• Kto tu rządzi

    Jestem fanką Kieślowskiego i naprawdę 13 marca 1996 (jezu, niemal 20 lat minęło…) roku chyba nawet płakałam, kiedy dowiedziałam się z radia, że nie nakręci już po Trzech kolorach trylogii Niebo, Piekło i Czyściec. A naprawdę wierzyłam w to, że w tych obrazach, scenariuszach pokaże „jak żyć” i w ogóle w kierunku zmierzać jakim.

    Tak się nie stało. Nie przeżył wielki reżyser, który pokazał nam, że dźwięki filiżanek w kawiarni dworcowej i wkładanie buta przez bohaterkę może być sensualne i  można dopatrzeć się w tym prawdziwego znamienia życia, a nie że tylko akcja, pościg i szalona intryga.

    Nie dał rady też jego wierny scenarzysta, a szacowny senator – Krzysztof Piesiewicz, który pogubiwszy się z niewiadomych przyczyn, skończył przebrany w sukienkę wciągając kokainę.

    No szkoda, szkoda. Ale przyszli nowi wychowani na Dekalogu i tak oto oglądamy kolejny film Małgorzaty Szumowskiej. Piszą o nim, że jest najdojrzalszy z jej dotychczasowych filmów. Body/Ciało dostał Srebrnego Niedźwiedzia w Berlinie, podobał się obraz, że Kieślowski, ale bez zadęcia, że mądry, że głęboki, że Gajos, że nie tylko porusza, ale też bawi! ( a Kieślowski np. był śmiertelnie serio)

    No nie wiem. Lubię wszystkie filmy Szumowskiej. Tak jak Szumowska się nieobciachowo ubiera i żyje, tak samo robi nieobciachowe filmy, mają jej rys, mają to coś. „33 sceny z życia” w sumie poruszyły mną bardzo, kiedy opowiadała o odchodzeniu swoich rodziców. Podobnie „Sponsoring”. Tak jak zgodnie piszą – wszystkie te filmy są w jakiś sposób o ciele. O naszym stosunku do niego.

    W czasach, gdy mierzymy każdy centymetr i gram swoich ciał traktując jak koniec świata to, kiedy   one nam się wymykają – takie tematy jakie ona pokazuje powinny nam być bliskie. Ale niekoniecznie chyba są. Przecież nikt nie lubi pochylać się nad chorowaniem, alkoholizmem, odmiennością, ciałem jako towarem. Lubimy myśleć, że jest siedliskiem naszej duszy i podlega naszej kontroli.

    Tymczasem może się okazać, że ciało swoje, my swoje a duszy wcale nie ma.

    Cóż, w Body/ Ciało Szumowska próbuje nas przekonać, że właśnie ten duch jest. I z tym właśnie mam problem.

    Zawsze uważałam się za osobę bardzo uduchowioną, cokolwiek to znaczy. Dla mnie znaczy to, że uważałam, że posiadam „głębię”. A w tej głębi kryją się tajemnice, które, jak sądziłam, są nie do wykrycia. No niestetyż. Są. Głębia polega na tym, że w sobie mości się schowek przed światem. I w nim się chowa. Duchowość i głębia usprawiedliwiają nasz marazm. Maskują strach przed demaskacją. Są pretekstem wymyślonym przez filozofów, żeby usprawiedliwiać swoją ucieczkę przed światem.

    i tak sobie myślę, że albo moja duchowość zubożała, albo ten film nie trafił do tej części mojej osoby, która odpowiada za jakieś bardziej wyabstrahowane emocje.

    A powinien.

    W końcu jest o odwiecznym dualizmie między tym co nieuchwytne a tym co doczesne, o tym, że na co dzień ani myślimy wczuwać się w to, co oznaczają nasze palce, głowa, nogi czy nos. Co najwyżej nie podobają nam się i są powodem naszej frustracji.

    Na pewno film ładnie pokazuje, jak nie kochamy naszych ciał.

    Nie widzimy tego, że za chwilę zlegną w trumnach podmytych przez uszkodzoną kanalizację miejską. A ktoś nas rozpozna przez buty. Nie przez nasz wyraz twarzy. Bo nie będzie go. Będą buty.

    Film ładnie pokazuje, że nasze ciała mamy w dupie. że ciągle się nad nimi znęcamy. Albo ukrywamy.

    Nie przekonał mnie w filmie za bardzo prokurator wlewający w siebie co dzień pół litra czystej, ani jego córka, która choruje cywilizacyjnie, tj. obrażona na życie rzyga i chudnie.

    Ale już Maja Ostaszewska jako terapeutka urzekła mnie jak zawsze. Cóż, Ostaszewska czy gra Beatkę w serialu TVN czy u Szumowskiej czy u Warlikowskiego jest aktorką totalną i mam nadzieję nigdy nie wystąpi w jakimś Gwiazdy skaczą do wody choćby nie wiem jaka bieda ją przycisnęła.

    Więc Maja gra tu spirytystkę, terapeutkę, nawiązuje kontakt z osobami zmarłymi. Jada obiadek z gotowanej marchewki z wyprostowanymi plecami, trzyma w domu psa wielkości cielęcia i zabawki po zmarłym dziecku. Ubiera się w bezkształtne spódnice, bluzki i ortopedyczne buty. Nosi pryncypialne okularki i straszną fryzurę, która upodabnia ja do sąsiadek z blokowiska mających po 70 lat. Kryje swoje ciało, czego widzowie nie mogą jej wybaczyć i rechoczą w kinie kiedy na nią patrzą jak przemierza ohydne osiedla z wielkiej płyty idąc do domu albo kiedy niezdarnie podryguje w tańcu na terapii.

    Nie mogą jej tego wybaczyć tak samo jak młodej Grycance nie wybaczą pokaźnych cycków wywalonych na instagramie jak trofea nie wiadomo czego. Wyśmiejemy wszystko, co jest za bardzo. Za szare i za mocne, za nie takie.

    Wiadomo na pierwszy rzut oka, kto kocha swoje ciało w nadmiarze, kto udaje a kto nim gardzi, bo ważniejsze sprawy na głowie. Maja w tym filmie ma właśnie, te ważniejsze.

    I te ważniejsze sprawy akurat do mnie nie trafiły. Nie mam wiary w obecność zmarłych, ale nie twierdzę, że nie wierzę. Łaska tej wiary spływa chyba tylko na tych, którzy doznali szczęścia autentycznego kochania kogoś naprawdę.  Może wiara w taką duchowość poza nami zależy od zdolności do kochania takiego poza nami, nie dla czegoś, z jakiegoś powodu, tylko ze względu na całość.

    No to ten fragment czy clou nie dotarły do mnie.

    Zabrakło mi narzędzi.

    Ale ten zrobiony w zaśniedziałej konwencji film, ślicznie malujący brzydotę i ubóstwo naszej codzienności, jej absurd i jej nieuchronność obejrzeć warto.

    Ja się skupić też nie mogłam, bo przeszkodziło mi nomen omen moje ciało, albowiem czułam dyskomfort związany z parciem moczu a nie chciałam wychodzić,  bo widzowie syczeli, kiedy ktoś im przeszkadzał. Takimi prawami rządzi się Kinoteka i nie ma na to rady.. Więc czekałam na koniec. Nie mogłam się skupić i może dlatego duch do mnie nie przyszedł.

    Proste. Wiadomo kto jest zwycięzcą.

  • Pornosy, geje i Jamie Dornan

    Dlaczego podoba mi się „Looking” – serial o gejach?

    Nie wiem, czy to jest szokujące, do czego się przyznam, ale tak, lubię oglądać pornosy;]

    Tak, mam swoje ulubione kategorie.

    I tak, jedną z nich prócz seksu Ruskich albo starych dziadków na farmie albo Niemców w lesie, jest porno gejowskie. Jak opowiadałam o tym kiedyś w pracy znajomy, oczywiście śmiali się ze mnie. Że to takie, hmm, dziwne, ogólnie zabawna starsza pani takie ma hobby:)

    Lecz cóż:) Nie obchodzi mnie, kto co myśli na ten temat.Jest to o tyle w sumie niebezpieczne, że teraz ktoś stwierdzić, że nie obchodzi go, co ja mam do powiedzenia o seksie gejowskim, niemniej jednak i tak sobie (???) napiszę.

    Otóż co mi się podobało w tym typie pornosów? Pominąwszy te nachalne genitalia, w sumie nudne, to rzecz w tym, że ci partnerzy zawsze byli dla siebie czuli, bardzo uważni, ostrożni. Może sam rodzaj tego seksu implikuje takie zachowania, nie mam pojęcia! Ale po nudnych, przewidywalnych seksach hetero, podczas których te biedne lasie wyginały się żonglując napompowanymi cyckami  – takie widoki okazały się dla mnie zaskakujące. Seks i czułość na pornosie – łał!

    I teraz: serial „Looking”, pierwszy odcinek 2 sezonu, w ciągu ledwie 27 minut dwie dość mocne i sugestywne sceny seksu. Gejowskiego oczywiście.

    Zastanawiam się, co mnie pociąga w tym serialu.

    O miłości, także fizycznej. relacjach partnerskich, przyjacielskich, wymianach tych partnerów jest niemal każdy serial, ale nie przypominam sobie żadnego z nich, w którym sceny seksu byłyby pokazane jednocześnie tak bez ogródek, ale tak smacznie, tak czule, tkliwie, że w każdej sekundzie oglądania zazdrości się tym aktorom, zazdrości się tej sytuacji.

    Nie wiem co mnie bierze bardziej. Takie głupkowate zdziwienie, że ludzie homoseksualni mogą pięknie się kochać, w sensie uprawiać seks, jak heterycy z romantycznych komedii? Czy to, że, że geje mają identyczne problemy jak pary hetereseksualne? Czy to, że ich miłość fizyczna nie jest odrażająca i dwóch rosłych całujących się facetów nie wygląda wcale obleśnie?

    No to są takie odkrycia pańci „z Radomia” (sorry Radom:) ) na mocno średnim poziomie odkrywczości, ale jest w tym serialu coś więcej, co go wyróżnia spośród typowych seriali, z jakimi mamy do czynienia. Jest w nim rozbrajająca szczerość i bezpruderyjność. Film pokazuje pragnienia trójki przyjaciół, ich frustracje, rozstania, pożądanie, lojalność i życie w otwartych związkach w sposób porażająco czuły. Nie ma tam dydaktyzmu, wulgarności, epatowania, silenia się na cokolwiek.

    Podoba mi się w „Looking”  jakiś rodzaj lekkości. Jak chłopaki idą na imprezę, to naprawdę, nie ma tam pierdolenia jak się ubrać, co na to ktoś x albo jak to będzie rano.

    Nie no, mają swoje założenia, rozterki, żyć na trzeźwo i bawić się grami planszowymi, pozachwycać drzewami czy też łyknąć dropsa i poddać się.

    To poddanie się, to jest jakiś rodzaj clue.

    Jakiś archetyp sytuacji o jakiej większość ludzi chyba marzy, ale tego nie robi. No bo rano do roboty, no bo jest żona/mąż/dzieci/psy, obawy, zahamowania, konto świecące pustkami, nie wiem tysiąc spraw, najczęściej też to, że po prostu nie ma z kim iść, nie ma kogoś, kto zasekuruje, wesprze w razie czego, z kim jest fajniej i bezpieczniej.

    Te imprezy, te ich zajęcia, te rozterki, te wszystkie działania są tak pokazane, że świat gejów bohaterów wydaje nam się przyjazny i ładny i chcemy być ich przyjaciółkami. Swoją drogą, ciekawe, czy ten serial podoba się facetom hetero, hmm, bo, że dziewczynom, kobietom to zrozumiałe, która by nie chciała mieć przyjaciela geja, ale nie wiem co na to faceci. Muszę wybadać minę jakiegoś na widok całujących się mężczyzn. 🙂

    A teraz czekam na frustracje ciągle tyjącej Leny Dunham, która zaraz świętuje premierą 3 sezonu jej serialu „Girls”. Będzie neurotycznie. Nie mogę się doczekać.

    Tak samo jak na ekranizację pornosa dla mamusiek, tj „50  twarzy Greya”. Książki nie czytałam i nie zamierzam, ale w postanowieniu, że na film pójdę utwierdził mnie Jamie Dornan. Widziałam go w serialu „The Fall”, w którym grał psychopatycznego seryjnego mordercę. Miał takie miłe przekonanie, że podnieca się tylko wtedy, kiedy patrzy, jak odbiera młodym, ładnym, zaradnym życiowo laskom życie. Stwierdził, że czuć strach kobiety na granicy życia i śmierci to jest najlepszy afrodyzjak.

    Zrzut ekranu 2015-01-13 o 18.01.25

    na zdj. screen z playera 2 odcinka 1 sezonu “The Fall”. Jamie Dornan jako Paul Spector i świeżo uduszona ofiara

    I teraz gra w filmidle, gdzie największą perwerą będzie to, że przewiąże jakiejś biednej brzydkiej lasi oczy jedwabnym szalikiem w łóżku a może i nawet wiąże nadgarstki. Wow! (widziałam trailer, to wiem)

    Więc nie odmówię sobie tej śmiesznostki.

    Ale Dornan – całkiem smakowity, chociaż ma grube kostki i to w moich oczach odziera go całkowicie z bycia sexy, mimo że podsiada dużo innych atrybutów predestynujących go do miana prawdziwego symbolu seksu.

  • Kiedyś było fajniej, a dziś nie

    Bardzo brakuje mi pisania.

    Ale problem jest tego typu, że od jakiegoś czasu, dłuższego czasu, mam nieodparte wrażenie, że nie mam nic do powiedzenia. Że wszystko już było, że kiedyś to mówiłam, kiedyś o tym pisałam albo, że ktoś mnie już uprzedził i opisał, nazwał, sklasyfikował zjawisko na różnych ciekawych lajałtach swoich autorskich blogów, stron i tak dalej.

    Gdzie te czasy, ten rok 2004, kiedy na bloxie założyłam z nudów blogaska z tytułem Pańcia to ja, pisałam o pogodzie, o Tomaszu Lisie i ogólnie pamiętam wrażenie, że np. idę ulicą, coś tam widzę i myślę – o! to nada się na bloga!

    Nie wiem, dlaczego wtedy uważałam, że to jest ciekawe.

    Może dlatego, że miałam 10 lat mniej i wiele rzeczy zdarzało się po raz pierwszy, szczególnie zresztą w internetach.

    Dziś podczytuję jeszcze te notatki, których Agora łaskawie nie wywaliła z serwerów i jestem trochę zażenowana. Ale pod koniec ery tego bloga, tj. kiedy nastąpił ostateczny krach korporacji zwanej małżeństwem – sporo tam było stałych bywalców i z niektórymi utrzymuję kontakt do dziś. To stamtąd znam Kasię, Agatę, Martę, Joannę i Joannę, Iksińską, Patrycję, takiego pana Marka ze Zgierza, który na mnie się obraził i przestał się odzywać i chyba nie ma Fejsbuka, bo reszta ma. Fejsbuk nas uratował.

    Potem z Kasią stwierdziłyśmy, że jednak jak zjemy coś dobrego w knajpie albo coś zobaczymy w kinie i mamy o tym refleksję, no to sorry, to jest interesujące. I trzeba dać ludziom szansę, aby nasze opinie, myśli i zdjęcia poznali. Tak przy wielkim zaangażowaniu mojego byłego męża, Kasi, rysowniczki Agatki, programisty ężena – powstał portal broszka.pl

    Dzięki temu każda nasza wyprawa do knajpy czy księgarni, kina, teatru czy sklepu była MISJĄ. Uważałyśmy się za arbitrów wszystkiego, znałyśmy się na psychologii, modzie, książkach, filmach, gotowaniu, na wszystkim właściwie.

    Z jakimż przejęciem zaglądałyśmy do bebechów portalu zobaczyć, ile tekstów nadesłano i jak się cieszyłyśmy, kiedy wpadło coś naprawdę mięsistego, jakiś mocny strzał miedzy oczy. Jak wspomnę zaangażowanie czytelników w te teksty, to bierze mnie jednak nostalgia. Ci, którzy angażowali się najbardziej zostali do dziś. To oni najchętniej lajkuja moje posty na fejsbuniu czy podczytują kolejne blogaski z moich kolejnych życiowych etapów:) Ciągle są Kasia, Agata, Jarek, Bartek, Mikołaj, Aleksandra, Marta z Niemiec, Marta z Polski, Basia, Justyna, Teresa, Dorota, Lucyna. Czasem już nawet nie pamiętam skąd tych ludzi znam.

    Rzeczywistość nie pozwoliła nam tego pociągnąć. W życiu każdej z nas plan się nieco zmienił, kurs obrał się inny i nie miał kto zabiegać o pokrycie powierzchni reklamowych oraz rozkręcać tego prekursorskiego moim zdaniem portalu, jakich dziś jest setki, dalej. Dziś już tego nie ma. Nie ma tekstów, nie ma grafik Agatki Raczyńskiej, nie ma nic.

    Najgorsze jednak jest to, że brakuje poczucia pewnego sensu. Zdjęć obiadów, nowych butów, obwolut przeczytanych na wyścigi książek jest tyle, że dziś rozsądniej jest zamykać się na przepływ tego miliona niewiele w sumie wartych informacji.

    Dziś interesujące zjawisko, którego jest się świadkiem można skrócić do zdjęcia na instagramie albo dwu zdaniowego posta o czymś tam. Pisanie, że zeżarło się coś super to obciach, że kupiło się nowy obuw – jeszcze większy obciach, któremu dziś przewodzą nowe ikony opinii tj szafiarki.

    Tak więc kurde. Co robić?

    Musi być jakieś wyjście.

  • Niebywałe życie Horowitza

    Nie wiem, dlaczego tak się uwzięłam, że Horowitz o sobie może napisać tak rewolucyjnie wciągająco, jak Knausgaard.

    Może to się wzięło z myślenia, że skoro taki zdolny człowiek, to potrafi też interesująco pisać o swoim niezwykłym życiu. Otóż nie potrafi:)

    Miejscami skrajnie mnie irytował tą amerykańskością i keepsmilinizmem. Wszyscy niemal, z którymi coś podziałał w życiu zawodowo – to jego przyjaciele, wszystko niemal co mu się przytrafiło – było wybitne i niezwykłe. I takiego kogoś jak ja, któremu się wydaje, że wszystko jest nic nie warte, albo jak jest warte – to dla mnie nieosiągalne, no to takiego kogoś jak ja – podejście Ryszarda Horowitza wkurza.

    Bo kurcze przeżył obozowe opresje – a jest szczęśliwy. Jak to? Powinien o tym tylko pisać i mieć traumę. A nie dość, że nie ma traumy, to jeszcze mało o obozach pisze i niechętnie.

    Ja wolę się umartwiać. Knausgaard mi na to pozwolił. Dzięki niemu mogłam sobie co jakiś czas mówić w myśli:”hmmm taaaak, to o mnie!” To o mnie jest ta bieda z emocji i zdarzeń, jakie się miewa w rodzinie. Rodzina jako źródło cierpień. No dokładnie.

    Tymczasem Horowitz miał szczęście. Nie dość, że Schindler wziął go na swoją listę i Rysio cudem się wyratował razem ze swoimi rodzicami i siostrą, to jeszcze nie miał żadnych pretensji do swoich rodziców, za to wręcz przeciwnie – kochał ich i poważał i zdecydowanie dużo im zawdzięczał. Właściwie to wszystko.

    Tak sobie myślę. że to trochę takie niesprawiedliwe, że możemy być kimś zdolnym, wielkim moralnie albo idiotą i złym kimś a mieć w życiu jednak z górki tylko dzięki temu, że kiedy byliśmy mali to były osoby, które żywo się nami interesowały i przejmowały.

    Strasznie mnie to wkurwia.

    Horowitz miał to szczęście, że nie musiał w sumie umieć pisać. Dość w jego życiu się nadziało, żeby wystarczyło to w miarę chronologicznie spisać i już jest ciekawie. Czego dowodem jest tempo, w jakim przecztyałam te wspomnienia. Zaczęłam z niesmakiem rozczarowania, skończyłam po 2 dniach urzeczona, że tylu ludzi, tyle zdarzeń, jedna osoba, że wiele szczęścia, wiele miłości, wiele, wiele dobrego.

    Podobało mi się w podejściu Horowitza to, że miał bardzo przytomny stosunek do tzw. sław a la celebryta. Spotkał np. Warchola i dobrze wiedział, że to kabotyn i hochsztapler. Jednak dobrze porozmyślać jest przy okazji jak takie zjawiska jak Warchol się rozprzestrzeniają i dziś, że oto występuje na łamach gdzieś ktoś, kto nic nie wie, nic nie umie, ale tak mocno wierzy w swój zajebizm, że inni uznają jego wyjątkowość za pewnik. Dziś to jest prawdziwa plaga. Roi się od ludzi, którzy pieprzą smutki a internet pełen jest zachwytu – począwszy od wróżbity Macieja a skończywszy na pisarzach pokroju Paolo Coelho.

    Dobrze poczytać wspomnienia Horowitza o swojej pracy nad fotografią artystyczną i pomyśleć dokąd to teraz wszystko zmierza, kiedy co drugiemu wydaje się, że umie robić zdjęcia nie mając przy okazji nic ciekawego do powiedzenia. Horowitz dobrze pokazuje, że między dobrym zdjęciem a tym, co ma się do przekazania – istnieje jednak ścisła współzależność i nim zaleją nas foty z instagrama nóżek na plaży, napojów ze starbucksa czy outfitów na jakieś tma okazje czy też pomalowanych ohydnie paznokci – to może uda nam się trafić na coś naprawdę wyjątkowego? Horowitz akurat nie ma wątpliwości, że dziś łatwe to to nie będzie.

    Mam w sobie jakiś taki apokaliptyczny nastrój od długiego już czasu. Polega to na przeczuciu, że nic już nie będzie, że umrzemy pod naporem niczego. Przypominają mi się „Trociny” – Krzysztofa Vargi. W tej swojej najbardziej gorzkiej książce, jaką ostatnio czytałam – on pisze, że tytułowe trociny to zawartość internetu. Internet to kolos na trociniastych nogach, trzyma się na ślinę i wkrótce się zawali pod naporem głupot, które w niego wkładamy, które wrzucamy na serwery, które przecież gdzieś stoją, gromadzą te wszystkie pierdy i któregoś dnia wybuchną rozgrzane do czerwoności od nadmiaru zidioceń.

    To co jest mi nieobce i co książka ta wznieca – to nostalgia. Takie niewytłumaczalne odczucie, że dziś jest niby łatwiej, a trudniej, że czas, kiedy czyjś wytwór miał jakiekolwiek znaczenie i wartość – bezpowrotnie minął.

    Jeździmy do pracy i z niej wracamy, zarabiamy jakieś ochłapy nie z naszego stołu, całkiem od nas niezależnie, bierzemy kredyty i chcemy żyć ładniej, godniej i wygodniej. A tymczasem nie dość, że tego nie osiągamy to jeszcze starzejemy się nieoczekiwanie gorzkniejąc na skutek poczucia, że zostaliśmy oszukani, bo miało być fajnie jak na bilboardzie nowego developera stawiającego „lofty” w centrum niczego a jest przygnębiająco, straszno, z długami i z perspektywą bankructwa w chwili, kiedy powinie nam się noga tj. stracimy robotę lub zachorujemy.

    Satysfakcji nie daje właściwie nic i nic nie daje ukojenia. Nie stać nas na żadne odejście od wzorca. Chociaż w sumie mam świadomość, że mówienie o tym w liczbie mnogiej to chowanie się za czyimiś plecami, bo w sumie może to spostrzeżenie dotyczy garstki ludzi w tym mnie a ja nie mogę nic na to poradzić.

    Tak czy siak zazdroszczę Horowitzowi. Podejścia do życia, które mnie na początku irytowało. Nie bzdetów pt. wszyscy ludzie są z gruntu dobrzy, ale mniemania i wiary w moc sprawczą swoich działań, odwagi w ich podejmowaniu, determinacji w tych działaniach, żadnego mazania się i babrania w nie wiadomo czym, w widzeniu tego, co jest naprawdę czarne a co jest białe, w niebawieniu się w zbędne dywagacje o dupie maryni.

    Dlatego przeczytać „Życie niebywałe. Wspomnienia fotokompozytora” warto, a nawet trzeba.

  • Kiedy nie wiesz, o czym pisać, pisz o sobie?

     

    Pojedyncze, 15.11.2014 o 22.10

    Swoją książkę, miałam pomysł, żeby zacząć od słów :” I nadszedł ten moment, kiedy uświadomiła sobie, że niczego nie napisze”.

    Co jest jednak pewną niekonsekwencją, bo jednak po tych słowach poszły dalsze, czyli jednak jakąś przygodę bohaterka miała.
    Niemniej jednak żyję w świętym przekonaniu, że wszystko już było, wszyscy już wszystko powiedzieli i nie ma nic do dodania. A pojedyncze życia, żyćka moje, innych są skrajnie nudne, powtarzalne i przewidywalne. Wszystko jest salonem moich byłych teściów – miało być pięknie, na bogato, indywidualnie i z rozmachem, jak zawsze wyszedł przaśny radom.
    Tworzenie extra historii, złożonych fabuł, najlepiej kryminalnych – to nie moja półka, chociaż i czytam i oglądam chętnie. Ale czułabym się, tworząc takie historyje, jak ktoś, kto włoży fajne buty, ale nie w jego stylówce.
    Aż tu nadszedł czas Karla Ove Knausgaarda i Jego Walki.
    Facio napisał chyba 6 tomów, albo pisze, grubaśnych, opasłych tomiszczy o .. swoim życiu. Jakiegoś chłopaka z Norwegii, urodzonego tuż przed dekadą lat 70-tych. całe stronice poświęca np. opisom tego jak mając 16 lat wybierał się na sylwestra.
    Historia z rodzaju – fajnie, ale co mnie to obchodzi, ale ja czytałam a woda stygła w wannie.
    Gość opisuje jak to starał się kupić piwo jako nieletni, jak starał się to zakamuflować przed rodziną, jak szedł na imprezę, jak wreszcie przed północą na nią doszedł, jak było, kto był, co powiedział. A wszystko to właściwie nie ma żadnego znaczenia.
    Ale ja to czytam, czyli jednak to co robił Karl Ove w wieku 16 lat ma znaczenie.
    Dlaczego?
    Pan wyjaśnia to w drugim rozdziale, kiedy zdradza czytelnikom, co sądzi o pisaniu.
    Otóż w skrócie chodzi mu o to, że kiedy nagnie się tematykę do stylu, styl do tematyki, to powstaje literatura.
    I tak oto picie rano kawy może stać się literaturą, lecz niestety:) Przydałby się jakiś talent pozwalający opisać to tak, że czytelnik czytając o piciu kawy przez jakiegoś Kowalskiego pomyśli sobie:” taaaa, taaak to jest. tak to jest” i uzna to za objawienie, że on co dzień pije kawę a to wcale nie jest sztuką, tylko jakimś mało zauważalnym gestem, nawykiem i nudną codziennością.
    A przecież każdy z nas, bez względu na usposobienie i charakter chciałaby, żeby jego życie miało znaczenie.
    To ja wpadłam na pomysł, że mogę mojemu też go nadać.
    I teraz sam Coelho stoi tu i klaszcze, a ja wiem, że ten rodzaj autodystansu mnie gubi, bo przecież są narzędzia, żeby wmówić ludziom, że to jest świetne.
    No spoko, nie wiem jeszcze jakie.
    ale żeby pisać, trzeba pisać. to raz – taka prawda objawiona, sentencja nr 43265
    a dwa, tak naprawdę piszę, bo mam nowego macbooka i jara mnie podświetlana klawiatura oraz sprzęt w łóźku bez kabla ;]
  • zjedz kanapkę