina przecież chodzi się też po to, żeby „miło się oglądało”, no po prostu po rozrywkę się chodzi, a nie żeby tam w wielkie emocji dzwony bić, zwłaszcza jak ma się słaby humor a za sobą ciężki tydzień tyry w pracy.

    Wiadomo, że kino na początku było rozrywką stricte jarmarczną, gdzie mu tam było do sztuki. Ale w czasach, kiedy seriale telewizyjne ocierają się już o sztukę filmową, tym bardziej od kina spokojnie już można oczekiwać, że czasem zdarzy się w tej dziedzinie coś co nie jest jakimś „La la Landem” czy serią o Performersach czy komiksowych herosach.
    Dla mnie osobiście w jarmarku nie ma nic złego, jak ktoś lubi. Też czasem słucham muzyki disco i bardzo mnie to cieszy, że mam też i takie upodobania a nie wmawiam wszystkim, że jedyną muzyką wartą uwagi jest dajmy na to Dead Can Dance. Tylko że oczekuję w kinie czegoś więcej niż kolorów i świateł. Już w kinie niemym fokusem były nie tylko wygłupy Charliego Chaplina, ale kwestia jak pokazać widzowi co on czuje skoro nie może tego powiedzieć. Widz musiał od razu z twarzy aktora wyczytać w jakim stanie emocjonalnym znajduje się bohater.

    Dźwięk, możliwość wypowiedzenia emocji tylko rzekomo stanowił ułatwienie. Przecież jest mnóstwo uczuć, których nie da się opowiedzieć a na tym polega siła kina, że można je pokazać.

    I ja to właśnie chcę oglądać.

    Fokus na twarz bohatera, na jego otoczenie, które go też w jakiś sposób stwarza, zatem wszystko, co widzimy w danym kadrze ma znaczenie, nic nie jest dziełem przypadku. I w takie rozwiązanie wpisuje się właśnie „Manchester by the sea”.

    Koncentracja na szczegółach otoczenia, jak dla mnie, zaczęła się od filmów Kieślowskiego. Owszem, były one czasem nieco manieryczne, ale od niego w moim pojęciu zaczyna się taki rodzaj kina, w którym ważne są pozornie nieistotne rzeczy, przedmioty z codzienności. Do dziś dźwięk filiżanek uderzających o spodki i szum wody w ekspresie do kawy i przytłumione głosy gości kawiarni kojarzą mi się z filmem „Podwójne życie Weroniki”, w którym to wielbiciel identyfikował i uwodził Irene Jacob, czyli Weronikę nagraniami otoczenia, w jakim przebywała. Jest scena, kiedy ona sobie siedzi i odsłuchuje nagranie na kasecie i słychać te odgłosy z kawiarni, ona wtedy się tak zastanawia, że ojej, on tam był, kiedy ona była i piła kawę. Do dziś silnie identyfikuję ten dźwięk kawiarnianych ekspresów i filiżanek  z Kieślowskim.

    W Manchester by the sea jest podobnie. Nie ma tam oczywiście tej metafizyki charakterystycznej dla Kieślowskiego, ale wszystko, co jest wokół bohaterów, gra rolę. Uwielbiam to. Widzi się dom bohatera, jego auto, jego ubrania, ozdoby na ścianach i wiadomo z grubsza o co chodzi. Kim jest ta postać, jakie są jej losy i sytuacja.

    Ale Manchester by the sea nie jest oczywiście filmem o wnętrzach i outfitach.

    Jest filmem o emocjach.

    Początkowo myślałam, że to jest brytyjska produkcja idąc po najprostszych skojarzeniach jak nazwa Manchester. Co z tego, że nad morzem, Manchester to brytyjskie klimaty. Zresztą właśnie klimat filmu, nieśpieszność, zbliżenia na twarze bohaterów, codzienne dialogi przypomniały mi od razu film brytyjskiego reżysera Kena Loacha i jego „Ja, Daniel Blake”. Tu też mamy środowisko ludzi pracy, jakieś „nieprestiżowe” zawody typu rybak albo mechanik czy dozorca domu. Jest zwyczajność, a nikt inny jak Brytyjczycy nie umie opowiadać o zwykłości w sposób niezwykły.

    Okazało się jednak, że Amerykanin też potrafi. Już nazwisko odtwórcy głównej roli – Casey Affleck – wzbudziło moje podejrzenia, w końcu to brat Bena. Michelle Williams przecież na topie w Hollywood. I jak się okazało reżyser Kenneth Lonergan to też rodowity Amerykanin w dodatku z Nowego Jorku.

    I ci ludzie zrobili film, który podobnie wepchnął mnie w fotel jak nie tak dawno Daniel Blake.

    Jak się robi filmy wpychające w fotel?

    Leżałam dzisiaj rano i się zastanawiałam, jak to jest ulepić z kilku rzeczy film, który silnie działa na emocje widza? Scenariusz to na pewno, ułożenie zdarzeń, gra aktorów, prowadzenie, obraz i montaż. I ciekawa jestem, czy reżyser, jak już dokona się zlepienie tych wszystkich akcji w jedno, wie na pewno, że film mu się udał, że jest taki jak chciał. Tego nie wiem.

    Ale ten film się udał. Dlaczego?

    Układ scen jest nielinearny. I w tym przypadku ma to swoje uzasadnienie. Gdybyśmy na początku poznali historię bohatera, nie byłoby tego efektu jaki uzyskał dzięki brakowi chronologii w przedstawieniu losów bohaterów. Dzięki temu zabiegowi poznajemy stopniowo motywacje bohatera, a zrobione jest to tak, że ani na chwilę nie jesteśmy w stanie ulec naturalnej skłonności do osądzania tego faceta. I to jest takie oczyszczające, bo przecież to skłonność do tego, żeby o kimś wyrobić sobie od razu zdanie jest tak przemożna i zgubna. A tu nie. Podążamy za nim, patrzymy co robi, jak działa i zero osądów.

    A okazji do ocen jest mnóstwo. Bo jest sobie facet, na oko 30 – paro letni, taki ani ładny ani brzydki. Casey w ogóle w porównaniu ze swoim bufonowatym bratem Benem rzeczywiście wygląda dość niepozornie, ale ma sympatyczny wygląd. Niemniej  poznajemy go jako faceta, który naprawia uszczelki w domach, przepycha rury i kible, zgarnia śnieg z chodnika i ma nieprzenikniony wyraz twarzy, jakby zastygł. Ludzie z otoczenia nieustannie go do czegoś prowokują – a on nic.

    Właściwie jest taki przez cały film z małymi momentami, kiedy nie jest.

    Bohater Lee Chandler grany przez młodszego Afflecka dostaje informację, że jego brat nagle umiera i w związku z tym zostaje jedynym prawnym opiekunem jego majątku oraz 16 letniego syna. Lee na skutek swoich przejść życiowych, o których nie opowiem, wyjechał z rodzinnego miasta do innego miasta niedaleko i zatrudnił się jako cieć. Zminimalizował swoje aktywności życiowe do niezbędnego minimum. Człowiek maska. Gada tyle ile potrzeba, ma łóżko, spodnie, buty, dach nad głową i tak sobie jest. Ma swoje powody, ale nagły zwrot losu każe mu wyjść tej norki i zająć się bratankiem i wieloma sprawami dnia codziennego. Robi to mega niechętnie, ale robi, bo i z bratem i z jego synem łączyła go kiedyś silna więź. Ale nie oznacza to, że jest mu łatwo.

    W trakcie dowiadujemy się co takiego się stało, że Lee wycofał się z życia. I jest to mocne uderzenie.

    Siedzi się w kinie i oczywiście rozmyśla – a co ja bym zrobił na jego miejscu? Szuka się w sobie podobnych emocji. Znaleźć je można oczywiście bez trudu. Mamy tu śmierć brata, nagłą, na serce. I oczywiście totalną samotność każdego z jego bliskich wobec tego wydarzenia.

    Sceny, które przybliżają cię do prawdy

    Jest w filmie taka scena, kiedy syn dowiaduje się o śmierci ojca, jest wtedy na lodowisku hokejowym, jako że gra w drużynie hokejowej. Po tej informacji schodzi z lodowiska i widzimy go jak jedzie w jedną stronę i całą watahę innych zawodników, którzy w chwili przekazywania informacji o śmierci ojca kolegi zatrzymują się na chwilę, po czym mkną silną, głośną falangą w przeciwnym kierunku niż poinformowany o tragedii kolega.

    Nie sądzę, aby ta scena była przypadkowa. Pokazuje ona wg mnie, że zawsze w chwili odczucia straty jakiejkolwiek, zawsze w tym jesteśmy sami. Sami wobec wszystkich. I nie jest to niczyja wina, po prostu tak jest, taka jest kondycja ludzi, że nie są w stanie ani opowiedzieć otoczeniu o tym co czują ani ludzie nigdy nie są w stanie wniknąć w obręb czegokolwiek co nie jest nimi.

    Nie ma tym filmie wielkich słów, teatralnych gestów, wszystkie subtelności emocji ograne są przedmiotami, półsłówkami, krótkimi zdaniami pozornie nie na temat. Na tym zasadza się moim zdaniem mistrzostwo i tego filmu i wszystkich innych, z których czyta się więcej niż formalnie pokazuje scena. Cenię sobie filmy, w których nie wsadza mi się do głowy łopatą prawd objawionych podlanych ckliwym sosikiem tanich wzruszeń. Lubię, jak sama wnioskuję jakieś odczucie na podstawie danych zawartych w kadrze, danych nienachalnych, subtelnych, ale mocno czytelnych.

    Jest w filmie inna fajna scena, kiedy bratanek bohatera przychodzi na obiad do dawno nie widzianej matki – byłej alkoholiczki, która porzuciła syna i męża. Teraz jest schludną pańcią z przedmieścia, ma nowego partnera i obraz Jezusa w stołowym pokoju. Te wszystkie rekwizyty versus potem postawa tego jej nowego chrześcijańskiego partnera – i nie trzeba się już rozwodzić nad tym, że bratanek był naprawdę dość osamotnioną osobą po śmierci ojca. Scena ta nie wystawia też pochlebnego świadectwa katolikom, ludziom mocno zadeklarowanym w schlebianiu atrybutom wiary, ale mającymi problem z wprowadzaniem swoich chrześcijańskich zasad w życie.

    Amerykańska “wpadka”

    Co do zaś subtelności w szkicowaniu i sugerowaniu emocji. Raz tylko reżyser podszedł do sprawy po amerykańsku. Oglądamy sceny pogrzebu, te wszystkie akcje związane z nieobecnością brata bohatera i nagle ja siedzę i się zastanawiam dlaczego te łzy tak bardzo nie chcą przestać mi płynąć. Odpowiedź była prosta. Podbito nastój żalu w filmie utworem, co do którego nie mam ani grama wątpliwości, że poruszy nawet głaz:) Jest to grane przez Londyńską Orkiestrę Filharmoniczną Adagio in G Minor.

    Zastanawiałam się skąd ja znam tę nutę, nie jestem koneserem muzyki klasycznej czy coś, ale przypomniałam sobie. Dobrych 20 ileś lat temu byłam z klasą na wystawie w Muzeum Literatury, wystawie poświęconej młodym poetom, którzy zginęli w Powstaniu Warszawskim. Były w gablotach pamiątki i wiersze Baczyńskiego, Gajcego i w tle leciało właśnie to Adagio in G Minor. Od tej pory zawsze jak czytałam czy czytam wiersz Baczyńskiego chce mi się płakać nad losem biednego pięknego 20 latka, który zginął bez sensu.

    Wydaje mi się, że tu w filmie reżyser nie musiał sięgać aż po taką armatę, bo naprawdę ta nuta jest naprawdę mocna, te sceny obroniłyby się same, wywołując w widzu uczucie straty związane w ich własnymi przeżyciami. No i to ten jeden minus, że za bardzo spuchłam podczas seansu, zwłaszcza, że okazji do wzruszeń, już tak na szczęście nie podbijanych minorowymi nutami, było w tym filmie sporo.

    Gwoli podsumowania

    Dobry film to też taki, który pokazuje, że w całym zamieszaniu w z tą samotnością, złem, przykrościami bywają chwile, kiedy można się uśmiechnąć, bo coś się uda, coś się wspólnie zdziała, czemuś wyjdzie się na przeciw, nastąpi zabawne spiętrzenie zdarzeń. A to wszystko ciągle w klimacie złym. A jednak bohaterowie się uśmiechają, dzięki czemu widz wie, że nigdy nie jest aż tak beznadziejnie, żeby nie można było żyjąc wyjść czasem z piwnicy swoich smutków. Jest to mocno krzepiące przesłanie.

    I tak oto skromny film a tyle okazji do przemysleń, tylu poruszeń, tylu wspomnień, tylu rozliczeń, tylu osobistych obietnic.

    Dlatego uważam, jak ktoś nie boi się, że po wyjściu z kina będzie musiał myśleć – to polecam.

    Dlaczego pójdę na jeszcze ciemniejszą stronę Greya?

    Ja zaś pójdę też na nowego Greya. Jeśli film nie udaje niczego prócz tego, że jest widowiskiem, aby wiele pań miało o czym sobie marzyć przed snem – to ja jestem na tak. Chcę sobie siebie wyobrażać w windzie w pończochach i niebotycznych szpilach i jak Jamie Dornan wsadza mi rękę pod spódnicę. Wcale się tego nie wstydzę i nie ukrywam, że trochę mi żal, że taka scena nigdy się z moim udziałem nie wydarzy. No szkoda trochę:)

    fot. za “Los Angeles Times”

  • “Sztuka kochania”, czyli przekładaniec

    “Sztuka kochania” – film o pani od seksu w PRL-u  Michalinie Wisłockiej mógł być filmem udanym, lecz tak się nie stało.

    Cele i kwestie zaufania

    Cel był właściwie inny. „Elle” Paula Verhoevena z Isabelle Huppert, którą uwielbiam, Paula trochę mniej, bo zrobił kiedyś „Showgirls”, ale postanowiłam mu dać szansę. W każdym razie zapomniałam, że to miasto jest pełne takich samych biedaczków jak ja, którzy mają czas chadzać do kina właśnie w soboty. Toteż, kiedy dotarłam do Kinoteki okazało się, że seanse tego typu, na kino prawdopodobnie interesujące robi się na 20 osób.

    Ale nie chciałam, żeby poszło na marne to, że wyszłam z domu, ubrałam się i nawet użyłam perfum oraz dojechałam metrem, no to poszłam nieopodal na „Sztukę kochania”, bo tak coś czułam, że na to miejsca jeszcze będą.

    Jak bardzo się nie myliłam – utwierdził mnie miły pan sprzedający w Złotych Tarsach bilety zachwalając mi, że seans odbędzie się na największej sali kinowej w Polsce. Faktycznie, sala był wielkości lotniska w Modlinie, ale ja wybrałam miejsce prawie tuż pod ekranem, co miłego pana wprawiło w lekkie osłupienie, bo przecież oferował skórzane siedzenie z dopłatą 3 zł oraz rabat na parkowanie a ja nie dość, że przyjechałam metrem to jeszcze nie doceniłam niczego związanego z tym wydarzeniem jakim jest dystrybucja „Sztuki kochania” w polskich kinach.

    Nie bardzo miałam ochotę oglądać ten film, choć Wisłocka, i owszem, jest interesującą postacią, i też nie dlatego, że to film polski, bo widziałam ostatnio ciekawe polskie filmy, w ilości mało, ale zawsze  coś.

    Nie miałam za bardzo ochoty na ten film, bo wszędzie ochy i achy nad nim wzbudziły moją nieufność od razu. Dobry film nie może podobać się Karolinie Korwin – Piotrowskiej i recenzentom z Polityki, blogerom z Fashionpost jednocześnie, a redaktor Socha jeszcze się nie wypowiedział. Nie ufam filmom, o których się wie już wszystko zanim się go obejrzy, nie ufam potężnym machinom promocyjnym każącym opowiadać reżyserce Marii Sadowskiej w każdej gazecie w tym kraju, że se fajny film zrobiła, choć sama na to nie wpadła oraz, że ona sama ma męża domatora dzięki czemu ma bardziej super niż większość kobiet w tym kraju, których praca i pasje zawsze wywołują poczucie winy, bo przecież dzieją się kosztem dosypywania do rodzinnych ognisk, aby były stateczne i parentingowe i o czym co najwyżej  można kręcić vlogi o tym, jak w ciągu dnia ma się 10 minut dla siebie, a nie, że się lata i filmy kręci, płyty nagrywa czy coś.

    Tak więc nie ufam takim filmom, którego bohaterów zna się już zanim się zobaczy obraz. I nie chodzi o to, że osoba Wisłockiej akurat jest znana. Chodzi o ten rodzaj rysu bohatera jako postaci historycznej, który biografom, twórcom niezliczonych tekstów o postaci gdzieś umknął a dzięki filmowi można by zobaczyć znaną postać niejako na nowo albo inaczej.

    Nie ufam takim filmom, w promocji których zadbano, żeby powiedzieć widzowi już wszystko, w związku z czym obejrzenie materiału będzie już tylko formalnością a nie jakimś zjawiskiem, dzięki któremu będzie można odkryć coś nowego, istotnego dla nas samych nawet może.

    Zabiegi mające pomóc

    Od razu po prostu wiem, że to będzie film robiony z zacięciem hollywoodzkiem, na tak zwanie bogato. Będą bardzo dokładnie oddane realia epoki, dbałość o szczegóły w każdym kołnierzyku, chusteczce, make upie na powiece, krześle, rekwizycie, główna aktorka będzie „całkiem tą postacią”, totalnie wczuje się w rolę, będzie mieć te same ruchy, odzywki i psa jamnika a jednak będzie to film nijaki i tylko efekciarski, nawet nie efektowny.

    Cały ten film jest zrobiony według modnej dziś w kinie zasady nielinearności czasu, toteż przenosimy się to z czasów wojny do lat 70-tych, za chwilę jesteśmy w 50-tych, i tak to się niesie choć jest w zasadzie kompletnie bez znaczenia, a wiadomo,że nielinearnośc na ogół stosuje się w jakimś celu. Tu była bez celu. W związku z czym widz dostaje talię kolorowych kart z epoki, którymi może sobie żonglować, tasować jak mu się chce, bez żadnej konsekwencji.

    I taki to jest ten film, zbiór scenek i obrazków. Scenek, w którym wyniesiono  z dziedzińca przy dawnym KC leżaki z knajpy obok, zaułki Krakowskiego Przedmieścia czy Starówki wyczyszczono z szyldów, współczesnych aut i wstawiono jedną warszawę i starą nyskę, umajono postacią bohaterki ubraną w dziwną chustkę, dzwony i korale z bursztynu.

    Są też sceny w kultowym a zaraz nieistniejącym Syrenim Śpiewie i jego mozaiki ścienne oraz epokowe balustrady. Aż dziw w sumie, że Woźniak – Starak producent a jakże wykonawczy tego filmu nie kupił budynku Syreniego swojej żonie Agnieszce Szulim na prezent załóżmy urodzinowy, gdzie by mogła robić kultowe imprezy dla cool uczestników programu Azja Express.

    Każda scenka jest tak starannie dopracowana a partyjni sekretarze tak betonowi, że przypomina to bardziej kabaret niż film. Jest to śmieszne nawet czasem, kiedy cenzor Barciś Artur boi się wypowiedzieć słowo czlonek i każe zamienić go na penis oraz odrzuca rozdział o orgazmach uznając go w sumie dość nieistotny. No to tam trochę się porechotałam, ale na większości scen wierciłam się niecierpliwie i nie, sceny seksu wcale nie były porywające czy intrygujące.

    Teraz będzie fragment, na który czekaliście, tj. o seksie

    Owszem, jest prawdą, że dobry kochanek nie musi być wcale ładny i można przyjrzeć się w sumie baczniej brzydalom bo a nuż tkwi w nich potencjał seksualny w postaci skłonności do seksu oralnego, wow. Mógłby mieć nawet twarz Eryka Lubosa, bo w sumie jako jeden z nielicznych brzydali kina jest tak brzydki, że aż ładny. No ale naprawdę, intrygujący seks na ekranie nie polega wcale na tym, że aktorka pokaże w lustrze kształtne cycki, że zobaczymy dupę Piotra Adamczyka oraz jego nogę splecioną z nogą innej aktorki co ma sugerować, że znali się na rzeczy i na pozycjach seksualnych już w latach 40-tych!

    Sceny seksu są tak drewniane w tym filmie, że pocałunek Danusi Jurandówny ze Zbyszkiem z Bogdańca z filmu Aleksandra Forda z lat 50-tych miał w sobie więcej żaru niż sceny namiętności między Boczarską a Lubosem. Seks na ekranie mający wzbudzić w widzu jakąś myśl czy nawet tęsknotę za podobnym spółkowaniem opiera się na detalach, na szczególikach typu strużka potu np. na czole albo faktura skóry kochających się osób, pokazane wszystko tak, że widz zamiera i patrzy przed siebie z poczuciem jakiejś dziwnej nostalgii oraz nadziei, że może zanim umrze ktoś go tak dotknie, jak na tym ekranie dotykają się aktorzy. Takie mrzonki można spokojnie snuć np. na filmie Gasapra Noe „Love”. Tak, tam tak, ale na „sztuce miłości” nie, te sceny pozostaną niczym innym jak innym rodzajem zajęć z wu-efu.

    Co na to reżyser i aktor?

    Reżyserka Maria Sadowska przyznała się w wywiadach, że pomysł na film o Wisłockiej nie był jej. I to widać. Widać, że była najemnikiem. Po prostu zrealizowała poszczególne sceny, ogarnęła ekipę na planie i to by było na tyle. W tym filmie nie ma ducha. Nie ma pieczątki, jaką stawia na swoim dziele reżyser. Ten film mógł zrobić każdy średnio zdolny operator albo asystent reżysera. W sensie film w tym kształcie jakim go widzimy na salach kinowych wielkości lotnisk.

    Gra aktorska. Cóż. Powielenie stylu ubierania i bycia danej postaci nie oznacza, że jest się świetnym aktorem. Zdałoby się jeszcze mieć to coś co pokazałoby postać historyczną niejako na nowo. Albo inaczej. Tu mamy odegranie, nie zagranie. Postać Wisłockiej grana przez Boczarską jest komiksowa, barwna, ale rysunkowa i papierowa. Mówi coś szybko, z przejęciem, biega, załatwia, przekonuje, ale to wszystko razem jest jak kronika filmowa w technikolorze. Kronika zdarzeń, żadne tam próby wniknięcia w psychikę postaci. Szybko, szybko, od wojny, trójkąta związkowego poprzez wydanie kontrowersyjnej książki, która jest aktualna do dziś, a pewnie jest. Ostatecznie w seksie nic się aż tak bardzo nie zmienia. Zawsze fajniejszy jest z kimś, na kim nam choć trochę zależy i zawsze fajniej to robić z kimś kumatym w namiętności niż nieśmiałym i pruderyjnym. Wiadomo.

    Jaki mamy właściwie klimat?

    A, i nie podoba mi się to, że często jadąc na fali sentymentu za PRL-em, filmy pokazują tamte czasy z przymrużeniem oka, farsowo. PRL ma twarz Borysa Szyca, który się pozgrywa i będzie śmiesznie. Owszem te wszystkie serwety, narzuty, goździki, dzbanuszki, plakaty propagandowe, żony kacyków partyjnych , wszystko fajnie, ale tak naprawdę przecież te czasy nie miały wizerunku wiecznej wiosny i słońca jak w tym filmie, były ponure, szare, przaśne i królowało w nim poczucie beznadziei, jakby na świecie był wieczny styczeń i nic po nim nie miałoby już nadejść. Nie twierdzę, że wszystkie filmy muszą być w klimacie Smarzowskiego, ale takie nicowanie rzeczywistości na skrajnie inną stronę jak w „Sztuce kochania” mi nie pasuje i uważam to za kolejne przerysowanie.

    Podsumowując, uważam film „Sztuka kochania” za film wydmuszkę, kolorowy slajd, film, który zmarnował temat na ciekawą opowieść, ale kasa się zgadza i to zdaje się miało być najważniejsze i to prawdopodobnie wyszło.

    fot. kadr z filmu “Sztuka kochania” Jarosław Sosiński/Watchout Productions

  • Paterson – sprawdź, czy twój zawód jest poetycki

    Jim Jarmush jest artystą, od którego czegoś się nauczyłam.Pokazał mi mianowicie, że najbardziej ekscytującym filmem może być obraz, w którym bohaterowie siedzą, chodzą, stoją, tańczą, snują się, w którym niby nic się nie dzieje a jednak jest dzianie się doskonale znane nam z własnego doświadczenia. Czyli coś rozwleczone pomiędzy udręką porannego wstawania, wypełniania codziennych obowiązków, celebrowania codziennych rytuałów z małą przerwą na zaskakujące akcje pt. zepsuł się samochód, czekania na wielką miłość albo na zabawienie albo czasem już na nic.
    Moje ulubione jego filmy „Inaczej niż w raju”, „Nieustające wakacje” i teraz „Paterson” nie pokazują mi odstrzelonej na różowo, lśniącej cekinami Ameryki z butików i apartamentów na 5 Avenue w NY. Widzę w nich, że Ameryka to taki sam Radom jak nasz, zaniedbane ulice, przedmieścia, brzydkie budynki, autobusy graty, zaśniedziałe kuchnie wszystkich mieszkań nie z wilanowów.

    A jednak Jarmush potrafił tym filmem zdziałać to, że po wyjściu z seansu chciałam napisać wiersz o tandetnym wystroju Galerii Mokotów, o ludziach zajętych zwyczajnymi rzeczami jak czekanie na jedzenie, grzebanie w telefonie, rozmowa, chodzenie, patrzenie. Nigdy nie przepadałam za poezją a naszła mnie ochota, żeby wygrzebać z półki Emily Dickinson.

    Mniej więcej wszyscy zainteresowani filmami Jarmusha wiedzą, o czym jest „Paterson”.

    O kierowcy autobusu, który nazywa się Paterson, mieszka też w mieście Paterson w stanie New Jersey, ma żonę irańskiego pochodzenia, mały domek, starą hondę i buldoga angielskiego, który jest tu postacią dość istotną akurat.

    Adam Driver znany z serialu „Girls” dziwak i neurotyk tutaj tworzy postać poczciwca kochającego żonę, znoszącego z kolei  jej dziwactwa ze spokojem wzbudzającym moją niepohamowaną zazdrość. Spokojnie zjada za słone potrawy, przykleja się do wszystkich tkanin pomalowanych przez nią w pseudoartystyczne wzory, co dzień budzi się bez budzika tuż po 6 rano, łagodnie całuje tę żonę w ramię, zjada swoje płatki na śniadanie i idzie do pracy. Wsiada do autobusu, o czymś tam sobie rozmyśla, ze spokojem wysłuchuje narzekań kolegów, z uśmiechem przysłuchuje się rozmowom pasażerów, wraca, zabiera psa na spacer, wstępuje do baru na piwo, rozmawia albo nie rozmawia i w międzyczasie pisze wiersze w białym notesie długopisem zwykłym niemarkowym tak samo jak notes.

    Taka akcja jest pokazana na przestrzeni 7 dni tygodnia, mniej więcej to samo, zmieniają się pasażerowie, tematy rozmów z mniej ważkich na tak samo mniej ważkie i tematy rozmów w barze z tych samych na te same.

    Można by rzec, nuda. I faktycznie, z pewnością nie jest to film dla wielbicieli mocnych wrażeń, pięknych widoków i chęci „oderwania się od szarej rzeczywistości”. Poszukiwacze recept „jak żyć”, jak czuć się spełnionym, też poczują się raczej rozczarowani i znudzeni tym wlokącym się tygodniem, w którym bohater wstaje, idzie do pracy i łagodnym uśmiechem kwituje wariactwa swojej irańskiej żony, która w poniedziałki chce być jak Patsy Cline a we wtorki znaną projektantką ubrań malowanych w białe koła, w środy zaś właścicielką cukierni z babeczkami zdobionymi też w białe koła.

    W tak zwanym międzyczasie, pomiędzy tymi wszystkimi ekscytującymi zajęciami, które swoją powtarzalnością i monotonią powaliłyby w tydzień niejednego poszukiwacza ekscytacji w życiu typu podróże, zmiana pracy, mieszkania i pobytu z dowolnego miejsca w Polsce na dowolne miejsce w Australii, bohater Paterson pisze wiersze. I wcale niekoniecznie o tym, jak strasznie kocha swoją żonę. Siada na przykład do śniadania, sięga po paczkę zapałek, obraca w palcach pudełko, czyta napis i pisze wiersz o zapałkach. Najpierw opisuje jak wyglądają te zapałki, jak się nazywają, jaki mają kolor, kształt, żeby potem spuentować to takim zestawieniem ich cech i innych słów, że trochę opada mi szczęka, że tak można. Btw. te wiersze są prawdziwe, napisał je Ron Padgett – tak zwany piewca codzienności. Chyba się za nie wezmę.

    Zobaczyć coś w czymś, co jest pozornie tak totalnie nic nie warte i nieinteresujące.

    I to jest clou. To jest cały sens tego filmu.

    Jest mi to bardzo bliskie. Wychodzi także na przeciw temu, co w swoim cyklu pór roku chce pokazać Knausgard opisujący fenomeny istnienia rzeczy pozornie nieistotnych jak jabłko, torba foliowa, krzesło i tym podobne fajerwerki z otoczenia o czym wspominałam TU

    Mam w sobie jakiś rodzaj wewnętrznego sprzeciwu wobec powszechnego dyktatu konieczności sięgania po więcej, wyżej, ładniej, bardziej spektakularnie. Męczy mnie ten nakaz, żeby biec dalej, być gdzie indziej. Owszem, zmiany napędzają, to wychodzenie poza strefę komfortu jako warunek do osiągnięcia szczęścia i narzędzie poznania siebie – tak, bywa przydatne. Tylko nie sądzę, aby to był jedyny sposób na to, żeby być zadowolonym ze swojego życia.

    Nie sądzę, że w tej chwili usprawiedliwiam swoją akurat niechęć do zmiany, być może usilnie chcę wiedzieć, że to co mnie otacza też ma jakiś sens, może dość zawoalowany i może nie opiszę Mordoru jako miejsca tryskającego poetyckością, ale kto wie. Może jakaś metawartość znajduje się w błocie na chodniku na postfabrycznym Służewcu bardziej niż w zachodzącym słońcu na Malediwach?

    Myślę, że ten film potrafi pomóc w temacie – jak nie czuć się przegranym, jeśli siedzi się w swoim miejscu i jest się z tego całkiem zadowolonym.

    Ale czasem nawet w filmach Jima Jarmusha zdarzają się niespodzianki, coś idzie nie po myśli bohatera. Nie przyspoileruję co to było w Patersonie, ale też to całe wydarzenie pokazuje, jak można poradzić sobie ze stratą. Czysty notes niekoniecznie musi oznaczać stratę lub brak. Może być też obietnicą nowych możliwości i tego trzeba by się myślę trzymać.

    Żeby nie było tak miło i wzniośle muszę dopisać prawdę o tym, że plakat reklamujący ten film mnie zniechęcał.

    Ta śliczna smagła paniusia z miłym, tolerancyjnym kochającym mężem śpią bez marudzenia ładnie razem na łyżeczki. Jako singiel mam do spania razem stosunek zły jak również drażnią mnie szczęśliwe pary na ekranie, nie zgadzają mi się z osobistą wizją tego typu przedsięwzięć życiowych. Dodatkowo ta bohaterka strasznie mnie irytuje, tym, że tyle jej ten mąż wybacza i jeszcze się cieszy z jej wymysłów. To takie niesprawiedliwe przecież! Ale potem rozumiem, dlaczego on ją tak kochał. Jest kobietą a nie powiedziała mu w trudnej chwili, kiedy o dziwo naprawdę miała rację, to nie powiedziała mu – „a nie mówiłam!”
    A przecież większość, w tym na pewno ja, nie straciłaby okazji do pokazania panu, że moje na wierzchu.
    W tej scenie odgadłam tajemnicę powodzenia w związkach, tajemnicę ich trwałości. Że nie ma walki o to, kto ma rację. To trudne. Ale jak się okazuje – można robić tak, żeby nic nie udowadniać.

    I czegoś takiego życzyłabym sobie i wam, więcej poezji w życiu i komfortu złożenia broni przed kimś innym niż my sami.

  • Kanapka od Gucciego, czyli Tom Ford po godzinach. Recenzja filmu “Zwierzęta nocy”.

    Jakby mnie ktoś zapytał, po co iść na „Zwierzęta nocy”, to bym powiedziała, że dla białych stóp Amy Adams na krwiście czerwonej kanapie.

    To zdecydowanie film dla estetów. Zrobił go w końcu Tom Ford, autor moich ukochanych perfum Black Orchide i właściciel najbardziej seksy zeza w show biznesie.

    Kiedy czytam recenzje tego filmu to właściwie powinno mi się było odechcieć. Bo fabuła jest nielinearna i chęć takiego zacnego opisania o co chodzi równa się podjęciu zadania karkołomnego. Dlatego nie będę tego robić. Może trochę przyspoileruję, trochę napiszę w czym rzecz, ale bez kronikarskiego wdawania się w szczegóły „kto zabił”.
    Ale, że tak powiem, po kolei.

    Kadry

    Ciekawi mnie, czy jak się nie wie, że reżyser to projektant mody, to widzi się od razu malarskość kadrów w tym filmie, te teksańskie zachody słońca nad pustkowiem, białą Amy na czerwonej kanapie, jej wielkie okulary (pewnie kosztują majątek), palec Amy na brzegu szklanki z whiskey z lodem, czy faceta siedzącego na kiblu przytwierdzonym do werandy?
    Czy też wiedza o profesji reżysera nie sprawia,że nadpisuje się znaczenia do tego, co się widzi w tym filmie? Nie wiem, ale te kadry moim zdaniem znaczą więcej. Wiadomo od razu, że każdy szczegół ubrań bohaterów, scenografii niesie ze sobą jakiś niewerbalny przekaz i ma tak samo doniosłe znaczenie jak dzianie się.

    To ma swoje dobre i złe strony.

    Dobre, bo estetyka, wiadomo, lubimy, jak nawet śmierć jest ładnie pokazana, nie tylko rzeczy tak oczywiste jak ładne stopy ładnej babki.

    A złe, bo ten estetyzm moim zdaniem odciąga od czegoś co mogłoby być istotniejsze. Nie wiem, może zresztą reżyser uznał, że pokazał coś istotnego, ważnego, ale dla mnie to zniknęło, wyparowało w gąszczu tych silnie nacechowanych symboliką i estetyką obrazach i kadrach.

    Czy to jest film o złu?

    Zatem kiedy dochodziło do momentów strasznych, jak to, że miłe życie miłych ludzi kończy się gwałtownie, bo mieli pecha i przypadkowo trafili na złych ludzi, to ja przestałam w którymś momencie to przeżywać zastanawiając się jakie znaczenie ma to, że głowa rodziny ma brodę i koszulę w kratę. Szkoda wielka, bo akurat mógłby z tego wyjść fajny temat jak np. o bezsensowności zła. Taki traktat mógłby powstać. O tym, dlaczego dobrych ludzi spotykają złe rzeczy. Lecz nie powstał.

    Jest pokazane zło, jakie spotyka bohatera i jego rodzinę, ale nic z tego niestety nie wynika głębszego prócz tego, że Amy Adams, związana z tym bohaterem wcześniej, kiedy czyta jego wspomnienia o nieszczęściu w formie książki, jest wstrząśnięta,

    No i fajnie, tylko co z tego?

    Zło to zło, nie da się go streścić za pomocą pięknych ujęć upozowanych białych martwych ciał ofiar na czerwonej, pluszowej kanapie.

    Czy ta samotność porusza?

    Wzruszenie, jakiego doznaje bohaterka czytając historię o “Zwierzętach nocy” miało pokazać, że jest ona samotna, zdradzana, i choć wiedzie życie w luksusie wręcz niewyobrażalnym dla nas żołnierzy korporacji i śmieciowych umów, to jest jej źle, bo dokonała czynu złego jak aborcja i odeszła od tego bohatera właśnie, bo był mało zaradny, jako że uczył w szkole. I ona tak sobie myślała, że może źle właśnie zrobiła, że wybrała nowojorskiego finansistę, w dodatku przystojnego a nie przystojnego, romantycznego nauczyciela, z którym by musiała żyć od pierwszego do pierwszego.

    Niestety cała akcja poprowadzona jest tak, że trudno jej współczuć. Bardziej sobie człowiek myśli, że poprzewracało się bogatej pańci w dupie i jakoś trudno się utożsamić z jej cierpieniem. Ale może mówię tak z zazdrości, bo w końcu niezależnie czy w Bangladeszu czy w Los Angeles, każdy ma swoje problemy i nie należy ich bagatelizować.

    Zapewne, ale jakoś nie załkałam nad losem samotnej Amy Adams. Ostatecznie każdy jest sam, dokonuje głupich wyborów czy podejmuje niewłaściwe decyzje, ale za to niekoniecznie siedzi sobie na ładno w wielkim domu z samymi oknami od sufitu do podłogi.
    Bohater, ten odrzucony nauczyciel, który potem założył rodzinę, którą spotkało nieszczęście,(prawda jakie to proste?) grany przez Jacka Gyllenhaala, też jakoś nie wzbudza większych emocji. Raczej jeśli już to irytację. Faktycznie, jakiś taki płaczliwy jest. Ale może to taki jest los wszystkich wrażliwych gości. Nie wiem, ale nie podążam z emocjami za tym jak dokonuje samosądu na mordercy swoich bliskich. Szybciej czasem wzruszam się na reklamie serka hochland czy filmach o misiach gryzli w Kanadzie.

    Momenty

    Ale ma ten film momenty dobre, gdzie znać dystansik, ironię wynikającą z błyskotliwej obserwacji bogatych środowisk.
    Np.scena rozmowy Amy Adams z matką bogatą damą z teksańskiej society. Te napompowane fryzury, kostiumiki od Chanel i sznury pereł plus ściągnięte w grymasie usteczka pomalowane krwistą szminką podkreślającą więdnięcie. Plus klątwa, na której dźwięk ścierpła mi skóra: „i tak każda córka staje się taka jak jej matka”. To straszne. To naprawdę nie brzmi obiecująco! Ale scena jest w stu procentach i zabawna i dramatyczna.

    Drugi moment, to chwila, kiedy Amy powłóczystym krokiem znudzonej bogatej pańci wkracza do swojej galerii i odbywa tam zebranie, na którym poruszana jest sprawa zwolnienia jednej pracownicy i Amy konfrontuje swoje złote myśli o tym, że nie zawsze warto jest wszystko zmieniać z twarzą siedzącej obok laski mającej świeżo napompowane wypełniaczem usta.

    I początek filmu. Zdecydowanie fascynuje i szokuje.
    Oto na wstępie tego wysmakowanego filmu o samotności i zbrodni widzimy pokaz, taki performance kobiet przebranych za mażoretki, ale przebrane są częściowo, mają tylko białe butki i śmieszne czapki i są całe gołe. Ale mało tego. Są też stare i otyłe. W efekcie tańczą nam przed oczami całe masy obwisłego tłuszczu z tych brzuchów, ramion, ud, cycków i pośladów. Jest to widok tyleż zaskakujący co przerażający. Nie bardzo mam pomysł na to, jaki to mógł być przekaz? Ekranizacja naszych lęków? Przed golizną, starością, brzydotą, śmiercią?
    Na szczęście mamy Amy Adams, która jest chuda, ładna i młoda. Lecz cóż z tego skoro nieszczęśliwa?

    Tylko gdzie się zaczyna to całe nasze nieszczęście?
    W wyborach? Złych decyzjach? Tłuszczu na brzuchu?
    A może zapisane jest w gwiazdach?

    Nie znam odpowiedzi. Ten film też jej nie da. Ale obejrzeć nie zaszkodzi.

  • Dickens w czasach facebooka, czyli kanapka Daniela Blake’a

    Jeśli myślicie, że Dickens odszedł do lamusa, mylicie się. Właśnie zmartwychwstaje. W filmie,na którym trudno stłumić szloch. Serio. Ci, którzy jeszcze filmu „Ja, Daniel Blake” nie widzieli, muszą to zrobić, nawet jeśli nie są wielbicielami “Klubu Picwkicka”.

    Szloch, płacz i zgrzytanie zębów

    Zresztą prawie cała sala szlochała. A nie było tam wcale irytującej patetycznej muzyki, która steruje widzem i podpowiada, w jakim momencie powinien wyjąć chusteczkę, kiedy może odetchnąć, a kiedy winien się skupić.

    Zero tanich chwytów. Lubię jak Ken Loach portretuje bohaterów angielskiej klasy robotniczej – jakkolwiek idiotycznie to określenie brzmi.

    Oszczędny w środkach rażenia widza na maksa jest ten film. Więc bez obaw. Nikt nie będzie galopował poprzez łąki spowity we mgłę i umierał na suchoty metaforyzując doraźność tego świata i kruchość ludzkiego życia.

    Daniel to jest ładne imię

    Widzimy za to sympatycznego bohatera koło 60 – tki, parającego się przez 40 lat stolarstwem i widzimy jak dalej niesympatycznie się dzieje, a jednak bohater cały czas minuta po minucie zdobywa naszą sympatię nawet swoim akcentem mówiąc „fok” zamiast „fak”, nawet tym jak reaguje na absurdy społecznego życia gładząc swoją łysą głowę w geście niedowierzania i zwątpienia. Strasznie mi się ten odruch zresztą podobał.

    Nie jest trudno powiedzieć, dlaczego ten film tak większość widzów szarpie za serce i łupie w łeb. Jest on totalnie na przeciw moim ostatnim przemyśleniom związanym z osobistą przygodą i myślę, że werbalizuje lęki właściwie – zaryzykuję stwierdzenie – wszystkich nas. Chodzi tu o to, że wszystko jest dobrze póki jest dobrze, a potem to różnie może się zdarzyć. Więc co, kiedy passa się urywa? Kiedy się ciężko zachoruje, straci pracę albo możliwość jej wykonywania, kiedy zostanie się samemu?

    No właśnie.

    Człowiek versus system

    Loach zrobił film nie o egzystencjalnej, ale o społecznej samotności, która jest tak samo dotkliwa jak ta organiczna. Pokazał bezradność jednostki wobec bezdusznego systemu, pokazał, że ten system każdego jednego ma w sumie w dupie i traktuje jak potencjalnego naciągacza i darmozjada.

    Nie jestem znawcą systemów socjalnych funkcjonujących w Wielkiej Brytanii, ba, wstyd się przyznać, nie wiem nawet jak do końca funkcjonuje to w Polsce, ale boję się chyba zgłębiać. Udaję, że zawsze będę mieć wszystkie zęby. W każdym razie podejrzewam, że u nas system zasiłków dla tych, którzy nie mogą pracować, samotnie chowają dzieci, chorują itp jest żaden. Natomiast w Anglii jest taki, że przeforsować jego procedury graniczy z cudem. Nie wiem, może zbudowali taki system ochrony przed naciągaczami, którzy emigrowali na potęgę na Wyspy w poszukiwaniu lepszego życia i zrobił się tam taki tygiel, że sami tego już nie ogarniają? W każdym razie film pokazuje, że dziurawość i absurdalność tego systemu jest porażająca.

    Facebook versus Dickens

    Oglądając ten film było mi trochę wstyd, że jestem taka naiwna, bo nie wiedziałam, że i w Wielkiej Brytanii i na pewno u nas funkcjonują ludzie, którzy mimo lat pracy, czy chęci do pracy nie mają co włożyć do garnka, głodują czy łatają dzieciom buty na zszywki albo ocieplają mieszkania folią bąbelkową podczas gdy ja lajkuję na facebooku posty o okropnym Mandej i że muszę tramwajem pojechać do pracy a przecież deszcz pada i czuję się w związku z tym dość pokrzywdzona.

    To myślenie jest jednak jakby głupie i straszy naiwnością, do której musiałam się na tym filmie przyznać sama przed sobą.

    Film „Ja, Daniel Blake” nie jest tylko o tym, że w krajach cywilizowanych wciąż rządzi duch Charlesa Dickensa i jego czasów, kiedy się głodowało w rynsztokach, zarabiało prostytuując się w karczmie i kleiło buty na ślinę.

    Jest też o tym, że jesteśmy jednostkami mocno społecznymi i to nas ratuje, to bardzo nam robi dobrze, choć nie chroni do końca przed nieuchronnym – daje czasem powody, do bycia uśmiechniętym.

    Daniel Blake i relacje

    Relacja Daniela z młodą matką z dwójką dzieci bez środków do życia, to jak sobie wzajemnie pomagają i jak ich to cieszy – to najlepszy przykład tego, że ludzie jednak mają znaczenie, a wsparcie może czasem przyjść z najmniej spodziewanej strony.  Daje to jakieś poczucie, że wszystko nie jest tak do końca stracone. Pozwala nie zatracić się w totalnej beznadziei i braku wiary w cokolwiek.

    Tak się zastanawiam, czy naprawdę jedynymi przyjaznymi do życia miejscami jest zimna Skandynawia? Czy tylko tam, nie mając wyjścia wobec tego, że wiecznie zimno i pada deszcz, to ludzie stworzyli sobie bezpieczny sposób na przetrwanie w społeczeństwie?

    A co z nami, co z całą resztą, którzy nie mają szans zaistnieć w Danii, Szwecji czy Norwegii jako zacni poborcy zasiłków na dzieci, koty i zwolnienia na katar?

    Nie wiem tego.

    i’m sorry, but must see

    Ale wiem, że ten film trzeba zobaczyć, żeby się trochę pośmiać, trochę pomyśleć i oczyścić. Za pomocą skromnego, prostego, bezpretensjonalnego obrazu, który mówi prawie wszystko, a wcale przy tym nie krzyczy i dydaktycznie nie smrodzi, można wyjść poza swoją strefę komfortu dość bezboleśnie. Okup w postaci poruszenia to czysty zysk.

  • “Ostatnia rodzina”, czyli kanapka kategorycznie o niczym

    Uważa się, że oswojenie strachu przed śmiercią pozwala lepiej, pełniej żyć. Mówi się, że jakie życie taka starość.
    A ja tak wcale nie sądzę. “Ostatnia rodzina” – przyjrzyj się temu.

    Kategoria NIC

    Myślę, że większość ludzi, jeśli nie wszyscy, przed 60-tką, żyje tak, jakby końca nigdy miało nie być, jakby śmierć, choroby, starość to była dżuma, która nas akurat ominie.
    Powtarza się owszem radośnie te frazesy, że wszyscy umrzemy, wszystkich nas TO czeka, ale tak naprawdę niezależnie od tego ile razy będziemy to sobie opowiadać, pisać, to i tak nie wierzymy, że któregoś dnia nie zostanie po nas nic. Kompletnie nic.

    Ci, których kochaliśmy nadal będą kochać, ale nie nas, będą jeść kanapki, jeździć na wakacje i chodzić do sklepu, robić wszystko jakbyśmy nigdy nie istnieli. No, jak to mówią, życie będzie toczyć się dalej. Niezależnie od tego jacy fajni byliśmy, jacy twórczy, jacy kochający po prostu, nas nie będzie i nic takiego wielkiego w związku z tym się nie wydarzy.

    Jeśli nie wierzycie, przypomnijcie sobie wszystkich tych, którzy w waszym życiu w jakikolwiek sposób odeszli; czy to w jakikolwiek zrujnowało wam świat. Nie sądzę. Albo co stało się, kiedy bliska osoba się zestarzała. Po prostu, odstawiliśmy ją do mentalnego lamusa niezależnie od tego ile jej w życiu zawdzięczaliśmy. Takie są koleje każdego losu bez wyjątku, dlatego nie wierzę ani trochę w brednie o tym, że na starość sobie zapracowujemy i za życia musimy oswoić się ze śmiercią, to wtedy będzie supcio.

    Otóż nie będzie.

    i może z tym warto się jakoś pogodzić, ale ja nie umiem.

    Kategoria „OSTATNIA RODZINA”

    Tego egzystencjalnego stracha napędził mi film „Ostatnia rodzina”.

    Nie to, że poczułam w głowie jak fizycznie zegar mi tyka, bo tego chyba nie da się poczuć, inaczej nie zostałoby nic jak tylko zwariować, a przecież żyjemy i nawet czasem chce nam się wstać rano jak deszcz pada. Więc odnosimy jakieś tam swoje sukcesy w codziennym pokonywaniu egzystencjalnej pustki i mocnego przekonania, że wszystko cokolwiek robimy i tak jest bez sensu.

    Na film chodzą, i słusznie, tłumy. Napisano o nim już setki mądrych recenzji, opinii i zdań. A że reżyser, a gra aktorska, a scenografia, scenariusz i że wszystko super i to wszystko w dodatku prawda. Kompletnie nie ma się czego czepić.

    Beksińscy ojciec i syn to też świetny materiał na film i książkę. Wcześniej przekonała nas o tym Magdalena Grzebałkowska, która parę lat temu wydała książkę o tej rodzinie i jest to książka genialna. Oczywiście mnie zdołowała ta opowieść, co oznacza, że Grzebałkowska zrobiła kawał dobrej roboty. Przyłożyła się do zrekonstruowania dziejów rodziny Beksińskich a oni okazali się fascynującym obiektem badań.

    Wielu z nas ma w głowie, w pamięci niepokojące pajęcze obrazy Zdzisława i magiczne audycje radiowe Tomasza.

    I nagle okazuje się, że ślad geniuszu, wyróżniania się od zwykłych ludzi wcale nie chroni przed niczym. W ogóle nic nie chroni nas przed nieuchronnym, ani uroda, ani zdolności, ani bogactwo, ani zaradność, ani nieporadność ani miłość ani jej brak. Jest to stwierdzenie banalne, ale jakoś ciągle mnie szokuje, bo lubię się oszukiwać, że jeśli czymś wobec życia, ludzi, świata sobie człowiek zasłuży to uniknie starości, niedołęstwa, chorób i w końcu śmierci. No niestety, ale przykro mi. Nie.

    Chociaż Zdzisław szukał sposobów i znalazł je w fotografowaniu i filmowaniu wszystkich z rodziny i wszystkiego co się działo. Myślę, że dziś byłby naczelnym snapchaterem i miałaby konta we wszystkich społecznościówkach jak my, którzy fotografujemy się rano z kawą i puszczamy to w eter sądząc, że zostawiamy swój malutki pikselowy znak, że jesteśmy. I dobrze. Przynajmniej tyle nam zostało, że fakt jedzenia przez nas śniadania rano obejrzy 10 osób. Zawsze coś i lepiej niż nikt. Mamy 10 świadków naszego żyćka. Zresztą czy to nasze życie mnożymy przez 10 czy 10 0000 czy milion obejrzeń i tak nie ma żadnego znaczenia na sam koniec (bo doraźnie to akurat ma)

    Zdzisław idąc tym tropem też zostawił na pamiątkę obraz zmarłej w kuchni jego żony Zosi i dziś wiemy jak wyglądała, jak umarła, chociaż dla Zosi w tym momencie też nie miało to żadnego znaczenia.

    Ale Tomek nie wiem czy byłby szczęśliwy w czasach spotify. Te wszystkie kasety, taśmy ułożone pod linijkę na półkach dawały mu, jak większości lękowym ludziom, poczucie, że jest bezpieczny. Wirtualne pliki z nieograniczoną możliwością wyboru raczej by mu tego nie zapewniły. Nie mam pojęcia co mógłby dziś gromadzić dla bezpieczeństwa taki Tomek Beksiński. Czy jego magiczny, niepokojący głos przebiłby się dziś przez te wszystkie śmieci.

    Chociaż w sumie wybitne umysły niezależnie od warunków w jakich żyją akurat zawsze znajdują sobie jakieś ujścia.

    Ten film to też w sumie rzadkość w kinie. Nie ma w nim szarży żadnej. Daje za to coś, co ludzie lubią, pozwala zaglądać innym przez okna i obserwować jak żyją. Obserwujemy życie tej rodziny w mocnym zbliżeniu, nasza plotkarska natura zostaje zaspokojona w 100%. Mamy podane wszystko na talerzu a filmy video Zdzisława w tym pomogły i to jest fajne. Tak zapośredniczył rzeczywistość, że my teraz wszystko wiemy, co jadł, jak spał, jakie nosił niemodne skarpety do kubotów i szelki, jakie miał obsesje, jakie zwyczaje i jakie rozmowy z żoną.

    Nie zgadzam się tylko z tymi, którzy uznali rolę Aleksandry Koniecznej jako Zofii Beksińskiej za najlepszą. Nie wiem dlaczego nie docenia się Dawida Ogrodnika, który dostał trudne zadanie – pokazać charyzmatycznego, posupłanego, histerycznego, irytującego i wzruszającego Tomka, faceta, który nocami czarował ludzi przed odbiornikami nocnej Trójki. Miał karkołomne zadanie i udało mu, wykonał, był Tomkiem.

    Dramat tego faceta pokazuje moim zdaniem tylko 1 scena, jeden gest i widzimy to w filmie. Jest to moment, kiedy umiera Zosia, wywołany telefonem przez ojca wpada Tomek i rozpacza, trzyma matkę w ramionach płacze, szlocha i krzyczy „Co my teraz zrobimy”, po czym wbiega do pokoju, gdzie nieruchomo siedzi ojciec i z biegu, niejako w naturalny sposób w geście wspólnego przeżycia rozpaczy chce się do niego przytulić. Wtedy Zdzisław wykonuje jeden, niepozorny, lekki ruch ręką, unosi ją lekko do góry i osłania się przed synem, grymasem twarzy daje do zrozumienia – „daj spokój”. Ten gest to sekunda, ale w tej sekundzie jest cały dramat. Wszystko fajnie fajnie, ale nie dotykaj mnie. Jestem ja, jesteś ty, jesteśmy sami, nie jesteśmy razem, nigdy nie byliśmy i nie będziemy.

    Kategoria ZŁUDZENIA

    I taka właśnie jest konkluzja. Jesteśmy sami.

    Niezależnie od tego kto nas kocha i jak, kto się o nas troszczy, czy jesteśmy w takiej czy nie innej konfiguracji. Wobec rozpaczy, cierpienia, bólu, chorowania, odchodzenia jesteśmy najzwyczajniej w świecie – po prostu, sami

    Cała reszta to złudzenia.

    Owszem, czasem przydatne życiowo. To, że ktoś ugotuje nam zupę jest fajniejsze niż zjedzenie fast fooda, to, że ktoś przyniesie do domu pieniądze na rachunki za nas jest fajniejsze niż codzienny mus dbania o to samemu, to, że ktoś wypierze nam gacie jest fajniejsze niż to jak musimy pamiętać o tym sami, to, że ktoś jest obok nas, kiedy nam smutno jest fajniejsze niż kiedy nam smutno i siedzimy sami w wannie a obok czai się wymarzona cisza. W gruncie rzeczy to wszystko nie ma żadnego znaczenia, tak czy siak, lepiej, gorzej, inaczej, wynik jest ten sam.

    I niestety od tego nie zrobiło mi się lepiej. Właściwie zrobiło mi się najgorzej, bo nie ma nic fajniejszego w życiu niż mieć jeszcze się czym łudzić.           

  • Kanapka terapeutyczna, czyli “jak się pani z tym czuje”

    Nie wiem, czy dziś terapia uchodzi za coś wstydliwego.

    Zaryzykuję stwierdzenie, że chyba nie, że to raczej przejaw dbania o siebie, o swoje psychiczne zdrowie, spójność, wzmocnienie w rozumieniu mechanizmów, prób przetarcia szlaków ku nowym, zdrowszym nawykom.
    Chociaż zapewne wielu ludzi nie uważa za sensowne płacenia kasy komuś za to, że nas słucha i w najmniej odpowiednim momencie powie – nasz czas dobiegł końca, bo w sumie to frustrujące.
    Pewnie wielu z nas uważa, że to na nic się nie zdaje, terapeuci to tacy sami ludzie jak my, wcale nie lepsi, zadają zawsze to samo pytanie „jak się pani z tym czuje” i nic z tego nie wynika, nic nie daje, żadnych konkretnych narzędzi do walki ze światem.

    I oto znany dokumentalista, syn znanego dokumentalisty Marcela – Paweł Łoziński robi dokument. Temat – terapia. Pod tytułem “Nawet nie wiesz, jak bardzo cię kocham”. Łoziński wpadł na pomysł karkołomny, pokazania takiej sesji, co się na niej dzieje tak „naprawdę”. Ponieważ sesje terapeutyczne, jak i wizyty u lekarza, są poufne, Łoziński zastosował sprytny zabieg, aby to jakoś obejść i udało mu się unaocznić widzowi  skumulowany dramatyzm takich spotkań.

    Film trwa 1,5 godziny, ma 3 bohaterów, matkę, córkę lat 25 i terapeutę – znanego  w kręgach prof. Bogdana de Barbaro. Kamera jest skierowana tylko na twarze bohaterów, na tego, kto w danym momencie mówi. Widzimy te twarze w mocnym zbliżeniu. To nie jest przypadkowy  zabieg.

    Bohaterki przychodzą więc problemem i opowiadają o nim. W głowie może pojawić się pytanie – o co właściwie chodzi? Na świecie tyle biedy, ludzie co dzień giną nie wiadomo po co, uciekają ze swoich domów, tułają się po świecie, są zakładnikami jakichś dziwnych, niezrozumiałych dla nich idei, cierpią z powodu niedostatku, niedożywienia, ran i strat a tu skupiamy się na problemie „moja mama chodzi spięta, przez to moje życie jest do dupy”. Wydaje się to takie absurdalne, ta nasza skłonność do dramatyzowania rzeczywistości. Faktycznie, nie musimy szukać schronów i robić zapasów wody. Możemy uczłowieczać koty i karmić się pretensjami do rodziców, do swoich dzieci, do wszystkich na około. Mamy taki luksus.

    Tylko dlaczego oglądając ten dokument, patrząc na zbliżenia twarzy tych ludzi, każde najmniejsze znamiona na ich skórze, przebarwienia, krostki, włosy w nosie, rozmazany tusz na rzęsach, potargane włosy, szklące się oczy, przebłyski intensywnego myślenia widoczne w oczach, ozdoby w uszach, malunki , elementy garderoby z kulkami bawełny po spraniu  nagle czuje się, że jak zwykła mówić Nel do Stasia – pocą się nam oczy?

    Matka i córka przyszły na terapię, ponieważ nie rozmawiały ze sobą o niczym istotnym, co bolało jedną jak i drugą, każdą z innego trochę powodu. Tematem ich spotkań był brak kontaktu oraz bezsilność, niemożność osiągnięcia jakiegokolwiek porozumienia. Źle im to robiło na dusze, więc postanowiły, że coś z ty może zrobią. I mamy przed oczami spektakl rozmijania się chęci, możności i oczekiwań, co w efekcie doprowadza do ich wyobcowania z układów rodzinnych, ale też i tych innych relacji oraz do tego najgorszego wirusa – nieusuwalnej, organicznej i dojmującej samotności.  Takiej wobec wszystkiego i wszystkich.
    Nie ma znaczenia, jakie one miały historie konkretnie, co się zdarzyło, kto przyszedł, kto wyszedł, kto co powiedział. Emocje, z których zdają relacje są uniwersalne i mogą dotyczyć każdego. Ich scenariusz niezrozumienia i wyobcowania ma zastosowanie u każdego z nas jak sądzę w takim czy innym stopniu.

    W tym momencie trudno wyrokować, czy odczuwanie strachu przed unicestwieniem w kraju ogarniętym wojną ma większy kaliber negatywnych emocji niż poczucie osamotnienia w całym swoim życiu  w kraju uchodzącym za stabilny.

    Może to są emocje z innych nieco kategorii i półek, ale  nie umiem rozstrzygnąć,  które mają większy ciężar gatunkowy, a które podpadają pod kategorię „ w dupach im się poprzewracało”.  Wiem tylko, że opowiadanie matki i córki o swoim życiu emocjonalnym, to jak widzi swoje życie córka a jak widzi je matka –  pokazuje dramat każdego z nas niezależnie od sytuacji materialno – politycznej, w jakiej żyjemy. Widzimy dorosłe osoby, które „radzą sobie”, żyją, pracują, o coś tam zabiegają i dbają a jednocześnie są w środku tak strasznie niekompletne.

    Mimo że nikt z broni palnej nie celował im w głowę, mają w niej milion jakichś niezabliźnionych ranek i ropnych wycieków, które sączą się nieustannie podczas podejmowania rozmaitych czynności życiowych i skutecznie uniemożliwiają życie tak zwanej pełnej kurwie.

    Terapeuta postanowił coś z tym zrobić. I tu wyrażam ogromny wręcz podziw dla ludzi podejmujących się tego zawodu. Muszą umieć brać kloce emocji swoich pacjentów na siebie i jeszcze umieć zadawać odpowiednie pytania, w odpowiednim momencie, tak, żeby ten kto przyjdzie mógł wyciągnąć z każdej sesji jakiś sensowny wniosek, który da się zastosować potem w  działaniu i myśleniu. Tak siedzieć i nie wywracać oczami słuchając tych oskarżeń, żalów, tylko wiedzieć, kiedy przerwać i trafić z odpowiednim pytaniem! Każdy kto wysłuchuje jak inni nawijają non stop o sobie przy okazji spotkań towarzyskich wie, jakie to trudne – skupić uwagę na tym, co ktoś do nas mówi o sobie, a nie o nas. Odruchowo chce się przerwać, machnąć ręką i powiedzieć – a tam, gadanie i wrócić do cozy myślenia o swoich własnych problemikach i schizkach. A tu proszę, siedzi ktoś i kombinuje trudne kejsy za nas, pokazuje , jak wybrnąć z ciemnego lasu, z czarnej dupy, zadaje trudne pytania, które skrzętnie sami przed sobą ukrywamy albo nie wiemy, że można je w ogóle zadać.

    No trudna robota uważam. Tak się zemaptyzować z każdym smęcącym pacjentem i nie zwariować od tego. Jaką to trzeba mieć twardą dupę, jaką pewność siebie i stanowczość!

    De Barbaro w ogóle wygląda trochę jak patriarcha, mędrzec, nawet jak nasze wyobrażenie Boga!. Siwy, dojrzały, ale nie stetryczały, mocny, twardy, ale ciepły. Wzbudza zaufanie, jest stanowczy,  ale troskliwy. Połączenie cech idealne.

    Troje ludzi. Dwie opowieści, matki i córki, próby objaśnienia o co chodzi i jak przeskoczyć próg niemożności, zwątpienia i żalu.

    Takie mocne opowiadanie o każdym z nas.

  • Kanapka w Stanach

    Mój  były mąż nazywał mnie onegdaj „babą z poduchą na parapecie”, co miało nawiązywać do tego, że byłam wścibska i zawsze lubiłam wiedzieć o ludziach dużo.
    Trudno stwierdzić, czy to podpada pod elegancki „voyeryzm” czy jest zwykłym byciem gossip girl, niemniej jednak, kiedy Tomasz Wasilewski – reżyser filmu „Zjednoczone Stany Miłości” powiedział w jednym z wywiadów, że chciał otworzyć drzwi do mieszkań w blokowiskach w czasach przełomu lat 80 i 90-tych, to wiedziałam, że nie ma opcji, ja tam zajrzeć muszę.

    Zapewne dla wielu z tych, których cudze życie niezabytnio interesuje, wiele obrazków pokazanych w tym filmie może być szokujących. Dywagujmy, czy to jest kwestia tego, że sceny z naszych żyć w naszych mieszkaniach mniejszych, większych, na bogato czy przeciętno są szokujące, czy też to kwestia tego, że właśnie TAK się je pokazuje, na szokująco a nie np. na romantyczno. Czy wszystko jest kwestią tego, że jest, czy kwestią tego JAK ktoś to widzi?

    Ja nie wiem. Ale przypuszczam, że nie ma jednej formy bycia czegokolwiek. wszystko zależy w sumie od tego, którą nogą wstanie się z łóżka.

    W każdym razie, kiedy parę miesięcy zobaczyłam trailer tego filmu – wiedziałam, że muszę go zobaczyć i bardzo czekałam, żeby wpakować się na te imieniny przy stole w jakimś ciasnym dusznym mieszkanku z paniami w welurowych kreacjach.

    Zwiastuny, zdjęcia do filmu, który nota bene miał świetnie zorganizowaną promocję w social mediach, wskazywały potencjalnemu widzowi od razu – helo, to nie będzie łatwy film!

    Dominowały zimne odpychające barwy, ziemiste albo przywołujące na myśl atmosferę prosektorium. Żadnego ocieplającego światła, tylko takie, które cięło bohaterów, ich ciała i dusze jak skalpel. Nie było nad nimi żadnej litości. Mało co mnie szokuje w kinie, pornosów przeróżnych się naoglądałam, ale to widok ciał starych kobiet w basenowej przebieralni wywołał we mnie okrzyk. Przerażenia. Podsunięto mi pod nos to, od czego się ucieka i czego się panicznie boi – od brzydoty, nie takiej wystylizowanej, ale takiej naturalistycznej, przygnębiającej, codziennej, która jest w każdym z nas jak się nas źle doświetli.

    W którymś momencie cały ekran przez kilka sekund zdominowała dupa Andrzeja Chyry (też niedoskonała zresztą) i można by rzec, po co, czy bez tego nie można opowiedzieć o czymś?  Zresztą sporo jest głosów o filmie, że przekombinowany i za dużo golizny. Nie zgadzam się. Ta scena z gołą dupą Chyry, który wstaje i szybko się oddala pozostawiając w łóżku z pościelą z kory Magdę Cielecką zwiniętą w jakieś dziwne kombinacje mówi widzowi od razu – dupa z tego będzie nie związek. Tak właśnie dosadnie to mówi. Żadnych tam subtelności, nie i już.

    Cała warstwa wizualna filmu jest szalenie istotna. Nie pozostawia widzowi wątpliwości, że będzie miał do czynienia ze światem, który pozbawiony jest nadziei, który jest szarzyzną, wydeptanymi trawnikami, betonowymi kościołami, starymi boazeriami, małymi klitkami, w których usiłuje dziać się życie.

    Autorem zdjęć do tego filmu jest Oleg Mutu – Mołdawianin, który robił też zdjęcia do rumuńskiego filmu nagrodzonego w Cannes kiedyś „4 miesiące, 3 tygodnie, 2 dni” o studentce, która w czasach komunizmu w Rumunii usiłowała dokonać nielegalnej aborcji. Do dziś nie obejrzałam tego filmu. Ze strachu, że brzydota rumuńskiego losu przygnębi mnie i zdołuje do cna. I sądzę, że Mutu tu też mógł dać z siebie wszystko, dlatego ten film nie będzie się podobał wszystkim.

    Barierę w miłym odbiorze filmu tworzy też fakt, że obrazu nie uzupełnia muzyka.

    Zero podpowiedzi ze strony ścieżki dźwiękowej co mamy czuć patrząc na to, co podsuwa reżyser. A radź se widzu sam, myśl sam, sam zdecyduj jak jest. To trudne, bo w kinie woli się na ogół być trzymanym za rączkę. A tu znikąd pomocy. Szara rzeczywistość polskich miasteczek, blokowisk i takich samych osiedli z betonu i ludzie z ich paprotkami.

    Trochę mi się początkowo ten film kojarzył z klimatem „Dekalogu” Kieślowskiego, te blokowiska, te światła w oknach jak płomyki rozpaczliwej nadziei, że jeszcze będzie wspaniale, jeszcze będzie świetliście. Ale Kieślowski trochę ten dramat ocieplał, tam gdzieś w rogach brzydkich mieszkań czaiła się odpowiedź na wszystkie zadane pytania. W tym filmie nie ma nadziei żadnej.

    W tej całej prosektoryjnej scenerii reżyser umościł 4 kobiety: mężatkę niekochającą swojego prostego męża i marzącą o seksie z przystojnym księdzem, dyrektorkę szkoły singielkę graną przez posągową Magdę Cielecką, która zaklinała rzeczywistość krwistą szminką na ustach i pomalowanymi na czerwono paznokciami, siostrę dyrektorki młodą instruktorkę – jak to się wtedy mówiło – aerobiku, której mąż wyjechał do Niemiec na saksy a ona czekała i próbowała robić karierę w modelingu i nauczycielkę rosyjskiego też singielkę, która hodowała kanarki.

    stany

    fot. za profil Magdaleny Cieleckiej na Facebooku

    Są też mężczyżni – prosty mąż, uduchowiony ksiądz, lekarz, czyli Chyra. Stanowią oni tło, na którym mocno i wyraźnie widać paradę niespełnień bohaterek.

    Ich losy ładnie się zazębiają, przeplatają ze sobą, przenikają, następuje kombinacja sekwencji ich pragnień i marzeń o wielkiej miłości i spełnieniu, które nie nadchodzi i zapewne nie nadejdzie nigdy.

    Każda z nich desperacko pożąda swoich obiektów, które według nich dałyby im satysfakcję i każda rozgrywa swój pochód ku spełnieniu w najgłupszy sposób, jaki tylko istnieje. Tylko, że prawda jest taka, że tak właśnie postępuje większość z nas, kiedy czegoś chce a nie może tego mieć. Pokazane babki podejmują wysiłki w realizacji swoich pragnień, ale kończą z głową w misce na rzygi, w dworcowym kiblu z przygodnym seksem z byle kim albo leżąc nago na wersalce (!) poruszając nieznacznie spuchniętym palcem u stopy. To wszystko co może się zdarzyć. Kurtyna. I cisza.

    Wrócę jeszcze do Kieślowskiego.

    Jest w tym filmie taka scena, kiedy dyrektorka szkoły nagabuje córkę kochanka. Nie wiemy co jej mówi wioząc ją samochodem gdzieś nie wiadomo gdzie. Ale poruszona córka wybiega z auta i biegnie na zamarznięte jezioro chcąc uciec jak najdalej. Oczywiście lód załamuje się a dziecko wpada w przerębel. Cielecka stoi na brudnym brzegu. Cisza. Nic się nie dzieje.

    Ta scena ma w sobie coś groteskowego.Nastąpiło jakieś mocne zdarzenie, śmierć prawdopodobnie, ale nie dodaje się do tego, żadnej wartości dodanej. U Kieślowskiego zapewne byłaby zaraz cała parada dywagacji o moralności tej babki, o tragizmie losu, zresztą był taki odcinek „Dekalogu”, w którym chłopiec też utopił się w przeręblu a tam zaraz cała masa myśli podsuwających nam wyjaśnienie zagadki sensu życia. Tam reżyser nie zostawił nas samych. A tu owszem.

    I dlatego ten film może się nie podobać.

    Mnie, owszem podobał. Bo uważam, że Wasilewski nas nie oszukuje. Każe nam się konfrontować z tym co jest, czyli, że nie ma nic prócz chęci i niemożności. A już na pewno nie ma nadziei, ani nie istnieje coś takiego jak spełnienie. Jak się to pojmie to paradoksalnie naprawdę łatwiej jest to wszystko ogarniać.

    Świetny film uważam o naszej kondycji, o naszym wiecznym miotaniu się, poszukiwaniu, o rozziewie między tym, kim chcemy być a kim jesteśmy. Że droga od głowy w chmurach do głowy w misce na wymiociny – niedaleka.

  • Kanapka na basen, czyli czy można zostać Tildą swojego życia

    Nie umiałam odpowiedzieć na pytanie, o czym jest ten film.

    No przynajmniej w jednym zdaniu nie potrafiłam tego zrobić.

    Są takie filmy, w przypadku których wiadomo, że morderstwo, nagła, w niezwykłych okolicznościach śmierć jednego z bohaterów to nie jest najważniejsza kwestia, że to co akurat istotne rozgrywa się na innej płaszczyźnie i nie jest nią „dzianie się”. A paradoks polega na tym, że mimo leniwej narracji, braku spektakularnych wydarzeń i zwrotów akcji filmy te mają w sobie tak gęsty ładunek emocji, że wszystkie kina akcji na zawsze staną się nudnymi flakami z olejem.

    No dla mnie na pewno.

    Uwielbiam takie kino.

    Widzę pierwszą scenę, cały kadr nabrzmiały upałem, można oślepnąć od słońca, ogłuchnąć od zgiełku cykad, umrzeć z zazdrości, że dwoje pięknych ludzi pływa sobie w turkusowym baseniku, opala nago w pięknej scenerii jakiejś fancy willi, zero trosk, zero problemów, zero akcji „trzeba”, „musimy”, „warto”. Leżą, pływają tacy piękni, chce się tam być, chce się też mieć seks w wodzie, chce się być pięknym i szczupłym, chce się mieć wolny czas, pięknego kochanka, być na włoskiej wyspie albo na południu Francji, chce się być Alain Delonem albo Romy Schneider albo Tildą Swinton w kieckach od Diora albo przynajmniej Dakotą Johnson czy też Jane Birkin, która jest taka urocza w tym, że nie umie grać, ale wygląda tak porażająco pięknie.

    basen

    „La Piscine” 1969 roku i „A Bigger Splash” z 2015, jeden przetłumaczony jako „Basen” drugi jako „Nienasyceni” są właśnie takimi filmami, w których nie dzieje się pozornie nic, a dzieje się niejako wszystko. Są filmami, w których wątek kryminalny nie ma znaczenia, a incydent ze śmiercią jednego z bohaterów uchodzi pozostałym bohaterom na sucho.

    Jest się za to uczestnikiem upału, dekadenckiego nic nie robienia i obserwatorem emocji, których bohaterowie nie pokazują, ale widz wie, że one są gdzieś zaszyte w słowach pozornie bez znaczenia.

    Film „Nienasyceni” z Tildą Swinton powstał na bazie filmu z 1969 roku „Basenu” z Delonem i Schneider, no i Birkin. Jest jakby jego nową wersją. Chociaż określenie „nowy” nie jest tu na miejscu, bo „Basen” sprzed 47 lat nie zestarzał się wcale. Pod żadnym względem.

    Pochmurna i sfochowana twarz Delona, skrzętna i zaabsorobowana postawa Romy Schneider, nadpobudliwy dawny kochanek Schneider i poznana niedawno jeszcze niedorosła córka dawnego kochanka. Czworo ludzi. Spotykają się nad tym basenem, w pięknym domu w Saint Tropez, chcą się bawić, pływać i opalać, ale nie za bardzo to wychodzi, bo pod pozorami zwyczajnych czynności w typie – teraz ja ugotuję makaron a my pójdziemy po zakupy – rozgrywa się właściwa akcja. Pełne napięć, niedomówień , starych żalów, urazów, niewypowiedzianych pretensji i niedookreślonych pragnień są te sceny między bohaterami. Jedzą kluski, palą fajki, ale na twarzach mają wypisany niepokój.

    Nagle pozorna harmonia między Schneider i Delonem ulega destrukcji. Pojawienie się dawnego partnera bohaterki i jego pięknej córki wyzwalają w kochankach z basenu szereg emocji, których, jak się okazało, nie ułożyli sobie i kiedy mija sobie tak dzień za dniem na letnisku oboje wiedzą, że powrót do sielanki stworzonej na potrzeby wakacji okaże się niemożliwy.

    Wyjdą na jaw wszystkie złe instynkty, kompleksy i zażalenia do pana Boga.Czytamy to z twarzy ich wszystkich siedzących wieczorem przy kolacji.

    Podglądamy ich, jak nudystów na pustej plaży podnieceni tym, że tacy fajni, tak fajnie mają a im nie wychodzi.

    No ale też nie otrzymujemy odpowiedzi, dlaczego nie wyszło. Tak jak nigdy nie ma innej odpowiedzi na pytanie, dlaczego nie udają się związki, prócz tej, że po prostu tak się czasem zdarza. Albo się udaje mimo wszystko albo się nie udaje mimo, że wiele wskazuje na to, że udać się powinno. Nie ma reguł ani zasad i nie o to w tym w ogóle chodzi, żeby dociec i znaleźć odpowiedź,

    W tych filmach chodzi o to, żeby to po prostu poczuć. Jak następuje rozkład, jaka jest jego historia.

    „Basen” opowiada to nader oszczędnie. Zbliżenia na grymasy twarzy aktorów wystarczają za morza słów i hektolitry opowieści.

    W „Nienasyceniu” dzieje się więcej.

    nieansyceni

    Bałam się trochę, że ten remake mnie rozczaruje, ale okazał się świetną dopowiedzią do obrazka z 69 roku. Dopowiedzią brawurową i spektakularną.

    Pomogły w tym postać Tildy, jej kreacje, wulkaniczna, niepokojąca, włoska wyspa i rockowa muzyka. Jej dawny kochanek Harry grany przez Ralpha Fienessa przybywa z nowo poznaną córką i rozwala misternie utkany system porozumienia między Tildą i jej młodszym kochankiem.

    Tilda wychodzi trochę na przeciw spowolnieniu narracji z pierwowzoru, bo nic nie mówi, porozumiewa się wyniosłym milczeniem albo szeptem.. Jest dawną gwiazdą rocka, która leczy głos i nie może mówić po zabiegu. Jej dawny kochanek przybywa rozbrajając pozorny spokój jej wakacji od życia i próbuje ją przekonać jak super było między nimi kiedyś. W tym celu uprawia kombatanctwo. A robi to w sposób uroczy. Jest producentem muzycznym i wspomina czasy produkcji ze Stonesami, Brianem Johnesem, puszcza muzykę z winyli, śpiewa, wspomina, tańczy, totalnie zdesperowany świadomością, że to wszystko już minęło i miłość też minęła, Tilda sobie leży niewzruszona, uśmiecha się tylko, a potem oddaje w garderobie młodszemu, który usłużnie zaspokaja ją oralnie a następnie wybiera sukienkę na wyjście.

    No piękne są te sceny. Jak Ralph Fieness śpiewa rockowe kawałki, które produkował, jak Tilda w sypialni pięknie się ubiera i piękny ma seks z młodym panem na kolanach przed nią.

    Uwielbiam takie podglądactwo, uwielbiam tę skalę empatii wobec bohaterów, to, że twórcy filmu dają mi ją odczuć, jak również pozwalają przywołać nostalgię za czymś takim jak lato gdzieś w pięknej okoliczności przyrody, która  nie będzie hotelem z biura turystycznego Itaka, tylko  czymś naprawdę wyjątkowym, bezpretensjonalnym, zacnym i wyjątkowym, kiedy pozwalają przywołać ten żal, że o nie nie, nie zdarzy się ci to teraz moja paniusiu, a może nawet nigdy.

    Chciałabym być Tildą swojego życia.

    Taki przekaz wyniosłam z tego filmu.

    Nie chciałabym uprawiać kombatanctwa, za to mogłabym tęsknić za minionym bardzo znikomo i mieć odwagę nie komunikować światu niczego, tylko po prostu być, w super kiecce i okularach pozwalać, żeby wiatr rozwiewał moją super fryzurę i mieć w dupie to jak z tym rozwianiem wyglądam.

    No oprócz tak nierealnych głupich mrzonek te filmy dały też coś więcej. Pozwalają odczuć sensualność, a to bardzo przydatna sprawa, kiedy własne życie jest trochę „dry”.

    Dlatego idźcie na basen i próbujcie się nasycić.

  • zjedz kanapkę