• Trainspotting 2 – turyści w krainie swojej młodości

    „Trainspotting 1” był swego czasu filmem kultowym, z którym mogli ( ale nie musieli ) utożsamiać się ludzie nie załapani na gospodarczy entuzjazm przełomu lat 80 – tych i 90 -tych, którzy nie wsiedli do pociągu „sukces, garsonka, korporacja”. „Trainspotting 2” nie wiem, czy będzie kultowy, ale rozmachem kalejdoskopowego montażu, podawania „prawd o życiu” w formie zwariowanego teledysku dorównuje jedynce, no i też jest o tych samych ludziach, którzy nie wsiedli do wspomnianego pociągu, a po 20 latach nadal w nim nie są.

    Bohaterami jest czwórka przyjaciół, nieco poróżniona, bo jeden z nich zniknął z kasą, którą sobie ukradli i mieli plan, by się podzielić a co jednak się nie stało. Po 20 latach winowajca w osobie ciągle wartego grzechu Ewana McGregora wraca do rodzinnego Edynburga, ponieważ znowu „w życiu mu nie wyszło”. Tak się składa, że pozostałym kolegom też wiedzie się nie lepiej. Rozpędu całej fabule nadaje fakt, że w związku ze zdradą jakiej dopuścił się filmowy Mark Renton – pozostali koledzy nie są do niego zbyt przychylnie usposobieni.
    Drobni nieudacznicy, drobne szwindle mające na celu szybkie wzbogacenie się nie za pomocą zatrudnienia na umowie śmieciowej z dojazdem do pracy w czasie dwie godziny, plany odkucia się po latach posuchy, załatwienia porachunków – na tym opiera się fabuła.

    Ja poszłam do kina na ten film, bo chciałam po prostu zobaczyć jak Ewan McGregor będzie znowu uciekał i biegał w spodniach skinny size. W życiu jego bohaterowi, fakt,nie wyszło, ale formę zachował dobrą.

    Co urzeka w „Trainspotting 2”

    Muzyka

    Masz dość słuchania smętnych papkowatych kawałków indie rocka na spotify, wydaje ci się, że nic ciekawego w klubie prócz monotonnego ambientu nie posłuchasz – koniecznie idź kina na ten film. Nawet jeśli fabuła cię nie porwie ( w co wątpię ) to podkręcisz sobie nastroje słuchając ścieżki dźwiękowej.
    Są tam muzyczne sceny, które każą ci żałować, że akurat teraz siedzisz w fotelu w kinie. Np.:
    – zbiorowa scena w klubie z rozgrzanym alkoholem tłumie gotowym na każdy rodzaj rodzaj przygodnych relacji. Wszystko w rytmie “Radio Ga Ga” Queen;
    – scena, kiedy dawni przyjaciele urządzają wspominki podkręcając je crackiem i kawałkiem „Rain Or Shine” Young Fathers.
    Tego trzeba wysłuchać, nie będzie potrzebny nawet crack;

    – ostatnia scena, kiedy pokonany przez życie Mark Renton wraca do rodzinnego domu do swojego chłopięcego pokoju, wyjmuje czarnego long playa, odpala adapter i tańczy sobie przy The Clash „White man”, potem widać tunel czasowy ze ścian tego pokoju i chcesz tak samo, wejść do kraju czasów, które przeminęły.

    Choose your life

    Jest taka scena w filmie, kiedy Mark wyjaśnia dziewczynie kumpla Bułgarce Veronice, co oznacza hasło Choose our life, które ich kolega często powtarza. Na winie tłumaczy jej, że hasło kampanii antynarkotykowej z lat 80 – tych niezazbytnio się sprawdziło. Przy okazji jest to najlepszy spicz o rozczarowaniu życiem, jaki słyszałam. Pełen nieoczekiwanej brawury, żalu, wściekłości i bezradności wobec bycia pożeranym przez mechanizmy rządzące światem na czele z mediami społecznościowymi, na które nie ma się żadnego wpływu.

    Modny temat – jesteś twórcą swojego życia

    Jest to pokazane na przykładzie najbardziej nieudacznego z czwórki przyjaciół – Kartofla. Co dziś robi się, kiedy jest się uzależnionym? Biega się. Albo tworzy. Trzeba odkryć w sobie skłonność do innego niż destrukcyjne uzależnienia. Np. zamiast być ćpunem można zostać twórcą. Kartofel zachęcony przez bystrą Bułgarkę, która lubi słuchać jego wspomnień jak kiedyś bywało super, walczy z nałogiem i jednocześnie spisuje te historie tanim długopisem na tanim papierze.
    Oczywiście okazuje się, że to co udaje nam się stworzyć – budzi jakieś emocje i reakcje, tak też się stało w tym przypadku. Kolegów, którzy czytali zalała fala sentymentu za minionym czasem a i paniom się podobało bardzo. Prawdziwe historie spisane prawdziwym językiem – zawsze w cenie.
Podobał mi się ten wątek. Od razu przypomina mi się wypowiedź z dubsmasha : „Wystarczy, że odpowiesz sobie najedno zajebiście, ale to zajebiście ważne pytanie. Co chcesz robić. A potem zacznij to robić”.🙂

     Kombatanctwo i przemijanie

    Mnie do filmów szalenie te wątki przyciągają. Nie chce mi się oglądać plastikowych pierdół z happy endami, bo nie ma happy endów. Każdy koniec jest jakimś rodzajem krachu. Nawet koniec roku kalendarzowego.
    Tu mamy kombatanctwo, czyli wspominanie dawnych czasów poprzedzanych zdaniami „A pamiętasz jak” wyniesione do rangi misterium. Misterium kombatanctwa odbywa się przy meczach z lat 70 -tych, w których – jak mówi Mark Veronice – każdy gol był deklaracją polityczną, a nie tylko golem oraz w morzu piwa.
 Lubię chodzenie pod prąd. Zamiast robić fokus na przyszłość zgodnie z wytycznymi współczesności, według której zawsze powinniśmy być młodzi i zorientowani na sukces – nagle gloryfikuje się radość ze wspominania i żal za tym, co minęło.

    Montaż, klipowy format filmu, super sexy szkocki akcent, piękny Edynburg i szpetota jego przedmieść podobnych do naszych Widzewów i Urysynowów no i jak pisałam – Ewan.

 Filmy nie zawsze muszą czochrać po emocjach. Dobrze jest też, jak się człowiek niegłupio zabawi, prawda?

  • Kanapka poetycka o prozie, czyli “Zimowe królestwo” Philipa Larkina

    Jaka jest prawda o życiu? Możesz wszystko? Wszystko się może zdarzyć? Na przykład za pomocą fejkowych wizualizacji? Czy też życie to jedno wielkie pasmo niespełnień i rozczarowań? Jeśli sięgnie się po niewielką powieść Philipa Larkina „Zimowe królestwo” nie dostaje się ani taniego pocieszenia, że zawsze musi być kiedyś dobrze albo lepiej, ale też nie pogrąża się w czarnej rozpaczy, że nic się nie udaje. Dostać za to można obraz, który pokazuje, że jest jak jest, czyli ani fajnie ani głupio. Po prostu. Jest jakoś.

    Dlaczego Philip Larkin?

    Ja w ogóle mam problem ostatnimi czasy z czytaniem książek z działu tak zwanego beletrystyka, czy tam literatura piękna.

    Jeden powód jest taki, że nie chcę mieć w głowie za dużo cudzych słów, skoro sama chcę je układać. Nie chcę wiecznie przeżywać, że ktoś coś ujął lepiej a mnie nigdy się nie uda. Potrzebuję odpoczynku od cudzych słów.

    Drugi powód to ten, że z czasem coraz bardziej irytują mnie te wymyślone historie, te dialogi w stylu „on wtedy odpowiedział, a ona pomyślała, że”. Czytam takie książki i stwierdzam już na drugiej stronie, że nic mnie to nie obchodzi, co powiedział jakiś Jack albo co zrobiła Lucy.

    Trzeci powód to Knausgard. Mam wrażenie, że w prozie nikt już niczego takiego nie napisze, jak „Moja walka”, a na pewno nie wkradnie się we mnie jak on tymi pięcioma jak dotąd sążnistymi opowieściami o tym, jak toczy się życie.

    No i nagle jakiś Larkin.

    To nazwisko nie jest mi całkiem obce, bo wiem skąd inąd, że wielkim admiratorem i tłumaczem poezji Philipa Larkina jest Jacek Dehnel. Dlatego moją uwagę przyciągnął fakt, że ukazała się młodzieńcza powieść angielskiego poety i że za tłumaczenie zabrał się Dehnel właśnie. Opowiedział o tym w dwutygodniku.com i zaciekawił mnie temat jak i sama proza napisana przez poetę, ale też ciekawa byłam tłumaczenia. Jeśli ktoś czytał choć jedną powieść Dehnela – rozpozna, że na tym tłumaczeniu Dehnel zostawił swój ślad używając wielu archaicznych sformułowań, które zasiedlają dziś słownikowe lamusy, a są takie soczyste i ciekawe! No i bardzo właśnie też dlatego uważam to tłumaczenie za bardzo udane, takie, które dodało powieści tego „czegoś”.

    „Zimowe królestwo” – o czym to właściwie jest?

    Jako się rzekło, powieść Larkina, którą napisał mając zaledwie  23 lata, jest niepozorna. Niewielkich rozmiarów. Bez doniosłych zdarzeń i bez fajerwerków.

    Przywołuje tylko parę zdawałoby się mało atrakcyjnych zdarzeń.
    Główna bohaterka nastoletnia Francuzka Katherine Lindt nawiązuje korespondencyjną znajomość z młodym Anglikiem Robinem, aby wzajemnie uczyć się od siebie języka pisząc do siebie listy.
    Po czasie Robin zaprasza Katherine do Anglii i spędza ona tam część wakacji. Poznaje jego rodziców, siostrę, jakichś znajomych.

    Potem wyjeżdża, wybucha wojna a ona na skutek nie wyjaśnionych do końca  konieczności, decyzji, a może, aby uchronić się przed wojennymi zawieruchami – przybywa na Wyspy, do Londynu i szuka tam pracy, schronienia, życia. Po czasie przypomina sobie rodzinę Robina oraz jego samego i nawiązuje z nimi kontakt.

    Pracuje jako pomoc biblioteczna i klepie wojenną biedę na jakimś poddaszu.

    Czy z ponownego nawiązania kontaktu z angielskimi znajomymi i Robinem coś wyszło – to już nie będę pisać. Nie żeby była w tym jakaś ekscytacja, ale kto wie, może ktoś sięgnie do tej książki, tylko po to, aby tego się dowiedzieć a i wcale nie będzie to takie głupie, ta ciekawość.

    Trzeba było ciągnąć to życie, nieważne jakimi objazdami”

    Kiedy na pierwszej stronie czyta się takie zdanie, tuż zaraz po opisie tak zwanej przyrody, a konkretnie zimy tworzącej okoliczności niesprzyjające, to od razu mi wiadomo, że nie przejdę nad tym obojętnie.
    W tych paru nienadzwyczajnych wydarzeniach, w odległych latach 30 i 40 – tych ubiegłego wieku ukryte jest coś bardzo moim zdaniem trafnego i mocno, ale to mocno zawsze aktualnego, to mianowicie, że życie jest jednym wielkim pasmem rozmijania się naszych oczekiwań z rzeczywistością.

    To co ujęło mnie szczególnie, to fakt, że powieść tę napisał bardzo młody człowiek, w dodatku facet, w dodatku ponoć bardzo zdystansowany i nieśmiały w stosunku do ludzi, zwłaszcza kobiet. A on nie dość, że bohaterką książki czyni kobietę, to jeszcze wszystkie jej przemyślenia dowodzą tego, jak Larkin świetnie potrafił nazwać to, co czujemy w rozmaitych relacjach z ludźmi. Co więcej, przemyślenia, spostrzeżenia uwagi Katherine Lindt w „Zimowym królestwie” śmiało można przyłożyć do naszych współczesnych problemów ze stosunkami z ludźmi – z tymi bliższymi, potencjalnie bliskimi, z tymi, z którymi pracujemy, z naszymi przełożonymi, z nowo poznanymi i całkiem obcymi.
    Cokolwiek nie pomyślała o ludziach, z którymi miała do czynienia Katherine, myślałam – O! to o mnie! Mam tak samo!

    Larkin opisuje w wyjątkowo przenikliwy i współczesny sposób to, jak wyobrażamy sobie to, co może czuć ktoś inny, jak obudowujemy go naszymi imaginacjami,oczekiwaniami, jak bardzo rzeczywistość nas jednak zaskakuje i przeważnie rozczarowuje. Pokazał cały ten mechanizm socjalnej ułudy, w jakiej żyje każdy z nas od momentu, kiedy przystępuje do jakiegokolwiek kontaktu z drugim człowiekiem.

    Okładka  – obraz „W drodze do pracy”

    W drodze do pracy

    fot. za dwutygodnik.com

    Podsumowaniem całego tego podejścia Larkina do życia i ludzi jest okładka a na niej obraz Laurence’a Lowrego pt. „W drodze do pracy” przedstawiający angielski pejzaż industrialny i tłum drobnych ludzików zmierzających do fabryki.

    Od zawsze fascynuje mnie scena z filmu Wajdy „Ziemia obiecana”, kiedy widać rozległe szare zabłocone pola wypełnione tłumem ludzi zmierzających ze swoich wsi do fabryk, jak drobne insekty, małe robaczki pchające się w tryby wielkich machin, które wprawiają w ruch, ale które przy okazji mielą ich na nic nie znaczącą drobną papkę niczego i nikogo. W tle złowroga muzyka Wojciecha Kilara.

    Tu jest podobnie. Może nie biedne baby zakutane w brudne chusty i bosi chłopi, ale pańcie w czerwonych berecikach, panowie w kapeluszach, tak jak dziś tłum wysiadający w Mordorze w nowych nike’ach, modnych kurtkach idący falami do miejsca, w którym nie zdarzy się nic z tego, czego oczekują i o czym marzą. Ale idą.

    Bo przecież trzeba ciągnąć to życie nieważne jakimi objazdami.

    Prawda?:)

  • Kanapka na filmie, na którym nie je się popcornu, czyli o “Manchester by the sea”

    Manchester by the sea jest skromnym, cichym i nienapastliwym filmem, dzięki któremu ponownie odzyskuję odpowiedź na pytanie, po co w ogóle chodzę do kina. Jeśli i ty zakładasz, że kino powinno nieść widzowi jakąś refleksję to idź na ten film, a jeśli zakładasz inaczej, to nie idź.

    Casey Affleck – dlaczego jest fajniejszy od brata Bena? Czy amerykańskie kino może nie mieć 14 nominacji do Oskara a jednak wywołać niagary emocji?

    Po co chodzi się do kina?

    Rozmyślanie nad odpowiedzią na pytanie, po co chodzi się do kina dzisiaj, przybrało na sile przy okazji niespodziewanie wzmożonych dyskusji nad filmem „Sztuka kochania”, kiedy to większość moich znajomych zgodnie okrzyknęła ten film znakomitym, podczas gdy ja i garstka recenzentów niszowych periodyków uznała, że to jarmark jest po prostu, kolorowe fajerwerki. Wielu dyskutantów, słusznie zresztą, podkreślało, że kina przecież chodzi się też po to, żeby „miło się oglądało”, no po prostu po rozrywkę się chodzi, a nie żeby tam w wielkie emocji dzwony bić, zwłaszcza jak ma się słaby humor a za sobą ciężki tydzień tyry w pracy.

    Wiadomo, że kino na początku było rozrywką stricte jarmarczną, gdzie mu tam było do sztuki. Ale w czasach, kiedy seriale telewizyjne ocierają się już o sztukę filmową, tym bardziej od kina spokojnie już można oczekiwać, że czasem zdarzy się w tej dziedzinie coś co nie jest jakimś „La la Landem” czy serią o Performersach czy komiksowych herosach.
    Dla mnie osobiście w jarmarku nie ma nic złego, jak ktoś lubi. Też czasem słucham muzyki disco i bardzo mnie to cieszy, że mam też i takie upodobania a nie wmawiam wszystkim, że jedyną muzyką wartą uwagi jest dajmy na to Dead Can Dance. Tylko że oczekuję w kinie czegoś więcej niż kolorów i świateł. Już w kinie niemym fokusem były nie tylko wygłupy Charliego Chaplina, ale kwestia jak pokazać widzowi co on czuje skoro nie może tego powiedzieć. Widz musiał od razu z twarzy aktora wyczytać w jakim stanie emocjonalnym znajduje się bohater.

    Dźwięk, możliwość wypowiedzenia emocji tylko rzekomo stanowił ułatwienie. Przecież jest mnóstwo uczuć, których nie da się opowiedzieć a na tym polega siła kina, że można je pokazać.

    I ja to właśnie chcę oglądać.

    Fokus na twarz bohatera, na jego otoczenie, które go też w jakiś sposób stwarza, zatem wszystko, co widzimy w danym kadrze ma znaczenie, nic nie jest dziełem przypadku. I w takie rozwiązanie wpisuje się właśnie „Manchester by the sea”.

    Koncentracja na szczegółach otoczenia, jak dla mnie, zaczęła się od filmów Kieślowskiego. Owszem, były one czasem nieco manieryczne, ale od niego w moim pojęciu zaczyna się taki rodzaj kina, w którym ważne są pozornie nieistotne rzeczy, przedmioty z codzienności. Do dziś dźwięk filiżanek uderzających o spodki i szum wody w ekspresie do kawy i przytłumione głosy gości kawiarni kojarzą mi się z filmem „Podwójne życie Weroniki”, w którym to wielbiciel identyfikował i uwodził Irene Jacob, czyli Weronikę nagraniami otoczenia, w jakim przebywała. Jest scena, kiedy ona sobie siedzi i odsłuchuje nagranie na kasecie i słychać te odgłosy z kawiarni, ona wtedy się tak zastanawia, że ojej, on tam był, kiedy ona była i piła kawę. Do dziś silnie identyfikuję ten dźwięk kawiarnianych ekspresów i filiżanek  z Kieślowskim.

    W Manchester by the sea jest podobnie. Nie ma tam oczywiście tej metafizyki charakterystycznej dla Kieślowskiego, ale wszystko, co jest wokół bohaterów, gra rolę. Uwielbiam to. Widzi się dom bohatera, jego auto, jego ubrania, ozdoby na ścianach i wiadomo z grubsza o co chodzi. Kim jest ta postać, jakie są jej losy i sytuacja.

    Ale Manchester by the sea nie jest oczywiście filmem o wnętrzach i outfitach.

    Jest filmem o emocjach.

    Początkowo myślałam, że to jest brytyjska produkcja idąc po najprostszych skojarzeniach jak nazwa Manchester. Co z tego, że nad morzem, Manchester to brytyjskie klimaty. Zresztą właśnie klimat filmu, nieśpieszność, zbliżenia na twarze bohaterów, codzienne dialogi przypomniały mi od razu film brytyjskiego reżysera Kena Loacha i jego „Ja, Daniel Blake”. Tu też mamy środowisko ludzi pracy, jakieś „nieprestiżowe” zawody typu rybak albo mechanik czy dozorca domu. Jest zwyczajność, a nikt inny jak Brytyjczycy nie umie opowiadać o zwykłości w sposób niezwykły.

    Okazało się jednak, że Amerykanin też potrafi. Już nazwisko odtwórcy głównej roli – Casey Affleck – wzbudziło moje podejrzenia, w końcu to brat Bena. Michelle Williams przecież na topie w Hollywood. I jak się okazało reżyser Kenneth Lonergan to też rodowity Amerykanin w dodatku z Nowego Jorku.

    I ci ludzie zrobili film, który podobnie wepchnął mnie w fotel jak nie tak dawno Daniel Blake.

    Jak się robi filmy wpychające w fotel?

    Leżałam dzisiaj rano i się zastanawiałam, jak to jest ulepić z kilku rzeczy film, który silnie działa na emocje widza? Scenariusz to na pewno, ułożenie zdarzeń, gra aktorów, prowadzenie, obraz i montaż. I ciekawa jestem, czy reżyser, jak już dokona się zlepienie tych wszystkich akcji w jedno, wie na pewno, że film mu się udał, że jest taki jak chciał. Tego nie wiem.

    Ale ten film się udał. Dlaczego?

    Układ scen jest nielinearny. I w tym przypadku ma to swoje uzasadnienie. Gdybyśmy na początku poznali historię bohatera, nie byłoby tego efektu jaki uzyskał dzięki brakowi chronologii w przedstawieniu losów bohaterów. Dzięki temu zabiegowi poznajemy stopniowo motywacje bohatera, a zrobione jest to tak, że ani na chwilę nie jesteśmy w stanie ulec naturalnej skłonności do osądzania tego faceta. I to jest takie oczyszczające, bo przecież to skłonność do tego, żeby o kimś wyrobić sobie od razu zdanie jest tak przemożna i zgubna. A tu nie. Podążamy za nim, patrzymy co robi, jak działa i zero osądów.

    A okazji do ocen jest mnóstwo. Bo jest sobie facet, na oko 30 – paro letni, taki ani ładny ani brzydki. Casey w ogóle w porównaniu ze swoim bufonowatym bratem Benem rzeczywiście wygląda dość niepozornie, ale ma sympatyczny wygląd. Niemniej  poznajemy go jako faceta, który naprawia uszczelki w domach, przepycha rury i kible, zgarnia śnieg z chodnika i ma nieprzenikniony wyraz twarzy, jakby zastygł. Ludzie z otoczenia nieustannie go do czegoś prowokują – a on nic.

    Właściwie jest taki przez cały film z małymi momentami, kiedy nie jest.

    Bohater Lee Chandler grany przez młodszego Afflecka dostaje informację, że jego brat nagle umiera i w związku z tym zostaje jedynym prawnym opiekunem jego majątku oraz 16 letniego syna. Lee na skutek swoich przejść życiowych, o których nie opowiem, wyjechał z rodzinnego miasta do innego miasta niedaleko i zatrudnił się jako cieć. Zminimalizował swoje aktywności życiowe do niezbędnego minimum. Człowiek maska. Gada tyle ile potrzeba, ma łóżko, spodnie, buty, dach nad głową i tak sobie jest. Ma swoje powody, ale nagły zwrot losu każe mu wyjść tej norki i zająć się bratankiem i wieloma sprawami dnia codziennego. Robi to mega niechętnie, ale robi, bo i z bratem i z jego synem łączyła go kiedyś silna więź. Ale nie oznacza to, że jest mu łatwo.

    W trakcie dowiadujemy się co takiego się stało, że Lee wycofał się z życia. I jest to mocne uderzenie.

    Siedzi się w kinie i oczywiście rozmyśla – a co ja bym zrobił na jego miejscu? Szuka się w sobie podobnych emocji. Znaleźć je można oczywiście bez trudu. Mamy tu śmierć brata, nagłą, na serce. I oczywiście totalną samotność każdego z jego bliskich wobec tego wydarzenia.

    Sceny, które przybliżają cię do prawdy

    Jest w filmie taka scena, kiedy syn dowiaduje się o śmierci ojca, jest wtedy na lodowisku hokejowym, jako że gra w drużynie hokejowej. Po tej informacji schodzi z lodowiska i widzimy go jak jedzie w jedną stronę i całą watahę innych zawodników, którzy w chwili przekazywania informacji o śmierci ojca kolegi zatrzymują się na chwilę, po czym mkną silną, głośną falangą w przeciwnym kierunku niż poinformowany o tragedii kolega.

    Nie sądzę, aby ta scena była przypadkowa. Pokazuje ona wg mnie, że zawsze w chwili odczucia straty jakiejkolwiek, zawsze w tym jesteśmy sami. Sami wobec wszystkich. I nie jest to niczyja wina, po prostu tak jest, taka jest kondycja ludzi, że nie są w stanie ani opowiedzieć otoczeniu o tym co czują ani ludzie nigdy nie są w stanie wniknąć w obręb czegokolwiek co nie jest nimi.

    Nie ma tym filmie wielkich słów, teatralnych gestów, wszystkie subtelności emocji ograne są przedmiotami, półsłówkami, krótkimi zdaniami pozornie nie na temat. Na tym zasadza się moim zdaniem mistrzostwo i tego filmu i wszystkich innych, z których czyta się więcej niż formalnie pokazuje scena. Cenię sobie filmy, w których nie wsadza mi się do głowy łopatą prawd objawionych podlanych ckliwym sosikiem tanich wzruszeń. Lubię, jak sama wnioskuję jakieś odczucie na podstawie danych zawartych w kadrze, danych nienachalnych, subtelnych, ale mocno czytelnych.

    Jest w filmie inna fajna scena, kiedy bratanek bohatera przychodzi na obiad do dawno nie widzianej matki – byłej alkoholiczki, która porzuciła syna i męża. Teraz jest schludną pańcią z przedmieścia, ma nowego partnera i obraz Jezusa w stołowym pokoju. Te wszystkie rekwizyty versus potem postawa tego jej nowego chrześcijańskiego partnera – i nie trzeba się już rozwodzić nad tym, że bratanek był naprawdę dość osamotnioną osobą po śmierci ojca. Scena ta nie wystawia też pochlebnego świadectwa katolikom, ludziom mocno zadeklarowanym w schlebianiu atrybutom wiary, ale mającymi problem z wprowadzaniem swoich chrześcijańskich zasad w życie.

    Amerykańska “wpadka”

    Co do zaś subtelności w szkicowaniu i sugerowaniu emocji. Raz tylko reżyser podszedł do sprawy po amerykańsku. Oglądamy sceny pogrzebu, te wszystkie akcje związane z nieobecnością brata bohatera i nagle ja siedzę i się zastanawiam dlaczego te łzy tak bardzo nie chcą przestać mi płynąć. Odpowiedź była prosta. Podbito nastój żalu w filmie utworem, co do którego nie mam ani grama wątpliwości, że poruszy nawet głaz:) Jest to grane przez Londyńską Orkiestrę Filharmoniczną Adagio in G Minor.

    Zastanawiałam się skąd ja znam tę nutę, nie jestem koneserem muzyki klasycznej czy coś, ale przypomniałam sobie. Dobrych 20 ileś lat temu byłam z klasą na wystawie w Muzeum Literatury, wystawie poświęconej młodym poetom, którzy zginęli w Powstaniu Warszawskim. Były w gablotach pamiątki i wiersze Baczyńskiego, Gajcego i w tle leciało właśnie to Adagio in G Minor. Od tej pory zawsze jak czytałam czy czytam wiersz Baczyńskiego chce mi się płakać nad losem biednego pięknego 20 latka, który zginął bez sensu.

    Wydaje mi się, że tu w filmie reżyser nie musiał sięgać aż po taką armatę, bo naprawdę ta nuta jest naprawdę mocna, te sceny obroniłyby się same, wywołując w widzu uczucie straty związane w ich własnymi przeżyciami. No i to ten jeden minus, że za bardzo spuchłam podczas seansu, zwłaszcza, że okazji do wzruszeń, już tak na szczęście nie podbijanych minorowymi nutami, było w tym filmie sporo.

    Gwoli podsumowania

    Dobry film to też taki, który pokazuje, że w całym zamieszaniu w z tą samotnością, złem, przykrościami bywają chwile, kiedy można się uśmiechnąć, bo coś się uda, coś się wspólnie zdziała, czemuś wyjdzie się na przeciw, nastąpi zabawne spiętrzenie zdarzeń. A to wszystko ciągle w klimacie złym. A jednak bohaterowie się uśmiechają, dzięki czemu widz wie, że nigdy nie jest aż tak beznadziejnie, żeby nie można było żyjąc wyjść czasem z piwnicy swoich smutków. Jest to mocno krzepiące przesłanie.

    I tak oto skromny film a tyle okazji do przemysleń, tylu poruszeń, tylu wspomnień, tylu rozliczeń, tylu osobistych obietnic.

    Dlatego uważam, jak ktoś nie boi się, że po wyjściu z kina będzie musiał myśleć – to polecam.

    Dlaczego pójdę na jeszcze ciemniejszą stronę Greya?

    Ja zaś pójdę też na nowego Greya. Jeśli film nie udaje niczego prócz tego, że jest widowiskiem, aby wiele pań miało o czym sobie marzyć przed snem – to ja jestem na tak. Chcę sobie siebie wyobrażać w windzie w pończochach i niebotycznych szpilach i jak Jamie Dornan wsadza mi rękę pod spódnicę. Wcale się tego nie wstydzę i nie ukrywam, że trochę mi żal, że taka scena nigdy się z moim udziałem nie wydarzy. No szkoda trochę:)

    fot. za “Los Angeles Times”

  • Paterson – sprawdź, czy twój zawód jest poetycki

    Jim Jarmush jest artystą, od którego czegoś się nauczyłam.Pokazał mi mianowicie, że najbardziej ekscytującym filmem może być obraz, w którym bohaterowie siedzą, chodzą, stoją, tańczą, snują się, w którym niby nic się nie dzieje a jednak jest dzianie się doskonale znane nam z własnego doświadczenia. Czyli coś rozwleczone pomiędzy udręką porannego wstawania, wypełniania codziennych obowiązków, celebrowania codziennych rytuałów z małą przerwą na zaskakujące akcje pt. zepsuł się samochód, czekania na wielką miłość albo na zabawienie albo czasem już na nic.
    Moje ulubione jego filmy „Inaczej niż w raju”, „Nieustające wakacje” i teraz „Paterson” nie pokazują mi odstrzelonej na różowo, lśniącej cekinami Ameryki z butików i apartamentów na 5 Avenue w NY. Widzę w nich, że Ameryka to taki sam Radom jak nasz, zaniedbane ulice, przedmieścia, brzydkie budynki, autobusy graty, zaśniedziałe kuchnie wszystkich mieszkań nie z wilanowów.

    A jednak Jarmush potrafił tym filmem zdziałać to, że po wyjściu z seansu chciałam napisać wiersz o tandetnym wystroju Galerii Mokotów, o ludziach zajętych zwyczajnymi rzeczami jak czekanie na jedzenie, grzebanie w telefonie, rozmowa, chodzenie, patrzenie. Nigdy nie przepadałam za poezją a naszła mnie ochota, żeby wygrzebać z półki Emily Dickinson.

    Mniej więcej wszyscy zainteresowani filmami Jarmusha wiedzą, o czym jest „Paterson”.

    O kierowcy autobusu, który nazywa się Paterson, mieszka też w mieście Paterson w stanie New Jersey, ma żonę irańskiego pochodzenia, mały domek, starą hondę i buldoga angielskiego, który jest tu postacią dość istotną akurat.

    Adam Driver znany z serialu „Girls” dziwak i neurotyk tutaj tworzy postać poczciwca kochającego żonę, znoszącego z kolei  jej dziwactwa ze spokojem wzbudzającym moją niepohamowaną zazdrość. Spokojnie zjada za słone potrawy, przykleja się do wszystkich tkanin pomalowanych przez nią w pseudoartystyczne wzory, co dzień budzi się bez budzika tuż po 6 rano, łagodnie całuje tę żonę w ramię, zjada swoje płatki na śniadanie i idzie do pracy. Wsiada do autobusu, o czymś tam sobie rozmyśla, ze spokojem wysłuchuje narzekań kolegów, z uśmiechem przysłuchuje się rozmowom pasażerów, wraca, zabiera psa na spacer, wstępuje do baru na piwo, rozmawia albo nie rozmawia i w międzyczasie pisze wiersze w białym notesie długopisem zwykłym niemarkowym tak samo jak notes.

    Taka akcja jest pokazana na przestrzeni 7 dni tygodnia, mniej więcej to samo, zmieniają się pasażerowie, tematy rozmów z mniej ważkich na tak samo mniej ważkie i tematy rozmów w barze z tych samych na te same.

    Można by rzec, nuda. I faktycznie, z pewnością nie jest to film dla wielbicieli mocnych wrażeń, pięknych widoków i chęci „oderwania się od szarej rzeczywistości”. Poszukiwacze recept „jak żyć”, jak czuć się spełnionym, też poczują się raczej rozczarowani i znudzeni tym wlokącym się tygodniem, w którym bohater wstaje, idzie do pracy i łagodnym uśmiechem kwituje wariactwa swojej irańskiej żony, która w poniedziałki chce być jak Patsy Cline a we wtorki znaną projektantką ubrań malowanych w białe koła, w środy zaś właścicielką cukierni z babeczkami zdobionymi też w białe koła.

    W tak zwanym międzyczasie, pomiędzy tymi wszystkimi ekscytującymi zajęciami, które swoją powtarzalnością i monotonią powaliłyby w tydzień niejednego poszukiwacza ekscytacji w życiu typu podróże, zmiana pracy, mieszkania i pobytu z dowolnego miejsca w Polsce na dowolne miejsce w Australii, bohater Paterson pisze wiersze. I wcale niekoniecznie o tym, jak strasznie kocha swoją żonę. Siada na przykład do śniadania, sięga po paczkę zapałek, obraca w palcach pudełko, czyta napis i pisze wiersz o zapałkach. Najpierw opisuje jak wyglądają te zapałki, jak się nazywają, jaki mają kolor, kształt, żeby potem spuentować to takim zestawieniem ich cech i innych słów, że trochę opada mi szczęka, że tak można. Btw. te wiersze są prawdziwe, napisał je Ron Padgett – tak zwany piewca codzienności. Chyba się za nie wezmę.

    Zobaczyć coś w czymś, co jest pozornie tak totalnie nic nie warte i nieinteresujące.

    I to jest clou. To jest cały sens tego filmu.

    Jest mi to bardzo bliskie. Wychodzi także na przeciw temu, co w swoim cyklu pór roku chce pokazać Knausgard opisujący fenomeny istnienia rzeczy pozornie nieistotnych jak jabłko, torba foliowa, krzesło i tym podobne fajerwerki z otoczenia o czym wspominałam TU

    Mam w sobie jakiś rodzaj wewnętrznego sprzeciwu wobec powszechnego dyktatu konieczności sięgania po więcej, wyżej, ładniej, bardziej spektakularnie. Męczy mnie ten nakaz, żeby biec dalej, być gdzie indziej. Owszem, zmiany napędzają, to wychodzenie poza strefę komfortu jako warunek do osiągnięcia szczęścia i narzędzie poznania siebie – tak, bywa przydatne. Tylko nie sądzę, aby to był jedyny sposób na to, żeby być zadowolonym ze swojego życia.

    Nie sądzę, że w tej chwili usprawiedliwiam swoją akurat niechęć do zmiany, być może usilnie chcę wiedzieć, że to co mnie otacza też ma jakiś sens, może dość zawoalowany i może nie opiszę Mordoru jako miejsca tryskającego poetyckością, ale kto wie. Może jakaś metawartość znajduje się w błocie na chodniku na postfabrycznym Służewcu bardziej niż w zachodzącym słońcu na Malediwach?

    Myślę, że ten film potrafi pomóc w temacie – jak nie czuć się przegranym, jeśli siedzi się w swoim miejscu i jest się z tego całkiem zadowolonym.

    Ale czasem nawet w filmach Jima Jarmusha zdarzają się niespodzianki, coś idzie nie po myśli bohatera. Nie przyspoileruję co to było w Patersonie, ale też to całe wydarzenie pokazuje, jak można poradzić sobie ze stratą. Czysty notes niekoniecznie musi oznaczać stratę lub brak. Może być też obietnicą nowych możliwości i tego trzeba by się myślę trzymać.

    Żeby nie było tak miło i wzniośle muszę dopisać prawdę o tym, że plakat reklamujący ten film mnie zniechęcał.

    Ta śliczna smagła paniusia z miłym, tolerancyjnym kochającym mężem śpią bez marudzenia ładnie razem na łyżeczki. Jako singiel mam do spania razem stosunek zły jak również drażnią mnie szczęśliwe pary na ekranie, nie zgadzają mi się z osobistą wizją tego typu przedsięwzięć życiowych. Dodatkowo ta bohaterka strasznie mnie irytuje, tym, że tyle jej ten mąż wybacza i jeszcze się cieszy z jej wymysłów. To takie niesprawiedliwe przecież! Ale potem rozumiem, dlaczego on ją tak kochał. Jest kobietą a nie powiedziała mu w trudnej chwili, kiedy o dziwo naprawdę miała rację, to nie powiedziała mu – „a nie mówiłam!”
    A przecież większość, w tym na pewno ja, nie straciłaby okazji do pokazania panu, że moje na wierzchu.
    W tej scenie odgadłam tajemnicę powodzenia w związkach, tajemnicę ich trwałości. Że nie ma walki o to, kto ma rację. To trudne. Ale jak się okazuje – można robić tak, żeby nic nie udowadniać.

    I czegoś takiego życzyłabym sobie i wam, więcej poezji w życiu i komfortu złożenia broni przed kimś innym niż my sami.

  • Kanapka z Norwegii, czyli Knausgard po raz piąty.

    Zakończyć czytanie kolejnego, 5 tomu „Mojej walki” Knausgarda, to nie tak jak po prostu zakończyć czytanie książki. To jest uczucie porównywalne do odczucia z dzieciństwa, kiedy na coś bardzo się czekało, potem doczekało a potem to się skończyło.

    Zostaje jakiś rodzaj poczucia opuszczenia, straty, ale też świadomość, że szło się przez te 800 stron nie tylko w towarzystwie konkretnej postaci, w tym przypadku Karla Ove Knausgarda, ale w towarzystwie swojej własnej osoby, swoich osobistych emocji, doznań, spostrzeżeń, przywołanych znowu przykrości i przyjemności, jakie niesie  własne, osobiste życie.

    Tak, że sporo tego.

    Fenomen popularności

    Biorę do ręki kolejny opasły tom osobistych wynurzeń Karla Ovego i za każdym kolejnym razem wiem, dlaczego ten cykl osiągnął światowy sukces i że nie jest to tylko kwestia dobrego marketingu, choć potencjał marketingowy zdecydowanie i autor, i cykl mają.
    Fenomen popularności moim zdaniem leży w tym, że Knausgard pisze o sobie, ale z piwnic naszych zapomnień wywleka to, co na ogół chcemy wmieść pod dywan, ale z czym w zasadzie borykamy się i zmagamy każdego dnia. Te setki tysięcy czytelników ma historie utkane na innych osnowach, ale zasadnicze emocje myślę pozostają dla wszystkich wspólne, czyli:

    – poczucie wstydu
    – poczucie, że jest się do niczego
    – poczucie, że inni są fajniejsi
    – poczucie, że inni mają nas za głupszych
    – poczucie, że inni się z nas śmieją w duchu albo za plecami
    – poczucie rozczarowań innymi ludźmi, sytuacjami
    – poczucie krzywdy doznanej od innych
    – poczucie niezrozumienia
    – poczucie obcości w tłumie
    – poczucie pożądania samotności i walka z tym jako próba dostosowania się do społecznych oczekiwań co do tego, jakie rolę powinniśmy odgrywać
    – poczucie, że nie spełniamy oczekiwań innych i swoich własnych
    – poczucie braku bezpieczeństwa w świecie i w relacjach z innymi
    – poczucie, że jest się złym i nic nie wartym człowiekiem
    – poczucie, że wszyscy inni są pracowici i zdolni a my leniwi i miałcy
    – poczucie, że inni mają lepiej a my zawsze pod górkę
    – poczucie winy
    – poczucie rozpaczy
    – poczucie chęci bycia gdzie indziej niż się jest
    – poczucie bycia ocenianym negatywnie
    – poczucie wiecznego lęku, strachu przed demaskacją i blamażem

    To tak na szybko, co mi przyszło do głowy odnośnie wspólnoty odczuć z tym, o czym pisze Knausgard. I myślę, że każdy, nie zależnie od tego, w jakiej rodzinie się wychował, w jakim miejscu, jak działał, jak mu wychodziło – zetknął się, jeśli nie ze wszystkimi, to z niektórymi z wyżej wymienionymi odczuciami. Dlatego może czytać o norweskiej rzeczywistości obecnie 48 letniego faceta i może powiedzieć sobie jak Flaubert

    Pani Bovary to ja.

    W przypadku 5 tomu takie stwierdzenie było dla mnie wyjątkowo łatwe.
    800 stronicowa opowieść obejmuje tym razem okres od 1988 roku do ok. 2001, od czasu, kiedy Knausgard wybrał się do Bergen studiować rok na Akademii Pisania do czasu aż minęło parę lat od jego pierwszego debiutu prozatorskiego. A więc studia, poszukiwania, nowe twórcze znajomości, prace dorywcze w szpitalach psychiatrycznych, praca w studenckiej rozgłośni radiowej, kampusy, kluby, granie w kapeli, imprezy, upijanie się, dziewuchy, pierwsze poważniejsze związki, zazdrość, że komuś już się udało, rozpacz z powodu poczucia, że jemu się nie uda, że nie ma nic do powiedzenia, zauroczenia, wnikanie w swój świat, odgradzanie się od reszty za pomocą przemieszczania się z miejsca na miejsce.

    W tym samym czasie wybrałam się z małego miasta do dużego miasta i ja. Studia o podobnym wydźwięku, choć do głowy nie przyszłoby mi, że mogę być pisarką:) Czegoś takiego w komunistycznej Polsce się nie planowało, ale studiowało się na pewno łatwiej niż teraz bazując na systemach stypendiów i świadczeń dla studentów, co po 89′ roku przestało funkcjonować zamieniając się w seledynowo buraczany wilczy kapitalizm.

    Knausgard w tej Norwegii miał z pewnością łatwiej, i choć mimo wiecznie padającego w Bergen deszczu – zdaje się dość doceniał swoje warunki w kraju. Wolał raczej nienarzucający się społeczny porządek swojej przaśnej Norwegii niż chaos i brud angielskich miasteczek czy słoneczną, ale niezborną rzeczywistość krajów śródziemnomorskich.
    Knausgard nie ma zacięcia polityczno społecznego w pisaniu, ale łatwo da się wyśledzić w jego książce tę nieuchwytną łatwość bytu każdego Skandynawa w porównaniu z tym, z czym musiał kiedyś/musi dziś borykać się przeciętny Polak.
    Jedyną pociechą jak dotąd musi dla nas pozostać to, że nie żyjemy w Bangladeszu.
    Cóż.

    W każdym razie wszystko co robił, myślał i czuł Knausgard – było moim robieniem i odczuwaniem. Cofnęłam się w swoim własnym czasie wgryzając się jednocześnie zachłannie w opowieści Kanusgarda o jego własnych perypetiach. Niezwykły to przykład dopasowania uważam.

    Ja, pisarz

    Dużo miejsca w 5 tomie jest poświęcone tematowi narodzin Knausgarda jako pisarza. Mnie akurat proces twórczy interesuje szalenie, często zastanawiam się, jak to jest – napisać książkę, zrobić film, wyprodukować siłą swojego umysłu coś, co ludzie oglądają, czytają, co ich potem bawi, wzrusza i w jakiś sposób buduje. To trudne. I lubię dowiadywać się, jak ludzie się do tego zabierają.
    Knausgard to pięknie pokazuje, te swoje rozterki, że nie umie, że to złe, to się nie nadaje, pokazuje jak zamyka się na długie tygodnie, próbuje pisać a tworzy 3 zdania na 3 miesiące, które potem lądują w koszu, pokazuje jak zmaga się z zazdrością, że innym przyjaciołom się udało a jemu wciąż nie i boi się, że będzie wiecznie pisał recenzje cudzych utworów.
    Pokazuje, jakim kosztem osiąga w końcu cel, wydaje książkę, debiutuje, zostaje dobrzy przyjęty, ale już nie umie się cieszyć, kiedy to osiąga.
    Pokazuje wszystkie twórcze lęki i emocje związane z nauką pisania, kiedy wydaje mu się, że wszyscy umieją, a on wciąż nie jest wystarczająco cool.

    Nie waha się obnażyć swojej małości w ocenach, tego, że osądza po ubraniu, po gestach, że w gruncie rzeczy nic o ludziach nie wie, ale ocenia, szufladkuje a jednocześnie boi się tego, co ludzie powiedzą na jego gesty, jego ubiór i jego zachowania.
    Tysiące małych bitew i wielkich przegranych każdego dnia i uśmierzanie tych nastrojów hektolitrami alkoholu.

    Kto pierwszy rzuci kamieniem?

    Damsko męskie sprawy

    Jak to u Kanusgarda, jednym z ważniejszych wątków są kwestie – czy będę miał dziewczynę i czy nie skończę w niej za wcześnie.
    To, że był przystojny, dobrze wiedział, bo często ludzie mu o tym mówili, ale jakimś dziwnym trafem, rzadko, w zasadzie nigdy, nie bazował na poczuciu pewności płynącym z przekonania, że wygląda super. Po prostu, uważał się za wysokiego i tyle.
    Lubię czytać o jego rozterkach co do babek. Zawsze próbuję znaleźć jakąś regułę na to, dlaczego jedne go pociągały a inne nie, z czego to wynikało, czy da się z tego wyknuć jakiś uniwersalny wzorzec.

    Otóż niestety – nie da się.

    Zawsze jego zakochania przebiegały na zasadzie deus ex machina. Po prostu. Przytrafiała się dziewczyna i coś, nie wiadomo co, on sam też nie wiedział, sprawiało, że przeżywał katusze i męki związane z lękiem przed odrzuceniem a  czasem zdarzało się tak, że trafiała się dziewczyna i zaciągał ją jedynie do łóżka na jednorazowy seks. Nigdy nie było wiadomo, dlaczego tak się działo i jakie reguły tym rządzą, że ta na jeden seks a ta na wielką miłość.

    Zatem jeśli ktoś się zakochuje, albo nie może się zakochać, albo ponosi porażkę w temacie – nie powinien chyba analizować kwestii „co ze mną jest nie tak”, tylko wiedzieć, że coś po prostu się zdarza albo się nie zdarza.
    That’s all.

    Niby mało to odkrywcze, ale iluż kwasów można zaoszczędzić, kiedy się coś nie uda w relacjach. Zamiast myśleć – a może byłam za gruba, a może za chuda, a może źle powiedziałam to zdanie w 2013, a może powinnam była wrócić zamiast wyjechać, pójść do Galerii Mokotów zamiast do Arkadii, włożyć zielone buty zamiast czarnych – to wystarczy przywołać te szczegółowe rozpisane knausgardowe historie i wiedzieć, że nie ma reguł. Nie ma i już.

    To jest tylko kwestia przypadku i szczęścia lub jego braku, że trafiamy tak lub inaczej albo, że nie trafiamy.

    Coś tam oczywiście z dawnych lat, z dzieciństwa nakłada się jak ksero na nasze losy w tej kwestii, to nie ulega wątpliwości i to na pewno warto mieć na uwadze i sobie z tym radzić, ale to temat na inną rzekę.

    Co do samego Knausgarda chyba wiem, dlaczego udało mu się z jego obecną żoną Lindą, z którą ma już 4 dzieci, a która skrajnie mnie irytowała w 2 tomie i nie mogłam dociec dlaczego on jest z taką trudną babą.
    Ale po przeczytaniu 5 tomu, wiem dlaczego.

    Generalnie Knausgard jako syn mamusi, mający bliskie i dobre relacje z matką, bardzo dobrze czuł się w towarzystwie kobiet, lubił tworzyć z nimi relacje i domy, czuł się w tym dobrze i bezpiecznie, ale jak sam stwierdził w opisie relacji z jedną dobrą dziewczyną z tych studenckich czasów, jej troska i czułość dla niego były tyleż przyjemne co upokarzające.
    Dlatego dobre, zgodne, na wszystko mu pozwalające, wyrozumiałe dziewczyny na dłuższą metę go nudziły. Ewidentnie potrzebował wyzwań. Linda z pewnością jest kobietą, która swoje wie i mocno go dociska stawianymi przed nim wyzwaniami czy to w postaci rodzenia kolejnych dzieci i domagania się współopieki nad nimi czy też respektu dla własnych twórczych zapędów, przestrzeni dla własnych problemów nie mniej ważnych od knausgardowych. Innymi słowy – nie daje sobie w kaszę dmuchać i jak jej nie pasi akcja, to się stawia. I to go trzyma przy niej według mnie.

    Ale to nie jest przecież reguła dla każdego. Jeden będzie wolał to, a drugi co innego. to jedyna złota myśl na temat związków i relacji, jaką z lektury życia Knausgarda wyniosłam. A jest to aforyzm wielce cenny, bo nie pozwala mi zagrzebywać się w poczuciu, że jak coś nie wychodzi, to jest to moja wina.
    Mówię sobie wtedy jak Vonnegut, ale nie pamiętam gdzie – zdarza się. Nie znalazł się amator jabłek, może znajdzie się amator gruszek. Will see.

    Aforyzm o relacjach

    Jest już prawie 8 tysięcy znaków, ale recenzja książki liczącej 800 stron, zobowiązuje i tak to sobie tłumaczę nie mogąc przestać pisać o tym dalej.

    Wiele stron w książce zajmują opisy rozterek Knausgarda co do tego, jak widzą go inni. Nieustająco rozmyśla o tym, jak go oceniają, co o nim myślą, skłonny przypisywać spotykanym ludziom jak najgorsze opinie o sobie, że mruk, że nudny, że nieciekawy. Większość czasu schodzi mu więc na nie odzywaniu się i zdziwieniu, że komuś coś się w nim podoba, cokolwiek.
    Te wszystkie akcje składają się na jeden wniosek, że totalnie nie mamy wpływu na to, w jaki sposób odbierają nas inni. Można zakładać – kurde, tak niewiele wiem, pewnie jestem nudny, nie będę się odzywał, po czym zjawia się osoba, która nas podziwia, bo to i tamto. Knausgard super pokazuje, że to co chcemy, aby o nas sądzono a to co się dzieje w głowach innych ludzi jest tak totalnie nie do zaplanowania, nie do ogarnięcia, że przychodzi taki moment w życiu, że nie ma wyjścia – trzeba sobie to odpuścić. I ta świadomość jest mega uwalniająca. Ja przynajmniej czuję się tak, jakby ktoś spuścił mnie ze smyczy tych wszystkich lęków co do powinności.

    Nagle okazuje się,że bycie sobą jest wystarczające, choć tak się śmiejemy zawsze, że jak chcemy cokolwiek zniszczyć w relacjach to właśnie emanujmy byciem sobą, mamy gwarancję, że wszystko się popsuje, żeby nie powiedzieć – spierdoli. A tu okazuje się, że wcale niekoniecznie.

    To też oczywiście temat na osobną rzekę, ba nawet na morze, ale jako wniosek z lektury uważam godny do zapisania w moleskinie, do wdrukowania w nawyki myślowe.

    Jak on to napisał?

    że wyszła mu znowu taka cegła? No ująć kilkanaście lat w szczegółowy zapis – prosto nie jest i Knausgard przyjął tu strategię niekonsekwentnego rozkładania akcentów.

    Wśród zarzutów mniejszych entuzjastów pisarstwa Knausgarda (przeważnie są to panowie) pojawia się coś takiego, że kogo obchodzi jaki kolor butów, ba sznurówek, miał Knausgard na przyjęciu dla dzieci w 2011. Albo kogo interesują parostronicowe opisy jak on gdzieś tam idzie z pokoju do łazienki.

    W 5 tomie Knausgard też stawia akcenty nierównomiernie. Potrafi rzeczywiście parę stron poświęcić na opis wizyty jakiejś mało znaczącej postaci w jego domu, na opis w co była ubrana, jak potem wychodziła i jak wkładała rękę do kurtki, zaciskając pięść przy wkładaniu do rękawa:)
    Ale już skrzętnie pomija wyczekiwane przecież opisy także wyczekiwanego przez niego seksu z dziewczyną, z którą chodził. To wydaje się dziwne jak na takiego ekshibicjonistę.
    Albo przytacza szczegółowo telefoniczne rozmowy z bratem na tak ważkie tematy jak umówienie się do knajpy na piwo wieczorem, a pod koniec Yngve (brat) nagle ma dwoje dzieci, nie mieszka ani w Bergen, ani nawet w Stavanger tylko w Vass i ma żonę. A my tacy niedoinformowani.

    Mnie akurat podoba się to, że nie idzie ta proza według klucza – przytaczamy tylko wzniosłości, że jest fokus na zdawałoby się nieistotny detal jak to, jak ktoś wkłada kurtkę i jest to gest osoby, która nie ma większego znaczenia. Lubię, jak on mnie tak zaskakuje. Że często mega ważkie tematy są podane w sosie totalnie sprawozdawczym, jak relacja z sejmu albo o ruchu drogowym. Zero emocji w dobranych słowach i zdaniach, ale wydźwięk jest o sile ciężkości transatlantyckiego tankowca.

    Oto przykład, jak można powiedzieć o sobie, że jest się człowiekiem z gruntu nieszczęśliwym nie mówiąc tego wprost: Knausgard wraca z podróży, nie ma pieniędzy na powrót, kilka dni nic nie jadł i nie ma za co dostać się do domu:

    „(…) wróciłem na dworzec autobusowy, skąd zadzwoniłem do taty. Rozzłościł się, był nieprzyjemny, oświadczył, że moja wizyta w ogóle mu nie pasuje, mają przecież maleńkie dziecko i nie mogą przyjmować gości bez uprzedzenia. Powinienem był zadzwonić wcześniej, wtedy byłoby inaczej. Niedługo mieli ich odwiedzić babcia i kolega z pracy. Powiedziałem, że rozumiem, przeprosiłem, że nie zadzwoniłem wcześniej i się rozłączyłem”.

    Koniec historii kontaktu z papą.
    Słabo?

    Te wszystkie zdawałoby się drobiazgowe, nieistotne z pozoru opisy nadają temu utworowi wymiar dzieła, przyszpilają nas do naszych własnych zwykłości każąc spostrzec, że my też wkładamy ręce do kurtek, przeprowadzamy rozmowy przez telefon o niczym, robimy sobie śniadanie, myślimy o kimś i o czymś i że to jest ciekawe. Taka różnica, że nie umiemy o tym TAK opowiedzieć a on umie.

    Mielizny

    Żeby nie było, że nie widzę mielizn. Bo bywają. Oczywiście w całym tym oceanie świetnych konstrukcji takie niewielkie łachy to nic, ale czuję się w obowiązku powiadomienia, że i geniuszom zdarzają się wpadki.
    Jego wpadki mnie rozczulają, np. takie sformułowania jak to:

    Bo wszystko się zmieniło, wiedziałem. Serce mi to mówiło. A serce nigdy się nie myli.
    Nigdy przenigdy nie myli się serce”.

    ekhm

    Taki Saint Exupery, taki Lis, taki Coelho. Ale jak widać, wobec emocji, które pojawiają się nagle i przeważnie znikąd – nawet taki pisarz jak Knausgard pozostaje bezradny:)

    6 tom

    Znowu czekanie.

    Podejrzewam, że 6 tom będzie już o nim jako człowieku wykonującym zawód pisarza i pozostaję niezmiennie ciekawa jakie tym razem problemy z tym związane nam pokaże. Bo to, że żona upierdliwa a środowisko literackie Norwegii nudne – to już wiemy z tomu 2.
    Ale może będzie o tym, jak doszedł do tego, że pewnego dnia usiadł i napisał longiem praktycznie 6 cegieł zajebistej powieści niby o sobie, ale o każdym z nas, która zwala z nóg ekshibicjonistyczną wręcz szczerością, prawdziwością i smutkiem zawartym w każdej części naszego życia, nawet jeśli na daną chwilę jest przyjemnie, to zawsze z wyzierającym tym smutkiem niespełnienia, rozczarowania i przemijania wszystkiego, smutkiem wyrażonym tak, że wnika aż do kości, ale wcale nie zniechęca a właśnie wręcz przeciwnie.

  • Kanapka złożona z dobrych rad, czyli 6 sposobów na to, jak zdobyć władzę nad światem

    Jeśli zastanawiasz się czasem, dlaczego mając same piątki w szkole, wygraną w genetycznej loterii, tarcze wzorowego ucznia za 100% frekwencji na lekcjach, dużo lajków, serduszek i gwiazdek w serwisach społecznościowych, ale wciąż nie zdobyłeś władzy nad światem, lecz pławisz się w poczuciu winy, gorszości, tandetnej niewiary w siebie, braku władzy nad sobą – ten tekst jest dla ciebie.

    Inspiracją do stworzenia tego poradnika, po lekturze którego wasze życie będzie tylko lepsze, był bohater  genialnego serialu obejrzanego przez mnie po raz trzeci Tony Soprano – boss mafii z Jersey.
    Pozornie prosta sprawa – Tony nie wyglądał jak Brad Pitt, nie miał umysłu polemisty z felietonami Umberto Eco, miał mnóstwo problemów i kompleksów a nawet lęków, a jednak to jego się bali i z nim liczyli, jego nastroje zgadywali i jego polecenia uznawali za niepodważalne. Dlaczego?
    Dlaczego zaś można mieć mnóstwo atutów, a jednak spędzać życie na płakaniu sobie w mankiet, że coś poszło nie tak, że brakuje wiary we własne możliwości i przy wypowiadaniu każdego słowa odczuwa się lęk przed demaskacją, że może to co mówimy, robimy to jakieś głupie jest, nie na miejscu i niepoważne?

    Nie wiem dlaczego. Ale uznałam, że pora to zmienić. I bazując na obserwacji zachowań Tonego jako wzorca kierownika, szefa, dyrektora, duszy towarzystwa, CEO, chiefa własnego życia wpadłam na to, za pomocą jakich sposób odzyskać władzę nad światem.

    1. Obserwuj i wyciągaj wnioski

    Większość z nas lubi o sobie mniemać, czy mówić, że jest „dobrym obserwatorem”, ale na ogół bywa tak, że ludzie totalnie skupiają się sami na sobie. Z precyzją entomologa liczącego nóżki stonogom i liczbę zakończeń nerwowych w skrzydełkach much pochylają się nad każdym drgnieniem swoich emocji w związku z czymś tam, że ktoś coś im powiedział/ nie powiedział, a może pomyślał?
 To strategiczny błąd i strata czasu odwlekająca przejęcie władzy.

    Trzeba tę tendencję odwrócić i maksymalnie skupić się na wychwytywaniu reakcji, stanów emocjonalnych, w jakich znajdują się ludzie z naszego otoczenia. Z dokładnością badacza rejestruj więc każdy grymas na twarzy współpracowników, rodziny, wszystkich tych, którzy mają w twoim życiu jakiekolwiek znaczenie.

    Mając w głowie to, jak się kto uśmiechnął danego dnia, co i jakim tonem powiedział i czy odwrócił się do ciebie tyłem czy przodem – próbuj zastanowić się nad przyczyną takiego zachowania u obserwowanej osoby, zbuduj jakieś wnioski np.że boli ją ząb, nie lubi deszczowej pogody, nie zrobiła prezentacji i boi się demaskacji, ma w domu chore dziecko, a może ma do ciebie jakieś pretensje. Jeśli osoba jest w podejrzany sposób szczęśliwa, też przemyśl – skąd to się wzięło?

    2. Reaguj i działaj

    Kiedy masz już zgromadzone w głowie portfolio zachowań jakiegoś obiektu, wiesz jakie są przyczyny jej nastrojów i zachowań wobec innych i ciebie – przystąp do działania.

    Siedzenie i dywagowanie o cudzych sytuacjach i nastrojach nic ci nie da, marnotrawisz tylko czas na potencjalne plotki przy pracowym obiedzie.

    Wykorzystaj więc zebrany materiał o ludziach i przejmij nad nimi kontrolę.

    Udawaj oczywiście, że w ogóle niezorientowany jesteś w niczym, sobą zajęty tylko i tym co na obiad. A tymczasem jeśli ktoś krzywo się uśmiechnął, kiedy tego nie widziałeś a chwilę wcześniej szczerzył zęby w uśmiechu do ciebie – przyjmij, że to człowiek fałszywy i nie licz, że cię wesprze czy poprze, kiedy będziesz tego potrzebować. Nie dość że zaoszczędzisz czas na niepopadanie w zbyteczne złudzenia, to jeszcze przewidzisz krok fałszywego przyjaciela i zaskoczysz go jakimś działaniem na własną korzyść bez oglądania się na jego pomoc. Twoje akcje idą w górę, poziom respektu wzrasta.
    Nawet jeśli nie jesteś takim strategiem jak Tony Soprano, jak kapitan Żbik i Hans Kloss przewidujący wszystko i prześwietlający wszystkich intencje – to i tak myśląc o działaniu jesteś krok do przodu przed introwertycznymi myślicielami, którzy wszystko wiedzą a nic z tego nie wynika.

    3. Rozdawaj marchewki

    Ma to nadal ścisły związek z obserwacją ludzi i ich nastrojów. 
Otóż, kiedy zauważysz jakieś objawy fochów, niezadowolenia i kwaśne miny, nie daj boże szepty za plecami i potajemne grupy na mesengrze z pominięciem ciebie – działaj rozdając marchewki, czyli nagrody.

    Niezadowolenie ludzi z otoczenia trzeba spacyfikować okazując niezadowolonym, że się o nich troszczysz.
w tym celu możesz zapytać – „jak leci” a nawet rozbudować pytanie do „jak zdrowie”, możesz zaproponować wspólny spacer, ba, drinka w piątek po robocie, w uniesieniu możesz nawet powiedzieć komplement, ale trzeba uważać, żeby nie wzbudzić podejrzeń, że coś chcesz zyskać. Niemniej jakieś – “poleć mi swojego fryzjera” czy “miałam sobie kupić tę bluzkę w Zarze” – nie zaszkodzi. 
Nawet jeśli nie jesteś szefem, wymyśl jakieś zadania i je deleguj, ludzie lubią być potrzebni a jak się nudzą, przychodzą im do głowy głupoty i mają czas na plotki, a po co ci to. Zleć, zaproponuj np. zorganizowanie spotkania w knajpie, zobaczysz z jakim się to spotka entuzjazmem.

    A kto umie organizować rzeczywistość i trafikować taski? Wiadomo.
    Kto dba i troszczy się o dobre nastroje w otoczeniu? Wiadomo.

    4. Nigdy nie przyznawaj się publicznie do słabości i błędów

    Naprawdę jesteś taki, jak o sobie mówisz.

    Mówisz- jestem taki leniwy, myślą o tobie, że jesteś leniwy. Nieistotne, że akurat jesteś tytanem pracy, ale skoro sam w siebie nie wierzysz, że jesteś, to dlaczego inni mają wierzyć? Prawda mało kogo interesuje.

    Publiczne biczowanie się za popełnione błędy, przepraszanie itd. nic nie daje prócz poważnego szwanku na opinii i stawia pod znakiem zapytania twoje możliwości zapanowania nad umysłem kogokolwiek.
    Zatem jeśli popełnisz błąd:

    • udawaj, że nie popełniłeś albo że ten błąd to w sumie sukces
    • no w każdym razie – nie mów o tym na głos i nie przepraszaj

    5.  Wykonuj dużo „ojcowskich” i protekcjonalnych gestów

    Klep po plecach, nazywaj znajomych swoimi dziećmi, albo zdrabniaj ich imiona, pieszczotliwie upupiaj, ojcowsko wspieraj gestami, rozpościeraj ramiona w geście przywitania niczym błogosławiący JPII, czasem nawet się uśmiechaj, a robiąc to nie dawaj po sobie pod żadnym pozorem poznać, że ktoś cię irytuje, wkurwia, nie szanujesz go, masz mu za złe. Im ludzie mniej wiedzą o twoich prawdziwych emocjach i intencjach tym lepiej dla ciebie i bliskiego terminu przejęcia władzy i kontroli nad wszystkim. No prawie wszystkim.

    Klepiąc kogoś po ramieniu i pytając jak minął mu poranek rozpamiętuj jego słabe strony, przypominaj sobie co złego ci powiedział lub zrobił i planuj jakiś mały odwecik tak, że się nawet nie zorientuje w co został wmanewrowany i przyjdzie ci podziękuje jeszcze ewentualnie.
Bądź pamiętliwy i mściwy, bo na bycie bohaterem żywota człowieka poczciwego masz jeszcze czas.

    6.  Co z tym wyglądem?

    Wygląd ma znaczenie, to fakt. Ale czy każdy ładny i dobrze ubrany człowiek to ktoś, kto rządzi? A czy każdy kto ma władzę szczyci się aparycją Brada Pitta? Wystarczy popatrzeć na Kaczyńskiego, Napoleona, czy choćby Tonego Soprano, żeby wiedzieć, że nie.
    Za to bardzo pomagają miny. Mowa ciała, jak to mówią kołczowie.
    Warto obejrzeć parę scen z serialu “The Sopranos” albo przemówienia Benito Mussoliniego, żeby zrozumieć szybko na czym to polega.

    Nawet jeśli nie możesz patrzeć na kogoś z góry, to patrz mu prosto w oczy. To pierwsza zasada. Spuści wzrok, szybko uzna, że wiesz lepiej.
 Mówiąc cokolwiek do kogoś nigdy nie gap się na czubki swoich butów.
    Nie baw się palcami, nie garb się i nie zasłaniaj ust ręką. Jeśli masz brzydkie zęby – czym prędzej to zmień, bo z zepsutym uśmiechem nigdy nie będziesz wiarygodny, po prostu. Nos możesz mieć duży, uszy odstające, nadwagę, mierny wzrost, ale zęby muszą być zdrowe, białe i wszystkie.

    A potem poświcz przemowy, może nie wpadaj w emfazy jak Duce, ale nie hamuj się. Patrząc prosto w oczy rozmówcom mów co chcesz. Nawet jeśli jesteś niepewny tego co mówisz, jeśli się boisz – udawaj że nie. Nikt nie zauważy rożnicy, a twoja chwila do przejęcia władzy nad światem zbliży się błyskwicznie.

    I nawet jeśli uzyskasz kontrolę tylko nad samym sobą – to jesteś zwycięzcą:)

  • Dickens w czasach facebooka, czyli kanapka Daniela Blake’a

    Jeśli myślicie, że Dickens odszedł do lamusa, mylicie się. Właśnie zmartwychwstaje. W filmie,na którym trudno stłumić szloch. Serio. Ci, którzy jeszcze filmu „Ja, Daniel Blake” nie widzieli, muszą to zrobić, nawet jeśli nie są wielbicielami “Klubu Picwkicka”.

    Szloch, płacz i zgrzytanie zębów

    Zresztą prawie cała sala szlochała. A nie było tam wcale irytującej patetycznej muzyki, która steruje widzem i podpowiada, w jakim momencie powinien wyjąć chusteczkę, kiedy może odetchnąć, a kiedy winien się skupić.

    Zero tanich chwytów. Lubię jak Ken Loach portretuje bohaterów angielskiej klasy robotniczej – jakkolwiek idiotycznie to określenie brzmi.

    Oszczędny w środkach rażenia widza na maksa jest ten film. Więc bez obaw. Nikt nie będzie galopował poprzez łąki spowity we mgłę i umierał na suchoty metaforyzując doraźność tego świata i kruchość ludzkiego życia.

    Daniel to jest ładne imię

    Widzimy za to sympatycznego bohatera koło 60 – tki, parającego się przez 40 lat stolarstwem i widzimy jak dalej niesympatycznie się dzieje, a jednak bohater cały czas minuta po minucie zdobywa naszą sympatię nawet swoim akcentem mówiąc „fok” zamiast „fak”, nawet tym jak reaguje na absurdy społecznego życia gładząc swoją łysą głowę w geście niedowierzania i zwątpienia. Strasznie mi się ten odruch zresztą podobał.

    Nie jest trudno powiedzieć, dlaczego ten film tak większość widzów szarpie za serce i łupie w łeb. Jest on totalnie na przeciw moim ostatnim przemyśleniom związanym z osobistą przygodą i myślę, że werbalizuje lęki właściwie – zaryzykuję stwierdzenie – wszystkich nas. Chodzi tu o to, że wszystko jest dobrze póki jest dobrze, a potem to różnie może się zdarzyć. Więc co, kiedy passa się urywa? Kiedy się ciężko zachoruje, straci pracę albo możliwość jej wykonywania, kiedy zostanie się samemu?

    No właśnie.

    Człowiek versus system

    Loach zrobił film nie o egzystencjalnej, ale o społecznej samotności, która jest tak samo dotkliwa jak ta organiczna. Pokazał bezradność jednostki wobec bezdusznego systemu, pokazał, że ten system każdego jednego ma w sumie w dupie i traktuje jak potencjalnego naciągacza i darmozjada.

    Nie jestem znawcą systemów socjalnych funkcjonujących w Wielkiej Brytanii, ba, wstyd się przyznać, nie wiem nawet jak do końca funkcjonuje to w Polsce, ale boję się chyba zgłębiać. Udaję, że zawsze będę mieć wszystkie zęby. W każdym razie podejrzewam, że u nas system zasiłków dla tych, którzy nie mogą pracować, samotnie chowają dzieci, chorują itp jest żaden. Natomiast w Anglii jest taki, że przeforsować jego procedury graniczy z cudem. Nie wiem, może zbudowali taki system ochrony przed naciągaczami, którzy emigrowali na potęgę na Wyspy w poszukiwaniu lepszego życia i zrobił się tam taki tygiel, że sami tego już nie ogarniają? W każdym razie film pokazuje, że dziurawość i absurdalność tego systemu jest porażająca.

    Facebook versus Dickens

    Oglądając ten film było mi trochę wstyd, że jestem taka naiwna, bo nie wiedziałam, że i w Wielkiej Brytanii i na pewno u nas funkcjonują ludzie, którzy mimo lat pracy, czy chęci do pracy nie mają co włożyć do garnka, głodują czy łatają dzieciom buty na zszywki albo ocieplają mieszkania folią bąbelkową podczas gdy ja lajkuję na facebooku posty o okropnym Mandej i że muszę tramwajem pojechać do pracy a przecież deszcz pada i czuję się w związku z tym dość pokrzywdzona.

    To myślenie jest jednak jakby głupie i straszy naiwnością, do której musiałam się na tym filmie przyznać sama przed sobą.

    Film „Ja, Daniel Blake” nie jest tylko o tym, że w krajach cywilizowanych wciąż rządzi duch Charlesa Dickensa i jego czasów, kiedy się głodowało w rynsztokach, zarabiało prostytuując się w karczmie i kleiło buty na ślinę.

    Jest też o tym, że jesteśmy jednostkami mocno społecznymi i to nas ratuje, to bardzo nam robi dobrze, choć nie chroni do końca przed nieuchronnym – daje czasem powody, do bycia uśmiechniętym.

    Daniel Blake i relacje

    Relacja Daniela z młodą matką z dwójką dzieci bez środków do życia, to jak sobie wzajemnie pomagają i jak ich to cieszy – to najlepszy przykład tego, że ludzie jednak mają znaczenie, a wsparcie może czasem przyjść z najmniej spodziewanej strony.  Daje to jakieś poczucie, że wszystko nie jest tak do końca stracone. Pozwala nie zatracić się w totalnej beznadziei i braku wiary w cokolwiek.

    Tak się zastanawiam, czy naprawdę jedynymi przyjaznymi do życia miejscami jest zimna Skandynawia? Czy tylko tam, nie mając wyjścia wobec tego, że wiecznie zimno i pada deszcz, to ludzie stworzyli sobie bezpieczny sposób na przetrwanie w społeczeństwie?

    A co z nami, co z całą resztą, którzy nie mają szans zaistnieć w Danii, Szwecji czy Norwegii jako zacni poborcy zasiłków na dzieci, koty i zwolnienia na katar?

    Nie wiem tego.

    i’m sorry, but must see

    Ale wiem, że ten film trzeba zobaczyć, żeby się trochę pośmiać, trochę pomyśleć i oczyścić. Za pomocą skromnego, prostego, bezpretensjonalnego obrazu, który mówi prawie wszystko, a wcale przy tym nie krzyczy i dydaktycznie nie smrodzi, można wyjść poza swoją strefę komfortu dość bezboleśnie. Okup w postaci poruszenia to czysty zysk.

  • “Ostatnia rodzina”, czyli kanapka kategorycznie o niczym

    Uważa się, że oswojenie strachu przed śmiercią pozwala lepiej, pełniej żyć. Mówi się, że jakie życie taka starość.
    A ja tak wcale nie sądzę. “Ostatnia rodzina” – przyjrzyj się temu.

    Kategoria NIC

    Myślę, że większość ludzi, jeśli nie wszyscy, przed 60-tką, żyje tak, jakby końca nigdy miało nie być, jakby śmierć, choroby, starość to była dżuma, która nas akurat ominie.
    Powtarza się owszem radośnie te frazesy, że wszyscy umrzemy, wszystkich nas TO czeka, ale tak naprawdę niezależnie od tego ile razy będziemy to sobie opowiadać, pisać, to i tak nie wierzymy, że któregoś dnia nie zostanie po nas nic. Kompletnie nic.

    Ci, których kochaliśmy nadal będą kochać, ale nie nas, będą jeść kanapki, jeździć na wakacje i chodzić do sklepu, robić wszystko jakbyśmy nigdy nie istnieli. No, jak to mówią, życie będzie toczyć się dalej. Niezależnie od tego jacy fajni byliśmy, jacy twórczy, jacy kochający po prostu, nas nie będzie i nic takiego wielkiego w związku z tym się nie wydarzy.

    Jeśli nie wierzycie, przypomnijcie sobie wszystkich tych, którzy w waszym życiu w jakikolwiek sposób odeszli; czy to w jakikolwiek zrujnowało wam świat. Nie sądzę. Albo co stało się, kiedy bliska osoba się zestarzała. Po prostu, odstawiliśmy ją do mentalnego lamusa niezależnie od tego ile jej w życiu zawdzięczaliśmy. Takie są koleje każdego losu bez wyjątku, dlatego nie wierzę ani trochę w brednie o tym, że na starość sobie zapracowujemy i za życia musimy oswoić się ze śmiercią, to wtedy będzie supcio.

    Otóż nie będzie.

    i może z tym warto się jakoś pogodzić, ale ja nie umiem.

    Kategoria „OSTATNIA RODZINA”

    Tego egzystencjalnego stracha napędził mi film „Ostatnia rodzina”.

    Nie to, że poczułam w głowie jak fizycznie zegar mi tyka, bo tego chyba nie da się poczuć, inaczej nie zostałoby nic jak tylko zwariować, a przecież żyjemy i nawet czasem chce nam się wstać rano jak deszcz pada. Więc odnosimy jakieś tam swoje sukcesy w codziennym pokonywaniu egzystencjalnej pustki i mocnego przekonania, że wszystko cokolwiek robimy i tak jest bez sensu.

    Na film chodzą, i słusznie, tłumy. Napisano o nim już setki mądrych recenzji, opinii i zdań. A że reżyser, a gra aktorska, a scenografia, scenariusz i że wszystko super i to wszystko w dodatku prawda. Kompletnie nie ma się czego czepić.

    Beksińscy ojciec i syn to też świetny materiał na film i książkę. Wcześniej przekonała nas o tym Magdalena Grzebałkowska, która parę lat temu wydała książkę o tej rodzinie i jest to książka genialna. Oczywiście mnie zdołowała ta opowieść, co oznacza, że Grzebałkowska zrobiła kawał dobrej roboty. Przyłożyła się do zrekonstruowania dziejów rodziny Beksińskich a oni okazali się fascynującym obiektem badań.

    Wielu z nas ma w głowie, w pamięci niepokojące pajęcze obrazy Zdzisława i magiczne audycje radiowe Tomasza.

    I nagle okazuje się, że ślad geniuszu, wyróżniania się od zwykłych ludzi wcale nie chroni przed niczym. W ogóle nic nie chroni nas przed nieuchronnym, ani uroda, ani zdolności, ani bogactwo, ani zaradność, ani nieporadność ani miłość ani jej brak. Jest to stwierdzenie banalne, ale jakoś ciągle mnie szokuje, bo lubię się oszukiwać, że jeśli czymś wobec życia, ludzi, świata sobie człowiek zasłuży to uniknie starości, niedołęstwa, chorób i w końcu śmierci. No niestety, ale przykro mi. Nie.

    Chociaż Zdzisław szukał sposobów i znalazł je w fotografowaniu i filmowaniu wszystkich z rodziny i wszystkiego co się działo. Myślę, że dziś byłby naczelnym snapchaterem i miałaby konta we wszystkich społecznościówkach jak my, którzy fotografujemy się rano z kawą i puszczamy to w eter sądząc, że zostawiamy swój malutki pikselowy znak, że jesteśmy. I dobrze. Przynajmniej tyle nam zostało, że fakt jedzenia przez nas śniadania rano obejrzy 10 osób. Zawsze coś i lepiej niż nikt. Mamy 10 świadków naszego żyćka. Zresztą czy to nasze życie mnożymy przez 10 czy 10 0000 czy milion obejrzeń i tak nie ma żadnego znaczenia na sam koniec (bo doraźnie to akurat ma)

    Zdzisław idąc tym tropem też zostawił na pamiątkę obraz zmarłej w kuchni jego żony Zosi i dziś wiemy jak wyglądała, jak umarła, chociaż dla Zosi w tym momencie też nie miało to żadnego znaczenia.

    Ale Tomek nie wiem czy byłby szczęśliwy w czasach spotify. Te wszystkie kasety, taśmy ułożone pod linijkę na półkach dawały mu, jak większości lękowym ludziom, poczucie, że jest bezpieczny. Wirtualne pliki z nieograniczoną możliwością wyboru raczej by mu tego nie zapewniły. Nie mam pojęcia co mógłby dziś gromadzić dla bezpieczeństwa taki Tomek Beksiński. Czy jego magiczny, niepokojący głos przebiłby się dziś przez te wszystkie śmieci.

    Chociaż w sumie wybitne umysły niezależnie od warunków w jakich żyją akurat zawsze znajdują sobie jakieś ujścia.

    Ten film to też w sumie rzadkość w kinie. Nie ma w nim szarży żadnej. Daje za to coś, co ludzie lubią, pozwala zaglądać innym przez okna i obserwować jak żyją. Obserwujemy życie tej rodziny w mocnym zbliżeniu, nasza plotkarska natura zostaje zaspokojona w 100%. Mamy podane wszystko na talerzu a filmy video Zdzisława w tym pomogły i to jest fajne. Tak zapośredniczył rzeczywistość, że my teraz wszystko wiemy, co jadł, jak spał, jakie nosił niemodne skarpety do kubotów i szelki, jakie miał obsesje, jakie zwyczaje i jakie rozmowy z żoną.

    Nie zgadzam się tylko z tymi, którzy uznali rolę Aleksandry Koniecznej jako Zofii Beksińskiej za najlepszą. Nie wiem dlaczego nie docenia się Dawida Ogrodnika, który dostał trudne zadanie – pokazać charyzmatycznego, posupłanego, histerycznego, irytującego i wzruszającego Tomka, faceta, który nocami czarował ludzi przed odbiornikami nocnej Trójki. Miał karkołomne zadanie i udało mu, wykonał, był Tomkiem.

    Dramat tego faceta pokazuje moim zdaniem tylko 1 scena, jeden gest i widzimy to w filmie. Jest to moment, kiedy umiera Zosia, wywołany telefonem przez ojca wpada Tomek i rozpacza, trzyma matkę w ramionach płacze, szlocha i krzyczy „Co my teraz zrobimy”, po czym wbiega do pokoju, gdzie nieruchomo siedzi ojciec i z biegu, niejako w naturalny sposób w geście wspólnego przeżycia rozpaczy chce się do niego przytulić. Wtedy Zdzisław wykonuje jeden, niepozorny, lekki ruch ręką, unosi ją lekko do góry i osłania się przed synem, grymasem twarzy daje do zrozumienia – „daj spokój”. Ten gest to sekunda, ale w tej sekundzie jest cały dramat. Wszystko fajnie fajnie, ale nie dotykaj mnie. Jestem ja, jesteś ty, jesteśmy sami, nie jesteśmy razem, nigdy nie byliśmy i nie będziemy.

    Kategoria ZŁUDZENIA

    I taka właśnie jest konkluzja. Jesteśmy sami.

    Niezależnie od tego kto nas kocha i jak, kto się o nas troszczy, czy jesteśmy w takiej czy nie innej konfiguracji. Wobec rozpaczy, cierpienia, bólu, chorowania, odchodzenia jesteśmy najzwyczajniej w świecie – po prostu, sami

    Cała reszta to złudzenia.

    Owszem, czasem przydatne życiowo. To, że ktoś ugotuje nam zupę jest fajniejsze niż zjedzenie fast fooda, to, że ktoś przyniesie do domu pieniądze na rachunki za nas jest fajniejsze niż codzienny mus dbania o to samemu, to, że ktoś wypierze nam gacie jest fajniejsze niż to jak musimy pamiętać o tym sami, to, że ktoś jest obok nas, kiedy nam smutno jest fajniejsze niż kiedy nam smutno i siedzimy sami w wannie a obok czai się wymarzona cisza. W gruncie rzeczy to wszystko nie ma żadnego znaczenia, tak czy siak, lepiej, gorzej, inaczej, wynik jest ten sam.

    I niestety od tego nie zrobiło mi się lepiej. Właściwie zrobiło mi się najgorzej, bo nie ma nic fajniejszego w życiu niż mieć jeszcze się czym łudzić.           

  • Kanapka terapeutyczna, czyli “jak się pani z tym czuje”

    Nie wiem, czy dziś terapia uchodzi za coś wstydliwego.

    Zaryzykuję stwierdzenie, że chyba nie, że to raczej przejaw dbania o siebie, o swoje psychiczne zdrowie, spójność, wzmocnienie w rozumieniu mechanizmów, prób przetarcia szlaków ku nowym, zdrowszym nawykom.
    Chociaż zapewne wielu ludzi nie uważa za sensowne płacenia kasy komuś za to, że nas słucha i w najmniej odpowiednim momencie powie – nasz czas dobiegł końca, bo w sumie to frustrujące.
    Pewnie wielu z nas uważa, że to na nic się nie zdaje, terapeuci to tacy sami ludzie jak my, wcale nie lepsi, zadają zawsze to samo pytanie „jak się pani z tym czuje” i nic z tego nie wynika, nic nie daje, żadnych konkretnych narzędzi do walki ze światem.

    I oto znany dokumentalista, syn znanego dokumentalisty Marcela – Paweł Łoziński robi dokument. Temat – terapia. Pod tytułem “Nawet nie wiesz, jak bardzo cię kocham”. Łoziński wpadł na pomysł karkołomny, pokazania takiej sesji, co się na niej dzieje tak „naprawdę”. Ponieważ sesje terapeutyczne, jak i wizyty u lekarza, są poufne, Łoziński zastosował sprytny zabieg, aby to jakoś obejść i udało mu się unaocznić widzowi  skumulowany dramatyzm takich spotkań.

    Film trwa 1,5 godziny, ma 3 bohaterów, matkę, córkę lat 25 i terapeutę – znanego  w kręgach prof. Bogdana de Barbaro. Kamera jest skierowana tylko na twarze bohaterów, na tego, kto w danym momencie mówi. Widzimy te twarze w mocnym zbliżeniu. To nie jest przypadkowy  zabieg.

    Bohaterki przychodzą więc problemem i opowiadają o nim. W głowie może pojawić się pytanie – o co właściwie chodzi? Na świecie tyle biedy, ludzie co dzień giną nie wiadomo po co, uciekają ze swoich domów, tułają się po świecie, są zakładnikami jakichś dziwnych, niezrozumiałych dla nich idei, cierpią z powodu niedostatku, niedożywienia, ran i strat a tu skupiamy się na problemie „moja mama chodzi spięta, przez to moje życie jest do dupy”. Wydaje się to takie absurdalne, ta nasza skłonność do dramatyzowania rzeczywistości. Faktycznie, nie musimy szukać schronów i robić zapasów wody. Możemy uczłowieczać koty i karmić się pretensjami do rodziców, do swoich dzieci, do wszystkich na około. Mamy taki luksus.

    Tylko dlaczego oglądając ten dokument, patrząc na zbliżenia twarzy tych ludzi, każde najmniejsze znamiona na ich skórze, przebarwienia, krostki, włosy w nosie, rozmazany tusz na rzęsach, potargane włosy, szklące się oczy, przebłyski intensywnego myślenia widoczne w oczach, ozdoby w uszach, malunki , elementy garderoby z kulkami bawełny po spraniu  nagle czuje się, że jak zwykła mówić Nel do Stasia – pocą się nam oczy?

    Matka i córka przyszły na terapię, ponieważ nie rozmawiały ze sobą o niczym istotnym, co bolało jedną jak i drugą, każdą z innego trochę powodu. Tematem ich spotkań był brak kontaktu oraz bezsilność, niemożność osiągnięcia jakiegokolwiek porozumienia. Źle im to robiło na dusze, więc postanowiły, że coś z ty może zrobią. I mamy przed oczami spektakl rozmijania się chęci, możności i oczekiwań, co w efekcie doprowadza do ich wyobcowania z układów rodzinnych, ale też i tych innych relacji oraz do tego najgorszego wirusa – nieusuwalnej, organicznej i dojmującej samotności.  Takiej wobec wszystkiego i wszystkich.
    Nie ma znaczenia, jakie one miały historie konkretnie, co się zdarzyło, kto przyszedł, kto wyszedł, kto co powiedział. Emocje, z których zdają relacje są uniwersalne i mogą dotyczyć każdego. Ich scenariusz niezrozumienia i wyobcowania ma zastosowanie u każdego z nas jak sądzę w takim czy innym stopniu.

    W tym momencie trudno wyrokować, czy odczuwanie strachu przed unicestwieniem w kraju ogarniętym wojną ma większy kaliber negatywnych emocji niż poczucie osamotnienia w całym swoim życiu  w kraju uchodzącym za stabilny.

    Może to są emocje z innych nieco kategorii i półek, ale  nie umiem rozstrzygnąć,  które mają większy ciężar gatunkowy, a które podpadają pod kategorię „ w dupach im się poprzewracało”.  Wiem tylko, że opowiadanie matki i córki o swoim życiu emocjonalnym, to jak widzi swoje życie córka a jak widzi je matka –  pokazuje dramat każdego z nas niezależnie od sytuacji materialno – politycznej, w jakiej żyjemy. Widzimy dorosłe osoby, które „radzą sobie”, żyją, pracują, o coś tam zabiegają i dbają a jednocześnie są w środku tak strasznie niekompletne.

    Mimo że nikt z broni palnej nie celował im w głowę, mają w niej milion jakichś niezabliźnionych ranek i ropnych wycieków, które sączą się nieustannie podczas podejmowania rozmaitych czynności życiowych i skutecznie uniemożliwiają życie tak zwanej pełnej kurwie.

    Terapeuta postanowił coś z tym zrobić. I tu wyrażam ogromny wręcz podziw dla ludzi podejmujących się tego zawodu. Muszą umieć brać kloce emocji swoich pacjentów na siebie i jeszcze umieć zadawać odpowiednie pytania, w odpowiednim momencie, tak, żeby ten kto przyjdzie mógł wyciągnąć z każdej sesji jakiś sensowny wniosek, który da się zastosować potem w  działaniu i myśleniu. Tak siedzieć i nie wywracać oczami słuchając tych oskarżeń, żalów, tylko wiedzieć, kiedy przerwać i trafić z odpowiednim pytaniem! Każdy kto wysłuchuje jak inni nawijają non stop o sobie przy okazji spotkań towarzyskich wie, jakie to trudne – skupić uwagę na tym, co ktoś do nas mówi o sobie, a nie o nas. Odruchowo chce się przerwać, machnąć ręką i powiedzieć – a tam, gadanie i wrócić do cozy myślenia o swoich własnych problemikach i schizkach. A tu proszę, siedzi ktoś i kombinuje trudne kejsy za nas, pokazuje , jak wybrnąć z ciemnego lasu, z czarnej dupy, zadaje trudne pytania, które skrzętnie sami przed sobą ukrywamy albo nie wiemy, że można je w ogóle zadać.

    No trudna robota uważam. Tak się zemaptyzować z każdym smęcącym pacjentem i nie zwariować od tego. Jaką to trzeba mieć twardą dupę, jaką pewność siebie i stanowczość!

    De Barbaro w ogóle wygląda trochę jak patriarcha, mędrzec, nawet jak nasze wyobrażenie Boga!. Siwy, dojrzały, ale nie stetryczały, mocny, twardy, ale ciepły. Wzbudza zaufanie, jest stanowczy,  ale troskliwy. Połączenie cech idealne.

    Troje ludzi. Dwie opowieści, matki i córki, próby objaśnienia o co chodzi i jak przeskoczyć próg niemożności, zwątpienia i żalu.

    Takie mocne opowiadanie o każdym z nas.

  • Kanapka socjalna, czyli po co nam social media

    Po co ci soszale?

    Parę dni temu mój przyjaciel zadał mi właśnie takie pytanie. Po co mi konta w social media?

    Tak to jest, nam wydaje się coś oczywiste, dla innych jest dziwne i nagle nad oczywistością następuje cała masa refleksji i właśnie bardzo fajnie.

    Zresztą nie tylko mój skąd inąd młodszy i zanurzony w rzeczywistości internetowej przyjaciel zadaje takie pytanie. Znam też VIP-ów zaznajomionych z online’owymi biznesami wykładających kawę na ławę, że ale po co nam Facebook i inne jakieś tam kanały. Social media nie generują przecież istotnych i krociowych zysków (uhm, może u nas w Polsce;]) dla firm. Mogą lekko podrasować wizerunek czy wesprzeć Biura Obsługi Klienta stając się pierwszym kręgiem piekieł Departamentu Wylewania Żalów i Hejtów Wszelakich. No to ewentualnie. Ale generalnie są i biznesowo i życiowo zbędne i niekonieczne.

    Nie jest to tekst mający na celu zaistnienie na łamach Nowego Marketingu czy Socialpressa, dlatego nie będę rozwodzić się nad tym, że duże budżety, relokacja środków z tradycyjnych nośników reklam jak telewizja, outdoory, prasa czy ulotki są w stanie niezwykle spektakularnie wzmocnić sprzedaż czegokolwiek za pomocą kilku nietrudnych sztuczek znanych osobom zajmującym się tworzeniem stron www i ludziom obsługującym reklamowe panele największej dziś platformy marketingowej tak naprawdę, czyli facebooka. Jeśli umiejętnie skoreluje się kampanie na różnych kanałach socialowych można skutecznie sprzedać dziś wszystko, i pokazać światu, zaistnieć też. To jest temat szalenie istotny, ale nie o tym dziś chciałam. Na innej części dyskursu o zasadności sosziali niż biznesowe chciałam się dziś – jak to modnie się nazywa – sfokusować;]

    A więc, co mówią na ogół kontestatorzy social mediów:

    • ja tam wolę żyć niż postować o tym na Facebooku (cokolwiek zresztą znaczy to „żyć”)
    • ja wolę przeżywać (znowu to słowo wytrych) niż robić ciągle zdjęcia, nakładać na nie filtry, potem godzinę wpisywać hasztagi, a tymczasem coś mi przecież umyka, taaak??
    • trzeba się zwrócić ku REALNEMU życiu (jaka jest definicja realności?) a nie wirtualnemu, zamkniętemu w smartfonie hasztag iphoneonly, bo traci się kontakt z otoczeniem i z ludźmi, którzy są obok (czyżby? a może już wcześniej był stracony?)
    • a jak tak filtrujesz te zdjęcia, to przecież zakłamujesz swoją rzeczywistość, wcale rano nie wyglądasz jak spowita we mgłę, tylko masz kaca i wory pod oczami kretynko

    Zresztą faktycznie, jak tak sobie idziemy z przyjacielem moim i tłumaczę mu, na czym polega zajebizm posiadania snapchata posiłkując się argumentem: „ale wiesz, możesz np. zobaczyć jak idę” – to brzmi to trochę absurdalnie, ale nie jest to case tak do końca tylko podpadający pod kategorię „z dupy”.

    Zdecydowanie skłaniam się ku opinii mojej znajomej – osoby niezwykle obeznanej w świecie nowych mediów, marketingu digitalowego i socialowego, która twierdzi, że

    ten, kto nie korzysta z sociali – coś traci.

    Zanim rozwinę tę myśl, to słowo dygresji i wyjaśnienia zarazem.

    Rozumiem i poważam, kiedy ktoś nie czuje potrzeby dzielenia się swoim światem i myślami z innymi znajomymi, obcymi za pomocą obrazów i fancy postów. Totalnie ogarniam to, że tego rodzaju komunikacja nie jest oczywistym narzędziem w oswajaniu świata. Mimo że są to narzędzia dostępne powszechnie, to nie każdy musi umieć i lubić się tymi narzędziami posługiwać. Nie dyskutuję z tym, tak jak bez sensu byłaby dyskusja o tym, że ładne są tylko włosy długie a nie krótkie.

    Ale bezdennie drażni mnie to, kiedy ktoś nie czujący potrzeby na coś poszerza tę skłonność na całą rzeczywistość i kreuje własne widzenie jako coś co winno być powszechnie obowiązującym zwyczajem. Otóż takiemu „bucyzmowi” mówię stanowcze NIE, bo NIE 🙂

    Wracając do głównego tematu zaś

    Po co nam soszale?

    Na początek oczywistości: konektują nas z ludźmi, znajomymi z zamierzchłych czasów i tych z wczoraj, z nieznajomymi też i nie mam tu na myśli Tindera, z wydarzeniami, które mogą nas zainteresować, w końcu wall to taka spersonalizowana prasówka, podaje tylko wyselekcjonowane informacje, dla jednych o prezydencie Dudzie, dla innych o kotach do adopcji, no i tak dalej. Oczywistości, oczywistości.

    Ale! tak mi się przypomniało. Znam ludzi, którzy mówią, że Facebook jest nudny (!) i nic TAM się nie dzieje. Tacy ludzie na ogół nie widzą, że sami po prostu są nudni, niczym się nie interesują prócz samym sobą, ale w tym złym kontekście, w związku z czym nie szukają, nie trafiają na ciekawe fan strony, wydarzenia itp. bo jak mają wpadać skoro nic ich nie ciekawi. Zatem, kiedy wpadają na Facebooka widzą w nim swoje własne oblicze, czyli nudę.

    Facebook to też po prawdzie temat na inne story. Zmiana algorytmów, które wyrzuciły treści niegdyś przez nas lubiane na rzecz tych, za które bogate korporacje płacą dużo pieniędzy, żebyśmy je zobaczyli, zmiana sposobu funkcjonowania tej platformy społecznej w całym obszarze social mediów – o tym może kiedy indziej.

    I teraz kwestie mniej oczywiste.

    Wrzucam na snapa, instagrama zdjęcia, video, że oto – idę, doszłam, siedzę, jem, zjadłam, leżę, na prawym boku, a tu na lewym. Pytanie przyjaciela – a kogo to obchodzi – wydaje się zasadne.

    Można to podpiąć pod kwestię, że usiłuję nadać ważności mojemu w gruncie rzeczy nudnemu życiu, bo gdyby było jedną niekończącą się przygodą w górach w warunkach atmosferycznych ciężkich, to nie miałabym potrzeby tego uwieczniać na instagramie (akurat!)

    W moim mniemaniu zaś wiąże się to ze zjawiskiem UWAŻNOŚCI.

    Nie każdy ma talent jak Knausgard i może napisać 6 tomową epopeję o detalach swojego życia jak kolor sznurówek zimowych butów, jakie miał na kinderballu w 92 roku czy o eseju o butelce, torebce foliowej, krześle ogrodowym czy jabłku. Mając deficyt talentu narratorskiego, ale za to dysponując nowym smartfonem z czynnym AppStorem może sobie i innym taki fragment rzeczywistości pokazać nie tylko „takim jakim on jest”, ale tak, jak on sam to widzi. A sposobów na to setki. Filtrów, ramek, znaczków, cięć, blurowań. Nie trzeba być mistrzem photoshopa i znamienitym fotografem z aparatem fotograficznym o wartości samochodu. Wystarczy telefon, soszale i można dzielić się z innymi faktem, że widzi się trawę, albo butelkę, albo śliwki na bazarku. I nagle, patrząc przez pryzmat swojego telefonu, można dostrzec, że to co nas otacza jest dość warte uwagi, ciekawe a może nawet i coś warte, choć pozornie wartości materialnej może nie mieć żadnej.

    Może w ten sposób nadaje się pozornym błahostkom i oczywistościom z otoczenia jakiś meta – sens.

    Moim zdaniem to niepozorne dość zjawisko może mieć zbawienne i długofalowe skutki. W czasach, kiedy dobrze oznacza więcej i więcej, można skupić się na tym co już jest. Koło mnie, obok mnie, za mną, przy mnie. Może to zmierzać ku szerzej zakrojonej akcji – zauważania tego, co się ma a nie wiecznego pragnienia tego, czego się akurat nie posiada.

    Uważam, że obmyśliłam to sprytnie.

    Na koniec taka dywagacja.

    Nie lubię w socialach takiego trendu fotografowania zabytków czy rzeczy uchodzących za piękne (noo za wyjątkiem może zachodów słońca i kotów 🙂 ). Piękno jest trudne do opowiedzenia. Tylko nadawanie rzeczom niepozornym ważności i uczynienie ich wartymi uwagi ma moim zdaniem sens. Dlatego nudzą mnie widoki pięknych budowli, pięknych kobiet i stylizacje porannych kaw. Lubię za to oglądać coś, na co nie zwróciłabym uwagi a czyjaś perspektywa widzenia ściąga moją uwagę ku czemuś co jest obok a dla mnie było dotąd niewidzialne. Patrzę na takie zjawiska i następuje efekt WOW.

    Żeby nie być gołosłowną, to prócz mojego super ekstra profilu na instagramie, chciałabym polecić dwa inne, które ostatnio zrobiły na mnie silne wrażenie i oglądam je z niekłamaną lubością:

    1. to jest profil szybki_wiesiek, który nazywa siebie Januszem fotografii, ale chyba trochę przewrotnie. Robi zdjęcia, widoczki Warszawy, ale nie tej pięknej niby, chociaż Pałac Kultury zawsze spoko jako obiekt o milionach twarzy. Pan uwiecznia bloczki, blokowiska, dziwne zjawiska architektoniczne Warszawy a źródło tego w tym mieście wydaje się niewyczerpane. Okrasza to zawsze dowcipnym komentarzem i patrząc na jego zdjęcia śmiać mi się chce a zaraz potem płakać, ale dzięki tym zdjęciom jeszcze bardziej lubię miasto, w którym żyję. I o to chodzi, prawda?
      kilka przykładów z jego profilu
    2. drugi profil należy do graficzki z Polski, ale de facto obywatelki świata  –Alicji Białej. Swój ewidentny talent promuje oczywiście za pomocą kanałów social mediowych i moje wielkie zainteresowanie wzbudzają tyleż same jej prace jak i sama ich autorka, to jak rozgrywa samą siebie. Jak podnosi kieliszek czerwonego wina do ust albo przeczesuje grzywkę ogrywa tak, jakby to samo w  sobie było aktem sztuki. I ma rację. Poprzez sposób, w jaki pokazuje fragmenty swojej prywatności, zwykłe czynności mogą okazać się sztuką:) To takie krzepiące, że mieszanie jedzenia w garnku nie musi być nudną, pospolitą męką:)
      przykłady z jej profilu

    Prawda, nie każdy też będzie potrafił tak jak oni. Ale myślę, że można znaleźć sposób na swoje sposoby wyrazu. Na szczęście soszale to nie literatura. Nie są tak hermetyczne. I dla wybrańców. Są totalnie demokratyczne i dzięki nim wszystko wokół nas może nabrać nowych znaczeń.

    Amen

     

  • zjedz kanapkę