• Kanapka poetycka o prozie, czyli “Zimowe królestwo” Philipa Larkina

    Jaka jest prawda o życiu? Możesz wszystko? Wszystko się może zdarzyć? Na przykład za pomocą fejkowych wizualizacji? Czy też życie to jedno wielkie pasmo niespełnień i rozczarowań? Jeśli sięgnie się po niewielką powieść Philipa Larkina „Zimowe królestwo” nie dostaje się ani taniego pocieszenia, że zawsze musi być kiedyś dobrze albo lepiej, ale też nie pogrąża się w czarnej rozpaczy, że nic się nie udaje. Dostać za to można obraz, który pokazuje, że jest jak jest, czyli ani fajnie ani głupio. Po prostu. Jest jakoś.

    Dlaczego Philip Larkin?

    Ja w ogóle mam problem ostatnimi czasy z czytaniem książek z działu tak zwanego beletrystyka, czy tam literatura piękna.

    Jeden powód jest taki, że nie chcę mieć w głowie za dużo cudzych słów, skoro sama chcę je układać. Nie chcę wiecznie przeżywać, że ktoś coś ujął lepiej a mnie nigdy się nie uda. Potrzebuję odpoczynku od cudzych słów.

    Drugi powód to ten, że z czasem coraz bardziej irytują mnie te wymyślone historie, te dialogi w stylu „on wtedy odpowiedział, a ona pomyślała, że”. Czytam takie książki i stwierdzam już na drugiej stronie, że nic mnie to nie obchodzi, co powiedział jakiś Jack albo co zrobiła Lucy.

    Trzeci powód to Knausgard. Mam wrażenie, że w prozie nikt już niczego takiego nie napisze, jak „Moja walka”, a na pewno nie wkradnie się we mnie jak on tymi pięcioma jak dotąd sążnistymi opowieściami o tym, jak toczy się życie.

    No i nagle jakiś Larkin.

    To nazwisko nie jest mi całkiem obce, bo wiem skąd inąd, że wielkim admiratorem i tłumaczem poezji Philipa Larkina jest Jacek Dehnel. Dlatego moją uwagę przyciągnął fakt, że ukazała się młodzieńcza powieść angielskiego poety i że za tłumaczenie zabrał się Dehnel właśnie. Opowiedział o tym w dwutygodniku.com i zaciekawił mnie temat jak i sama proza napisana przez poetę, ale też ciekawa byłam tłumaczenia. Jeśli ktoś czytał choć jedną powieść Dehnela – rozpozna, że na tym tłumaczeniu Dehnel zostawił swój ślad używając wielu archaicznych sformułowań, które zasiedlają dziś słownikowe lamusy, a są takie soczyste i ciekawe! No i bardzo właśnie też dlatego uważam to tłumaczenie za bardzo udane, takie, które dodało powieści tego „czegoś”.

    „Zimowe królestwo” – o czym to właściwie jest?

    Jako się rzekło, powieść Larkina, którą napisał mając zaledwie  23 lata, jest niepozorna. Niewielkich rozmiarów. Bez doniosłych zdarzeń i bez fajerwerków.

    Przywołuje tylko parę zdawałoby się mało atrakcyjnych zdarzeń.
    Główna bohaterka nastoletnia Francuzka Katherine Lindt nawiązuje korespondencyjną znajomość z młodym Anglikiem Robinem, aby wzajemnie uczyć się od siebie języka pisząc do siebie listy.
    Po czasie Robin zaprasza Katherine do Anglii i spędza ona tam część wakacji. Poznaje jego rodziców, siostrę, jakichś znajomych.

    Potem wyjeżdża, wybucha wojna a ona na skutek nie wyjaśnionych do końca  konieczności, decyzji, a może, aby uchronić się przed wojennymi zawieruchami – przybywa na Wyspy, do Londynu i szuka tam pracy, schronienia, życia. Po czasie przypomina sobie rodzinę Robina oraz jego samego i nawiązuje z nimi kontakt.

    Pracuje jako pomoc biblioteczna i klepie wojenną biedę na jakimś poddaszu.

    Czy z ponownego nawiązania kontaktu z angielskimi znajomymi i Robinem coś wyszło – to już nie będę pisać. Nie żeby była w tym jakaś ekscytacja, ale kto wie, może ktoś sięgnie do tej książki, tylko po to, aby tego się dowiedzieć a i wcale nie będzie to takie głupie, ta ciekawość.

    Trzeba było ciągnąć to życie, nieważne jakimi objazdami”

    Kiedy na pierwszej stronie czyta się takie zdanie, tuż zaraz po opisie tak zwanej przyrody, a konkretnie zimy tworzącej okoliczności niesprzyjające, to od razu mi wiadomo, że nie przejdę nad tym obojętnie.
    W tych paru nienadzwyczajnych wydarzeniach, w odległych latach 30 i 40 – tych ubiegłego wieku ukryte jest coś bardzo moim zdaniem trafnego i mocno, ale to mocno zawsze aktualnego, to mianowicie, że życie jest jednym wielkim pasmem rozmijania się naszych oczekiwań z rzeczywistością.

    To co ujęło mnie szczególnie, to fakt, że powieść tę napisał bardzo młody człowiek, w dodatku facet, w dodatku ponoć bardzo zdystansowany i nieśmiały w stosunku do ludzi, zwłaszcza kobiet. A on nie dość, że bohaterką książki czyni kobietę, to jeszcze wszystkie jej przemyślenia dowodzą tego, jak Larkin świetnie potrafił nazwać to, co czujemy w rozmaitych relacjach z ludźmi. Co więcej, przemyślenia, spostrzeżenia uwagi Katherine Lindt w „Zimowym królestwie” śmiało można przyłożyć do naszych współczesnych problemów ze stosunkami z ludźmi – z tymi bliższymi, potencjalnie bliskimi, z tymi, z którymi pracujemy, z naszymi przełożonymi, z nowo poznanymi i całkiem obcymi.
    Cokolwiek nie pomyślała o ludziach, z którymi miała do czynienia Katherine, myślałam – O! to o mnie! Mam tak samo!

    Larkin opisuje w wyjątkowo przenikliwy i współczesny sposób to, jak wyobrażamy sobie to, co może czuć ktoś inny, jak obudowujemy go naszymi imaginacjami,oczekiwaniami, jak bardzo rzeczywistość nas jednak zaskakuje i przeważnie rozczarowuje. Pokazał cały ten mechanizm socjalnej ułudy, w jakiej żyje każdy z nas od momentu, kiedy przystępuje do jakiegokolwiek kontaktu z drugim człowiekiem.

    Okładka  – obraz „W drodze do pracy”

    W drodze do pracy

    fot. za dwutygodnik.com

    Podsumowaniem całego tego podejścia Larkina do życia i ludzi jest okładka a na niej obraz Laurence’a Lowrego pt. „W drodze do pracy” przedstawiający angielski pejzaż industrialny i tłum drobnych ludzików zmierzających do fabryki.

    Od zawsze fascynuje mnie scena z filmu Wajdy „Ziemia obiecana”, kiedy widać rozległe szare zabłocone pola wypełnione tłumem ludzi zmierzających ze swoich wsi do fabryk, jak drobne insekty, małe robaczki pchające się w tryby wielkich machin, które wprawiają w ruch, ale które przy okazji mielą ich na nic nie znaczącą drobną papkę niczego i nikogo. W tle złowroga muzyka Wojciecha Kilara.

    Tu jest podobnie. Może nie biedne baby zakutane w brudne chusty i bosi chłopi, ale pańcie w czerwonych berecikach, panowie w kapeluszach, tak jak dziś tłum wysiadający w Mordorze w nowych nike’ach, modnych kurtkach idący falami do miejsca, w którym nie zdarzy się nic z tego, czego oczekują i o czym marzą. Ale idą.

    Bo przecież trzeba ciągnąć to życie nieważne jakimi objazdami.

    Prawda?:)

  • zjedz kanapkę